- publicystyka: Stare, dobre fantasy, czyli recenzja filmu sprzed lat (wielu) - Alchemik (1988)

publicystyka:

Stare, dobre fantasy, czyli recenzja filmu sprzed lat (wielu) - Alchemik (1988)

Tłucze mi się po głowie ten Alchemik i tłucze, przestać nie może – znaczy: coś w nim siedzi, gdzie, co i jak głęboko, to już inna sprawa, ale że siedzi – rzecz pewna.

 

Żeby było jasne – mam na myśli polskiego Alchemika z 1988 roku, wyreżyserowanego przez Jacka Koprowicza: film o wielkich ambicjach, by dorównać zachodnim – ba, światowym – produkcjom z kręgu fantastyki. Na ambicjach się, niestety, skończyło. Reżyser, trzeba przyznać, zabrał się do pracy z niezwykłym zapałem, najwyraźniej usiłując w jednym filmie (trwającym całe 117 minut) umieścić wszystko to, co w kinie fantasy, i nie tylko zresztą fantasy, znaleźć się powinno. Przed oczyma nieco oszołomionego widza pojawia się więc średniowieczna sceneria, zamek, zły, okrutny książę, konkurujący z innym złym, okrutnym księciem, alchemik-szarlatan, ślepy wróżbita, porwanie, szantaż, zmiana ołowiu w złoto, walczące karły, maszyna latająca, czarownica, sataniści, czarna msza, Lucyfer, mordowanie niemowląt, nawiedzony malarz, Inkwizycja, nawrócenie, wizje zsyłane przez Boga i wreszcie na końcu... a, nie napiszę, co pojawia się na końcu. Zakończenie to największy „smaczek" całego filmu.

 

Dla porządku najpierw słów kilka o samej akcji.

Oj, dzieje się, dzieje – można by powiedzieć. Akcja toczy się tak szybko, że niektóre fragmenty filmumusiałam oglądać dwa razy, żeby zrozumieć, kto, z kim i dlaczego. Na zamek księcia Fryderyka przyjeżdża alchemik Sendivius, młody przystojny, utrzymujący, że zna tajemnicę przemiany ołowiu w złoto. Książę, do którego tłumnie przybywają różni sztukmistrze i magowie – głównie szarlatani – poddaje alchemika próbie. Sendiviusowi udaje się wyprodukować złoto. W zamian za wyjawienie sekretu przemiany, prosi księcia, by ten wypuścił z lochów zamkowych przebywającego tam mistrza alchemii Tomasza Setona. W międzyczasie jedna z książęcych dwórek rodzi potwora – książę w ramach eksperymentu usiłował zeswatać ją z tajemniczym diabelskim monstrum, które z niejasnych przyczyn trzyma w lochach (wszystko to okraszone jest porywającą sceną porodu i lewitującej po komnacie macicy) – a Sendivius zabawia towarzystwo latającą maszyną, którą sam wynalazł. Kiedy nagle jeden z dworzan odkrywa, że zamiana ołowiu w złoto to jedno wielkie oszustwo, Sendivius rozpoczyna manewr odwrotu, odlatując w dal na swej maszynie. Okazuje się, że konkurujący z Fryderykiem książę Kiejstut przy użyciu szantażu zmusił alchemika do „wydobycia" mistrza Setona z lochów. Seton jest bowiem jedynym człowiekiem na ziemi, który wie jak naprawdę zmienić ołów w złoto. Zanim jednak mistrz dzieli się tą wiedzą z Sendiviusem, bełkocze coś o zielonym jeziorze i swojej żonie, a potem umiera. Zdesperowany Sendivius jedzie przepytać w sprawie złota wspomnianą żonę Setona, Teresę. Teresa jest czarownicą i „z marszu" wprowadza Sendiviusa w krąg satanistów. Warto dodać, że gdzieś pomiędzy Teresą i satanistami mamy jeszcze wielce zajmującą scenę erotyczną, której punktem centralnym jest chichocząca (szatańsko, oczywiście) pani Seton. Sendivius przeżywa liczne rozterki moralne, odrzuca Boga i zaczyna oddawać cześć łuskowatemu, wielkookiemu Lucyferowi. Udaje się nawet na czarną mszę, i już-już ma złożyć w ofierze niemowlę, co by się przypodobać zielonemu Złemu – kiedy nagle zjawia się Inkwizycja, powstaje zamieszanie, a Sendivius wpada do katakumb, gdzie postanawia się nawrócić. Następnie miewa sny prorocze, szuka zielonego jeziora, a wreszcie znajduje... nie, nie mogę powiedzieć. Co będzie, jeśli ktoś zechce obejrzeć ten film? Cała niespodzianka zepsuta.

 

Powiem krótko – zakończenie jest zaskakujące. Równie zaskoczeni bylibyście, gdyby po otworzeniu lodówki, zamiast tradycyjnego krasnoludka, który – jak wszyscy doskonale wiemy – gasi światełko, waszym oczom ukazała się różowa, uśmiechnięta ośmiornica grająca na flecie prostym. Albo jakbyście czytali sobie spokojnie bajkę o Kopciuszku, a tu nagle na końcu książę oświadcza, że ze ślubu nici, bo on tak naprawdę jest przebranym marsjańskim wieszakiem na kapcie. Problem tkwi bowiem w tym, że zakończenie zaskakuje, ponieważ pojawia się znikąd. I kompletnie nie wiąże się z całością. Fakt – wyjaśnia wszelkie wątpliwości, i potwora w książęcych lochach, i zielonego Lucyfera, i lewitującą macicę nawet. Ale ani do gatunku, ani do klimatu, ani do niczego innego nie pasuje ni w ząb.

 

Zdaje się, że to właśnie jest największą wadą całego filmu – za dużo tu wszystkiego. Za dużo zdarzeń, zwrotów akcji, postaci, za dużo pomysłów, także o to zaskoczenie na końcu za dużo – łatwo się pogubić, stracić wątek i przestać rozumieć, o co właściwie reżyserowi i scenarzyście chodziło.

 

Obsada świetna – mnóstwo znanych nazwisk: Łukaszewicz (Sendivius), Bajor (Fryderyk), Szczepkowska (Teresa) – na drugim planie Niemczyk, Obertyn, Machalica, Nowak, same sławy. A jednak postacie nie są do końca przekonujące, przynajmniej nie wszystkie. Mistrzowsko wykreowany przez Bajora książę Fryderyk znika z ekranu już na samym początku, Obertyn zaś doskonale radzi sobie w roli umiarkowanie przyjemnego sługi Fryderyka – Von Rumpfa, szkoda tylko, że i jego widokiem zbyt długo oczu nie nacieszymy. Łukaszewicz – Sendivius początkowo wzbudza sympatię – potem staje się tak sztuczny, że momentami aż zęby bolą. Szczepkowska głównie zajmuje się szatańskim chichotaniem, a Nowak – aktor o pięknej, przedwojennej, szlachetnej wymowie, którego „ł" aktorskie wywołuje dreszcze – zdumiewa w roli prymitywnego, nieokiełznanego i porywczego Kiejstuta (który w związku z tym nawet wścieka się szlachetnie i kulturalnie).

 

Przyznać natomiast trzeba, że „oprawa wizualna" filmu jak najbardziej godna jest pochwały. Średniowieczne wnętrza zamków, przepiękne krajobrazy, bohaterowie wystarczająco brudni i spoceni, by wyglądać autentycznie. Mocne wejście – już na samym początku widz zostaje uraczony widokiem dolinki pełnej trupów szarpanych przez kruki, uciętych głów, rozwłóczonych tu i ówdzie, bardzo realistycznych wnętrzności. Wspaniała scena pod koniec filmu, gdy postarzały Sendivius na siwym koniu błądzi samotnie po pustyni, i scena kolejna – kiedy koń samotnie udaje się do domu, nie uważając za słuszne poczekać na Sendiviusa. Ironia ironią – ale te ujęcia są naprawdę udane. Niestety, zaraz po nich następuje sekwencja efektów specjalnych.

 

Właśnie, efekty specjalne. Aż się nie chce o tym mówić. Oczywiście, należy pamiętać – polskie realia, polskie fundusze (budżet Alchemika miał być największy w ówczesnej historii polskiego filmu, ale przyszła inflacja... wszyscy wiemy, co to oznacza), polskie możliwości. Jednak, niestety, podejrzewam, że większość widzów tak jak i ja, chcąc nie chcąc, będzie pamiętać, że 11 lat wcześniej niejaki George Lucas uraczył świat pierwszym (IV)epizodem Gwiezdnych Wojen. Które, z całym szacunkiem dla rodzimych starań, mimo że znacznie wcześniejsze, przy Alchemiku wyglądają jak supernowoczesna lampa halogenowa przy świeczce. Żeby nie przedłużać mówienia na tematy w przypadku tego filmu niewygodne – efekty w pierwszej połowie Alchemika opierają się głównie na dużej ilości dymu. Jest jeszcze ta nieszczęsna lewitująca macica, z kotłującym się w środku, niewidocznym potworem, która może nie lewituje zbyt przekonująco, niewątpliwie zapada jednak w pamięć. Natomiast o połowie drugiej lepiej milczeć.

 

 

 

Ponarzekałam, ale na koniec i tak powiem: Alchemika warto obejrzeć. Powodów jest kilka.

Po pierwsze – warto, bo to w końcu klasyka, mało znana – ale jednak. Można przekonać się naocznie, jak zaczynało polskie kino fantasy. Przede wszystkim zaś – Alchemik pozwala stwierdzić jednoznacznie, że Polak potrafi, a nawet jak nie potrafi, to bardzo się stara.

Po drugie – warto zobaczyć chociaż te pierwsze dwadzieścia pięć minut, kiedy w centrum uwagi znajduje się dwór księcia Fryderyka. Sam książę, świetnie zagrany przez Bajora, zły, okrutny i niespecjalnie piękny ma w sobie „to coś", dzięki czemu najnormalniej w świecie jest przekonujący (w całej swej nienormalności). Zresztą – atmosfera dworu, tłumy szarlatanów, nieco psychodeliczni dworzanie – to wszystko robi wrażenie.

Po trzecie – warto jednak doczekać do końca i przekonać się osobiście, jak rozwiązuje się akcja. Niezapomniane przeżycia gwarantowane. Acha – i nie zapomnijcie o uważnym przeczytaniu poruszającego i szokującego do głębi tekstu, który pojawia się na ekranie stylizowaną na gotyk czcionką tuż przed napisami końcowymi. Od razu inaczej spojrzycie na rzeczywistość, a w waszych duszach pozostanie już na zawsze zasiana ręką reżysera niepewność. Przyznaję – ja przez ostatnie minuty filmu konałam ze śmiechu, ale podejrzewam, że nie była to reakcja prawidłowa.

Po czwarte – warto, jeżeli potrzebujecie filmu na wieczór, wciągającego i nie wymagającego znacznych nakładów pracy umysłowej. Film jest przyjemny w odbiorze – i na tym może poprzestańmy.

 

 

 

Komentarze

Czuję się zachęcony:)  Wcześniej o tym tytule nie słyszałem, ale z przyjemnością obejrzałbym jeśli tylko nadarzy się okazja. A sama recenzja bardzo dobra.
Pozdrawiam

dzięki, Redil :) ja trafiłam na ten film przez czysty przypadek :P jeżeli uda Ci się obejrzeć, to daj znać, co sądzisz o zakończeniu :D

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Pamiętam ten film, kiedyś go oglądałem. Bardzo mi się podobał. Jeśli mnie pamięć nie myli, to parę dni temu był wyświetlany chyba na TV Polonia i żałuję, że go teraz nie obejrzałem.

Recenzję przeczytałem jednym tchem i śmiem twierdzić, że jest bardziej wciągająca niż niektóre wrzucane tu opowiadania ( jesteś może polonistką z zawodu?). Zachęciłaś mnie swoim tekstem do powtórnego obejrzenia filmu. Muszę gdzieś poszukać po wypożyczalniach DVD (może w TV znowu będą dawać). Pozdrawiam.

dzięki brumsztyk :D tak, trafiłeś, jestem już prawie polonistką, na razie jeszcze studiuję, ale już prawie-prawie :P nie wiem, czy na dvd znajdziesz, ja znalazłam kiedyś w necie na jakimś portalu do oglądania online, tylko nie pamiętam niestety gdzie :/
Również pozdrawiam ;)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Pamiętam ten film. Widziałem go jak miałem gdzieś 10-11 lat. Strasznie mi się wtedy podobał:). 

Nowa Fantastyka