- Opowiadanie: Kamahl - Zagubiony (całość) część 2

Zagubiony (całość) część 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zagubiony (całość) część 2

Końcóweczka

Smacznego

 

 

Znów jestem na świeżym powietrzu. Stoję przez chwilę bez ruchu rozkoszując się tą sielankową atmosferą i choć nie porusza mi się klatka piersiowa, to przez chwilę szczerze się uśmiecham. Podchodzi do mnie stworek wyglądający jak skrzyżowanie wiewiórki z traszką. Patrzy na mnie zawadiacko obracając łepek. Kicha a z jego nozdrzy bucha malutki płomyczek.

-Ładny jesteś – mówię do niego najczulej jak umiem – pogłaskać cię?

Wyciągam do niego rękę, szepcząc jednocześnie różne słodkości. Mierzy mnie przez chwilę wzrokiem. Wyciąga pomarańczowy języczek i liże mnie po dłoni. Uśmiecham się. Stworek niepodziewanie gryzie mnie w palec. Krzyczę i macham ręką próbując go zrzucić.

-Puść mnie potworze – zareagował inaczej niż myślałem. Zaczął mnie podpiekać. Mój krzyk przeszedł w wysoki pisk. Wyrzuciłem go wysoko do góry i wetknąłem zbolały palec do ust. Patrzyłem jak spada i wyczekałem odpowiedni moment, żeby kopnąć go najdalej jak zdołałem, czyli niespełna kilka metrów, bo zszedł mi trochę na boczną część stopy.

Wyjąłem palec z buzi. Był cały zwęglony. Machnąłem dłonią a on rozsypał się w odlatujący z wiatrem pył.

Ja chcę nowy palec.

Poprawka.

Ja CHCĘ nowy palec.

Po chwili jest na swoim miejscu, ładny i pewnie pachnący jak powóz po pastowaniu. Nie dziwi mnie to, że wyhodowałem go od tak sobie. Jestem przecież tylko emanacją bladego płomyka zwanego duszą. Jak on mógł ugryźć duszę?! A potem ją podpalić?! Jest w tych stworkach coś więcej niż myślałem i nie mam zamiaru sprawdzać co dokładnie. Recepta na ten problem jest jedna.

Żadnego głaskania.

Zmierzam w kierunku mojego zakładu bez oglądania się na te wszystkie dziwy, które jak się okazało, są bardziej groźne niż na to wyglądają.

Kogóż to moje oczy widzą. Oto nasz ulubiony szaman, który jest bardziej utalentowany niż pomylony dzięki czemu wydaje się być dosyć dobrze obeznany ze sprawami magicznymi. Umie przyrządzić lubczyk a to już niewątpliwie coś. No dobrze bez ironii. Ten człowiek zna się na rzeczy. Nie tylko wygląda na szaleńca, bo ubiera się w coś co wygląda jak wymiętoszone prześcieradło, udekorowane różnymi wisiorkami, które skrzypią jak koło u starego wozu, śmierdzi ziołami i krwią ofiarnych kurczaków, ma też mało atrakcyjną bliznę od czoła do brody, zahaczającą o oko, teraz blade i ślepe, ale i zachowuje się jakby był niespełna rozumu. Cały czas mruczy coś do siebie, zapytany nie odpowiada albo plecie od rzeczy w dziwnych językach, których sam pewnie nie rozumie. Jak coś mu się nie podoba to macha na ludzi brzęczącą grzechotką, z głową grzechotnika na czubku. Do tego wszystkie jego mikstury i leki działają, nie ważne czy chodzi o hemoroidy, lubczyk czy krowią biegunkę. No może nie wszystkie, czasami zdarzy się taka, która nie działa. Pamiętam, kiedyś dawno temu jedna dziewka zamówiła u niego maść, na upiększenie. Skutek był natomiast taki, że całe jej ciało na tydzień pokryło się zielonymi ropnymi bąblami. Co prawda duży wpływ na jakość maści miał pewnie osobisty stosunek szamana do owej dziewki, która dwa lata wcześniej odrzuciła jego zaloty. Szaman jak okazują bliższe oględziny też jest człowiekiem i ma typowe ludzkie odruchy.

Podszedłem do niego i zacząłem się zastawiać jak mogę zwrócić jego uwagę. On tymczasem zatrzymuje się i przerywa swoją konwersację z samym sobą. Odwraca się i patrzy mi w oczy jednak mnie nie widzi. Drapie się po bliźnie z bardzo zamyślona miną. Ja tymczasem skaczę przed nim jak jakiś pajac i wymachuję rękoma. Szaman okręcił się na pięcie i raźno pogwizdując ruszył w kierunku swojej chatki.

Ja go zaraz zamorduję! Gdybym miał płuca to pewnie wypuścił bym teraz z nich powietrze. Myślałem, że w jakiś sposób mnie wyczuje, że będzie wiedział a tymczasem kolejne pudło. Nie, to jeszcze nie koniec. Idę za nim. Tylko gdzie on jest? Rozglądam się dookoła i go nie widzę. Zaraz się wścieknę. Biegnę, tam, gdzie wydaje mi się, że stoi jego chatka.

Akurat.

CHCĘ biec.

Teraz dobrze.

Wypadam zza węgła i wpadam prosto na szamana, który beztrosko stoi oparty o ścianę z uśmiechem na swej szpetnej gębie. Przebiegam przez niego i ze zgrozą patrzę jak rzednie mu mina. W tej jednej chwili zbladł, a na jego twarzy odbił się chyba cały żal i smutek istnienia. Nawet się jednak nie zachwiał.

-Wiedziałem, że ktoś tu jest – powiedział po cichu, gdy odzyskiwał kolory – kimże jesteś wędrowcze?

-Jestem zagubiony – odparłem cicho.

-Słyszysz mnie? – wychodzi na to, że jednak nie. – albo nie chcesz mówić, albo nie możesz. Skoro jednak za mną poszedłeś to pewnie czegoś ode mnie oczekujesz. W takim razie chodźmy do mojego domu.

Doszliśmy tam w kilka minut. Z zewnątrz nie różnił się on niczym od innych. Weszliśmy do bocznego pomieszczenia, które miało dziurę w dachu a po środku wypalone ognisko. Usiadł koło niego i ułożył drewno. Odłożył jednak hubkę i zaczął się rozbierać. Zdjął wszystkie swoje błyskotki i ozdoby. Założył prostą chłopska koszulę, w której wyglądał jak każdy inny mieszkaniec wioski. Nie licząc oczywiście blizny.

-Nawet nie wiesz jak ciężko być szamanem – zaczął smętnie stawiając na ziemi garniec czegoś, co zapewne było tanim winem i przezornie dwa kufle – muszę pilnować ich wszystkich, bo albo by się pozabijali, albo mnożyli jak króliki, eh sam nie wiem co gorsze – pociągnął obfity łyk – na dodatek muszę zgrywać pomylonego, czy ty widziałeś jak ja muszę się ubierać, jakie bzdury gadam i te wszystkie świecidełka, przecież to jest straszne. Czasami mam ochotę rzucić wszystko i uciec do lasu, czerpać energię z drzew jak nasz nieszczęsny druid. Wyobraź sobie, że wszystkim wmawiał swój wegetarianizm a w końcu zatruł się zepsutym salcesonem. Eh…Wyleczyłem go a on przysiągł, że nie ruszy więcej mięsa. Znaleźliśmy go cztery dni później. Leżał martwy koło drzewa, nawet poobgryzana kora go nie uratowała. Zresztą i tak była zamalowana. – Dopił jeden kufel i nalał sobie następny. Mój niezmiennie pozostał pusty. – Niestety muszę udawać wariata. Uwierzyłbyś szamanowi, który siedzi w czyściuteńkiej izdebce, schludnie ubrany i mądrze się wyraża? No właśnie, ja też nie. Jak chcę mieć z czego żyć, to dla tych ludzi muszę być stuknięty. Cóż, życie takie bywa. – Nie nalewał następnego kufla, pociągnął z gwinta i to mocno, aż się zachwiał.

Dochodzę do wniosku, że nie miał się biedak przed kim wyżalić. Cieszę się, że mu pomogłem, ale czas to sobie mógł inaczej wybrać.

-Dobra, wracamy do ciebie mój przyjacielu. Nic nie rób, dopóki nie powiem.

Posłuchałem go. Stałem pod ścianą i czekałem. On tymczasem rozpalił ognisko, choć do zmierzchu było jeszcze dużo czasu. Strzelił kilka razy palcami i zaczął wrzucać do ognia dziwne substancje. Płomienie mieniły się różnymi kolorami i wyrzucały z siebie kłęby pary. Powietrze dookoła zaczęło gęstnieć. Przysiągłbym, że zrobiło mi się duszno. Szaman zaczął śpiewać pieśń, której słowa hipnotyzowały, do tego ten kolorowy ogień. Był taki ładny, prawie jak ruchoma tęcza. Stałem i patrzyłem. Bez obawy włożyłem dłoń w płomienie. Parzyły mnie, ale było w tym coś tak przyjemnego, że nie chciałem jej wyciągać. Po chwili cały wszedłem do ogniska, które najpierw eksplodowało zielenią, potem czerwienią by zgasnąć w błękitnej poświacie, powoli przechodzącej w czerń.

Upadłem.

Widzę nad sobą twarz szamana. Bogowie, jak on śmierdzi wińskiem.

Wróć! Śmierdzi?! Jak to śmierdzi? Ja go czuję? Nie mogę czuć. Nie mam nosa. A jednak czuję. Jabłkowe, na pewno jabłkowe.

-Co się dzieje? -pytam.

-Witamy w świecie żywych – niespodziewanie odpowiada mi uśmiechnięta do granic możliwości twarz szamana.

-Ty mnie słyszysz?

-Tak.

-Czy to znaczy, że ja….– zawiesiłem na moment głos – znów jestem żywy?

-Niestety nie, przyjacielu – wyraźnie posmutniał – ściągnąłem cię tu na kilka minut. Mów co ci jest, a ja postaram się jakoś temu zaradzić.

Wstałem i przez kilka sekund byłem przygnieciony natłokiem bodźców, które do mnie nacierały. Ludzie nie doceniają małych przyjemności, które mają na co dzień.

-Spiesz się – ponaglił mnie szaman.

-Dobrze, już mówię. – Wziąłem głęboki oddech. Tak, znów poruszała się moja klatka piersiowa. Na wszystkich bogów, jakie to było przyjemne uczucie. -Jestem zagubiony…– opowiedziałem mu pokrótce moją sytuację, pomijając kilka pikantniejszych szczegółów, dla obopólnego dobra.

-Dawno nie zetknąłem się z żadnym zagubionym.

-Ale jest jakiś sposób, żeby temu zaradzić, masz pewnie na to starą maść, czy inny tego typu specyfik, musisz mieć, szamanku mój słodki – popatrzył na mnie tylko dziwnie.

-Czekaj gdzieś miałem taką książkę o najdziwniejszych przypadkach. Wiesz, że niektórzy ludzie rodzą się z sześcioma palcami u rąk, a u nóg to nawet z ośmioma.

-Fascynujące – odparłem starając się za wszelką cenę nie brzmieć sarkastycznie.

Zniknął na chwilę w pokoju obok. Korzystając z jego nieobecności napawałem się nagłym powrotem mego ciała. Powietrze było tu stęchłe jak na bagnie ale i tak każdy oddech był szczytem szczęścia, niczym pierwszy haust po lekkim podtopieniu, kiedy masz świadomość, że właśnie uratowano ci życie. Było gorąco, spociłem się jak zgoniony koń, do tego ciemno i ciasno, a ja zamiast się irytować cieszyłem się jak cesarska infantka na wieść o nowym kucyku.

Szaman wrócił trzymając pod pachą książkę grubszą niż moje obwód mojego uda. Położył ją na podłodze i otworzył na chybił trafił. Powiódł palcem po krawędzi strony i zaczął coś szeptać, ciszej niż byłem w stanie usłyszeć. Kartki same zaczęły się przekładać by po chwili zatrzymać się gdzieś pod koniec.

-Czary? – Spytałem.

-Nie, inteligentny spis treści, głupiś czy co? – Prychnął mi w twarz.

Zdmuchnął ze stron kurz, który siwym obłokiem wzniósł się w powietrze.

-Zagubiony, hmmm, gdzieś się ukrył – przekręcił kartkę, potem wrócił, wciąż mrucząc coś pod nosem – tutaj jesteś. – Musisz tylko wrócić do swojego ciała i złączyć się z nim. Proces sam w sobie jest prosty.

-A konkretnie? – Pytam, bo niestety nie znam się zbytnio na takich sprawach.

-Wejdź w nie, to powinno wystarczyć.

-I to wszystko?

-Oczywiście, że nie – stwierdza tonem wykładowcy uniwersyteckiego. – Potrzebujesz kilku składników.

-Jakich?

-Moment, to nie jest tak hop siup. Szukam. O, właściwie to jednego składnika. Ale za to jakiego. Tylko ty go bratku nie dostaniesz.

-Czemu?

-Bo te zwierzęta wyginęły jakieś dwieście lat temu, jak nie więcej. Gdzie kto dzisiaj smoka widział. Bo to jego wydzielin potrzebujesz.

Zacząłem się śmiać. Najpierw normalnie, przez pierwsze sekundy. Dopiero potem przeszedłem do histerycznego chichotu, który wypełnił mnie goryczą mojej własnej głupoty. Szaman znów popatrzył na mnie dziwnie.

-Ja, dziś rano. Zaraz po mojej….po tym czymś co mi się stało. Wyobraź sobie, że wylądował koło mnie smok, no ten, właściwie to smoczyca była, choć wyglądała jak uskrzydlona jaszczurka i chciała mi wcisnąć swoje kozy z nosa. Rozumiesz to. A ja…he he… ja ten genialny syn filozofa, stwierdziłem, że jest niewychowana i od tak pozwoliłem jej odlecieć. – W tym momencie monologu wypadałoby przełknąć gorzką łzę, ale wciąż chichotałem i nie miałem jak – Widzisz ona chciała mi pomóc ale nieeee – przeciągnąłem to zaprzeczenie jakbym spadał z klifu w bijące fale, czułe niczym objęcia kochanki tuż nad ranem – bo po co, przecież ja jestem ten od myślenia. Po prostu, świetnie, teraz to ja sobie mogę jej i dwa lata szukać. Chociaż zastanówmy się nad tym chwilę. Mamy tu konflikt stwierdzeń. Ty mówisz, że nie istnieją już a ja widziałem jednego. Czy to znaczy, że przez te dwieście czy ileś tam lat nie pokazywały się, bo została tylko ona jedna, czy tak dobrze umieją się ukrywać i są ich całe setki, ba tysiące, to będzie jakieś dwa i jedna siedemnasta smoka na kilometr kwadratowy. Nie tak, nie może być. To jest bardzo mało prawdopodobne, więc tą opcję możemy odrzucić. Co zostaje? Chyba tylko szukanie.

Zakręciło mi się w głowie. Przysiadłem na chwilę i sam nie wiem, który raz nacieszyłem nie istniejące płuca powietrzem. Mogłem to wszystko skończyć za nim na dobre się zaczęło. Ja to mam pecha. No dobra, nie będę się usprawiedliwiał, byłem głupi i tyle. Tak w ogóle to czy to jest normalne, że zamiast umrzeć od porażenia piorunem, jak każdy normalny człowiek ja sobie od tak wyskakuje z ciała i w postaci uosobionego płomienia biegam po lasach i rozmawiam z dziwadłami, o których nawet mój ojciec chyba nie śnił. Cóż, jak to powiedział dąb, okoliczności musiały być odpowiednie i mam do tego predyspozycje. Nie jestem zwykłym człowiekiem Ja mam "predyspozycje".

Z tego szczęścia zaraz chyba poproszę szamana do tańca.

Zaczyna mnie boleć głowa. Zastanawiając się nad sytuacją masuje sobie skronie. Ból ustępuje.

-Gdzie jesteś duchu? – Pyta szaman, rozglądając się po pokoju.

To by było na tyle, jeśli chodzi o mój pobyt w realnym świecie. Miło było wziąć porządny oddech, a teraz moja klatka piersiowa znów przestała się poruszać. Przez chwilę czułem jeszcze zapach jabłek zmieszany z alkoholem. Jeśli smakuje tak jak pachnie, to nie wiem jak on mógł to pić.

Znów jestem tylko emanacją bladego płomienia. Trudno. Musze znaleźć smoka i będę mógł bez problemu wrócić do normalnego stanu. Będzie ciężko.

Jednoosobowa brygada poszukiwaczy wymarłych smoków przystępuje do działania. Najpierw idę do zakładu. W końcu to dla niego tu przyszedłem. Chcę raz jeszcze zobaczyć moje narzędzia, wiszące pod sufitem skóry, postukam sobie młotem w kopyto, uwielbiam ten dźwięk. Ukłuć się dratwą, zaplątać się w nici. Choć raczej nie dam rady żadnego z nich dotknąć.

Szaman wciąż coś mówi. Już nawet go nie słucham. Wychodzę. Wiem co mam robić.

CHCĘ iść.

Kierunek zakład. To niedaleko stąd. Chyba. Wychodzę zza walącej się chatki, która należy bodajże do krawca. Było, nie było kolega po fachu. Obaj uzbrojeni w igły walczymy z mackami nici, plątającymi się niczym sploty głodnego węża. Tylko te moje są nie chwaląc się większe. Tak w sumie to nawet go nie znałem.

Mniejsza o niego, bo oto na horyzoncie pojawia się moje ziemskie schronienie. Z zewnątrz nie różni się zbyt od reszty. Tak samo sypie się ze starości, bo co tu ukrywać nie stać mnie było na remont. Mówiłem, owszem, że byłem najlepszym szewcem w wiosce, ale nie znaczyło to, że mi się powodzi. Jak mam dobrze prosperować w świecie w, którym ludzie mają dwie pary butów. Jedną na co dzień, taką do roboty, wiecznie brudną ale mocną i drugą na wielkie okazje, ta musi być ładna wszak każdy chce się pokazać najlepiej jak może, czyli najczęściej ponad stan. Może gdybym się wyniósł do miasta. Nad czym ja do czorta rozmyślam, najpierw muszę wrócić do normalności, potem pomyślę o rozwoju mojej kariery.

Stoję u drzwi i przez moment mam ochotę zapukać. Zastanawiam się czy ktoś by mi otworzył? Potem spojrzał w pustkę, której niestety nie zasłaniam i wrócił do środka z przeświadczeniem, że mu się wydawało. To byłoby zabawne.

Chyba mam tremę. Przed drzwiami swojego domu.

Już chce wejść, to znaczy w cudowny sposób przeniknąć do środka kiedy moja uwagę przykuwa wydobywający się z pomieszczenia obok systematyczne jęki. Ktoś musi się dobrze bawić.

Tylko dlaczego w mojej kuchni?!

Wpadam przez ścianę do środka i trafiam na siedzącego na półce kota, który w kontakcie ze mną spada na podłogę i ucieka z donośnym prychnięciem. Mizdrząca się parka przerywa na moment.

Ona wygląda spod niego i rzuca wzrokiem za znikającym szybko kotem.

-Nie zwracaj uwagi – mówi on – twój mąż nas nie przyłapie. Jest daleko. Miną ze trzy dni zanim wróci.

Czyja żona może zdradza męża w mojej kuchni z mężczyzną, który jak tak na niego patrze to powoli przybiera kształty wioskowego kowala?!

JA MAM ŻONĘ?! I to taką, która mnie zdradza?! Co jest do czarta matkojebcy?! Czemu ja nie pamiętam mojej żony?!

Czemu ona mnie zdradza?! Co jaj jej zrobiłem?! Przecież byłem dla niej dobry. Nie piłem, nie biłem, szanowałem ją, kochałem. Zapewne tak było, bo za cholerę jej nie pamiętam. A ona mnie od tak sobie robi an lewo i to z tym debilem kowalem, który nawet fartucha nie umie założyć na dobra stronę. Co on ma takiego czego ja nie mam, oprócz masy mięśniowej oczywiście.

Nie. Mamusiu. Nie tego się spodziewałem. Miałem się przytulić do moich skórek i powspominać a tymczasem zastałem żonę w kuchni z kowalem. Gdybym tylko żył to zadźgałbym ich oboje dratwą a potem rozbił sobie głowę o kopyto. Ale oczywiście nawet tego nie mogę.

Musiałbym, najpierw znaleźć smoka i ciało. W tej chwili przydało by się wypuścić z płuc powietrze z głośnym westchnięciem.

Rozkładam szeroko ręce.

CHCĘ wznieść się do góry.

CHCĘ lecieć.

Jeżeli na wieczornym niebie, które świeci nad skromnym płomyczkiem, który mam nieprzyjemność nazywać sobą, jest chociaż jeden smok to ja go znajdę. Nieważne ile mi to zajmie.

Lecę. Szukam. Osiągam taką prędkość, że świat pod spodem wydaje się być tylko jedną wielką plama rozmazanej farby, aktualnie zielonej. Chyba jestem and lasem.

Smoków niestety nie widać. Ani jednego, najmniejszego smoczka. Jak na złość wszystkie na hej ho poleciały bawić się w chowanego.

Coś widzę. Zwalniam. To coś jest duże, ma jeszcze większe czarne skrzydła i machając nimi powoli majestatycznie wznosi się na ziemią. Zbliżam się. Zaczynam rozróżniać szczegóły. Widzę, szereg kolców na rozrośniętych ponad miarę barkach, ogromne rogi na głowie i łapy umięśnione tak, że wyglądają jak kolumny podporowe królewskiego pałacu. Ma chyba z pięćdziesiąt metrów wysokości. Jest, mówiąc krótko ogromny i przerażający. Tak wyobrażałem sobie smoka. Zanim uskrzydlona zwinka chciała mnie obdarować skarbami ze swojego nosa.

Zatrzymuję się przed nim. Patrzę na paszczę, która wygląda jakby chciało się na mnie rzucić stado dzikich zwierząt. Mógłby połknąć mój dom jednym trzaśnięciem szczęki.

-Dzień dobry – rzucam wesoło, starając się opanować gniew, którym aż buzuję. Bestia popatrzyła na mnie tak, że miałem ochotę sam się rozerwać na strzępy żeby go nie fatygować. – Czy ty jesteś smokiem?

-Słucham? – odpowiada moimi ustami. Ciesze się, że nie słyszę jego głosu.

-Pytaniem na pytanie się odpowiada – robię obrażona minę. Mam nadzieję, że mnie widzi – pytałem czy ty wielki jesteś smokiem?

-Oczywiście, że jestem. Co to za pytanie?

-To świetnie – uśmiecham się szeroko – zjedz mnie.

-Że co?

-Zjedz mnie. Otwórz paszczę, połknij a potem zamknij, możesz przerzuć w międzyczasie, proste? Smacznego.

-Czemu mam cię zjeść? O co ci w ogóle chodzi?

-Mówi się o was, że jesteście takie mądre a tu co, głupiutki smoczek, głupiutka mała jaszczureczka – głaskam go po pokrytym łuskami łbie. On patrzy na mnie dziwnie, schodząc oczami do środka. Tak jakbym ja starał się przyjrzeć moim palcom, dotykającym nosa. Jeszcze się biedaczek nabawi zeza.

Zaczynam tłuc go pysku, tak mocno jak jestem w stanie. Wątpię, żeby cokolwiek czuł ale daję z siebie wszystko. Smok nie rusza się ani o cal. Zaczynam krzykiem dodawać sobie słabnących sił. Dopiero, gdy włożyłem mu rękę do nosa prychnął tak, że aż mnie odrzuciło.

-Skończyłeś? – pytam sam siebie.

-Chyba tak. – powinien dyszeć, a nie dyszę. Fakt, nie mam przecież płuc.

Smok powoli wyciąga do mnie łapę z ogromnymi pazurami. Niemal widzę w nich swoje odbicie. Składa je w dziwny sposób i przykłada mi do klatki piersiowej. Patrzę na to z nieurywanym zaciekawieniem. Bestia zwalnia uchwyt i wystrzeliwuje mnie setki metrów w powietrze. Dopiero po chwili gdy zwalniam lot jestem w stanie usłyszeć swój krzyk, który pod koniec przechodzi w cieniuteńki pisk.

Uderzam w koronę drzewa. O dziwo nie przechodzę na wylot. Dotykam liści nie czuje ich, ale one pewnie czują mnie. Nagle coś chwyta mnie za kark i ściąga na ziemię.

Stoję przed drewnianym obliczem największego dębu w lesie. Z jego pustych oczodołów ze skrzekiem wylatują ptaki. Chyba jest zły.

-Co tu robisz? Miałeś już nie wracać! – jego powolny głos, brzmiał w tym momencie jak marsz pogrzebowy.

-To nie jest tak jak wygląda – zaczynam się tłumaczyć – ja tu przez przypadek

-Zabić go! – stwierdza powoli dąb.

Zanim jeszcze zdążyło przebrzmieć echo jego słów, które przegoniły ptaki ze wszystkich okolicznych drzew, w moją stronę wystrzeliły jego gałęzie. Odruchowo zasłoniłem się ręką i zrobiłem dwa kroki do tłu. Nie pomogło, wszystkie trafiły. Każda bez wyjątku przeszła na wylot. Uśmiechnąłem się szeroko, czym jeszcze bardziej go chyba rozzłościłem. Wydał z siebie nieartykułowany krzyk, choć chwilę temu przysiągłbym, że nie jest do tego zdolny. Zobaczyłem dookoła siebie setki czerwonych ślepi. Widziałem je już wcześniej, ale nie mam pojęcia do jakich istot one należały. Nie mam teraz zamiaru sprawdzać.

CHCĘ się wznieść w powietrze.

CHCĘ lecieć.

CHCĘ stąd uciec.

Lecę i za nic na świecie nie oglądam się za siebie. Patrzę prosto w księżyc i najlepiej by było gdybym się na nim znalazł. Jakiś dziwny kształt zagradza mi drogę, nie mam nawet czasu, żeby zobaczyć co to jest a co dopiero próbować go wyminąć. Zwalniam, jednak siłą rozpędu przebijam go na wylot. Zatrzymałem się i patrzę w co uderzyłem. Okazuje się, że był to smok, który wystrzelił mnie w powietrze. Zrobiłem mu dziurę w brzuchu niczym solidny pocisk armatni. Krztusi się teraz krwią i próbuje lecieć dalej. Machnął jeszcze dwa razy skrzydłami i runął ku ziemi. Patrzę na jego pędzące w dół ciało z odrobiną satysfakcji. W końcu zabiłem smoka i to takiego, który mnie wcześniej upokorzył. Okazuje się, że zemsta wcale nie jest słodka, ale ma metaliczny posmak smoczej krwi, którą jestem cały oblepiony. Krew to też jest wydzielina mam więc czego chciałem.

Teraz muszę tylko znaleźć moje ciało. Mija właśnie druga noc od momentu naszego rozstania. Ciekawe w jakim ono jest stanie. Ogarnia mnie wizja znalezienia go nadjedzonego przez zgłodniałe wilki. Co prawda w tych lasach nikt nie widział wilka od wielu lat ale jeśli chodzi o mnie to pewnie trafiłem na całą watahę, szukającą nowych łowisk.

Wiszę kilka chwil w powietrzu starając się zorientować gdzie jestem. Zastanawiam się jaką trasę przeszedłem od początku tego całego zagubienia i chyba wiem gdzie mam szukać. Po paru minutach znajduje cmentarz. Zniżam pułap do kilku metrów i szuka mojego ciała. Jest tak ciemno, że prawie nic nie widzę.

CHCĘ wylądować.

CHCĘ iść.

Szukam na ziemi. Jak się o nie potknę, to je może znajdę. Wchodzę w ogromne skupisko pieczarek. Jak ja ich nienawidzę. Po chwili uśmiecham się szeroko. Przecież gdzieś tu leżę, z gębą zatopioną w ohydnych grzybach. Przysuwam twarz do ziemi, niemal wsadzam nos w ich białe kapelusze. Muszę tu być.

Widzę się. Dokładnie w tym momencie padają na mnie pierwsze promienie wschodzącego słońca. Noc szybko upłynęła, jak widać wszystkie te harce zajęły mi więcej czasu niż myślałem. Szczególnie pływanie pomiędzy grzybami.

Jaki ja piękny jestem. Co z tego, że mam prawie czterdzieści lat, łysieję, mam sporą nadwagę i chyba jestem martwy. I tak uważam się za najwspanialszy cud świata. Nic to, że mam spalony czubek głowy. Najwyżej będę nosił tupecik. Oglądam się dokładnie. Jestem chyba w miarę kompletny. Wszystkie kończyny w normie, głowa jest, miedzy nogi niestety zajrzeć nie mogę.

W ciągu tych kilku chwil zakochałem się sam w sobie.

Gdzieś nieopodal słyszę wilcze wycie. Wiedziałem, że tak będzie. Dołączają do niego kolejne. Pięknie, cała wataha się zaraz zbiegnie. A nie mówiłem. Trzeba się stąd zbierać.

Dotykam go, znaczy siebie. To jakbym wetknął dłoń w galaretę. Tylko, że ja się nie trzęsę. Najpierw dłoń, potem łokieć, bark i głowa.

Zapadam w ciemność.

………………………………

Co to za zapach? Nie, tylko nie to, to nie mogą być grzyby. Ale jednak są. Pieczarki. Moje ulubione, zwłaszcza jak mam w nich całą twarz. Szlag by to…

Jak mnie wszystko boli. Do tego coś śmierdzi spalenizną. Rozglądam się dookoła. Gdzie ja jestem? O co chodzi? Czemu moje ręce są takie zielone? I czemu u licha boli mnie każdy centymetr mojego ciała. Czuje wręcz jak w żyłach krąży mi krew. Przeczesuję włosy palcami i natrafiam na źródło owego smrodu, gdyż czubek głowy mam chyba zwęglony. Próbuje wstać, ale jakoś nie chce mi wyjść. Podpieram się najpierw na łokciach, drżących jak osiki na wietrze. Wytrzymuje chwilę, zaraz wstanę, za momencik, jeszcze kilka centymetrów, już zaczynam zginać kolano.

Upadłem, zgniatając nosem największą pieczarkę, jaką w życiu widziałem.

Zmiana strategi. Z trudem obracam się na plecy. Zaczynam poruszać wszystkimi kończynami. Bolą jak cholera, zastały się czy co. Muszę wyglądać jak żuk leżący na skorupie, który nie może wstać. Heh, to ostatnie to by się nawet zgadzało.

Ładną mamy dziś pogodę. Chmurki płyną sobie spokojnie po niebie, wyglądając jak puchate owieczki bawiące się w berka. Powietrze pachnie świeżym bzem, który rośnie gdzieś w okolicy. To pewnie na jego gałęziach siedzą te ćwierkające słodko słowiki, do tego dochodzi chór szarych wróbli i stukanie dzięcioła. Do tego ja wylegujący się usianej białymi kapeluszami polance. Sielanka. Jeszcze chwila i szlag mnie trafi. Stawiam wszystko na jedną karę. Wstaję.

Udało się. Stoję. Tylko niech mi ktoś teraz powie gdzie ja jestem. Hmmmm….szedłem. Co było dalej? Pamiętam okropny dźwięk, coś jakby…grzmot, bardzo blisko. Zaraz on mnie trafił. Tak, racja, dostałem piorunem, przecież mam zwęglony czubek głowy. A taką miałem ładną czuprynę.

Czyżbym leżał nieprzytomny przez jakiś czas? No tak, przecież widziałem jak leże. Co?! Jak to widziałem jak leże?

Zakręciło mi się w głowie. Jakoś utrzymałem się na nogach. Przypomniałem sobie wszystko. Wszyściuteńko. To całe dziwaczne zagubienie. Od śmiejącego się ze mnie mutanta, przez smoki, śledzie, dęby, wiedźmy, szamanów do zdradzającej mnie żony. To było straszne. Jak ona mogła mi to zrobić?

Głowa zaczyna mnie boleć. Do tego burczy mi w brzuchu. No tak, nie jadłem przecież nic od dwóch dni. Ale przecież w ciągu tego czasu palcem nawet nie ruszyłem, więc nie powinienem być głodny. Ale jestem, trudno.

Muszę wrócić do swoje wioski. Podziękować szamanowi. A żonę to chyba zamorduję. Czy byłem dla niej zły? Dobra, nie ważne, nie czas się nad tym zastanawiać, muszę najpierw coś zjeść a potem się tam dostać. Tym razem nie będzie tak łatwo.

Wchodzę na drogę. Tam powinien być cmentarz, trzeba będzie go chyba obejść, jego mieszkańcy mogą chcieć się odegrać. Tak samo zresztą ten stary dąb, chyba też mnie nie lubi. Ciekawe czy ten smok, którego zabiłem ma jakiś krewnych? Nagle zrobiło mi się jakoś tak mniej wesoło.

Z daleka ktoś nadjeżdża. Najpierw widzę konia, dopiero po chwili przytulonego do niego jeźdźca. Staje na środku drogi i szeroko rozrzucam ręce. Zatrzyma się. Musi. Mam taką nadzieję. Zbliża się. Wciąż jedzie szybko. Mam sucho w gardle. Po karku przechodzi mi zimna ręka strachu. Pocą mi się dłonie. W porównaniu do tego co miałem ostatnio to cieszę się z takich małych przyjemności jak poruszająca się klatka piersiowa. Zwłaszcza, że zaraz znów może się przestać. Wóz, albo przewóz. Jak się nie zatrzyma to mnie przejedzie, prościej się nie da. Najwyżej mnie zabije. Stoję twardo i nie mam zamiaru się ruszyć. Zbliża się. Jest już jakieś dwadzieścia metrów ode mnie. Dziesięć. Pięć.

Stoję.

W ostatniej chwili uskakuje w bok z piskiem godnym małej dziewczynki.

A miało być tak patetycznie.

Patrzę za koniem, którym miał się właśnie oddalać ale się zatrzymał. Schodzi z niego odziany w kolczugę żołnierz. Nie mam pojęcia czemu to robi ale się ciesze.

-Nic ci nie jest człowieku? – Pyta

Staram się powiedzieć, że jestem głodny ale z moich ust wydobywa się jedynie niezrozumiałe syczenie. Po chwili daję za wygraną. Mam pomysł. Dotykam brzucha i robię smutną minę. Chyba mnie zrozumiał, bo sięgnął do przytroczonych do konia worków. Szybko oceniam sytuację. Podnoszę z ziemi spory kamień i uderzam go w kark, w chwili gdy zaczyna się odwracać.

Upadł. Patrząc na jego nieprzytomne ciało myślę, że musiałem to zrobić. Wyciągam z jego rąk kawałek chleba i pożeram szybciej niż jestem w stanie to zobaczyć. Wsiadam na konia i jadę do siebie. Nie patrzę w tył. Życie bywa ciężkie.

Mija kilka godzin monotonnej jazdy, która urozmaicają jedynie zmieniające się wokół krajobrazy. Koło cmentarza jechałem z sercem na wysokości gardła. Na szczęście nic się nie stało. Potem była droga przez las. Mam nadzieję, że nie zobaczę nigdzie świecących na czerwono ślepi. Nie zobaczyłem, może gdybym otworzył oczy to skutek byłby inny. Lepiej chyba nie sprawdzać.

Wioska. Już ją widzę, już jest blisko. Najpierw jak zawsze gospoda. Dopiero potem reszta budynków. Wpadam pędem między domki. Pusto. Nigdzie nie ma nikogo. Dziwne. Zatrzymuje się przed moim zakładem. Zsiadam ze zdyszanego konia. Poklepuję go przyjacielsko po boku. Popatrzył na mnie krzywo i machnął łbem, po czym poszedł sobie w siną dal. Machnąłem na niego ręką, nie jest mi już do niczego potrzebny.

Wchodzę do środka. Odbijam się od zamkniętych drzwi. Fakt, zapomniałem otworzyć.

Otwieram. Wewnątrz jest ciemno. Robię dwa kroki i wywracam się o coś co wydaje się być szafką. Skąd ona się tu wzięła? Kiedyś jej tam nie było. Pewnie mi poprzestawiali meble. Obmacuje stłuczone kolano. Ból dźga mnie swoimi igiełkami, powoli rozkładając się na sporego siniaka. Po dwóch dniach bycia poza ciałem nawet coś takiego mnie cieszy. Idę dalej prosto, tu powinny być drzwi, uderzam jednak o ścianę. Co jest? Remont też zdążyli zrobić? Nieważne. Po omacku znalazłem drzwi, teraz tylko korytarz dzieli mnie od domowego ogniska pozamałżeńskiej miłości.

Słyszę kroki. Ktoś stara się być cicho, ale niezbyt mu wychodzi. Uderzył się i zaklął. Mężczyzna. Więc to pewnie kochanek mojej żony. Idzie do mnie korytarzem. Mogę wyjść mu naprzeciw i wyładować się na nim. Może być uzbrojony. Pewnie trzyma w spoconych rękach nogę od stolika, albo co gorsze pogrzebacz. Zrobię to inaczej. Przejdę przez kuchnię i pójdę prosto do sypialni. Najpierw ona, potem on. Trzeba mieć w życiu jakieś priorytety. Wciąż słyszę jego kroki. Zaraz tu wejdzie. Mnie tam jedna już nie ma.

Jestem w sypialni. Jest tam też moja żona. Śpi sobie beztrosko koło pustego miejsca jej kochanka. Podchodzę do niej i siadam na brzegu łóżka. Głaskam ją po płowych włosach. Ma taką zawziętą minę, pewnie coś jej się śni. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że w ogóle jej nie pamiętam. To pewnie wina tego, że zostałem trafiony piorunem. Takie wyładowanie mogło mi nieźle namieszać w głowie a potem jeszcze złapałem ją na gorącym uczynku. I to z kowalem, który jest umięśnionym kretynem. Skoro tak im razem było miło to teraz ich oboje wyślę na drugą stronę. Niech tam się bawią ile dusza zapragnie. A ja zostanę tu sam ze skromnymi wyrzutami sumienia i słodkim poczuciem dopełnionej zemsty, rozlewającym się po krwiobiegu. Wszyscy powinni być zadowoleni. Z błogim wyrazem twarzy rozglądam się dookoła w poszukiwaniu czegoś ciężkiego. Nic takiego nie widzę. Trudno.

Biorę do ręki poduszkę. Przykładam jej do twarzy. Dociskam. Chyba się obudziła bo zaczyna wierzgać. Mimowolnie znów się uśmiecham.

Nie widziałem zmierzającej do mojej twarzy pięści. Nie spodziewałem się takie reakcji a teraz leżę powalony ciosem mojej własnej żony, która wstaje i patrzy na mnie poprawiając nocną koszulę. Ma przerażoną minę. Pewnie mnie poznała i spadł na nią ciężar swojej zdrady. Dobrze jej tak.

Wstaję. Patrze jej prosto w oczy. Drgają jej usta, pewnie zaraz zacznie krzyczeć. Nie mogę jej na to pozwolić. Łapię ją za szyję. Druga próba uduszenia własnej żony. Zareagowała błyskawiczne, kopiąc mnie w jądra. Upadłem na podłogę i zacząłem zwijać się z bólu. Nie widziałem zbyt wiele, przez nabiegłe łzami oczy. Próbowałem coś powiedzieć, jednak z moich ust wydobył się jednie cichuteńki jęk.

Wtedy zaczęła mnie kopać. Razy posypały się jak górska lawina. Nie celowała, nie parzyła, łokieć, głowa czy brzuch. Zacząłem krzyczeć, kiedy złamała mi pierwsze żebro. Splunąłem krwią i zakrztusiłem się. Znów trafiła w krocze. Nie miałem innego wyjścia jak tylko zwinąć się w kłębek i przyjmować ciosy na plecy.

To nie miało być tak, to wszystko miało by zupełnie inaczej.

Przestała. Staram się podnieść głowę, nie jestem jednak wstanie. Z uchem przy podłodze zbliżające się kroki słychać dużo wyraźniej. Wchodzi on. Mógłby obciąć paznokcie u stóp. Mówią coś do siebie dla mnie brzmi to jak niezrozumiała paplanina dwójki niemowlaków.

Moja krew ma taki kwaśny smak. Boli mnie całe ciało. Mógłbym wyliczyć każdego kopniaka, którego od niej dostałem. Cztery padły na twarz, w efekcie mam złamany nos i podbite oboje oczu, jedno tak zapuchło, że jest ślepe. Kontempluje cały ten ból. Jeśli wcześniej wbijał we mnie igły, to teraz tłucze mnie mieczem po tyłku.

Rozmowa chyba dobiegła końca. Jakimś cudem udało mi się podnieść na nich połowę mojego sprawnego wzroku. To on patrzył na mnie z odległości dwudziestu centymetrów. Skoncentrowałem wszystkie pozostałe mi resztki sił, żeby zrozumieć co do mnie mówił.

-Nie wiem co robisz w moim domu, kim jesteś ani czemu próbowałeś udusić moją żonę ale właśnie znalazłeś swój koniec. Moje słoneczko zaraz przerobi cię na mielonkę, która będzie w sam raz na salceson, mój ojciec się ucieszy będzie miał parę kilo darmowego mięsa. Kochanie czyń honory.

Moja żona?! Mój dom?! Ojciec się ucieszy?! To on jest synem rzeźnika?! A ona jego żoną?! A nie moją?! Ale przecież ją nakryłem jak zdradzała męża z kowalem?! No tak zdradzała, tylko, że nie mnie zdradzał a tego młokosa, który wciąż coś do mnie mówi. Co mnie to obchodzi? Właśnie popełniłem najgorsza gafę swojego życia, które zaraz skończy się jak żałosna opowieść pijaka spod karczmy, któremu nikt nie chciał postawić kolejki. Nie mam tylko pojęcia jakim cudem trafiłem do ich domu, zamiast do mojego zakładu?

Ot, peszek.

Padł cios.

Pewnie chciała odrąbać mi głowę, ale nie do końca jej wyszło. Czuję się jak zarzynany na obiad kurczak. Jak nie złapią mnie za nogi to wstanę i zacznę biegać po pokoju, z głową wiszącą u boku.

Gdybym mógł to zacząłbym się śmiać.

Jakoś mi tak nagle lekko.

-No to ładnie pobrudziłam nam dywan – stwierdza nie moja zona przytulając się do męża, którego zdradza ze śmierdzącym kowalem. – Nie uważasz, że był podobny do naszego szewca.

-Wydaje ci się. Gdyby to miał być on straciłbym zaliczkę, którą zapłaciłem mu za nowe buty, te z wywiniętymi noskami, pamiętasz.

Pięknie, ja tu umieram, a oni o butach. Za grosz wyczucia sytuacji.

Nagle coś się dzieje. Coś jest nie tak, coś jest inaczej. Znów nie czuję bólu. Znowu uciekłem, czy zgubiłem się? Nie to coś innego. Chyba się wznoszę. Otwieram oczy i znów widzę swoje martwe ciało. Wyglądam tak strasznie, że szkoda gadać. A ta parka morderców właśnie zaczyna się gździć. Oni są jacyś chorzy.

Sytuacja wydaje się znajoma, nie licząc jednego szczegółu.

Do moich nieistniejących uszu dochodzi wzbierająca na sile muzyka.

Koniec

Komentarze

Świetne ostatnie zdanie. Całość znakomita. Ode mnie 6.
Pozdrawiam. 

potwierdza się teoria złosliwców, po 6 do pana Jakuba ktoś mnie potraktował 1 cobym za wysoko nie był, uprzejmie dziękuje hejterom,
buziaczki dla was:*

To ja trochę wyrównam, w drodze zasłużonego wyjątku. 6. Ale jakim cudem Twój zagubiony pomylił żony? To jedno mi nie pasuje...

Nie pomylił żon, on pomylił budynki, w tej wiosce wszystkie wyglądały tak samo, wszedł do tego, co go uważał za swój a tam jakas kobieta mówi o zdradzaniu męza, skrót myślowy i lecimy, człowiek miał tyle problemów na głowie, że się pogubił i tak wyszło

??? A może i tak...

Trochę mi to zajęło, ale wreszcie skończyłam i część drugą.
Daję pięć. Nie będzie 6, bo jednak jestem subiektywna plus pojawiło się sporo błędów - niby nie powinnam marudzić, bo sama robię ich mnóstwo, ale utrudniało mi to lekturę. Niezłe pomysły, umiejętnie poprowadzona narracja, opowiadanie czytało się bardzo przyjemnie.

Nowa Fantastyka