- Opowiadanie: damego - Pustelnik

Pustelnik

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pustelnik

Słońce Avis, na pustynnej planecie Akella chyliło się chyżo ku zachodowi, zwiastując wstąpienie na nieboskłon gwiazd. Mrok rozprzestrzeniał się prędko pośród czerwonych kanionów i przełęczy, wzywając do przebudzenia pustynne owady i gady. Znikoma fauna pustynna prowadziła bowiem nocny tryb życia, w czasie dnia bowiem żar pustyni był nie do zniesienia, nawet dla gadów, których skóry są przystosowane do znoszenia wysokich temperatur. Słońce Avis docierające do Akelli często nagrzewało piasek do kilkudziesięciu stopniowych temperatur, toteż poruszanie się za dnia po pustyni było wręcz niemożliwe. Dlatego też wszelkie owady czy też gady za dnia przebywały w głębokich jamach, bądź jaskiniach. W mroku.

Wśród pustynnej społeczności znajdował się jednak osobnik, który – choć prowadził całkiem podobny tryb życia, zajmował pierwsze miejsce w hierarchii rasowej. Był bowiem Ardorianinem, jedynym na planecie osobnikiem ludzkim.

Dzielny Ardorianin mieszkał w jaskini, ukrytej między dwiema skalnymi półkami. Jaskinia ta uchodziła za jego dom już od pięciu lat. Była niewielkich rozmiarów, chroniła jednak dość dobrze przed bezlitosnym słońcem, dając nieznaczny chłód. Wnętrze jaskini wypełniały części z wraku starego wahadłowca, który uległ zniszczeniu kilkaset lat temu, oraz części statku Ardorianina, który rozbił się niespełna pięć lat temu. Tak też w jaskini znajdowały się: stary fotel pokładowy, ekran pradawnego monitora, na którym wciąż widniało widmo mapy gwiezdnej, skrzynki z narzędziami, pokryte grubą warstwą pustynnego pyłu, stare apteczki z kilkoma bandażami, wielki karnister na wodę, radio – przez które próbował porozumieć się ze statkami, bez skutku, części komputera pokładowego, oraz dwa akumulatory jonowe, których moc była znikoma. Znajdowało się tu też posłanie z kilku koców termicznych, znalezionych w apteczkach.

Zbliżała się kolejna noc. Ardorianin przebudził się nagle i zerwał się ze swego łóżka, wciąż mając w głowie obraz potwornej sennej wizji, która nawiedzała go już od kilku lat. Ów wizja była jego zmorą – dotyczyła straszliwego wydarzenia z dzieciństwa, wydarzenia, które zadecydowało w większym stopniu o przyszłości Ardorianina. Powstał, wytrzepując spodnie z niewielkiej ilości piasku, którą wiatr wdmuchnął w czasie dnia do jaskini.

Ardorianin podszedł do karnistra z wodą, otworzył wieko, po czym zaczerpnął garścią wody. Napił się, po czym stwierdził, iż uzupełni zapas za dwa dni.

Kilka dni po katastrofie, udało mu się znaleźć podziemne źródło w malutkiej jaskini, oddalonej od domu o milę. Przez pięć lat miał więc dobry dostęp do wody, nie musiał się o nią martwić. Gorzej było z jedzeniem.

Gęste, długie i złote włosy opadały Ardorianinowi na twarz, musiał więc związać je z tyłu kawałkiem sznurka. Kiedy to uczynił, przetarł twarz mokrą dłonią. Teraz mógł powiedzieć, iż jest w pełni przebudzony. Spojrzał w swe odbicie w kawałku lustra, które wbite było w stary fotel pokładowy. Niemal co nocy oglądał swój bujny zarost, poranione od spiekoty usta, oraz pełne smutku oczy. Oczy uciekiniera.

Przez chwilę wpatrywał się w zwierciadło, następnie złapał za długi, zaostrzony pręt z wraku statku, który uchodził za włócznię. Nie raz jednak ów zwykły pręt uratował go przed śmiercią.

Ardorianin zabrał manierkę z wodą, po czym wyprawił się na łowy, w nadziei, iż tej nocy zdobycz będzie większa, niż poprzedniej.

Jedzenie było największym problemem. Przez okres pięciu lat żywił się złapanymi jaszczurkami, bądź wielkimi mrówkami, nie zaspokajało to jednak jego potrzeb. Wprawdzie jaszczurki i owady dostarczały jego ciału potrzebnych białek, węglowodanów i innych związków, to jednak ich smak pozostawiał wiele do życzenia. Z trudem przychodziło mu też ich złapanie. Zdarzały się więc dni, kiedy Ardorianin żywił się tylko małymi larwami, które nie były zbyt sycące.

Noc była gwiaździsta. Ardorianin ukochał szczególnie takie noce. Z dwóch względów. Z pierwszego – dzięki gwiazdom, mógł zobaczyć więcej, szansa na to, iż coś złapie znacząco urosła. Z drugiego zaś – od dzieciństwa kochał gwiazdy. Kochał nazywać je po imieniu, kochał je podziwiać. Kiedy jednak patrzył na niebo Akelli, nie widział swych znajomych. Przebywali oni jedynie na Ziemskim nieboskłonie. Tak bardzo tęsknił za przyjaciółmi.

Ardorianin stanął na wielkim pagórku, skąd co noc podziwiał okolicę. W ciągu pięciu lat jego wzrok dostosował się do ciemności, tak też dostrzegał wiele. Omiótł wzrokiem okolicę, po czym zdecydował się wyruszyć przed siebie.

Omijał zręcznie pagórki, skakał zwinnie nad niewielkimi przepaściami. Choć był dość wysoki i posiadał potężną budowę ciała, zachowywał zwinność kota i grację antylopy.

Zatrzymał się na kolejnym pagórku, zaciskając sześć palców na metalowym pręcie. Między innymi tym właśnie różnił się od zwykłego człowieka, choć na pierwszy rzut oka przypominał go. Ardorianie posiadali po sześć palców u dłoni, oraz stóp, z reguły złote włosy, potężną budowę ciała, nieco większe niż u przeciętnego człowieka oczy, niebieskie, bądź zielone, oraz jasną karnację. I, co najważniejsze, dwa serca.

Po raz kolejny obrzucił wzrokiem okolicę. I wtem jego wzrok wypatrzył jakiś ruch kilkadziesiąt metrów dalej. Ruszył prędko w tamtą stronę, przygotowując oszczep.

Kiedy dotarł na miejsce, dostrzegł w niewielkiej przełęczy olbrzymią jaszczurkę. Wyprostował się, wstrzymał oddech i wycelował w gada. Szybkim ruchem, wraz z wydechem, wypuścił z rąk oszczep, który wbił się w miękkie ciało jaszczurki.

– Wygrana! – Ardorianin wydał z siebie okrzyk. – Czeka mnie królewska uczta!

Mimo iż nienawidził smaku pustynnej jaszczurki, miał powody do szczęścia. W końcu mógł najeść się do syta i zostawić co nieco na inne dni.

Zszedł powoli zboczem, zacierając ręce. Kiedy znalazł się tuż przy jaszczurce, wyciągnął dzidę, zarzucił potężne cielsko gada na ramię, po czym ruszył w stronę domu. Idąc przez niewielką dolinę, podziwiał gwiazdy.

I wtem przez nieboskłon przeleciał wolno świetlisty obiekt. Ardorianin zaintrygował się tym, stając w miejscu. Przypuszczał, iż być może są to szczątki jakiegoś statku, bądź też sondy kosmicznej.

I nagle przez niebo po raz kolejny przemknął dziwny obiekt, tym razem wolniej. Ardorianin wypuścił dzidę z rąk. Serca podeszły mu do gardła. Teraz był pewien, iż jakaś rozwinięta cywilizacja znajduje się wysoko nad nim.

Wyrzucił cielsko jaszczurki, po czym pośpieszył w stronę swej jaskini.

– Radio… – mamrotał, skacząc z kamienia na kamień. – Proszę… żeby się uruchomiło…

Co jakiś zerkał na niebo. I co jakiś czas widział obiekt, krążący wolno. Czy był to ten sam obiekt, czy też inny? Tego nie mógł stwierdzić. Był jednak pewien, iż jest to swego rodzaju wahadłowiec. A w nim inteligentne istoty.

Dobiegł do jaskini i czym prędzej złapał za radio. Podłączył je do akumulatorów, po czym włączył automatyczne wyszukiwanie. Wskazówka skakała od lewej do prawej, aż w końcu zatrzymała się mniej więcej na środku. Ardorianin usłyszał szelest, płacz, a następnie czyjś oddech.

– Tu Skylawler sto jeden! – odparł do mikrofonu Ardorianin. – Tu Skylawler sto jeden! Potrzebuję pomocy! Potrzebuję pomocy!

Milczenie. Cichy stukot.

– Podaj swoje położenie – odparł tajemniczy, gburowaty głos.

– Nie znam dokładnego położenia – powiedział Ardorianin. – Rozbiłem się na planecie Akella pięć lat temu. Możecie namierzyć mój sygnał?

– Spróbujemy – odpowiedział głos. – Jednak wysiadła nam część sprzętu. Dlatego znajdujemy się nad Akellą. Ale technicy już zabrali się za naprawę, to chwilę potrwa.

– Kim jesteście? – zapytał Ardorianin.

– Jesteśmy karawaną kupiecką – odpowiedział tajemniczy głos. – Mamy kurs na Ergonome, potem na Vulpanis i Bismaris. Dwa statki lecą przed nami, dwa za nami. Masz szczęście brachu, że akurat przelatywaliśmy nad tą planetą i nasz statek się popsuł. Masz też szczęście, że gadam we wspólnej mowie. Jak właściwie udało ci się nas namierzyć?

– Wychodzę na zewnątrz w nocy, brachu – rzekł Ardorianin. – Słońce jest nie do zniesienia. Widziałem na niebie tajemnicze obiekty, przypuszczałem, że jest to statek… Nie mam jednak zbyt wiele czasu. Mam słabe akumulatory, nie wiem, ile jeszcze wytrzymają…

– A więc słuchaj – zaproponował głos z radia. – Odezwij się za godzinę. Spróbujemy wówczas cię namierzyć… Oszczędzaj energię. Kiedy do ciebie dotrzemy, porozmawiamy. Cholera, człowieku, pięć lat na Akelli! Przeżyłeś! To niesłychane… Dobra, rozłączam się. Do usłyszenia.

– Do usłyszenia – odparł Ardorianin, wyłączając radio.

Nie potrafił w to uwierzyć.

Na początku Akella była jego więzieniem – piekłem, z którego na pierwszy rzut oka nie było ucieczki. Później, z biegiem lat stała się jego domem. Bezpieczną przystanią, z dala od mordów, krzywd i wojen. Nie żyło się tu jednak po królewsku, tak też perspektywa powrotu do domu powodowała uśmiech na twarzy Ardorianina. Bardzo pragnął powrócić do cywilizacji.

Miał godzinę, i jakieś dwie godziny dzieliły go od powrotu do starej rzeczywistości. Zastanawiał się, jak ma spędzić te ostatnie chwile na Akelli. Jego żołądek skręcał się, Ardorianin postanowił więc wrócić po jaszczurkę, oraz włócznię, która była jego towarzyszem przez pięć lat. Nie chciał czekać na posiłek, jakim zapewne uraczą go kupcy.

Kilkanaście minut później dźwigał już gada na plecach, w dłoni ściskał zaś metalowy pręt.

– Upiekę cię na ogniu i zjem… – szeptał do ucha jaszczurce. – Ostatni raz. Mogłabyś z łaski swojej choć trochę smakować?

Poprawił cielsko, po czym wkroczył do swej jaskini. Po raz ostatni.

Kilka chwil później rozpalił ognisko w jej wnętrzu, po czym wypatroszył jaszczurkę. W ciągu pięciu lat zdołał przekonać się, iż najlepsze mięso w ciele jaszczurki znajduje się w nogach, oraz szyi. Wykroił więc potężne płaty zielonego mięsa, po czym ułożył je na metalowej blaszce, zawieszonej nad paleniskiem. Mięso zaskwierczało. Kochał ten dźwięk.

– Jeszcze kilka minut – pomyślał Ardorianin, przeżuwając ostatni kęs mięsa. Jego zegarek przestał działać po trzech miesiącach pobytu na Akelli. Ardorianin nauczył się jednak intuicyjnie obliczać czas.

Po skończonym posiłku i wypiciu sporej ilości wody, aby złagodzić gorycz w ustach, włączył radio.

– Tu Skylawler sto jeden – odparł do mikrofonu. – Tu Skylawler sto jeden! Słyszycie mnie?

Cisza. Zaczął się niepokoić. Czyżby o nim zapomnieli?

– Namierzyliśmy sygnał radiowy – odparł nagle głos z radia. – Wszystko jest już w porządku. Małe kłopoty techniczne, ale wszystko działa. Sądzę, iż możemy po ciebie przylecieć. Nie wiemy jednak nic o tobie. Jesteś człowiekiem? Przebywasz na planecie sam?

– Byłem na statku sam – odparł Ardorianin. – Mieszkałem na Ziemi. Jestem uciekinierem. Ziemia…

– Jest zniszczona, fakt… – odparł głos. – Ale jesteś człowiekiem, tak?

– Nie, jestem Ardorianinem… – odparł.

– Ardorianinem?! – zdziwił się rozmówca. – To niebywałe! Jesteś chyba ostatni z tej rasy…

– Na to wygląda… – mruknął Ardorianin. – A Ziemia… czy jest mocno zniszczona?

– To same gruzy brachu – odpowiedział głos. – Przykro mi. Cettrowie nie oszczędzili nikogo. Wybili dwie trzecie populacji, a z ocalałych zrobili niewolników. Na Ziemi nie można żyć. Na szczęście Mars przetrwał, zdołali się obronić. Cettrowie na szczęście ponownie ich nie zaatakowali…

– Czy ruch oporu przeciw nim nadal istnieje? – zapytał Ardorianin.

– A jakże – odparł głos. – Sami do nich należymy. Gwardia osiemdziesiąta ósma kupców. Lecimy po broń ciężką i białą, przetransportujemy ją na Vulpanis, trochę zachowamy dla siebie. Choć Cettrowie znikli na jakiś czas ze wszystkich układów, to jednak wciąż nakłaniamy ludzi na wstąpienie do Ruchu Oporu. Chciałbyś do nas dołączyć?

– Nie wiem, przemyślę to… – odparł Ardorianin.

– Dobrze więc – powiedział głos. – Za chwilę lądujemy niedaleko ciebie. Powinieneś nas z łatwością zauważyć…

– Dobrze… – mruknął Ardorianin. – Do zobaczenia. Rozłączam się.

– Do zobaczenia.

Odłożył mikrofon i radio na fotel. Podniósł się z miejsca, obrzucając wzrokiem swą jaskinie. Swój dom.

– Tyle lat… – westchnął. Podszedł do niewielkiej skrzynki na narzędzia. Otworzył ją i znalazł w niej stare, hologramowe zdjęcie matki. I choć utraciło ono swój dawny blask, wciąż mógł bez problemu dostrzec na nim uśmiech kobiety, która ocaliła go przed śmiercią, a sama ją poniosła.

Chwilę później opuścił jaskinię, chowając zdjęcie do kieszeni spodni. Wstąpił na znajomy pagórek, wypatrując kupieckiego statku.

Minęło sporo czasu, zanim wahadłowiec wylądował nieopodal pagórka. Był to potężny statek towarowy, o szesnastu napędach jonowych i potężnym mostku.

Drzwi wahadłowca rozwarły się, wydając cichy syk pary. Ardorianin ujrzał potężny blask bijący ze środka statku. Skierował się w jego stronę.

Będąc tuż przed wejściem, dostrzegł pośród bieli sylwetkę wysokiej postaci. Kierowała się w jego stronę.

– Witaj Ardorianinie – odparł tajemniczy człowiek. Wyłonił się z bieli. Miał ciemne włosy, lekki zarost, oraz przenikliwy wzrok. Miał na sobie szary strój pokładowy. Wyciągnął rękę. – Miło mi cię poznać.

– Sądziłem, iż ludzie nie są już przyjaźni – odparł Ardorianin, chwytając dłoń. – Kim jesteś?

– Nazywam się Jack Sylver – odparł człowiek. – A ty?

– Cóż… – Ardorianin próbował przypomnieć sobie swe imię. – Caspar… Caspar Vermill…

– A więc miło mi cię poznać Casparze – odparł Jack. – Chodź za mną. Będziemy musieli porozmawiać…

Ardorianin z lekkim wahaniem ruszył w stronę jasności. Nagle zatrzymał się. Odwrócił.

– Coś się stało? – zapytał Jack.

– Nie… – westchnął Caspar. – Po prostu… coś mnie tu trzyma. Ukochałem samotność i spokój. Czy odnajdę go wśród ludzi?

– Odnajdziesz go wśród przyjaciół – rzekł Jack. – Mogę być twoim przyjacielem, jeśli chcesz. Reszta załogi także. Cały ruch oporu…

Ardorianin patrzył spokojnie na pagórki, doliny, jaskinie i przede wszystkim piasek. W duchu, pożegnał się z przyrodą. W końcu, odwrócił się i powolnym krokiem wraz z Jackiem ruszył przed siebie.

Przez światło.

 

 

Koniec

Komentarze

Nie mam jakichś specjalnych uwag krytycznych, ale też nie wpadłem w zachwyt. Przyzwoita prózka. Do poczytania. Ode mnie 3.
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka