- publicystyka: Fantastyczne dziwadła (Konkurs publicystyczny)

publicystyka:

Fantastyczne dziwadła (Konkurs publicystyczny)

Krasnoludy, orkowie, smoki – istoty te przez całą wieczność i jeden dzień dłużej będą kojarzyć się z fantastyką. Ale literatura ta to nie tylko posługiwanie się starymi, sprawdzonymi schematami. Opiera się ona na najpiękniejszej właściwości ludzkiego umysłu – wyobraźni. Dzięki niej można porzucić utarte ścieżki i rozpocząć poszukiwanie własnej drogi, której kresem są niesamowite światy rojące się od ich jeszcze bardziej niesamowitych mieszkańców.

 

Czy jesteśmy sami w kosmosie? Na to odwiecznie stawiane przez człowieka pytanie Stanley G. Weinbaum odpowiada z dużą dawką humoru. W opowiadaniu „Odyseja marsjańska" przedstawia przygody Dicka Jarvisa, członka pierwszej, ziemskiej ekipy badawczej, która wylądowała na Marsie. Chcąc poznać jak najwięcej tajemnic Czerwonej Planety, Jarvis wyrusza na lot zwiadowczy. Niestety jego samolot rozbija się daleko od bazy, na bezkresnej pustyni. Nie pozostaje mu nic innego jak wyruszyć w drogę powrotną pieszo. Na szczęście nie będzie musiał jej przebywać samotnie. Już na samym początku poznaje Marsjanina o dźwięcznym imieniu Trrrwiiiiirrlll, który wdzięczny swemu wybawcy za oswobodzenie go z macek potwora marzeń, postanawia pomóc nowemu przyjacielowi powrócić do macierzystego statku. Przynajmniej tak interpretuje jego zachowanie Dick. Bariera językowa, a także całkowicie inne uwarunkowania kulturowe i behawioralne uniemożliwiają przedstawicielom obu tych ras nawiązanie zadowalającego kontaktu werbalnego. Wszystko wskazuje na to, że język Trrrwiiiiirrllla jest językiem dynamicznym, co oznacza, że w jego strukturze nie występują trwałe związki pomiędzy nazwami a przedmiotami. W zależności od kontekstu zdania mogą one mieć nieskończenie wiele określeń. Sam wygląd Marsjanina również do zwyczajnych nie należy. Posturą przypomina on strusia. Na długiej szyi zakończonej maleńką główką podobieństwa się jednak kończą. Głowa nie jest głową w takim sensie, jak to pojmują ludzie. Nie zawiera bowiem mózgu, który zlokalizowany jest z kolei w obszernym tułowiu, a twór przypominający dziób jest elastycznym narządem służącym do wbijania się w ziemię.

 

Towarzysz Dicka, nie jest jednak najdziwniejszym stworem zamieszkującym Marsa. Owszem, specyficzny sposób wyrażania emocji, jakim jest wykonywanie wysokich skoków, a następnie pikowanie niczym polujący myszołów, nadaje mu cechy niesamowitości i w pewnym stopniu także ekscentryczności, ale istota ta nie zdumiewa aż tak bardzo jak inni mieszkańcy planety, na przykład wspomniany powyżej potwór marzeń. Jego rzeczywista fizjonomia jest raczej mało ciekawa. Ot, zwyczajna plątanina czarnych, galaretowatych macek. Za to plątanina sprytna i posiadająca niezwykły dar, wobec którego jej ofiary są bezbronne. Dzięki umiejętności wnikania w umysły innych istot, potwór marzeń potrafi tworzyć rzeczywiste obrazy na podstawie ich myśli i wspomnień. Kiedy nieszczęśnik zwabiony takim kuszącym widziadłem podejdzie zbyt blisko, na jakąkolwiek ucieczkę jest już za późno. W „Dolinie marzeń", opowiadaniu będącym bezpośrednią kontynuacją „Odysei marsjańskiej" , Jarvis trafia do doliny zamieszkanej przez tysiące takich stworzeń. Jawi mu się ona jako raj, gdyż oczom jego ukazują się wszystkie miejsca, które chciał zwiedzić oraz kobiety, które mu się niegdyś podobały, wabiące go nawoływaniami.

 

Chociaż „Odyseja marsjańska" nie należy do opowiadań, które należy traktować śmiertelnie poważnie, a wręcz nie powinno się tego robić, to przedstawia ona bardzo ciekawe rozwiązania ewolucyjne. Podstawowym budulcem każdego znanego nam żywego organizmu jest węgiel. Co by się jednak stało, gdyby pierwiastek ten zastąpiony został krzemem? Odpowiedzią na to pytanie jest znalezisko Jarvisa i jego marsjańskiego towarzysza – kamienny stwór. Ten pozbawiony jakichkolwiek narządów zmysłów, pokryty szarymi łuskami monument charakteryzuje się minimalną aktywnością życiową, przejawiającą się wyciąganiem za pomocą długiego ramienia krzemionkowych cegiełek z otworu gębowego i układaniem ich w piramidki. Cegiełki te są niczym innym jak wydalinami kamiennej istoty. O ile jednak dwutlenek węgla jest gazem, który swobodnie ulatuje z powietrzem, o tyle krzemionka jest ciałem stałym. Stworzenie to musiało się więc przystosować do swojej odmiennej fizjologii i radzić sobie z zalegającymi w jej trzewiach produktami metabolizmu na swój własny, niecodzienny sposób. Ciekawą jest też kwestia rozmnażania się tego gatunku. Co jakiś czas bowiem z otworu gębowego kamiennego stwora wydobywają się przeźroczyste bąbelki, będące rodzajem zarodników. Upadłszy na glebę bogatą w krzem, uwalniają ze swego wnętrza bezbarwny gaz o nieprzyjemnej woni, który wchodząc w reakcję ze składnikami podłoża, daje początek kolejnemu pokoleniu.

 

Najdziwniejszą jednak marsjańską rasą są baryłkowce, mieszkańcy błotnych miast. Swoją zwyczajową nazwę zawdzięczają beczułkowatej budowie ciała, zaopatrzonego w osiem kończyn oraz rząd oczu opasujących korpus. Ważnym szczegółem anatomicznym jest przyrośnięta do tułowia napięta błona pełniąca rolę aparatu mowy. Istoty te cechują się nie tylko niecodziennym wyglądem, ale też zachowaniem, które postronny obserwator mógłby odebrać jako absurdalne i bezsensowne. W pchanych przez siebie wózkach zwożą do wnętrza olbrzymich kopców kamienie, szczątki roślin i inne odpadki. Zaciekawieni tym zjawiskiem dwaj wędrowcy postanawiają zbadać wnętrze jednego z nich. Sprawę przedostania się do środka ułatwia fakt, że nie stanowią dla tubylców kompletnie żadnego przedmiotu zainteresowania. Po przekroczeniu progu, ich oczom ukazuje się gigantyczny labirynt, w plątaninie którego baryłkowce ze swoimi wózkami gorączkowo biegają we wszystkie strony. Widok ten przynosi jeszcze więcej niewiadomych. Czym może być wielkie koło mielące wrzucane pod nie sterty gruzu i śmieci? Jak wytłumaczyć samobójstwa niektórych osobników, którzy sprawiając wrażenie całkowicie beztroskich dają się zetrzeć mechanizmowi na miazgę? Na podstawie raportu Jarvisa, Leroy – pokładowy biolog – wysuwa tezę, jakoby baryłkowce były organizmami w połowie zwierzęcymi, w połowie zaś roślinnymi. Ich zagadkowe zachowanie można by było wówczas zinterpretować jako produkcję żywności na masową skalę – gleby bogatej w minerały i szczątki organiczne, od czasu do czasu wzbogaconej o nie same. Co ciekawe, w obliczu tego odkrycia, pewne roślinne cechy stają się zauważalne także u samego Trrrwiiiiirrllla. Narząd, którym wbija się w podłoże nie tylko na zakończenie podniebnych ewolucji, ale także w trakcie odpoczynku, mógłby być łodygą, którą pobiera on z gleby potrzebne substancje. Po skojarzeniu powyższego z faktem braku potrzeby snu, wyłania się ciekawa teoria.

 

Tematyka rozwoju cywilizacji roślin jest bardzo interesującym zagadnieniem. Przede wszystkim należałoby zwrócić uwagę na zasadnicze różnice pomiędzy zwierzętami a roślinami. Te pierwsze kierują się w życiu popędem, instynktem, chęcią podjęcia konkretnego działania nawet, jeśli jest ono podyktowane prymitywnymi pobudkami (np. głodem lub strachem). Rośliny natomiast nie posiadają żadnej motywacji, żadnych emocji, które sterowałyby ich zachowaniem. Ich naturą jest to, by rosnąć, pobierać wodę z podłoża, otwierać kielichy kwiatów w świetle słonecznym i zamykać je nocą. Nie jest to jednak podyktowane ich wolą. To zwykły odruch. Wychodząc z takich założeń, Stanley G. Weinbaum w innym swoim opowiadaniu „Lotofagi" przedstawia wizję rozwoju intelektualnego roślin, jaki dokonał się tym razem na Wenus. W sposób typowy dla siebie opisuje je jako dziwaczne twory przypominające odwrócone kosze na zboże, zaopatrzone w kłębowisko nóg (korzeni) i oczopodobne plamki. Tytułowe lotofagi, to stworzenia bardzo inteligentne, wszystkowiedzące, o zbiorowej świadomości. Niestety nie sposób wykorzystać ich potencjału umysłowego, gdyż mają cechę właściwą roślinom – brak chęci do jakiegokolwiek działania. Są bierne nawet w obliczu śmierci. Stanowią bowiem smakowity kąsek dla trójoków – żarłocznych zwierząt zamieszkujących wenusjańskie góry. Lotofagi wydają się tym faktem jednak zupełnie nie przejmować.

 

W opowiadaniu „Kolonia" Philip K. Dick przedstawia zgoła inną, minimalistyczną wizję obcych zamieszkujących nowo odkrytą planetę, która sprawia wrażenie wprost idealnej do zamieszkania. Nie mają oni czterech głów, skrzydeł, ani innych wyrostków. Na pierwszy rzut oka można nawet powiedzieć, że po prostu nie istnieją. Tubylcami są bowiem tajemnicze mikroorganizmy, pierwotniaki, które posiadają niezwykłą zdolność imitowania dosłownie każdego przedmiotu zbudowanego z substancji nieorganicznej. Imitacje te nie tylko przypominają oryginały pod względem budowy, ale charakteryzują się również doskonałym odwzorowaniem zasad ich działania. Mieszkańcy tytułowej kolonii padają więc ofiarami ataków ze strony mikroskopów, samochodów, a także dywanów, ręczników i innych przedmiotów codziennego użytku. Z początku zdezorientowani przypisują te dziwne zdarzenia rozstrojeniu nerwowemu. Z czasem jednak sprawcy całego tego zamieszania zostają zdemaskowani, a kolonistom nie pozostaje nic innego jak ucieczka z bazy...nago. W końcu kto mógłby zagwarantować, że sznurówka nie wyślizgnie się z buta i nie zapętli niespodziewanie któremuś z uciekinierów na szyi?

 

Wszystkie powyższe przykłady dotyczą istot rozumnych bądź nie, lecz co nie ulega wątpliwości żyjących w swoim naturalnym środowisku. W tym miejscu warto więc napisać coś specjalnie z myślą o hodowcach. W zależności od preferencji dzielą się oni na miłośników słodkich pluszaków oraz ludzi rządnych silniejszych wrażeń, którzy w swych terrariach umieszczają wszelkiego rodzaju gady, pająki i inne niezbyt przyjazne zwierzęta. Do tej drugiej grupy z pewnością należy bohater „Piaseczników" George'a R.R. Martina – Simon Kress. Tytułowe stworzenia, nowy nabytek Simona, przypominają insekty wielkości paznokcia. Hodowane w specjalnym terrarium budują zamki z piasku, których bronią, walczą między sobą o pożywienie, zawierają rozejmy, a nawet potrafią wyrzeźbić popiersie swojego właściciela, którego uważają za boga. Dobrze traktowane mogą dostarczyć dużych emocji podczas oglądania ich potyczek. Głodzone i maltretowane potrafią dostarczyć jeszcze większych emocji, przejmując kontrolę nad domem, a także umysłem właściciela. Wszystko to za sprawą posiadających właściwości parapsychiczne królowych, nazywanych mamkami, które ukryte głęboko w podziemiach zamków, są bombą z opóźnionym zapłonem.

 

Na koniec porzućmy wątki botaniczno-zoologiczne i przyjrzyjmy się aspektom socjologicznym w społecznościach bardziej rozwiniętych. Miasto Paxton, które zrodziło się w wyobraźni Jeffrey'a Thomasa to wielonarodowościowy tygiel będący schronieniem dla przedstawicieli wielu ras zamieszkujących kosmos. Każda z nich jest specyficzna i ciekawa na swój własny sposób. Warto natomiast zwrócić szczególną uwagę na L'lewedów. Są to galaretowate, polimorficzne formy życia wyposażone w macki, oddające się niezwykle brutalnym obrzędom religijnym polegającym na przelaniu się przez układ pokarmowy ofiary, co wiąże się z jej śmiercią. W opowiadaniu „Wakizashi" opisane są losy jednego z przedstawicieli L'lewedów, piastującego w mieście Paxton funkcję ambasadora. Na swojej planecie rasa ta do celów rytualnych hoduje specjalne zwierzęta, a politycy i urzędnicy opuszczający swoją ojczyznę zabierają zapas osobników ofiarnych ze sobą. Bohaterowi opowiadania ów zapas wyczerpuje się przedwcześnie, w wyniku czego dopuszcza się trzech morderstw na mieszkańcach miasta. Osadzony w więzieniu jest nie lada problemem dla miejscowych władz. Jego przypadek porusza bardzo istotne kwestie. Stawia pytanie czy możliwe jest zachowanie autonomii różniących się w sposób zasadniczy jednostek tak, by nie ograniczając ich, mogły żyć zgodnie we wspólnym społeczeństwie.

 

Artykuł ten nie wyczerpuje całego tematu. Można byłoby w nim przytoczyć o wiele więcej przykładów. Niech tekst powyższy będzie zatem skromnym wstępem do całości zagadnienia i zainspiruje Was do poszukiwania niezbadanych światów na własną rękę. Pora odpłynąć z bezpiecznego kontynentu i udać się w rejs po oceanie wyobraźni w celu odkrycia nowych wysp i wysepek pełnych ukrytych skarbów.

 

 

 

 

 

 

Komentarze

Elleth, red. Jerzy jest na urlopie, ale jak tylko wróci powiem mu, żeby Twój tekst przyswoił. Mnie się bardzo spodobał, świetna robota. :)
Pozdrawiam

Jak powiedział pewien filozof :) "życie to forma istnienia ciał białkowych". 
Jeżeli zatem życie gdziekolwiek indziej się rozwinęło, to tylko w formie bardzo podobnej do tej, którą obserwujemy na Ziemi. Zatem chwała tym, którzy zaproponowali alternatywne rozwiązania w ramach SF...

Apropos krzemu jako ekwiwalentu węgla: o ile pamiętam, to ciało Obcego (chodzi mi o film z Sigourney Weaver ) było zbudowane z substancji krzemoorganicznych.

Za artykuł ode mnie 5.

Świetny artykuł :) Trochę uświadamia naszą ludzką tęsknotę za odnalezieniem w kosmosie form życia podobnych do nas, a zarazem marzenie o odnalezieniu form życia jak najmniej do nas podobnych, lub przynajmniej ich wymyśleniu, oderwaniu się od naszej perspektywy, przekroczeniu granic wyobraźni.
Z kolei w moim rankingu "form życia", najciekawsze - chociaż kiedy nie mam nastroju, zdarza mi się myśleć "idiotyczne" - formy życia proponuje Pullmann w swoich "Mrocznych materiach" - chodzi mi o Pył i Mulefa :) Ale to chyba temat na inny artykuł :P
Pozdrawiam

Mnie również zaciekawił Twój artykuł, chociaż omawianych tu książek nie znam, ale barwność opisów pozwala jako tako wyobrazić sobie wygląd przedstawionych stworzeń :) Co do alternatywnych form życia, sądzę, że mogą istnieć takie zadziwiające kształty, ale istoty je posiadające nie mogą posiąść inteligencji równej bądź większej od człowieka. Wydaje mi się, że właśnie specyficzna humanoidalna sylwetka świadczy o wysokim poziomie inteligencji, który może być poźniej rozwijany przez konstruowanie przedmiotów. Istota, która nie będzie mogła kreować otaczającej ją rzeczywistości zatrzyma się w rozwoju na pewnym stopniu, bo skupi się jedynie na prostych problemach. A co do Lema, pisał on kiedyś, że właśnie bycie drapieżnikiem pozwoliło na rozwój inteligencji, bo polowanie wymaga większej strategii myślowej w celu zdobycia pożywienia. Można co prawda zrispostować, że zwierzęta roślinożerne musiały też wypracować strategie obronne i pomysły na ucieczki, ale jak widać związek między nimi jest ścisły - bez rywalizacji nie byłoby inteligencji, dlatego trudno uwierzyć, że same rośliny na planecie mogłyby przekształcić się w istoty rozumne.

Co do innych pierwiastków tworzących organizmy to jak najbardziej zgoda, wydaje się to być możliwe - trudno stwierdzić, czy mogą istnieć jakieś inne konstrukcje chemiczne tworzące życie, gdy człowiek ciągle tak mało wie o Wszechświecie. Sądzę jednak, że jest mało prawdopodobne, by istniały rozumne (w znaczeniu dorównujące nam) istoty posiadające tak zadziwiające kształty ciał.

Nowa Fantastyka