
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
II.
Zaczęło się robić nieprzyjemnie.
Enhaim nerwowo skubał brodę. Doradzał Miroborowi od lat i do tej pory nie miał do czynienia z taką sytuacją. Owszem, może jakaś gorąca dyskusja o podatkach, może decyzja o wojnie z Mokrymi Czubami… ale nie to.
Wraz z nadejściem Szarmacha skończył się spokój.
Główna sala cieniodąbskiego kasztelu była wypełniona po brzegi. Cisnęło się w niej blisko pięćdziesięciu chłopów. Wszyscy byli rozgorączkowani: wymachiwali rękami, mielili w ustach przekleństwa i nawzajem się przekrzykiwali. Zbili się w jednolitą ciżbę i reagowali niczym jeden organizm. Cichli tylko czasami, gdy głos zabierał ogr Hektor. Brat bliźniak Aspena cieszył się tam największym posłuchem.
„Gdyby tylko przeciągnąć go na naszą stronę…", pomyślał Enhaim. Ale to tylko czcze marzenia, cholera. Hektor przywodził całemu tłumowi i umiejętnie nim dyrygował. Wiedział, co i jak powiedzieć, żeby podgrzać atmosferę. Zresztą… nic dziwnego, że wyrósł na przywódcę. Przecież jedynie on wysławiał się w miarę zrozumiale.
Reszta obecnych balansowała między starodawną gwarą a typowo wiejskim dialektem. I ni w ząb nie można było pojąć, o co im idzie… Może poza „kurwiszony", „pierdolona bestyja" oraz „nogi z rzyci wam wyrwiemy, psie syny".
Hektor chrząknął, a Enhaim westchnął z rezygnacją.
– No, to widzicie kasztelanie Miroborze, że sprawy się źle mają. – zaczął ogr, więc tłum ucichł. W powietrzu czuć było cierpki pot, odór niemytego ciała i coś jeszcze: zapowiedź bójki.
Gdzie straż..? Elf posłał po nich jakiś czas temu, gdy tylko zobaczył chłopską hałastrę, kierującą się w stronę dworu. Minęły ze dwie godziny, a wojowie jeszcze nie przyszli. Pewno się rozproszyli po Cieniodębie. Przecież nastała pora obiadu.
Wiedział Hektor, kiedy zwołać to całe pospólstwo.
– Świchwostowi jeszcze głos dajcie, bo chyba jako ostatni miał z potworem do czynienia…
– Dość. Już dużo czasu wam poświęciłem. Nie potrzebuję więcej, bo.. – zaczął kasztelan, ale ogr mu przerwał.
– A my ci panie mówim, że Świchwosta trza posłuchać. – rzekł dobitnie, na koniec stukając kosą o kamienną posadzkę. Tłum poparł go gromkim „ano", „gadeć dajcie" i tradycyjnym już „kurwiszony".
– W moim kasztelu jesteście i władzę nad wami sprawuję! – buńczucznie odparł Mirobór i zmarszczył groźnie krzaczaste brwi. Był bardzo wysoki i chudy jak patyk. Przerzedzoną brodę plótł w długi, posiwiały warkocz, a na łysej głowie nosił złotą obręcz: symbol władzy najwyższej w Wielkim Borze. – Grozić mi nie możecie, bo zaraz moja drużyna…
– Hejże, drużyny tu jakoś nie widzę! – Hektor znowu mu przerwał – My tu nie po bójkę przyszli, jeno po pomoc władzy. Ale że władza nam pomóc nie chce, a kosy my przez przypadek wzięli, to i użyć ich teraz możemy… Szkoda by było, bo tu o ważniejszą sprawę chodzi, gdzie i kosa, i wojowie, i kasztelan potrzebni będą…!
Niektórzy z chłopów unieśli swoje ostrza i potrząsnęli nimi wysoko nad głową. Zatupali, posypały się przekleństwa i biadolenia, a któryś z uznaniem klepnął Hektora w plecy.
Temperatura skoczyła o kilka stopni.
Mirobór już miał coś odpowiedzieć. Elf znał władcę – był dość nieuważny i niestety za bardzo wierzył w potęgę swojego urzędu. Utrzymywał go dzięki twardej dłoni i wyćwiczonym oddziałom, ale obecnie sprawy miały się gorzej niż zazwyczaj. Enheim schylił się i szepnął kasztelanowi do ucha.
– Panie, wysłuchaj tego ostatniego. Czasu zyskamy, może wojowie się zdążą zgromadzić. A my też będziemy mieli ogląd całej sytuacji.
Władca mruknął z niezadowoleniem, sapnął i ukradkiem zerknął na Szarmacha, szukając jego pomocy. Enheim zaklął pod nosem. Nie znosił tego maga. Jakoś podskórnie wyczuwał w nim złą wolę, chytrość i dwulicowość. Szarmach przybył tu niedawno, pokazał kilka mniej lub bardziej zachwycających sztuczek i… skutecznie podkopał prestiż urzędu Enheima. Kasztelan już nie ufał doradcy, wolał się zwrócić do obcego.
Czarnoksiężnik skinął niemal niedostrzegalnie głową, a elf musiał przełknąć tę gorzką pigułkę. Wyprostował się jak struna, z trudem hamując drżenie podbródka.
– Dobrze więc. Skoro przyszliście po pomoc, a nie przemoc, to możecie mówić. – Mirobór zgrabnie wybrnął z niezręcznej sytuacji.
– Co..? Co..? – padło z głębi sali.
– No, Świchwost gadać może. – przetłumaczył Hektor i popchnął wywołanego chłopa naprzód, tuż przed kasztelański tron.
Mężczyzna zdjął kapelusz, wziął się pod boki, a kosę oddał na chwilę ogrowi.
– To było nie dalej jak przedwczoraj… Rosa już zeszła, bośmy zrękowiny Marieli całą nockę święcili… Dzieciaki z kierdelem…
– Stadem owiec. – elf wyszeptał wyjaśniająco kasztelanowi do ucha. Mirobór sapnął.
– … żem wysłał pod Czerwone Pazury, bo tam trawa niezgorsza.. I wtedy smok się pokazał. Ten sam, bo czarny jako smoła. A duży był jak moja stodoła, albo pół tego kasztelu…
– Co on, swoją stodołę do mojego dworu porównuje?? – zapytał Mirobór, ale widać było, że słuchał historii z zainteresowaniem.
– Oba są kryte strzechą… – odparł Enheim, po czym szybko się poprawił, widząc spojrzenie władcy – Przepraszam, panie.
– No i ta bestia, cap! Moje owieczki chwyciła, a potem puściła z nosa ogień i poszło! Uprawy całoroczne w diabły spopielone!
– Drogi… – zaczął Mirobór.
– Świchwoście. – uzupełnił zainteresowany.
– Tak, Świchwoście. To wielka tragedia i bardzo niedawna, odszkodowanie swoje dostaniesz… Nic jednak nowego nie mówisz, bo smok u wszystkich pojawił się nagle i zwierzynę zrabował…
– U mnie chabetę!
– Mućki straciłem ze trzy! Cztery.. No, ze pół stada chyba!
– Psa mi porwał… Eee, nie patrzcie tak na mnie… Duży, pasterski owczarek był…
– … jako mówiłem, nic nowego. Wszystkim też spalił część upraw.. – ciągnął kasztelan, próbując zachować spokój. Jednak gołym okiem widać było, że bestia poczyniła znaczne straty i coś trzeba będzie z nią zrobić.
– Kiedy to nie wszystko, prawda Świchwoście? – zapytał ogr.
– Ano… bo jeszcze Mariela piątą klepkę zgubiła, aż zrękowiny zerwano… To my stratni bardziej, bo niedoszli teściowe mieli zacne pola i sady… A jak mi tę krzywdę smok zrobił, to się jeszcze odezwał.
Zapanowała cisza. Szarmach głośno wciągnął powietrze, a kasztelan spytał niby ot tak, ale Enhaim pojął, że władca się lęka. Boi się jak jasna cholera.
– A co rzekł…?
– Rzekł tedy… czekajcie, bo chcę dobrze powtórzyć… Powiedział: „Kasztelan zapłaci mi za wszystko. I pójdzie z dymem, jak wasze zboże." I dodał jeszcze: „Możecie mu to przekazać, roztropkowie…". No to mówię…
– Och, kurwa. – szepnął Szarmach czarodziej.
– I tu się chyba zgodzimy. – odparł elf, uważnie patrząc na pobladłego kasztelana.
W tym momencie szerokie drzwi kasztelu otworzyły się z hukiem. Cała chłopska ciżba, jak jeden mąż, odwróciła się. U wrót stał w pełni uzbrojony oddział wojów. Skąpany w snopach popołudniowego słońca wyglądał groźnie i niepokonanie. Raz dwa wparował do środka i – przeciskając się między zaskoczonym pospólstwem – wprawnie obstawił główną salę. Zagrodził też przejście przy schodach i wysokim murem osłonił władcę.
Na komendę dowódcy, ogra Aspena, wojownicy wyciągnęli miecze i jednocześnie stuknęli nimi w swoje tarcze. Ciżba ścisnęła się mocniej, zakotłowała, szczęknęły kosy.
– Że nas ta sama matka wydała na świat… – mruknął Hektor i splunął siarczyście na stopy brata. Aspen nie zareagował.. No nie, właściwie to się uśmiechnął. Nosił co prawda hełm, zakrywający całą twarz, ale Hektor WIEDZIAŁ, że to był uśmiech.
– No i tak nas, panie, potraktujecie..? Jak bestia szaleje i grozi, to w swoich uderzycie?! A my się nie damy, bośmy straty ponieśli.! Plonów nie będzie i głodować nam przyjdzie… To i żałować nie mamy czego! Kosy żeśmy przynieśli! Zboże ścinać umiemy, więc łby też gładko spadną!
Uniósł pięść i pogroził nią. Tłum zawtórował mu gromkim „Hej.,.", ostrza po raz wtóry stuknęły o posadzkę. Zrobiło się niemiło. Chłopi byli silni, krzepcy i uparci. „To nie zapowiada się na łatwą przeprawę", pomyślał Aspen. Żołnierze wycelowali mieczami w rolników.
No, naparzać się z sąsiadem o miedzę, albo przeganiać zbójów przy pomocy tegoż sąsiada, to jedno. Ale dać radę wyćwiczonym wojakom? „To wcale nie będzie łatwe", pomyślał Hektor.
– Panie, mamy sytuację patową… – szepnął Enheim, nachylając się nad zafrasowanym kasztelanem. – Jeżeli dojdzie do rozlewu krwi, to ludzie posądzą cię o tyranię i mordowanie swoich…
– Czyją ty stronę trzymasz, elfie? – wtrącił się Szarmach, lekceważąco zwracając się do doradcy. Rudowłosy skrzywił się pogardliwie, ale Mirobór mruknął:
– No właśnie. Czyją? Przyszli do mojego dworu niby po prośbie, ale broń wzięli. Niby mają kłopoty, ale sprowadzają ich na siebie jeszcze więcej. Gdzie tu ich racja?
Enheim zamrugał oczami.
– Eeee… – zająknął się na początku, zaskoczony stanowiskiem władcy. – Więc… Plotka pójdzie w lud, żeś panie we własnym kasztelu bił poddanych. I utracisz poparcie, jakim cię darzą od lat. Co w obecnej sytuacji, gdy zagrażają nam Jesionnik Stary i Mokre Czuby, byłoby nader niewskazane. Upadłoby moralne, wiara w zwycięstwo…
– Pięknie mówisz i bardzo na okrągło.. – przerwał Szarmach i chytrze podchwycił – Ale kto by te plotki miał rozsiewać?
Enhaim zignorował go. Miał jednak niepohamowaną chęć plasnąć tego palanta w mordę. I kiedyś go plachnie: tak, że mu wszystkie zęby wypadną pokotem.
– Kasztelanie, poza tym ubijać rolników to błąd… z ekonomicznego punktu widzenia. No kto będzie nam zboża i jedzenie dostarczał? Kto podatki zapłaci? Wszak twoi poddani to przede wszystkim chłopstwo …
Mirobór zmarszczył czoło. Stuknął palcami w poręcz tronu, popatrzył na żołnierzy i rolników. I zerknął na Szarmacha, który znowu nieznacznie przytaknął. Władca wstał, wyprostował się, rzucając Enhaimowi ciche „W dużej mierze masz rację".
Klasnął w dłonie, uspokajając narastający hałas. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu.
– Skoro nie przyszliście po walkę, a po moją pomoc, to kosy opuścicie, tak?
Zapanowała cisza, a potem dało się słyszeć: „Hektor? Co mamy zrobić?" Ogr odpowiedział, wskazując na wojowników:
– Ha, myśmy nie w ciemię bici, chociaż może tak nas widzicie. Najpierw niech oni swoje żądła schowają, to i my ulegniemy.
Kasztelan westchnął i skinął ręką. Żołnierze wsunęli ostrza do pochew. Ogr mruknął tylko:
– Opuście kosy. – gdy chłopstwo niepewnie usłuchało, Hektor spytał – I co nam rzekniecie?
Mirobór wydął usta, chrząknął i skrzyżował ramiona na piersiach.
– Smok to zaiste problem. Tym bardziej smok czarny. Tym bardziej smok agresywny. Tym bardziej gadający i grożący władcy. Czyli mi. A skoro mi grozi, znaczy, że jest niebezpieczny dla całego Wielkiego Boru. Nie tylko dla Cieniodąbu, ale i dla wszelakich wiosek, osad, a także pojedynczych farm.
„Jakby było ich nie wiadomo ile…", z przekąsem pomyślał Enhaim.
– No i…? – Hektor uniósł krzaczaste, zielone brwi.
– No i wychodzi na to, że rozwiązanie problemu smoka to sprawa istotna, sporej wagi, rzekłbym… patriotycznej.
– Że co on gada? – Świchwost wyszeptał Hektorowi do ucha.
– Sam chyba nie wie. Jeno czasu chce zyskać, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie… – ktoś odpowiedział z tyłu, a ogr przytaknął. I od razu spytał ponownie:
– No i…?
– Ano, ze smokiem trzeba coś zrobić. – kiwnął głową Mirobór i zamilkł.
Szarmach zaczął na zachętę bić brawo, ale nikt nie podchwycił oklasków. Przestał więc i ponownie znieruchomiał, tym razem z dość głupią miną przyklejoną do twarzy.
– Przecież my wiemy, że nie można gadowi puścić tego płazem! Ale rady i wsparcia potrzebujemy, a nie zgody i błogosławieństwa!
Kasztelan chrząknął i pogładził brodę.
– Nie przerywaj mi, bom nie skończył. – uciął tak ostro, że Hektor na chwilę stracił rezon. – O tym, co ze smokiem zrobić, zadecyduję dzisiaj… Po naradzie, na którą się zaraz udam. I to, co postanowiłem, wam oznajmię. Wyjdziecie jednak na dziedziniec w spokoju i tam bez zwady poczekacie.
Chłopi oniemieli i gapili się na siebie z rozdziawionymi ustami.
– Plony roczne straciliśmy! – ryknął w końcu Hektor.
– Wiem, pamiętam przecież. – bardzo spokojnie odparł kasztelan i z widoczną niechęcią dodał – Dlatego dostaniecie odszkodowanie. Każdy z was, jak tu stoicie. Po sto talarów, jeszcze dzisiaj. Ale teraz musicie wyjść i spokojnie poczekać, potem odznaczyć się na liście i odejść bez wzbudzania awantur. Inaczej nie dostaniecie nic, o smoku wam więcej nie powiem, a cięgi spore zbierzecie. Wiecie, że moi żołnierze zrachują wam kości do najmniejszej chrząstki. Jak więc będzie?
„I po dyplomacji", skwitował w myślach Enhaim, a potem zmiękły mu kolana. Bardzo cichutko odważył się zauważyć:
– Kasztelanie… Nasz skarbiec świeci pustkami. Pięćdziesiąt tysięcy talarów! To suma, której w życiu nie widziałem. Nawet podatki z całego roku nie dają takiej sumy… Skąd my…?
– Cicho. – swoim sposobem mruknął Mirobór. – Poczyniłem pewne oszczędności i nie będzie żadnych kłopotów ze złotem.
– Oszczędności..? A ja.. ja… to znaczy beze mnie…? Kolejna tajemnica?
– Szarmach wiedział. – odpalił Mirobór. – Po co wam obydwu miałem mówić…
Enhaim poczuł, jak jego gardło się kurczy.
Tyle lat, tyle lat służby. Przeklęty mag! Żeby go demony pochłonęły.
Chłopi znowu popatrzyli na Hektora, bo woleli się nie wyłamywać. Karcąca pięść ogra naprawdę mogła poczynić wielkie szkody. Ten rozważył propozycję Mirobora i rzekł.
– Słowa twojego potrzebujemy. Że każdy po równi dostanie i że smokowi zaradzisz. – gniewnie rzekł Hektor. – Inaczej nie wyjdziemy. Krwawica nam nie straszna.
– Mojego słowa…? – uniósł się Mirobór, ale Szarmach coś mu szepnął do ucha i kasztelan się uspokoił. Przynajmniej tak się wydawało. Enhaim wiedział, że to tylko pozory – władca skubał cały czas brodę, a robił tak wtedy, gdy coś wyprowadzało go z równowagi.
– Zgoda. Macie moje słowo.
Ogr się uśmiechnął, odsłaniając długie, pożółkłe kły.
– No to pora na nas. – odwrócił się do chłopów, krzycząc – Wychodzimy na dziedziniec! A czekamy, dopóki nam złota nie wyniosą i o bestii nie rzekną!
Ciżba ryknęła z radości, niektórzy klasnęli radośnie, podniósł się rwetes i podniecony tłum zaczął wysypywać się z kasztelu, krzycząc po drodze: „Hektor! Hektor!", „Talary" i „Złamały się kurwiszony". Po obydwu stronach otaczał ich zbrojny oddział, niepozwalający, by nagła euforia przerodziła się z powrotem w chęć zemsty.
Hektor rzucił na odchodnym:
– Do zobaczenia niebawem, braciszku. Ładnie się sprawujesz w roli kukiełki.
Aspen, który na wcześniejszą prośbę kasztelana został w środku, drgnął i w końcu odpowiedział:
– Taki los. Przynajmniej nie śpię w łajnie na równi ze świniami.
Hektor splunął mu pod nogi.
– Ależ rozejrzyj się, kto cię otacza, pacynko.
To powiedziawszy wyszedł, z głośnym hukiem zamykając za sobą wrota.
***
Wreszcie cicho.
Jedynie cierpki zapach potu przypominał o tym, że sekundę temu było tu tłoczno i niebezpiecznie. Enhaim pochmurnie przyglądał się kasztelanowi. Mirobór zawiódł go po raz kolejny. Kasztelan miał przed nim tajemnice, za to Szarmach, jak widać, był jak zwykle świetnie poinformowany. Elf westchnął.
A może nadszedł czas na emeryturę? Właściwie mógłby zająć się czymś innym. Ale czym? Mieczem robił gorzej niż przeciętnie, czarów nie znał, a bardowanie odpadało w przedbiegach. Nie umiał śpiewać, ani grać. Jak raz spróbował, to się pobudziły tutejsze psy i zaczęły ujadać. Tak naprawdę znał się na… Życiu. Polityce. Ekonomii. Mógłby doradzać.
Problem w tym, że w tych stronach nie było zbyt wielu pracodawców.
– Trzeba się naradzić. – jego rozmyślania przerwał Mirobór.
– Tak. – odrzekł Enhaim. Ejże, chyba nie pora na rezygnację, wszakże kasztelan…
Szarmach uśmiechnął się zjadliwie, zawinął zamaszyście szatą i ruszył bez słowa do prywatnych komnat Mirobora. Po chwili zniknął za drzwiami.
– On… też idzie..? – elf nerwowo zamrugał oczami.
– Nie zrozum mnie źle, przyjacielu. – władca skubnął brodę i chrząknął z zakłopotaniem – Ale to ty nie jesteś zaproszony. Widzisz… ja sobie z Szarmachem wszystko omówię i zadecyduję. Wszak to czarodziej, wiedzę ma nie mniejszą niż twoja. Z pewnością przyznałbyś mu rację, więc… uff… twoja obecność nie będzie wskazana…
– Co..? – Enhaim próbował trzymać fason. Ale, jak się rzekło, bardem nigdy by nie został, bo aktorsko był kompletnie do dupy. Tak więc stał sobie, lekko się trzęsąc: nie wiadomo czy z żalu, czy ze wściekłości.
Mirobór rozmasował sobie skronie.
– Mamy z Szarmachem pewne sprawy… Które muszą pozostać między nami. I tu nie idzie o twoje albo moje dobro, ale o wagę – że tak powiem – państwową. Mokre Czuby i Jesionnik Stary są razem silne, a my musimy dać im opór, jakby co. Wiesz, że te „jakby co" to bardzo prawdopodobny scenariusz. Samopał nam może pomóc, ale nie musi… A ja chciałbym, żeby się zdecydował. Po to ten emisariusz, te spotkania i narady. Wiele zależy od Szarmacha i muszę to wziąć pod uwagę.
– Nie ufam mu. – odpowiedział Enhaim, wdzięczny za chwilę szczerości – Otóż uważam, że to gnida jakich mało. Że podstępami i matactwami wkradł się w twoje łaski i pragnie ci doradzać tak, jak mu wygodnie. Że nie twoim czy naszym dobrem się kieruje, lecz swoim i swojego księcia. Nie wiem, jak zapełniłeś skarbiec, nawet mi o tym nie wspominając… Przecież od twego dziecięctwa służyłem ci pomocą, byłem zawsze, gdy trzeba było być… Nieważne. Nie mam pojęcia, dlaczego w rozmowach z Samopałem jesteś tak uzależniony od zdania tego sukinsyna. Ale powiem ci jedno: stracisz zaufanie poddanych, jeżeli sytuacja z dzisiaj się powtórzy.
Kasztelan kiwał bezwiednie głową, gdy doradca wyrzucał z siebie wszystkie bóle. Nie skomentował ich, a jedynie powiedział:
– Idźcie z Aspenem do skarbca i weźcie tyle złota, ile trzeba, by spłacić rolników. To, co tam zobaczycie… zatrzymajcie jednak dla siebie.
– Nic mi więcej nie powiesz, kasztelanie…? Miroborze..?
Władca otworzył drzwi, prowadzące do prywatnych komnat i nie odwracając się, szepnął:
– Enhaimie, drogi Enhaimie… Ja mogę stracić więcej. O WIELE więcej.
I już go nie było.
***
– No i co powiesz, Aspen? – elf odpiął pęk kluczy, przytwierdzonych do szerokiego pasa i zaczął je przeglądać. Ten jest do kuchni, ten do spiżarni, ten do piwniczki z samogonem. Ten od korytarza, prowadzącego do komnat prywatnych, a ten… od czego jest ten..?
Ogr zdjął hełm i odłożył go na schody. Podrapał się w głowę, mierzwiąc włosy, związane w dwa ogony. Poluzował sznurowanie skórzanej zbroi i odpowiedział:
– Nie jestem tu od myślenia czy politykowania. – potarł brodę – Ale cieszę się, że kasztelan wybrał takie rozwiązanie. Jakoś mi się nie chciało z bratem walczyć.
– Przecież się nienawidzicie. – skwitował Enhaim.
A! Ten klucz jest od pokoju Tamaine, córki kasztelana. Nigdy go nie używał: uważał, że polecenie Mirobora, aby jej bezwzględnie pilnować, było wyrazem nadopiekuńczej troski.
– No tak, Hektor to skurwysyn. – zgodził się Aspen – Ale swój własny skurwysyn, z tej samej matki.
– Poniekąd rozumiem twoją logikę. Też nie chciałbym bratu mordy obijać.
– Widzisz. – kiwnął głową ogr.
Siedzieli chwilę w milczeniu, a Enhaim brzękał żelastwem. Po rozmowie z Miroborem trzęsły mu się nieco rRęce.
– Wypiął się na mnie. Po tylu latach. – mruknął, czując narastające rozżalenie i frustrację – Dupę mu podcierałem, sikać na stojąco uczyłem. A ten się wypiął
– Jak to człowiek. Prędzej czy później zrobi cię w chuja. – zgodził się Aspen, obserwując przyjaciela. – Nie rób żadnych pochopnych kroków. Ten Szarmach to faktycznie jakiś niebezpieczny typ. Kasztelan zależny mocno od niego, nie podskakuj przy nim…
– Co masz na myśli..? A, rozumiem. Udawać fujarę, a kombinować i bronić się ukradkiem, tak?
Aspen postukał się porozumiewawczo w skroń i przytaknął.
– Może się zamienimy posadami, co? – mruknął elf.
– W życiu. Mieczem jak baba robisz.
Enhaim uśmiechnął się.
– No. Z łuku też strzelam tak, że nie podchodź.
– Nie pieprz, ty nawet łuku do ręki nie bierzesz, bo nie umiesz naciągnąć cięciwy. A przecież jesteś elfem. Tylko jakimś takim wynaturzonym.
– Kurwa mać! – zaklął Enhaim, gdy upuszczone klucze brzęknęły głośno o podłogę.
– Nie gorączkuj się tak. Jakoś mierzi mnie przeklinający elf, chociażby i wynaturzony.
– E tam, nie mogę znaleźć…
Ogr schylił się i na chybił trafił wybrał jeden z kluczy. Najbardziej niepozorny, miedziany, z diabelnie skomplikowanym wzorem na samym końcu.
– Może ten?
Enhaim odkaszlnął, wstydząc się impulsywnej reakcji. Przypatrzył się dokładnie i zmarszczył nos.
– Nie uwierzysz… Ale to właśnie ten. Dokładnie ten.
***
Przeszli przez główną salę, a potem długi i wąski korytarz prowadzący do lochów kasztelu. W milczeniu pokonali kilkadziesiąt krętych schodów, wykutych w ciemnej skale. Zeszli w końcu do kazamatów i, pochodniami oświetlając zdradliwą drogę, kilka minut kluczyli pośród wilgotnych korytarzy.
– Już zapomniałem, że tu można osadzić więźniów… – mruknął Aspen, gdy mijali murszejące, metalowe drzwi kolejnych karcerów.
– Trzeba byłoby je podreperować. Przydadzą się, jeżeli wojna z Mokrymi Czubami dojdzie do skutku.
– Heh. – westchnął ogr, sprawnie omijając pajęczyny, zwisające ze skalnych sufitów. – Sporo by to kosztowało.
Enhaim kiwnął głową i z niemałym trudem otworzył kolejne drzwi.
Uderzyła ich woń stęchłej wody i zapach omszałych skał.
– Uwaga. – ostrzegł elf, gdy zaczęli schodzić po cholernie śliskich i nierównych schodach, wykutych w ciemnym kamieniu.
– Tak, pamiętam. Po lewej pionowa ściana, po prawej przepaść i szczelina na kilkaset metrów głębokości. Co, nic się tu nie zmieniło przez dziesięć lat? Nawet barierki nie ma?
– Ostatni raz byłem tu z tobą. Dekadę temu, jak zauważyłeś. O żesz ty..! – elf zmielił przekleństwo w momencie, gdy stracił równowagę. Przed upadkiem uratował go Aspen.
– No, kto tu ma uważać, co?
– Dzięki.
Szli przez chwilę w milczeniu, bardzo ostrożnie stawiając kroki. Światło pochodni skąpo błyskało na bazaltowej skale, w niewielkim stopniu rozjaśniając kolejne stopnie. Było coraz zimniej – lodowate powietrze mroźnymi pazurami przekłuwało skórę i ocierało się o kości.
– Pamiętasz, jaką miałeś minę, gdy zobaczyłeś wtedy pusty skarbiec? – zagadał Enheim.
– Ba! Zastanawiałem się, czy przylać tobie czy kasztelanowi.
– Mi? A dlaczego mi??
– Komuś musiałem. Przecież brak złota oznaczał jedno: niski żołd dla żołnierzy.
– Ale w końcu mnie nie walnąłeś.
– A byłby to taki piękny początek męskiej przyjaźni. – odrzekł Aspen, rubasznie rechocząc.
Wreszcie pokonali wszystkie schody. Przecisnęli się jeszcze przez wąziutki korytarzyk i… proszę. Już byli na miejscu, czyli w ogromnej, wysokiej jaskini, w której spokojnie zmieściłaby się połowa Cieniodębu. Pamiętali, jak jej czarno-brązowe wnętrze urozmaicały potężne stalaktyty i stalagmity, a nacieki skalne pstrzyły się na nierównych ścianach. W oddali, niemal poza zasięgiem słuchu, szemrał strumyczek, przeciekający licznymi wodospadami, aż do samego środka ziemi. Gdzieniegdzie spomiędzy masywnych, kamiennych złomów, wyzierały bryły jasnego kwarcu. Minerał, ożywiony płomieniami pochodni, błyskawicznie łapał światło i wzmacniał je, rozjaśniając całą jaskinię.
Wystarczyło znaleźć dwa wielkie, ciężkie gazony po brzegi wypełnione oliwą, podpalić je, a wówczas oczom zebranych ukazywał się skarbiec.
Aspen i Enhaim równocześnie nachylili pochodnie. W tym samym momencie złociste płomienie trzasnęły w górę, a kwarcowy blask rozświetlił gęsty mrok.
Elf wypuścił pochodnię z ręki, a ogr szeroko rozdziawił usta.
– O ty kurwa. – powiedzieli razem jak na zawołanie.
Mieli przed sobą skarb.
Największe bogactwo, jakie kiedykolwiek widzieli w życiu.
Słoneczny blask złota ocieplał ich twarze. Monety, sztaby i bryły kruszcu pięły się aż po same zwieńczenie pieczary. Rozsypywały się pokotem po całym podłożu, wypełniając po brzegi mahoniowe i srebrne skrzynie, przewalając się między diamentowymi kielichami, różnobarwnymi klejnotami, koszmarnie drogą biżuterią i reprezentacyjnymi, obrzydliwie zdobnymi zbrojami.
Stali tak w milczeniu, oniemiali i niezmiernie zaskoczeni.
– Skąd to, na bogów, się tu wzięło?? – wyjąkał Aspen.
– Nie wiem, przyjacielu. – szczerze odparł Enhaim. – Myślę jednak, że śmiało możesz wrócić do kasztelana ze sprawą podwyżki dla twoich wojów.
***
Szarmach nalał sobie wina i spod przymkniętych powiek obserwował kasztelana. Mirobór splótł dłonie na plecach i, bardzo zdenerwowany, chodził w tę i w tamtą stronę.
– Uspokój się. – powiedział w końcu.
– Uspokój się, uspokój!! – wykrzyknął władca – Smok mi pustoszy kasztelaństwo, a ty każesz mi się uspokoić.
– Ano tak, bo inaczej nic nie postanowimy. Wina?
– Przestań. – Mirobór zmierzył czarodzieja wzrokiem i odpalił – To miało wyglądać inaczej.
– Miało. – przyznał mag, pociągając sporego łyka. – Mieliśmy jak najmniej splamić łapki i trzymać wszystko w tajemnicy. No, ale się nie udało.
Wzruszył ramionami. Usiadł, wygładzając czarną szatę, elegancko opadającą na chude kolana.
– I mówisz to tak po prostu???
– Cóż, zaistniały pewne… okoliczności. – czarodziej pstryknął palcami, aż posypały się skry, z których nagle wychyliło się smocze cielsko. – Kto by pomyślał, że bestia okaże się tak silna…Wiemy jednak, że jest śmiertelny. To już coś.
– Małe pocieszenie. Nie założyłeś, że smok przeżyje. – kasztelan rzekł wprost.
– Ty też nie.
– Nie ja przygotowałem truciznę.
Szarmach syknął. Jego lawendowe źrenice niebezpiecznie się zwęziły. Stuknął kilka razy w blat i fuknął.
– Uważaj, bo cena za pakt przyjaźni wzrośnie.
– Wzrośnie?? Powinna spaść za to, że spartoliłeś cykutę.
Mag trzasnął pięścią w stół, wykrzyczał słowa czaru. Tuż nad jego dłońmi pojawiły płomienne kule.
– Jeszcze jedno nieprzemyślane słowo, a puszczę z dymem ciebie, kasztel i twoją leciwą córuchnę.
Mirobór zatrząsł się z gniewu i przerażenia. O, bogowie, jak dał się wplątać w tę całą sytuację..? Jak to możliwe, że chęć obrony poddanych przerodziła się widmo zagrożenia i.. kto wie, czy nie niewolnictwa..?
– Nie groź mojemu dziecku. – rzekł mniej stanowczo.
– Trzymam cię w szachu, kasztelanie. Bacz na to i powściągnij swoje nerwy.
– Mógłbym kazać cię zabić. – szepnął Mirobór – Mógłbym…
Głos mu się załamał i ugrzązł w gardle. Kasztelan opadł na krzesło i skrył twarz w dłoniach.
– I co byś zrobił, biedaku? Z kim byś się bratał, żeby uchronić się przed Mokrymi Czubami? Komu byś oddał Tamaine? – czarodziej dodał po chwili – I czy naprawdę myślisz, że tak łatwo mnie zabić?
Szarmach uśmiechnął się złośliwie. Podszedł do Mirobora i podał mu wino.
– Powinieneś mi raczej dziękować za to, że nakłoniłem księcia Amriela do rozmów. Dzięki temu córa nie zostanie starą panną, twój ród przetrwa, a Mokre Czuby pospołu z Jesionnikiem Starym napotkają na ostry opór naszych wojsk, spiętych braterskim sojuszem. – zaszydził mag – Otóż przyszedł mi do głowy pewien sposób na rozwiązane wszystkich naszych kłopotów. I nie zrobimy tego po cichu, mój drogi. Nie tym razem. Bestia jest rozsierdzona? Chce zemsty? Znakomicie. Cudownie. Będzie ją miała. Z tym, że to my napiszemy zakończenie tej historii. Jeszcze na tym zarobimy, kończąc sprawę z honorem, przy dźwiękach marszu weselnego Wensley'a i Tamaine.
Mirobór podniósł umęczony wzrok i pokręcił z rezygnacją głową.
– Musisz się teraz uspokoić. Wypij to wino. Chybcikiem, kasztelanie, do dna. O tak, dobrze… A teraz mnie posłuchaj. I zrób to bardzo, BARDZO uważnie.
***
Enheim rozsiadł się na obszernym dziedzińcu kasztelu. Postawił przed sobą masywny stół, pod którym schował wypełnioną złotem skrzynię. Na wielkiej karcie rozpisał nazwiska zgromadzonych chłopów, a Aspena poprosił o pilnowanie. Po obydwu stronach zaimprowizowanego stanowiska stanęło sześciu rosłych strażników. Reszta oddziału okrążyła rolników, by pojedynczo wyprowadzać każdego, kto otrzyma swoją część zapomogi.
Jako ostatni swoje zadośćuczynienie odbierał Świchwost.
Wtem z kasztelu wyszedł Mirobór z Szarmachem, który jak zwykle przebiegle się uśmiechał. Zeszli nieco niżej i poczekali, aż gwarny tłum się uciszy. Po chwili władca, splatając ramiona na piersi, rzekł bez ogródek:
– Smok musi zginąć. I zginie. Kłopot w tym, że walczyć z nim nie możemy własnymi siłami, bo ludzi szkoda… Nie chcę tracić nikogo z naszego kasztelaństwa, bo żądni krwi sąsiedzi nam zagrażają i każde życie jest mi na wagę złota… Przeto bestię wolę utłuc cudzymi rękami, chociaż wolną wolę daję każdemu, kto pragnie sławy, poklasku, dziesięciu tysięcy sztuk złota i mej córki za żonę.
Podniósł się wielki rwetes, chłopstwo zaczęło się wzajemnie przekrzykiwać, rozochocone możliwością niełatwego, acz możliwego, wzbogacenia się. Nawet Hektor uniósł brwi ze zdziwienia, nie wspominając o Enhaimie, którego kompletnie zaskoczyła hojność Mirobora.
– Zorganizuję turniej, mości panowie. Turniej, gdzie o nagrodę mogą postarać się ci, którzy spełnią dwa warunki. To gwoli zabezpieczenia: nie wolno przecież pozwolić, by bestię atakowały dwie wrogie drużyny równocześnie, bo wtedy nie będzie wiadomo, kto zwyciężył. No więc te warunki to po pierwsze – wpisowe. Po drugie – zabicie monstrum, oczywiście.
– Wpisowe… – charknął Hektor – Wszystko sobie przemyśleliście, żeby wyeliminować chłopów ze szranków. Ale my się możemy łączyć w grupy, a i twoją córuchną też podzielimy. To ile chcecie, teściu?
Kasztelanowi zadrżała broda, ale nie dał się sprowokować. Odpowiedział przez zaciśnięte zęby.
– Pięćset sztuk złota.
Szum niezadowolenia przeszedł wśród tłumu, niektórzy zakrzyknęli: „krwiopijcy", „wszarze" i jak zwykle „kurwiszony".
– Nie jest powiedziane, że smok nie da sobie rady i z dwudziestoma amatorami na jeden raz. – Mirobór uśmiechnął się brzydko, niedbale dodając – Kapitanie Aspenie, odprowadź panów do wyjścia. Już z nimi skończyłem.
***
– Podaj młotek, prosę.. – wyseplenił Enheim, trzymając gwoździe w zębach.
– Prosę… Yyy, proszę. – Aspen spełnił prośbę – Swoją drogą cwany z niego skurwysyn.
Elf chrząknął, zamierzył się i jednym uderzeniem przybił piątą tej nocy tabliczkę. Ogłoszenie o turnieju rozmieścił już w całym Cieniodębie: przy kaplicy bóstwa Przeznaczenia – Angelusa, przy placu targowym, koło knajpy Pirusa, między sklepami płatnerza Cargo i krawcowej Agnieszki. Teraz informacja pojawiła się na olbrzymim dębie, który od setek lat rósł w centrum grodu i był najpopularniejszym miejscem spotkań, randek, i schadzek. Wobec tego żaden z mieszkańców nie mógłby przeoczyć informacji o zbliżającym się turnieju. Kasztelan zarządził również, by zawody ogłoszono we wszystkich większych miejscowościach wielkoborskich.
Jednym zdaniem – rychło do Cieniodębu zwalą się różnobarwne tłumy smokobójców, błędnych rycerzy, szewczyków Dratewków i innych idiotów, którzy uważają, że bestię można utłuc ledwie jednym pierdnięciem.
– Nie dość, że Mirobór pozbędzie się monstrum, to jeszcze zarobi. – Aspen pokiwał głową z uznaniem, zabierając od Enheima młotek – Handel też się rozrusza, jak to tałatajstwo przybędzie.
– Ciebie także przekabacił, do cholery? – elf naciągnął kaptur na głowę. Wolał, żeby żaden z mieszkańców Cieniodębu nie widział, kto został chłopcem na posyłki. On, cieszący się powszechnym uznaniem doradca władcy, zaczyna nagle kursować z gwoździami i młotkiem.
– Daj spokój. – ogr machnął ręką, otulając się peleryną – Nawet ty musisz przyznać, że sprawnie to sobie zaplanowali.
– Ciekawe, jaka jest cena tej przyjaźni.
– Liczona w górach złota. Widziałeś, co kasztelan trzyma w piwnicy.
– Tak, ciekawe tylko skąd te bogactwo. Nie zastanowiło cię to?
– Zastanowiło – kiwnął głową – Ale na krótko. Nie wtykam nosa, gdzie nie trzeba. Może Samopał przesłał..?
– Żartujesz chyba.
– Tak. Tu akurat tak.
Ruszyli w kierunku kasztelu, starając się, aby skrywał ich nocny cień.
– Coś mi tu nie pasuje. Naprawdę uważasz, że Mirobór odda Tamaine byle komu, byle nieznajomemu, byle matołowi? Swoją córkę, której kazał pilnować jak oka w głowie?
– Nie takiemu matołowi, skoro smoka zatłucze.
– Aspen, na bogów.
– No, skoro mówi, że odda, to pewno odda. Powiem ci coś, Enheim. Wątpię, czy do turnieju stanie jakieś chłopstwo albo pomniejsza szlachta. Po to ta wysoka wpłata. Każdy, kto ją wniesie, będzie dobrego pochodzenia… A może zwycięży ktoś znaczny z Samopału lub zewnętrznego państwa i w ten sposób kasztelaństwo zyska ważnego sojusznika?
Enheim uśmiechnął się, czując, że nadzieja bardzo niepewnie wstępuje w jego serce.
– I wtedy Szarmach nie będzie potrzebny..? – spytał rozmarzonym głosem.
– Ot i co.
– Czarodziej pewno nie przewidział takiej możliwości, bo zaślepiła go chciwość. – zarechotał.
– Ot i co.
– To może i sam skręca sznur na swoją szyję …?
– Aha.
– Aspen?
– No?
– Też jesteś cwanym…
– No, no. – ogr przerwał mu i klepnął go w ramię.
Oboje zanieśli się rubasznym śmiechem, jakby wychylili po dzbanie przedniego samogonu. Pełni szczęścia kroczyli pewnie do kasztelu, znikając w budynku.
I wtedy powietrze zawirowało i zgęstniało. Przylgnęło do powoli zarysowujących się konturów męskiej sylwetki. Opadło na ciemny płaszcz, spłynęło w dół i pozwoliło, aby z mroku wyłonił się Szarmach. Czarodziej zauważył, że jego prawa dłoń nadal była przeźroczysta. Poruszył nią tak, jakby strzepywał wodę.
O, już. Wszystko w porządku.
Z zadowoleniem przeczytał ogłoszenie o turnieju.
– Moi drodzy, naiwni mędrkowie… Powinniście wiedzieć, że Szarmach niczego nie przeoczył. – szepnął, uśmiechając się szeroko.
Teraz miał pewność, że wszystko ułoży się po jego myśli. Kasztelanowi za bardzo zależało na Samopale, a tych – którzy mogli pokrzyżować mu plany – wywiódł w pole.
– Teraz jesteśmy naprawdę bezpieczni. – szepnął, ukontentowany.
Poczuł, jak dobrze znane uczucie przesłania mu cały świat i odsuwa na bok ostrożność.
Tak oto mag przywitał się z bezkrytycznym samozadowoleniem.
Witam, byłabym bardzo wdzięczna za komentarze, chciałabym poznać Wasze zdanie, tym bardziej, jeżeli jest ono krytyczne.
Trzyma poziom. Tylko dekoracji mało. Mimo wszystko: 5.
dzięki Jakub. :) dekoracji było więcej przed samokrytyczną redakcją. Generalnie wycięłam część, bo wydawało mi się, że spowalnia całą historię.
Komentarz + uzasadnienie w:” NIE KRADNIJ! (JEŚLI WCZEŚNIEJ NIE ZABIJESZ), cz. XIII – XIV”
6/6