- publicystyka: Wojny magazynowe [CZERWCOWIEC 2013]

publicystyka:

Wojny magazynowe [CZERWCOWIEC 2013]

W tym samym dniu listonosz przyniósł mi trzy niespodzianki: czerwcowe wydanie Nowej Fantastyki, rozpoczynające moją pierwszą prenumeratę, parę starych, namierzonych na Allegro Fenixów – jej odpowiedników sprzed dwudziestu trzech lat – i rachunek za prąd, najbardziej ze wszystkiego szokujący, choć zdecydowanie najgorzej napisany.

Magazyny wylądowały na stole, wyłuskane z kopert. Z szacunku dla starszych wziąłem się wpierw za trio Fenixów. Mniejsze, ale pękate bilety do przeszłości.

Nie spodziewałem się fajerwerków, ani tak zwanej literackiej uczty. Poprzedni właściciel wydał na nie grube tysiące zapomnianych złotych, a ja miałem nadzieję, że paru nowych nie wyrzuciłem w błoto.

Dwa z trzech numerów odstraszyły mnie okładkowym lazurem, który najwidoczniej z każdym dniem zyskiwał na jaskrawości. Dopiero w kwietniu popisano się udaną grafiką – siwowłosy mag-naukowiec wpatruje się w trzymany w dłoniach model promu kosmicznego. W tle kamienna ściana oświetlona promieniami padającymi z pociętego szprosami okna. Na szerokim drewnianym stole widzimy stare księgi i zgaszone świece. Miałem swojego kandydata do porównań! Bił na głowę pozbawionego majtek na rajstopach Supermana z NF.

 

Zajrzałem do środka i znów dałem się zaskoczyć, wpatrzony w nazwiska członków redakcji. Wśród nich Jarosław Grzędowicz, Krzysztof Sokołowski i Rafał A. Ziemkiewicz, w dodatku nakład siedemdziesięciu tysięcy egzemplarzy. Już wiedziałem, że to nie amatorszczyzna i że nie mam do czynienia z białym krukiem. Zatarłem drżące z podekscytowania ręce i usiadłem na ukochanym fotelu. W jeden wieczór doczytałem do końca, do rewersu okładki, na którą powrócił przebiegły i znany z wcześniejszych numerów podstępny lazur.

Wróćmy jednak do początku. Zaczęło się delikatnie, dowcipnie i lekko. Larry Niven w opowiadaniu „Niedługo przed końcem” postawił naprzeciwko siebie odwiecznych wrogów – czarnoksiężnika i barbarzyńcę, walczących o przepiękną dziewczynę. Klasyczne, proste, dobrze napisane fantasy, bez zbędnych twistów i udziwnień. Jedno z tych, które zapamiętam na dłużej.

 

Zaraz po nim krótki artykuł o Worldconie, a następnie prawdziwy crème de la crème numeru, czyli sama Ursula K. Le Guin z „Dziewczyny z Buffalo wyjdźcie dzisiejszej nocy…”. Niepokojąca opowieść, po której domyśliłem się, jaką tematykę numeru wybrali zacni panowie redaktorzy. Horror horrorem horror poganiał i jak najbardziej straszył.

Dariusz Zientalak jr stanął za Ursulą w kolejce i dostał ode mnie wysoką notę. W swoim „Od piątej do dziewiątej” zaserwował czytelnikowi taki klimat grozy, o jakim wielu później śniło. Inaczej patrzę na drapacze chmur.

Pochłaniałem kolejne teksty, zatrzymując się na chwilę przy metalowych zszywkach, zwiastujących półmetek. Apetyt rósł w miarę czytania, potrawy zaserwowano znakomite i aż strach, że zaraz czymś mdłym mi tę ucztę zepsują.

Sam się o to prosiłem. „Duch walki” J. G. Ballarda stanął ze mną w szranki i nie sprostał zadaniu, choć przyznam bez bicia, że jest sprawnie napisany. Każdemu trafia się „nie moja bajka”. Po przebrnięciu przez parę stron opisów bombardowań przeskoczyłem do następnego autora. ONZ nie jest tym, o czym lubię czytać.

Tym razem Andrzej Drzewiński przedstawił swojego „Czarodzieja z Manhattanu” w tak zgrabny sposób, że zyskał u mnie złoty laur dla opowiadania numeru. Jak najbardziej subiektywnie, bo wielu z was mnie pewnie zaraz zlinczuje: „Gdzie Rzym, gdzie Krym!” krzykniecie i Ursulę Le Guin zaczniecie bronić. Mój laur i tak już przyznany.

Dzięki niemu dowiedziałem się, jak przez magię można zrujnować sobie karierę literacką, a poza tym zacząłem przez ułamek sekundy współczuć redaktorom! Czarnoksięski stalking. Gorąco polecam.

Ostatnim z tekstów, ale nie najgorszym, w dodatku nagrodzonym w pięćdziesiątym dziewiątym roku nagrodą Hugo za krótkie opowiadanie, był „Pociąg do piekła” Roberta Blocha, który dzisiaj już sporo traci na świeżości, ponieważ porusza oklepany temat – kruchośc życia i pragnienie nieśmiertelności. Może się jednak podobać.

 

Pod koniec zaserwowano publicystykę. Poruszane tematy do bólu przypominają współczesność i nie czuję wcale, że minęły ponad dwie dekady. Wydawnictwo „Przedświt” ogłasza konkurs na Antologię SF lat osiemdziesiątych, a „Fenix” zaprasza do zakupu gry fabularnej wg scenariusza Andrzeja Sapkowskiego. Reklamują: „Zostań wiedźminem!”, choć póki co z dala od komputerów i konsoli.

Za nimi Leszek Goliński spiera się z Pawłem Ziemkiewiczem o „Batmana” – tego „starego”, w reżyserii Tima Burtona, z Kanem, Nicholsonem i Basinger w rolach głównych. Pierwszy gani, drugi chwali. Obaj odnoszą się do różnic między kulturą europejską, a amerykańską, do rozdźwięku pomiędzy biznesem, a sztuką i ich wzajemnymi oddziaływaniami. Z uśmiechem zerkam na człowieka ze stali.

Pod koniec numeru A. C. Szrejter i Tomasz Kołodziejczak podsumowują pierwszą dekadę fantastyki w Polsce. Za punkt wyjścia przyjęli polskie wydanie „Wszystkich stron świata” Le Guin, które ukazało się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku. Piszą o początkach Grzędowicza, Piekary, Sapkowskiego i wielu innych, współczesnych gwiazd. Warto zajrzeć i powspominać. Dla wielu z nas to prehistoria.

Na deser podano jeszcze dwie recenzje. Pierwsza: „Aldiss robi pieniądze” – Jacka Inglota – nie pozostawia na wspomnianym pisarzu suchej nitki. Publicysta ostrzega, że „Tłumacz” – najnowsza wtedy powieść Aldissa – jest tylko skokiem na pieniądze fanów. W drugim tekście Marek Orasmus bierze się za bary z Jackiem Londonem i jego „Żelazną stopą”. W tę recenzję nie potrafię się wczytać. Fantastyka z polityką w tle nie jest tym, co lubię najbardziej.

Podsumowując: mimo wiejącej grozą tematyki tego Fenixa nie udało się twórcom przerazić mnie niskim poziomem tekstów. Poprzeczkę postawiono wysoko.

 

Czas wziąć się za czerwcowego noworodka!

Nowa Fantastyka zajęła miejsce ubogo przy niej wyglądających krewnych. Kolorowa i taka współczesna, a przy tym pachnąca literacką świeżością.

Okładka to w zasadzie cztery strony reklam, ale tej kwestii nie zamierzam poruszać, bo rozumiem, że wydawca robi wszystko, by utrzymać niską cenę magazynu. Drażni mnie ten znak czasu, ale nic na to nie poradzę. Przynajmniej jest lepiej niż w kobiecych żurnalach, które tuczy się stadami ulotek.

Na kolejnej kartce w zasadzie też nadrukowano reklamy, a po nich podsumowanie konkursu literackiego, który akurat mnie – nowego czytelnika – nie dotyczył, ale dla wielu pewnie był bardzo ważny. Mamy też dłuższy artykuł o najnowszym z Supermenów, w który wdarło się parę czarnych literek – błąd w druku; pewnie sabotaż zazdrosnego Batmana.

Na pierwszym ze zdjęć żołnierze prowadzą gdzieś skutego kajdankami herosa z Kryptona. Zastanawiam się, kto ośmielił się przystrzyc mu włosy nad lewym uchem... Tekst ciekawy, z podejściem kompleksowym do tematu, ale wciąż trąci reklamą. Czekam na opowiadania.

Wpierw dowiem się jednak czegoś o self-publishingu. Marek Grzywacz pisze ciekawie i stara się zachować obiektywizm. W niektóre z wiadomości aż trudno uwierzyć. Brawo, po dziesięciu stronach udało się mnie przykuć do fotela!

 

Głęboki oddech, parę łyków kawy i kolejny z artykułów przede mną. Wawrzyniec Podrzucki już za samo imię zdobył u mnie parę punktów, a o deekstynkcji – pomimo nadużywania przez autora tego chwytliwego zwrotu – czyta się z zapartym tchem.

Wszystko co dobre, zawsze kiedyś się kończy i do reklam czas powrócić. Wywiad z Drew Pearce’em – scenarzystą m.in. Iron Mana 3 – mimo usilnych chęci okazał się dla mnie nie do przebrnięcia. Zbyt dużo wzajemnych cmoków. Nudy. Wbiegłem na pokład Enterprise’a, czyli zajrzałem do artykułu Andrzeja Kaczmarczyka dotyczącego fenomenu Star Treka.

Parę garści ciekawostek poprawiło mi humor. Początkowe pitu pitu miałem już chyba za sobą i czas wgryźć się w najważniejsze – w opowiadania! Drukowane na papierze trzeciej jakości, w dodatku najprawdopodobniej z odzysku, musiały podwójnie zabłysnąć.

Nie zawiodłem się. Nie wszystkie z nich przypadły mi do gustu, takich cudów nie ma i chyba dobrze, bo każdy z nas jest inny. Poza tym można sobie pomarudzić.

 

Od Lucyny Grad odbiłem się po dwóch stronach, by wylądować w ramionach Jewgienija T. Olejniczaka i jego „Widmach z czternastej dzielnicy.” Dla mnie prawdziwy literacki cymes! Rzadko się zdarza, by ktoś trafił w samą dziesiątkę niewysublimowanego poczucia humoru, z którym mknę przez życie. Olejniczak zyskał wielkiego fana, a ja czekam na jego kolejne teksty.

Proza zagraniczna zasługuje na jeszcze większe gratulacje. Dla każdego coś dobrego – moim skromnym zdaniem. Ja wybieram „Mono no aware” Kena Liu, tekst przepełniony pięknem i melancholią, po przeczytaniu którego cieszę się, że wykupiłem prenumeratę.

Mike Carey i Jeremiah Tolbert także pokazali klasę, ale prosta historia japońskiego autora – opisana w przystępny, a przy tym literacko kunsztowny sposób – zawsze się obroni. Trafi do szerszego grona odbiorców i pozyska miesięcznikowi czytelników.

Przynajmniej jedna taka perełka na numer, a przyszłość Nowej Fantastyki widzę w zielonych, dolarowych barwach.

 

Na sam koniec interesujące recenzje. Bałem się, że będą to kryptoreklamy, ale nie. I to jest bezcenne. Opinie kompetentne, książkowe zakupy zrobione, egzamin NF zdała.

Polecam też zajrzeć do Marcina Zwierzchowskiego i jego „Nie tak dawno temu”. Dowiecie się, jak to z tymi współczesnymi ekranizacjami baśni bywa. I nie przegapcie felietonu Petera Watts’a. Okazuje się, że jest sposób, by przejść do literackiej wieczności. A jaki? Zobaczcie sami.

Dla miłośników piwa też coś się znajdzie, ale nie liczyłbym na dobre wieści...

I najważniejsze:

And the winner is…?

Ja! Nie wydałem wiele, a naczytałem się do bólu gałek ocznych.

Oby tak dalej, życzę Wam i sobie.

Komentarze

Czuję się zachęcona. Żywa i barwna recenzja. I najważniejsze - zwycięzcą jest czytelnik.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dziękuję.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Też daję znać, że poczytałem :-)

Też dziękuję. :)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Też uważam, że barwna i taka... widać, że od Ciebie!:)

Cała moja, jak to mawiają. :) Dzięki Szoszoon.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Ech, "Fenix"... W lipcu minie szesnaście lat od mojego debiutu literackiego na łamach tego pisma. Aż trudno uwierzyć. :)

:) Wierzę, wierzę.

Było co czytać.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Koik80, myślę, że nie masz powodów do zazdrości :) 

Dzięki, ale może inni mają? :)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Udało się. Kochany tekście – jestem z Ciebie dumny! ;) Fenixy zadziałały swoją magią sprzed lat. Pozdrawiam wszystkich czytających i oceniających. Czekam na lipcowiec. Marek

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

W lipcowcu fajny felieton Sullivana o tym, jak radzić sobie z… recenzjami własnych tekstów. ;)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Wciąż czekam. Mam nadzieję, że na dniach dopadnę, bo sobie nie radzę… ;)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Koik80, szczere gratulacje :) Mam nadzieję, że w tym miesiącu też coś napiszesz, z pomocą Fenixów bądź bez ;)

Dziękuję, Prokris. :)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Fajne porównanie. Niestety nie miałem przyjemności chociażby ujrzeć na własne oczy jakiegokolwiek egzemplarza "Fenixa". Nawet "Science fiction, fantasy i horror" upadło nim zdążyłem się nim zainteresować. Szkoda… Oby  "NF" trzymało się dalej.

Zgadzam się. Ludzie wyprzedają te "starocie" i przy odrobinie szczęścia wszystko da się znaleźć. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Tak, ludzie się tego pozbywają, jak nie ma gdzie trzymać. Ja wielką kolekcję numerów NF, Feniksa, MiMa i innych dawno temu wychodzących magazynów oddałem do klubowej biblioteczki, po czym po rozwiązaniu klubu wszystko trafiło do domu dziecka. Oby nie na podpałkę, a do czytania. Trochę żałuję, zwłaszcza słownika i podręcznika gramatyki elfickiej spisanego przez Towarzystwo Hobbityczne.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Towarzystwo Hobbistyczne? Hmmmm… Pierwsze słyszę. Co to za stowarzyszenie?

W latach 1996-2000 najprężniej działający polski klub miłośników Tolkiena, z siedzibą w Warszawie. Własne pismo ("Śródziemie", plus drugie wydawane przez oddział krakowski, tzw. Smajal Galicyjski "Valaquenta"), organizacja bloków tolkienowskich na konwentach, działalność taka jak właśnie wydawanie materiałów dotyczących języków elfickich. Całość działała w czasach praktycznie preinternetowych (bo przed 1999, kiedy się pojawiły stałe łącza, to była jednak zabawka dla nielicznych). Teraz to już oczywiście budziłoby śmiech i politowanie, kiedy każdy ma dostęp do przepastnych archiwów tolkienowskiej wiedzy.  

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Hobbityczne.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Nowa Fantastyka