- Opowiadanie: Kamahl - Zagubiony (całość) część 1

Zagubiony (całość) część 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zagubiony (całość) część 1

Skoro już "Zagubiony" dostał piórko, albo jak kto woli piórkiem i jest to piórko brązowe, więc oto reszta tekstu dla zacnych czytających. Możecie z czystym sumieniem pisać, że piórko było w ciemno, że reszta tekstu jest do niczego, a autora powiesić na słupie.

Całośc ma ponad 70 tys. znakó, więc idzie w dwóch pokaźnych częściach,

Enjoy!

 

 

 

 

 

 

Umarłem.

Chyba.

Nie mam doświadczenia w umieraniu, więc nie wiem jak to jest. Jakieś światełka na końcu tunelu, czy coś takiego. Wiem jedno, wiszę sobie jakieś trzy metry nad ziemią i patrzę jak na moje nieruchome ciało odlewa się jakiś kundel.

Coś na pewno jest nie tak.

I do tego grzyby. Nienawidzę grzybów, a jak na złość leżę twarzą w pieczarkach. Wiedziałem, że kiedyś przyniosą mi pecha.

Muszę sobie to wszystko jakoś poukładać. Ostatnie, co pamiętam to, że idę. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć gdzie i po co. Szedłem. A teraz leżę i raczej już nigdzie nie pójdę.

Nawet nie wiem, co mi się stało.

Podlatuję bliżej. Chociaż podlatuję to złe określenie, ja po prostu CHCĘ się przysunąć i nagle jestem.

Patrzę na swoje ciało z perspektywy trzeciej osoby i co widzę? Ludzie mieli rację, faktycznie jestem za gruby. Teraz to nie ważne. Szukam śladów. Chyba znalazłem. Czubek głowy mam spalony, jakby uderzył we mnie piorun. No właśnie, może to on mnie zabił? Pewnie tak, choć na niebie nie było ani jednej chmurki. Grom z jasnego nieba? Podobno takie rzeczy się zdarzają. No to musiałem mieć cholerne szczęście, że trafił akurat we mnie.

Jedno nie ulega wątpliwości.

Umarłem.

Dowidzenia, papa, całuski i w ogóle. Pan wybaczy, ale pan już dalej nie jedzie.

Stanąłem na ziemi i zacząłem się zapadać. Po chwili zrozumiałem, o co chodzi. Musiałem CHCIEĆ stanąć na ziemi, wtedy wszystko było w porządku. Więc stoję. Próbuje zrobić krok. Nic. No tak, przecież nie mam mięśni. CHCĘ iść. Idę. Dobra, powoli zaczynam się uczyć. CHCĘ wznieść się w powietrze. Wznoszę się. Przelatuje przeze mnie wróbel. Nieruchomieje, ale po sekundzie znów zaczyna machać skrzydełkami i frunie dalej. CHCĘ znowu na ziemię. Jestem na ziemi. CHCĘ iść. Idę. CHCĘ wielki dzban piwa. Nic. Nie ma tak dobrze.

Przez ramię rzucam ostatnie spojrzenie na moje zwłoki. Powinienem chyba coś powiedzieć, ale nie wiem co. "Wiernie mi służyłeś przez całe życie?" Czy raczej "służyłaś"? Moment. Ciało to rodzaj nijaki, więc "służyłeś". Tak czy owak, brzmi to śmiesznie.

Idę a raczej CHCĘ iść przed siebie. Poprawiam ubranie. Wróć. Nie mam ubrania. Jestem nagi. Nie jest mi zimno, nikt nie widzi, więc co mi zależy.

Nagle ktoś zaczyna się śmiać. Wygląda jak skrzyżowanie psa z pająkiem.

A śmieje się ze mnie.

-Ha ha, no proszę zagubiony – wycedza ludzkim głosem – teraz to ty masz nie lada problem do końca życia.

-Ale ja już nie żyję – stwierdzam brzmiąc jak smutne dziecko.

-Tak ci się tylko wydaje – odchodzi zabierając śmiech ze sobą.

Czyli jednak żyję. Przynajmniej on tak twierdzi. Mam w to uwierzyć? Jeśli to prawda to teoria, na której oparłem swój obecny stan właśnie runęła.

Żyję.

Chyba.

Stoję i patrzę na moje ciało leżące spokojnie na ziemi. Nawet ładnie wygląda na tle zachodzącego słońca, otoczone girlandami kwiatów.

I grzybami.

Wzruszyłem się. Chyba zaraz się rozpłaczę.

Łzy nie płyną. Czemu? Musiałbym CHCIEĆ żeby płynęły. Rozumiem, ale czy ja mam oczy? Przecież widzę. A może CHCĘ widzieć? Na odwrót. NIE CHCĘ widzieć. Nic. Komenda NIE najwyraźniej nieznana. Dobrze, więc CHCĘ nie widzieć. Udało się. O matko, ja po prostu zacisnąłem powieki.

Koniec, mam tego dość.

Idę.

Kur…

Nie idę.

CHCĘ iść.

Zdenerwowałem się. Nic tylko położyć się i umrzeć. Chociaż jak się już nie żyje…albo i nie.

Nieważne.

CHCĘ iść.

Poruszać się ruchem jednostajnym, prostoliniowym. Na razie wystarczy.

Wcale nie muszę iść. Mogę sunąć w powietrzu dwadzieścia centymetrów nad ziemią.

Wolę normalnie, czuję się wtedy bardziej po ludzku.

Idę do wioski. Do domu. Do mojego zakładu. Lubię swój zakład. Jestem szewcem. Najlepszym w wiosce, wcale nie dlatego, że jedynym.

Słyszę huk i świst. Przelatuje nade mną ogromny smok. Chociaż wygląda jak uskrzydlona zwinka. Nie ma rogów, kolców na grzbiecie, paszczęki pełnej ostrych zębów. Nietoperz zgwałcił jaszczurkę i oto jest, w całej swojej piętnastometrowej postaci. Ciekawe czy mu ogon odrasta?

Wróć. Przecież smoków nie ma! Ani gadających tarantuloburków, które się z ciebie śmieją. A jednak je widziałem.

Smok zawraca. Leci do mnie. Siada i patrzy. Gapię się na niego jak wół na malowane wrota.

Pomachał mi uzbrojoną w pazury łapą, więc i ja pomachałem jemu. Przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, po czym zaczął dłubać w nosie.

Tego się nie spodziewałem.

Wyciąga gluta w kolorze, powiedzmy to sobie szczerze, sraczkowatym i podaje mi go, ponaglając drugą łapą. Stoję zdezorientowany. Po co mi to? Pojęcia nie mam.

Teraz to on wygląda jakby nie wiedział, o co chodzi. Włożył drugi pazur do nosa i dołożył drugą porcję i ukręcił z tego całkiem ładną kulkę.

Ten dziwny grymas jego szczęki miał chyba być uśmiechem.

-Nie to nie – usłyszałem głos w mojej głowie. Samica. Niby kobieta a taka niewychowana. Pokiwała smętnie głową i odleciała.

Muszę przyznać, że to było dziwne. Stałem jeszcze przez kilka minut nie bardzo wiedząc, o co w tym wszystkim chodziło.

Zalegające ciemności przegoniły z okolicy resztki światła pogrążając ją w mroku.

Starczy tej zabawy w pomnik nocą

CHCĘ iść dalej.

Dochodzę do cmentarza. Drogi są dwie. Mogę iść dookoła i nadrobić kilka godzin albo na przełaj przez grobowce. Normalnie w życiu bym nie poszedł na skróty. Jeszcze by mnie jakiś truposz zaatakował, ale jako, że najprawdopodobniej jestem martwy, to raczej nic mi się nie stanie.

Idę.

Taa, jasne. CHCĘ iść.

Cisza, spokój, groby i stare poskręcane drzewa. Wszystko oświetlone tylko mdłym blaskiem księżyca. Patrzę na niego i nie wierzę w to co widzę. Jest jakiś inny. Ma oczy, znaczy się jedno oko z tej strony jego gęby, spiczasty nos i garnitur ostrych zębów, wyszczerzonych w podłym uśmiechu. Potworny rogal, który chce mnie zjeść, albo zadźgać nosem. Zanosi się bezdźwięcznym chichotem a z ust wycieka mu krew. Ma teraz błogi wyraz sierpa. Mam nieodparte wrażenie, że właśnie ktoś umarł.

Wzdycham.

Poruszam się ruchem jednostajnym, prostoliniowym w kierunku wyjścia z cmentarza. Nagle pada na mnie snop oślepiającego światła. Mrużę oczy i próbuje coś zobaczyć.

-Wyregulujcie to – słyszę za sobą – Za jasno. No teraz dobrze. – Światło przygasa. Stoję na czymś podobnym do cyrkowej areny. Jest nawet widownia, czyli siedzące na nagrobkach zwłoki.

Kilka świeżych, trochę więcej dość mocno podgniłych, najwięcej szkieletów, których kości już całkiem zżółkły. Te muszą być najstarsze.

-Panie i panowie – znów ten sam głos, tym razem donośniejszy – moi kochani ożywieńcy, oto stoi przed nami atrakcja wieczoru. Przed państwem…

-…Weź się przymknij zgniłku – przerywam mu. Widownia patrzy na mnie zdziwionymi oczami, przynajmniej ta cześć, która oczy jeszcze posiada – co ja jestem atrakcja turystyczna, odpieprzcie się ode mnie pomioty piekielne.

Ponawiam mój ruch w celu wydostania się z tej farsy. Dwóch truposzy zastawia mi drogę. CHCĘ żeby umarli. Nic. No tak, czego ja od siebie wymagam. Przechodzę przez nich. Nieruchomi padają na ziemię. A to niespodzianka. Odwracam się do przerażonego audytorium.

-Ktoś jeszcze? – Pytam uciekających – Nie? To peszek.

Idę dalej.

Kurwa. Denerwuje mnie to trochę.

CHCĘ iść.

Po paru minutach opuszczam cmentarz. Gdybym chciał to mógłbym zabić ich wszystkich, tak jak tamtych dwóch. Mają szczęście, że nie chcę. Poza tym, jakbym potem opowiedział o tym ludziom. "Wymordowałem armię umarłych" Większość tych wsioków, oj przepraszam, mieszkańców mojej pięknej miejscowości i tak w nich nie wieży.

Słyszę wilcze wycie. Przeciągłe i melancholijne. Pewnie tęskni do samicy, która pogryzła go i uciekła. Może po prostu jest głodny. We dwójkę zawsze raźniej. Nieważne czy to łowy, czy robienie butów, pomocna dłoń, albo łapa, zawsze się przydaje.

Dochodzę do wniosku, że gdybym normalnie przeszedł taki kawał drogi to pewnie bolały by mnie nogi.

CHCĘ wznieść się w powietrze.

Wznoszę się. Teraz naprzód. Lecę. Nocny wiatr rozwiewa mi włosy. Jednak nie, nie rozwiewa mi. Przecież nie mam włosów, ani niczego innego. Jestem żałosną namiastką istoty ludzkiej, ektoplazmą, którą nieznane siły trzymają w kupie nie wiem jak i nie wiem po co. Najgorsze jest to, że nie mam pojęcia czemu ja jeszcze żyje. Chciałem powiedzieć egzystuję. Dostałem piorunem, powinienem umrzeć. Tymczasem beztrosko lecę sobie nad lasem, przysłuchując się milknącemu wraz ze wzrostem wysokości spokojnemu szumowi drzew.

-Czasami tak bywa – słyszę głos. Obok mojej głowy, machając płetwami leci śledź – Nic na to nie poradzisz, myślisz, że zamartwianie się cokolwiek da? Wątpię, tymczasem przysporzy ci wiele smutku. Pozwól, że opowiem ci historię – Zamyślił się, przez chwilę spokojnie poruszał skrzelami.

-Dawno, dawno temu – zaczął po chwili – w jeziorze położonym daleko stąd, żył sobie pewien śledź. Był młody i głupi. To małe bajorko, było jego całym światem. Duma i pycha przepełniały cały jego umysł. Chciał, żeby wszyscy się go bali a oni nie chcieli. Ślimaki zamykały się w swoich muszlach, małże groziły perłami, raki szczękały szczypcami, młodsze ryby skarżyły się rodzicom, którzy nieraz i nie dwa dotkliwie obili mu skrzela. Stoczył się nie będąc w stanie dosięgnąć swoich marzeń. Chciał by władcą całego świat a nie potrafił zatroszczyć się o swoje życie. Był zdesperowany, chciał walczyć z kimkolwiek, żeby tylko wygrać, poczuć dumę i euforię zwycięstwa. Obmyślił plan. Wiedział już jak osiągnie szczyt. A potem wszystko zgasło. Przyszedł wędkarz, machnął patykiem, sznurek wpadł do wody i zaświecił czymś co wyglądało jak topiąca się much. Niektórych odruchów nie sposób przezwyciężyć. Wyobraź sobie, że łapiesz smaczny kąsek a ułamek sekundy potem ktoś za wargi wyciąga cię na powierzchnie, wrzuca do wiadra potem nożem grzebie ci w ustach i beznamiętnie patrzy jak się dusisz. Skrzela wciąż otwierają się i zamykają, jednak dookoła nie ma wody, która mogłaby je obmyć, zaopatrzyć w tlen. Dookoła robi się ciemno, oczy same ci się zamykają a potem słyszysz cichą muzykę. Słyszałeś swoją muzykę? – Pyta patrząc mi prosto w oczy. Cały pysk ma pokryty okropnymi bliznami.

-Nie słyszałem żadnej muzyki proszę pana – odpowiadam smutno.

-To dobrze. W takim razie zostawiam cię twemu losowi. Aha, pamiętaj smoki to wyjątkowo inteligentne stworzenia, zawsze wiedzą co robią.

Odleciał.

Smutna historia.

Ale mi zadał ćwieka teraz. "Smoki zawsze wiedzą co robią" Nawet jak na siłę próbują ci wcisnąć to co im z nosa leci. Bujda, zwariował biedaczek od tego latania.

Czy to źle, że nie przeraził mnie fakt rozmowy ze śledziem odbytej w chmurach? Po smokach darczyńcach, kundloptasznikach i martwych konferansjerach, nic już mnie chyba nie zdziwi.

Zanosi się na burzę. Trzeba zniżyć pułap, a najlepiej wylądować.

Schodzę na ziemię.

Oj dolo, dolo.

CHCĘ zejść.

CHCĘ iść.

Do wioski już niedaleko. Jeszcze tylko kawałek przez las. Kiedyś w nim straszyło, ale od bitych dziesięciu lat żadnych potworów nikt nie widział. Czasem tylko wilki słychać. Byłbym zapomniał, tak ze dwa lata temu niedźwiedź zeżarł tam leśnika, ale to tylko dlatego, że chłop miał pecha. Przycisnęło go i tak wyszło, że nasikał misiom do gawry, więc się nie dziwie, że go ubiły. Jakby mi kto coś takiego zrobił, to też bym szczęśliwy nie był z tego powodu. Ale to tylko zwierzęta. Strachów nie ma. Choć jak tak patrzę na to, co dziś już mnie spotkało to mam wrażenie, że powinienem trafić na całą kompanię driad, elfów, centaurów, leszych i wiedźm urządzających sobie alkoholowa libację. Kto wie, może nie byłoby to takie złe.

Do wioski prosto, jak w mordę strzelił. Nie chce mi się omijać drzew, więc przechodzę przez nie. Czuję jak w kontakcie ze mną zdychają korniki. Heh, jaki ja jestem pożyteczny. Ektoplazmatyczny obrońca lasów. Już widzę te skandujące moje imię tłumy osik.

-Nie musisz być taki ironiczny – mówi ktoś za mną. Odwracam się. Nic. tylko drzewa – Miałam już dość tych wstrętnych robaków. Dziękuję ci – pogłaskała mnie gałęzią po twarzy. Teraz widzę, że jest młodym dębem. Dąb zawsze mi się kojarzył tak męsko, a tu proszę, świat cały czas nas zaskakuje.

-Jesteś zagubiony prawda? – Nie wiem jakim cudem wydaje z siebie głos. Wpatruje się jej w pień na wysokości mojej twarzy i na moment wydaje mi się, że widzę blask oczu. Mrugam, znowu nic. Kora z malutkimi dziurkami, grobowcami korników.

-Tak, chyba tak – znowu robi mi się smutno

-Idź prosto, na północ ode mnie, tam znajdziesz największe drzewo w całym lesie. On ci pomoże. Jest stary i bardzo mądry, na pewno będzie wiedział jak ci doradzić. Raz jeszcze dziękuje.

Nic nie mówię. Przynajmniej nie była to libacja leśnych cudaków.

Miała być północ tak? To idę.

CHCĘ iść.

Mogłem spytać jak daleko. Do wioski idzie się na zachód, więc mam trochę nie po drodze.

Trudno, może szanowny powie mi co się tak naprawdę się ze mną dzieję. Żyję, czy umarłem? Co do diaska znaczy, że jestem zagubiony?

Wróć. Największe drzewo w lesie. Ja je znam. Wspinaliśmy się na nie jak byłem dzieckiem. Kiedyś pękła pode mną gałąź i spadłem z dziesięciu metrów na ziemię. Złamałem sobie wtedy obie ręce. Następne pół roku było najgorszym okresem mojego życia. Nie licząc tego teraz. Zakładając, że wciąż żyje. Wiem nawet jak spod niego trafić do mojej wioski. Jest tam, a raczej była dwadzieścia lat temu taka mała dróżka.

Świta. Promienie słońca z trudem przedzierają się przez zbity dach gałęzi. Tu na dole jest teraz niemal pusto. Tylko grzyby i kosodrzewina. Czasami promyki jakimś cudem dosięgają ziemi. Wygląda to trochę jak wtedy, gdy słońce przebija się przez ogromne kłęby chmur. Moja mama mówiła, że czyjaś dusza idzie wtedy do nieba i to bóg otwiera jej drogę. Jaki bóg i do jakiego nieba ja się pytam? Namnożyło się tych kultów ostatnio. Każdy ci złote góry obiecuje, ale chce coś w zamian. Jeden cobyś wieprzowiny nie jadł, drugi żeby mu pieniędzy dać, a trzeci to córki dziewicy do złożenia w ofierze potrzebuje. Paranoja jakaś.

Jestem już blisko. Zrobiło się przejrzyściej. Starsza część lasu. Wiele drzew dotrwało już swego końca i leży powalone przez czas lub pioruny. W powstała tak lukę natychmiast pakuje się słońce, a dzięki niemu na próchniejącym pniu mogą rosnąć nowe roślinki. Krąg życia się zatoczył. Żyjesz, a pięć minut później lisy żrą twoje policzki, albo mrówki rozbierają korę. Każdy ma swój krąg. Tylko ten mój jakiś taki niekompletny. Trudno.

Dochodzę do czegoś na kształt polanki. Drzewa są tu największe, ale rosną rzadko, tylko ich korony tak ściśle zrosły się ze sobą, że nie sposób ich rozdzielić. Pamiętam to miejsce. Tak, miałem rację, to tu bawiliśmy się w dzieciństwie, to tu złamałem obie ręce.

Oto i ogromny dąb. Stoi spokojnie w centralnym punkcie tej dziwnej polany, tylko wcale nie wygląda jak drzewo. Raczej jak olbrzym, który zmęczony przykucnął sobie w cieniu i porósł korą. Widzę jego nogi, podkurczone, częściowo zrośnięte i ręce, którymi je obejmuje, jakby bał się, że nie utrzyma równowagi i runie do tyłu. Widzę jego twarz, ludzką. Prawie. Zamiast nosa ma gałąź zakończoną listkami. Jeden zdrewniały policzek odpadł, pokazując, że pod spodem są jeszcze resztki mięśni. Oczy są pustymi dziuplami, w których ptaki urządziły sobie gniazda. Do tego uśmiech, wyglądający jakby wyciął go pijany drwal. Najgorsze są włosy. Spływając lekko po ciele w pewnym momencie staja się gałęziami i strzelają na górę i w boki, łącząc się z pobliskimi drzewami. Muszą stanowić ciężar nie do wytrzymania. Kilka grubszych gałęzi od tak wyrasta sobie z rożnych części jego ciała. Parę z nich jest złamanych. Jedna przeze mnie. Wiem nawet która. Nie wiedziałem wtedy, że wraz ze mną odpadł mu serdeczny palec lewej ręki.

Zastanawiam się jak zacząć rozmowę.

-Przyszedłeś – dąb mówi powoli, dla mnie zbyt powoli – pokaż mi się. Stań przed moją twarzą, bo ja niestety nie mogę ruszać głową, zrosła się z resztą. Jesteś zagubiony. Dawno nie widziałem zagubionego, będzie ze dwieście lat, albo więcej. Ciebie to chyba na świecie jeszcze wtedy nie było.

Stanąłem przed nim. Czekam. Westchnął ciężko. Widocznie nie o to mu chodziło.

Ziemia zaczyna się lekko trząść. Patrzę pod nogi i widzę coś co wygląda jak ogromna drewniana łapa, która łapie mnie w pół i…przechodzi na wylot.

A już miałem zacząć krzyczeć. Dąb znów westchnął.

-Zechcesz wejść? – pyta a ręka rozprostowuje palce.

-Nie można było tak od razu – odcinam mu się.

Kolejne westchnienie. Jeszcze raz to zrobi i chyba pójdę poszukać siekiery. Chociaż jak się nad tym zastanowić, to raczej nie dał bym mu rady. Jedna taka łapka, na która właśnie wchodzę (CHCĘ wejść) wystarczy, żeby zabić człowieka. Jeden cios i zostaje z ciebie tylko kupka zmiętoszonego ciała, upstrzona gdzieniegdzie bielą wystających kości.

Westchnąwszy po raz sto pięćdziesiąty ósmy w ciągu kilku chwil podnosi mnie powoli i zaczyna mówić.

-Zagubienie to dziwny stan – przemawia tak majestatycznie, że mam ochotę zeskoczyć i uciec, ale zostaje i słucham – bardzo rzadki. Muszą wystąpić odpowiednie okoliczności, no i oczywiście ofiara, przepraszam obiekt musi mieć predyspozycje, do tej pory nie wiadomo jakie.

-Czy ja umarłem? – pytam.

-Nie, chodzi właśnie o to, że nie. Ty, jakby to ująć, uciekłeś ze swojego ciała na chwilę przed śmiercią, to czym teraz jesteś to emanacja duszy, taka otoczka, żeby nie być smętnym płomyczkiem bladego ognia. Twoje ciało też nie umarło, bo było bez duszy, to tak jakbyś próbował zabić truchło, tylko twoje teraz czeka aż do niego wrócisz.

-To znaczy, że można to wszystko jeszcze wyprostować? – Krzyczę mu w korę.

-Tak da się, jest na to jedna, niezbyt miła metoda ale skuteczna a mianowicie…– zamilkł. Podniósł mnie wreszcie na wysokość swoich oczu. Ruszał przez chwilę niemo ustami.

-Co to za metoda? Co mam zrobić, powiedz mi proszę! – Zaraz zacznę skakać po tej dziwnej ręce jak mi nie powie.

-Nie.

Przewróciłem się. Zatkało mnie na moment.

-Czemu?

-Bo to ty. Pamiętam cię, jeszcze jak byłeś dzieckiem. Taki wesoły, mały szaleniec, bez krzty szacunku dla starszych i natury. Wyryłeś we mnie jakiś napis, który do dziś nie chce się zagoić a potem – znów westchnął i przysiągłbym, że z pustego oczodołu popłynęła mu łza – złamałeś mi gałąź.

On to pamięta, tylko, że ja nie robiłem na nim żadnych napisów. Obraził się. Znów odebrało mi głos. Już miał mi mówić jak wyrwać się z tego całego zagubienia a tu klops. Jak dziecko, któremu nie chcą kupić ciastowego goblina na straganie.

-Odejdź – przemówił ciężko, poprzedzając słowa kolejnym westchnieniem – i więcej nie wracaj. Jeżeli kiedykolwiek cię zobaczę na mojej polanie zginiesz, nie ważne czy będziesz miał ciało czy nie. Duszę też potrafię zabić. Obyś nie musiał się przekonać jakie to uczucie. Ból cielesny to przy tym nic.

Kątem oka zobaczyłem świecące na czerwono ślepia, gdzieś na skraju polany, potem następne. Po chwili było ich już kilkanaście.

Zeskoczyłem i bez słowa poszedłem ocalałą ścieżka, którą pamiętam z dzieciństwa. Bałem się odwrócić. Byłem już tak blisko i się posypało. Jestem wściekły. Podchodzę do najbliższego drzewa i biorę zamach. Uderzam. Pięść przechodzi na wylot a ja przewracam się siłą rozpędu.

Kilka korników pożegnało się z tym światem.

Wstaję. Wracam na ścieżkę i CHCĘ iść dalej.

Do wioski niedaleko. Godzina drogi, może mniej. Ostatnio szedłem tędy prawie dwadzieścia lat temu. Drogą powrotną przeleżałem na skleconym z gałęzi nosidełku, prawie cały czas nieprzytomny. Zanieśli mnie do wioskowego szamana. Właśnie. On może mi pomóc, powinien wiedzieć co mam teraz zrobić. Zna się przecież na czarach i innych dziwadłach tego typu. Tak to jest pomysł, pójdę do niego.

Idę sobie wesoło nie zważając na przeciwności, ciskane mi przez los, jak zgniłe pomidory w marnego akrobatę. Nic to. Chyba, że ów akrobata stoi na linie kilkanaście metrów nad ziemią i trafiony spada na bruk, łamiąc sobie kręgosłup.

Las robi się coraz bardziej przejrzysty. Drzew jest mniej i nie są już takie ogromne jak tamten obrażony ważniak. Przecież to jest do stu tysięcy koników morskich normalne, że dzieci łażą po drzewach i czasami zdarzy się złamać jakąś gałąź. Nikt nie robi z tego tragedii. Zwłaszcza, że on stracił tylko jedną małą gałązkę, a ja złamałem obie ręce. Ciekawe kogo bardziej bolało? Zazwyczaj jednak drzewo spokojnie rosło sobie dalej i nie bardzo miało okazję, żeby się zemścić. Ja po prostu miałem pecha.

Wiem jedno. Żyję i jest sposób, żebym wrócił do mojego ciała. Nie powiedział o co chodzi ale i tak się dowiem.

Tak się rozentuzjazmowałem, że aż podskoczyłem dwa razy z radości.

Rozglądam się dookoła. Świt wstał już dawno ale w natłoku wydarzeń mi to uciekło. Nie dziwota, w jednej chwili rozmawiam z latającym śledziem, potem popełniam masowe mordy na miejscowych kornikach a na koniec grozi mi największy w lesie dąb, kto by się przejmował wtedy słońcem?

Szedłem prawie całą noc. Nie jestem ani zmęczony, ani głodny. Jakby to dokładniej rozpatrzyć to nic nie czuję. Chociaż co mam czuć skoro nie mam ciała, tylko jak on to nazwał, smętnym płomyczkiem bladego ognia, który dla mojego własnego dobra przybrał moje dawne kształty.

Nawet załamać się już nie mam siły.

A jeszcze chwile temu było mi tak wesoło.

Za jakieś pół godziny będę w wiosce. W moim warsztacie. Zawsze się w nim dobrze czułem. Tylko ja i moje narzędzia. Było w nim chyba coś jeszcze, ale nie mogę sobie przypomnieć co. Nieważne.

Ciekawe co z moim ciałem? Ostatnio jak je widziałem to sikał na nie kundel. Może już obrastam grzybami. Cały jestem pewnie w pieczarkach jak jakaś wołowina na obiad. Właśnie, może coś już mnie zjadło? Rozszarpały dzikie psy, albo mrówki rozebrały na maleńkie kawałeczki i przeniosły do swoich gniazd? Jak już mam zostać zjedzony to mogło by to być jakieś ekscytujące przeżycie z udziałem przerażającego potwora. Gryfa, smoka albo hydry, na pewno nie psa. Choć przy moim szczęściu to pewnie zeżre mnie wiewiórka.

I to taka co lubi pieczarki.

Jak coś zje moje ciało to już na pewno do niego nie wrócę. Ono tam leży, takie samotne i opuszczone a ja tu sobie spacery urządzam. Wstyd mi za siebie, jak ja mogłem je tak zostawić? Na pastwę tych okropnych pieczarek i sam nie wiem czego jeszcze. Muszę szybko znaleźć szamana i sposób na ponowne zjednoczenie obu części mnie.

Widok mojej wioski na horyzoncie przerywa te przemyślenia.

Najpierw można dostrzec karczmę starego Olafa, który ma jedno oko i papugę, prawie jak pirat. Tylko nogi ma obie. Jest to najwyższy budynek w wiosce, ma całe dwa piętra. Zbudowany z wypalanej czerwonej cegły z daleka rzuca się w oczy. Wygląda nawet ładnie, bo nie widać szczegółów. W miarę zbliżania się dobre wrażenie odpływa jak wspomnienie pięknego snu zaraz po obudzeniu.

Po chwili ukazują się pozostałe budyneczki. Stoją luźno, beż ładu i składu, jakby ktoś na ślepo rzucał kawałkami drewna. Niewiele z nich wyglądało porządnie. Większość sypie się ze starości i braku zainteresowania. Najładniejszy był domek zarządcy wioski Erika. Nie można go nazwać nawet sołtysem, a co dopiero burmistrzem. Miał pod sobą niespełna siedemdziesiąt osób w różnym wieku i wielu profesji. Przeważali rolnicy. Oprócz tego jak na każdej wsi, był kowal, bednarz, rzeźnik i szaman. Do tego człowiek, który nazywał sam siebie druidem i prawie cały czas siedział w lesie, przytulał się do drzew i twierdził, że czerpie z nich energię życiową. Chyba mu nawet wychodziło, gdyż twierdził, że nie uważa normalnego jadła za użyteczne i żył tak z tego co pamiętam przez długi czas. Raz tylko, kiedy rzeźnik schlał się jak prosię to powiedział mi, że ten cały druid cichcem kupuje u niego salceson.

Najbardziej ekscentryczną postacią we wsi swego czasu był magister filozofii, który na nieszczęście był moim ojcem. Jako dziecko pojechał na nauki, bo do niczego innego się nie nadawał, miał biedak dwie lewe ręce do wszystkiego oprócz książek. Jak jakąś zobaczył to dostawał drgawek, które nie chciały ustać, dopóki nie zaczął jej czytać. Wrócił po piętnastu latach jako magister filozofii, wykształcony i zadufany w sobie. Nie da się ukryć, że był najmądrzejszy we wsi. Nie miał się jednak przed kim tą mądrością popisać. Ludzie nie rozumieli co do nich mówił. Zarządca wioski, żeby nie czuć się gorszy przestał dłubać w nosie. Potem zrodziłem się ja, stworzony wspólnymi siłami jego i mojej matki, która tydzień po porodzie zniknęła w lesie. Tak mówił ojciec. Pijany rzeźnik natomiast twierdził, że matka nie mogła z nim już wytrzymać i uciekła z wioskowym idiotą do krainy po drugiej stronie tęczy.

Ojciec bardzo się starał dobrze mnie wychować, ale nie mógł karmić piersią, więc jako niemowlak piłem kozie mleko wprost z wymion, bo ojciec doić też nie umiał.

Jak tylko nauczyłem się mówić, to rozpoczęła się moja edukacja. Wszystko szło dobrą drogą, dopóki ojciec nie wpadł na genialny pomysł zarobkowy. Postanowił produkować mydło. O ile z samym procesem nie miał problemu i nawet dobrze mu to wychodziło to popełnił jednak jeden, ogromny błąd. Chciał zmusić ludzi, żeby zaczęli się myć. Po czterech dniach spalili mojego staruszka na stosie.

Podobno opętały go demony.

Ludzie stwierdzili, że mnie da się jeszcze odratować i oddali mnie na naukę do szewca, bo jego syn utopił się w wiadrze mleka, próbując złapać złośliwego skrzata, który miał tam sikać.

Szewc był dobrym człowiekiem. Czasem tylko bił mnie jak używałem słów, których nie rozumiał. Krzyczał coś o dziedziczeniu demonów i budowie drugiego stosu, ale skończyło się na tym, że nauczył mnie fachu i odziedziczyłem po nim warsztat.

Zacząłem biec. Jeszcze chwila i będę u siebie. Wpadam pomiędzy budynki i staje jak wryty.

Zatrzymuję się koło opartego o ścianę pijaka. Pamiętam go, nie wiem co prawda jak go zwą, bo nigdy mnie to nie interesowało. Zawsze leżał pijany tam, gdzie go zmogło. Nie raz musieliśmy go zawlec w jakiś ciemny kąt, coby nie psuł atmosfery. Miał ponadto w zwyczaju gadać do siebie. Zawsze myślałem, że był pomylony.

Wrzeszcząca na niego kobieta, ubrana w poszarpaną niedzielną sukienkę, obficie poplamioną krwią może być tylko jego żoną. Po chwili dostrzega mnie. Odwraca twarz, której lewa połowa nosi ślady potężnego ciosu, który zatrzymał dopiero na odrąbanym do połowy barku.

To musi być ona. Tyle tylko, że ten stary pijak zarąbał swoją żonę siekierą jak miałem czternaście lat, bo zabroniła mu więcej pić.

Teraz już wiem do kogo mówił, kiedy myślałem, że bredzi.

Potrząsam głowa i odchodzę. Zdziwienie znika jak ręką odjął. Jestem przecież zagubiony i jeśli w tej wiosce jest cokolwiek ukrytego, przed wzrokiem normalnych ludzi to na pewno zaraz to zobaczę.

Nie mija chwila a moja teoria się potwierdza.

Oto kolejny mieszkaniec mojej wioski. Milos, zwykły, tępy chłop. Zawsze na mój widok zawadiacko wyszczerzał kły i ukradkiem obrażał inteligentnych ludzi. Przyzwyczaiłem się do tego. Parę razy dałem mu w pysk on raz wbił mi widły w ramię. Takie tam, konflikty jakich pełno.

Stoję pół metra przed jego prymitywna gębą o niepełnym uzębieniu i patrzę w zamglone oczy. On mnie nie dostrzega. Tamten pijak też chyba mnie nie widział. Jego zarąbana żona widziała mnie na pewno. Smok, truposze, latający śledź, gadające dęby i szczekające pająki też.

Normalni ludzie mnie nie widzą.

Szkoda. Mógłbym ich postraszyć przechodząc przez ścianę.

Wracając do Milosa, to jest w nim, a właściwie na nim coś interesującego. Otóż na każdym z jego ramion siedzi, wysoka na palec miniaturka człowieka. Jedna ubrana na biało wskazuje maleńką rączką w lewo, druga w czarnym stroju, w prawo. Obie szepczą mu coś do ucha. Milos stoi przez chwilę nieruchomo, z miną wskazującą na ciężką pracę umysłową, po czym skręca w prawo. Czarny ludzik cieszy się, biały załamuje ręce. Z prawej strony jest karczma, po lewo chatka Milosa. Chyba już wiem jak to działa.

Idę dalej. Obserwuje świat, trochę inny niż ten, który pamiętam. Widzę dziwne stworzenia. Niektóre trochę podobne do ludzi, czają się w przy budynkach, czekają aż ktoś będzie przechodził, wtedy łapią się jego cienia i podążają za nim. Żywią się gniewem. Widzę jak dwóch ludzi zaczyna się bić. Stwory rzucają się na nich i naładowane złością puchną jak opite krwią kleszcze. Nie boją się już światła, powolnie wracają do cienia i leżą wywalając ogromne brzuszyska.

Pomiędzy nogami niczego nie świadomych ludzi, pałętają się robale wielkości małego psa. Jeden rzuca się na kota, który stroszy sierść i ucieka na drzewo. Ludzie patrzą na niego przez chwilę i wzruszają ramionami.

A ja nie wierzyłem jak mi babcia mówiła, że koty są trochę magiczne.

Widzę zmarłych. Kilku z nich chodzi za żywymi, mówiąc coś do nich. Oni jednak nie słyszą. Stary pijak słyszał swoją żonę. Ciekawe czemu?

Na placyku, umownie nazwanym rynkiem spaceruje, machając bezradnie rękoma, bezgłowe ciało. To też pamiętam. Jak miałem dwadzieścia lat to w naszej wsi złapali bandytę. Przypisano mu wszystkie zbrodnie z ostatniego półrocza, włączając w to kradzież krów, zabicie kilku kurczaków, kradzież pieniędzy z domu zarządcy i ścięcie jego ulubionej osiki. Jedyną winą tego człowieka było tak naprawdę to, że przystawiał się do żony Erika. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że owa żona tym zalotom była wcale chętna.

Jak spojrzeć na Erika obiektywnym okiem to się wcale jego żonie nie dziwię. Na jej miejscu sam wybrałbym egzekucję.

Podłego zbrodniarza ścięto w tym właśnie miejscu. O bycie katem starali się zarówno rzeźnik jak i drwal. Po krótkiej wymianie zdań, w której góra okazał się drwal (jeden stracony ząb w stosunku do trzech rzeźnika) to on miał wykonać egzekucję. Temu drugiemu pozwolono zabrać ciało. Podobno w postaci salcesonu zjadł je potem druid.

Taki miał być koniec tej historii. Tymczasem ciało chodziło w te i z powrotem odbijając się od przeszkód. Jego głowa wciąż leżała w jednym miejscu pokrzykując kierunki, nieświadoma, że to z nią pozostały uszy a reszta ciała jest głucha jak pień, w który właśnie z donośnym trzaskiem uderzyło.

Wzdychając idę dalej. Nie odpowiadam na zaczepki następnego tarantuloburka, który zaczyna się ze mnie śmiać. Widocznie to cecha całego gatunku.

Zbliżam się do chaty rzeźnika. Dookoła unosi się zapach śmierci. Chociaż nie powinienem to go czuję. Jakbym miał oczy to by mi pewnie zaszły łzami. Z jego komina unosi się czerwony dym. Nie mam zamiaru tam zaglądać. Życie jednak jak zawsze sprawia mi niespodziankę i rzeźnik w okrwawionym fartuchu i z ogromnym tasakiem w ręku wybiega na ulicę i wpada prosto na mnie. Zasłaniam się rękoma. Nic to nie daje. Przechodzi na wylot i zatrzymuję się. Minę ma jakby był wioskowym idiotą. Stoi tak przez chwilę, dłubie sobie w uchu tasakiem i odwraca się. Patrzy mi prosto w oczy. Przez moment mam wrażenie, że mnie widzi i zaraz coś powie. On jednak tylko potrząsa przecząco głową i wraca do środka. Omija jednak miejsce, w którym stoję.

Miałem iść jak najszybciej do siebie, jednak ciekawość bierze górę. Czuję, że coś tam się dzieje, co warto byłoby zobaczyć.

Wchodzę do środka. Przechodzę przez drzwi jakby ich nie było. Miał w nich korniki, Już nie ma. Chyba się przyzwyczaję.

Zaduch jest tu tak ogromny, że niemal widać jak powietrze powoli przetacza się z miejsca na miejsce, nie mogąc znaleźć ujścia. Dobrze, że nie mam płuc bo byłoby ciężko oddychać.

Izba jak każda inna. Parę krzeseł, stół, jakieś półki. Nic ciekawego. Skarb jest za następnymi drzwiami. Tam musi coś być. Aż czuć wydobywające się stamtąd wibrację. Przechodzę przez kolejne drzwi.

Nic nie widzę. No tak. Jestem taki podekscytowany, że zapomniałem jak to działa.

CHCĘ widzieć.

Wszystko w normie.

Korytarz. Gdzieś z głębi dochodzi mnie cichy śpiew. Idę dalej. Czuję się jak w długim tunelu, jest nawet światełko na końcu. Uśmiecham się lekko.

Pewnie musi tu być strasznie zimno. Kolejny raz cieszę się, że nie mam ciała.

Śpiew się wzmaga. Jest nie tylko głośniejszy, ale też szybszy.

W końcu, po ciągnącej się jak przemówienia króla wędrówce dochodzę do końca korytarza. Jestem w zalanym światłem pomieszczeniu. Ale jest ono puste. Śpiew jest już tak głośny, że da się rozróżnić słowa. Inna sprawa, że nie znam tego języka.

Znajduję następne drzwi. Jejku, ile jeszcze ich będzie?

Przechodzę jak zawsze, na wylot. W tych nie było korników. Postęp.

Jestem w ciemnym pomieszczeniu, pośrodku którego płonie ognisko. Siedzi przy nim kobieta, a z jej ust wydobywa się ten dziwny śpiew. Ubrana jest w postrzępione szmaty. Ma sitowie rzeczne zamiast włosów i ogromny krzywy nos. Co kilka chwil sypie do ognia dziwne specyfiki. Unosi się tu bardzo dziwy zapach. Nie czuję go, ja to po prostu wiem. Kobieta zamilkła. Podnosi dłoń i kiwa palcem zachęcając do podejścia. W światło ognia wchodzi rzeźnik, wciąż w okrwawionym fartuchu. W dłoniach ma niemowlę. Jest przemęczone. Ledwo oddycha. Rzeźnik łapie je za kark, przymierzając się do skręcenia go.

-Stój! – Wrzeszczy kobieta. – Ktoś tu jest. Czuję go. To nie człowiek. Podejdź duchu. Podejdź proszę.

Jej głos trzeszczy jak suche siano. Wchodzę w ogień, który bucha ogromnym płomieniem. Rzeźnik nie wie co się dzieje dookoła niego. Przytulił dziecko do brudnego fartucha i próbuje uciszyć jego płacz.

Wiedźma, którą z pewnością jest ta kobieta, rzuca wzrokiem po całym pomieszczeniu. Niby czuje, że tu jestem ale nie wie, że stoję z nią twarzą w twarz.

Też mi medium.

-Błądząca duszo, czegóż szukasz w naszym świecie?

-Chce wrócić do mojego ciała, wiesz może jak to zrobić -… zastanawiam się jak do niej mówić – szanowna niewiasto?

-Duszo, duszo odezwij się do mnie! – Głucha jest czy co?

-Przecież mówię. Tu jestem, przed tobą, nie słyszysz mnie?

-Czemu nie chcesz ze mną rozmawiać, biedny duchu?

No i to by było na tyle, jeśli chodzi o rozmowy z tą oto potężną wiedźmą. Nie słyszy mnie. Trudno.

-Dotknij mnie, proszę duchu, choć najmniejszym palcem racz mnie dotknąć. Ofiaruj mi cząstkę twojej mocy o potężny duchu.

Ja mam być potężnym duchem? Naprawdę słabe z niej medium. Ale co mi tam, mogę ją dotknąć. Co mi szkodzi. Zobaczymy jak medium na to zareaguje.

Wyciągam rękę i przysuwam do jej czoła. Wchodzę w jej głowę miękko, najpierw jednym palcem, potem całą dłonią. Jej oczy przekręcają się bielmem na wierzch. Zaczyna drżeć. Ja nic nie czuję. Mam tylko tą dziwną świadomość, że jestem w jej mózgu. Przekręcam dłoń. Drgawki zatrzymują się. Przerażony rzeźnik zaczyna płakać. Cofam rękę. Najpierw jednak odruchowo zaciskam palce. Czuję coś tak delikatnego jak rozerwanie włosa. Nieruchomieje przerażony. Wiedźma zaczyna krzyczeć. Przewraca się i tarza po ziemi, wciąż wrzeszcząc w wniebogłosy. Rzeźnik próbuje jej dorównać, ma jednak chyba za słabą wolę walki.

Po chwili wszystko cichnie. Wiedźma podnosi się i rozgląda dookoła. Ma jakiś dziwny wzrok, taki nieobecny. Patrzy tępo przed siebie, obejmuje kolana i zaczyna się kiwać w tę i z powrotem. Rzeźnik podchodzi do niej, łapię ją za głowę i pyta o coś.

-Duchy, duchy, złe duchy, nie rób nic co rozgniewa duchy, bo wtedy będą złe, złe, złe, złe. Duchy są złe. – Wyrwała się z jego uścisku i podpełzła do kąta. Tam znów zaczęła się kiwać, i to w taki sposób, że uderzała głową o ścianę

-Źle się to dla niej skończyło – mruknął rzeźnik – z czarów nici. Chodź córeczko idziemy stąd. – Wyszedł i zamknął za sobą drzwi na zasuwę. Po chwili słychać było jak zastawia je jakimś ciężkim przedmiotem.

Córeczko?! Co ten łajdak chciał zrobić swojemu biednemu dziecku, którego jedynym grzechem było to, że miało ojca idiotę? Może by tak i jemu coś w mózgu rozłączyć? Może lepiej nie. Zerkam z ukosa na wiedźmę, jedna ofiara wystarczy. To nie jest tak, że szczycę się uszkodzeniem umysłu tej biednej kobiety. Nie chciałem tego zrobić, to był wypadek, w efekcie którego uratowałem małe dziecko. Jest też nadzieja na to, że rzeźnik da spokój mrocznym rytuałom i weźmie się za swoją robotę. Daję głowę, że druid czeka na salceson.

Wychodzę stamtąd. Zostawiając za sobą jęcząca w kącie kobietę. Wystarczy tego zwiedzania, muszę iść do swojego zakładu i do szamana. Czas najwyższy opuścić ten, nader ciekawy stan i wrócić do mojego ciała.

Koniec

Komentarze

*wzdycha*

To jakaś nowa moda, żeby nie stawiać spacji po myślnikach? Może tylko mnie to przeszkadza, ale seeeerio, jak widzę coś takiego, momentalnie odechciewa mi się czytać. Trzy razy zabierałam się do tego tekstu, właśnie z powodu tych myślników. Tak, wiem, czepialska jestem. Czepię się też błędów. Bez kogoś, kto tekst poprawi nie da się wszystkich uniknąć (sama coś o tym wiem…), interpunkcja, drobne literówki, każdemu się zdarzy, ale… wieży? Wieży, wieży? Takie przez ż? Stoi wieża na wieży, a w wieżę nikt nie wierzy. Rz. Tak, odbija mi, przepraszam. Już próbuję pisać dalej z sensem. Aha dostrzegłam też pewną niekonsekwencję: najpierw bohater pisze (mówi, myśli?), co mówiła jego matka, a potem się okazuje, że tydzień po porodzie nawiała do jakiegoś lasu. Nie powiem, niezłą musi mieć pamięć w takim razie;p

 

A tak poza moim marudzeniem… dobry tekst. Ciekawy, dobrze zrealizowany pomysł, sprawnie zbudowana atmosfera, niekiedy zabawne fragmenty, interesujące realia wioski (spalony na stosie, bo chciał, żeby się myli, dziecko utopione, bo łapało skrzata, bicie po łbie za używanie trudnych słów), bardzo fajne pomysły w stylu tego drzewa, któremu niegdyś złamał gałąź, teatru truposzy, smoka… Cóż, podobało mi się i przeczytam drugą część.

I.

z tymi myślnikami to jakos tak wyszło,
z matką to celne jest, nie wyłapałem tego,
kajam sie za literówki ale nie mam jeszcze profesjonalnego edytora:P
Przepraszam

Nie ma za co przepraszać;p Za dostarczenie fajnego tekstu?
Ja po prostu taka czepialska jestem, zwłaszcza, jak popadnę w odpowiedni nastrój, więc nie ma co się przejmować. Ocenę wystawię, jak już przeczytam całość, a zrobię to... prędzej czy później;) Zdaje się, że warto.

mam nadzieję, że po zakończeniu stwierdzisz, że było warto:)

Nowa Fantastyka