- publicystyka: 300: Słaby początek imperium - moja opinia

publicystyka:

300: Słaby początek imperium - moja opinia

 

Początek…

 

Tryskałem niemal jak fontanna w skwarny dzień, gdy dowiedziałem się, iż w planach jest sequel „300” Zacka Snydera, który to w mojej osobistej liście „kozackich filmów, gdzie fabuła nie odgrywa istotnej roli i jest tylko tłem dla pokazania kozackich efektów” jest w pierwszej piątce. Oczywiście tutaj należą się brawa przede wszystkim dla Franka Millera, który to kilka lat wcześniej wpadł na pomysł przedstawienia nam historycznej bitwy pod Termopilami w formie wielokrotnie nagradzanego później komiksu pod tytułem „300”. Skoro już bijemy brawa to grzechem byłoby nie wspomnieć o filmie „300 spartan” z 1926 roku inspirującym Millera do stworzenia komiksu. I na koniec największe brawa dla samego Leonidasa i jego spartan za to, iż poprzez swoje męstwo mimo porażki stali się inspiracją dla wielu późniejszych pokoleń. To jest prawdziwe zwycięstwo.

 

Swoją drogą skoro „300” jest inspirowane komiksem „300”, które jest inspirowane filmem „300 spartan” nie sprawia to, iż ten pierwszy film jest swego rodzaju bardziej rebootem tego drugiego, aniżeli ekranizacją? Ok, ok już przestaję pieprzyć. To tylko takie filozoficzne pytanie, na które jedynie Snyder/Miller znają odpowiedź.

 

Tak przy okazji… zawsze mnie zastanawiało, ok było już to tłumaczone i wyjaśniane wiele razy, ale skąd mamy mieć pewność? Pewność, iż spartan było 300? Otóż mam na myśli, iż Leonidas stanął na czele 300 spartan, w związku z tym czy nie było ich przypadkiem 301? Dobra! Nie chcę się czepiać!

 

 

„300” to nie film, na którym wraz z kolejnymi minutami zmuszeni będziemy nadmiernie wytężać mózg, by nadążać za wielowarstwową skomplikowaną jak kostka rubika fabułą, która średnio co trzy, cztery sceny serwuje nam twist, którego w życiu byśmy się nie spodziewali. Wręcz odwrotnie – jest to film prosty, którego zakończenie znamy już od momentu ukończenia szkoły podstawowej. Jego głównym celem nie jest dostarczenie nam intelektualnego orgazmu. Jego założeniem jest sprawienie byśmy tryskali testosteronem jak stąd do Massachusetts podczas oglądania kolejnych scen akcji, w których nasi dzielni bohaterowie pod wodzą Leonidasa prężą na ekranie swe mięśnie w ostatniej swej bitwie pod Termopilami łojąc wrogie hordy perskiego władcy Kserksesa. I tak też jest dzięki Snyderowi, który dołożył wszelkich starań byśmy dostali tłustą w efekty specjalne ucztę dla oczów.

 

Pod względem wizualnym (chociażby świetna moim zdaniem kolorystyka) jest to dla mniej jeden z najlepszych filmów jakie w życiu widziałem. Wszyscy wiemy jak to wszystko się skończyło. Za sprawą nikczemnego gollumowatego Efialtesa Leonidas i jego ludzi giną. Tutaj odczuwałem mały zgrzyt…otóż zastanawiałem się dlaczego postać zdrajcy została przedstawiona, aż tak obrazowo? Trzeba było dosadnie pokazać jak bardzo trzeba być zepsutym, by sprzedać swoich braci? A może miało to bardziej udramatycznić tę postać? Według mnie sam fakt, iż skazał na śmierć trzystu (trzystu i jednego?) ludzi jest wystarczająco dramatyczny i nie potrzebnie twórcy bawili się w Tolkiena. Tym bardziej, z tego o ile mi wiadomo tacy nieśmiertelni czy też gigant jedynie na potrzeby filmu zostali „umagicznieni” a w samym komiksie byli zwykłymi ludźmi. Tak więc sami rozumiecie sytuację…

 

Tak czy inaczej „300” na stałe zapisało się w historii kina. A Gerald ”This is Sparta” Butler dla wielu na zawsze pozostanie Leonidasem. Nastał rok 2014. Minęło osiem lat więc trzeba było wypuścić do kin od dawna zapowiadany sequel i nabić trochę pieniążków. Tak więc teraz mamy okazję podziwiać na wielkim ekranie „300: Początek imperium”. Czy warto? Czegoż więc można się spodziewać? Czy nowi twórcy sprostali wyzwaniu i stworzyli film przynajmniej na tym samym poziomie? A może wszystko zjebali? Postaram się Wam na to pytanie odpowiedzieć.

 

 

„Więcej, szybciej, mocniej” – złota zasada sequeli.

 

Zacznę od tego, iż w pierwszych wzmiankach mówiono, że historia koncentrować się ma na Kserksesie i jego drodze do ch(w)ały… jak ma się to do wszystkiego co widzieliśmy na ekranie? Minęło tyle lat, iż twórcy może całkowicie zrezygnowali z tego pomysłu biorąc pod uwagę, iż akcja filmu dzieję się niemal równocześnie do pierwowzoru. Otóż nie! Reżyser pokazuje nam Kserksesa zanim ten został Dennisem Rodmanem perskiej arystokracji. I tutaj nasuwa nam się pytanie: DLACZEGO? Na które po chwili otrzymujemy odpowiedź. Zastosowano tutaj wątek niemal fantastyczny. Użyłem słowa niemal, gdyż nie jestem do końca pewny czy przemiana Kserksesa spowodowana była siłami nadnaturalnymi czy też może złotą farbą. Rozumiem, iż było to dosadne przedstawienie jego metamorfozy. Poza tym trzeba było w jakiś sposób wytłumaczyć niepokojąco dziwny metroseksualny wygląd Króla-Boga. Jednak można to wybaczyć twórcom, gdyż w tej kwestii musieli się dostosować do pierwowzoru.

 

Osobiście uważam, iż przedstawiono to bez polotu i nijak, gdyż taką historię widzimy niemal w każdym filmie. Przede wszystkim cały proces przemiany przedstawiono nam w telegraficznym niemal skrócie. Scena tu, scena tam. BACH! MAMY ZŁOTEGO KSERKSESA!

 

Tak więc twórcy mogli odznaczyć sobie 1/3 zasady – SZYBCIEJ!

 

 

Sam film koncentruje się jednak na … no właśnie jak ten typ miał w ogóle na imię? Droczę się tylko… pamiętam, miał na imię…

 

 

TEMISTOKLES! To właśnie jego poczynania przyjdzie nam oglądać jeżeli wybierzemy się na seans. Albo przyszło nam oglądać jeżeli na seans już się wybraliśmy. To jemu kibicujemy przez sto dwie minuty spędzone w kinowej sali. Kibicujemy mu? No oczywiście…

 

Tak na poważnie, wielu przed premierą narzekało, iż aktor wcielający się w Temistoklesa – Sulivan Stapleton – po prostu nie nadaje się do tej roli, że nie ten typ urody, że za gładki, za przystojny etc. Szczerze mówiąc nie podzielałem tych wszystkich opinii, gdyż moim skromnym, ale zajebistym zdaniem aktor bardzo fajnie prezentował się na plakatach czy zapowiedziach.

 

Niestety podczas seansu po kilku minutach filmu przez moją głowę przewinęła mała myśli – kurwa! Gdzie mój popcorn?! To nie jest film, na który wybiera się bez gębozapychacza. Poczułem jak moje ciało ogarnia fala gorąca, a także przypływ niekontrolowanego, pogłębiającego się strachu. Rozejrzałem się panicznie dookoła niemal ze łzami w oczach i po chwili odetchnąłem z ulgą, gdy ujrzałem zagubiony kubełek w rękach mojej dziewczyny.

 

– Oddawaj to! – krzyknąłem po cichu i wydarłem z jej drapieżnych szpon mój sssskarb.

 

Chyba zbytnio odbiegam od głównego tematu… otóż podczas seansu odniosłem wrażenie, iż niestety pomyliłem się co do Stapletona, który nie podołał roli następcy Butlerowego Leonidasa. Widać było znaczącą różnicę między pierwszym a drugim. Król Sparty budził respekt i podziw kreując postać, z którą lepiej nie zadzierać. Tutaj mamy miłego gościa, który nie jest w stanie wzbudzić wobec swojej osoby należytego szacunku. Oczywiście może jest to efekt zamierzony, by nie powielać ról z poprzedniego filmu, mimo wszystko kiepsko. Temistokles kojarzy mi się z wesołkiem, który tutaj przyszedł, tam coś poszeptał, raz podniósł głos, tu się uśmiechnął, raz poruchał i tyle. Stapleton nie budzi żadnych większych emocji, jak Butler, którego oglądało się z wypiekami na twarzy „przeżywając” jego losy. W wypadku Temistoklesa jesteśmy jedynie obserwatorami jego losów i na dobrą sprawę nie zrobiłoby mi to większej różnicy, gdyby na końcu nasz bohater zginął. Z pozostałymi postaciami jest z resztą podobnie. W sumie głównym ich celem jest bycie tłem dla monologów Stapletona. Są tylko w jednym celu. W dwóch. By być tłem i walczyć w tle. Gdybym jednak musiał wybrać jednego aktora, który naprawdę przypadł mi do gustu byłby to chyba Callan Mulvey wcielający się w Scylliasa. Jako jedyny wzbudził we mnie większe emocje…i to nie w momencie, gdy umierał. Nie miał bym w sumie nic przeciwko, gdyby historia była przedstawiona całkowicie z jego punktu widzenia. A właśnie! Jego filmowy syn Calisto…czy tylko mi się wydaje, że była to postać wprowadzona tylko po to, by młodsze fanki miały do kogo wzdychać? Przykro mi to stwierdzić, ale w tym męskim wypełnionym po brzegi testosteronem filmie największe jaja posiadają kobiety. Eva Green i Lena Headey jako Artemizja i królowa Gorgo zaprezentowały się najlepiej z całej obsady. To przykre. No dobra, żeby nie było że się znowu czepiam. Aktorzy próbują grać, naprawdę… ale im bardziej się starają, tym bardziej komicznie to wygląda.

 

Wracając do fabuły, w sumie już ją Wam opisałem. Oglądamy poczynania Temistoklesa, który chodzi to tu to tam i w międzyczasie przerywa swoje monologi byśmy mogli obejrzeć efektowną walkę. OK, chyba nie muszę pisać, iż to nie o fabułę tutaj chodzi, gdyż podobnie jak w pierwszej części jest to tylko pretekst dla pokazania efektownych scen walk. Na ten film idzie się głównie właśnie dla rozwałki… i 3D. Rozwałka w 3D. Nie mogę im nic zarzucić. Film jest krwawszy niż pierwsza część. Wyraźnie widać, iż twórcy wzorowali się na serialu „Spartakus” tworzonym na modłę „300”.

 

Tak więc sceny akcji są efektowny, są epickie, są dynamiczne, są przesadzone! Ale nie mam nic przeciwko! To właśnie dla tych scen chcemy obejrzeć ten film. W końcu to o akcję tutaj chodzi.

 

O spektakularną akcję, która niestety gdzieś tam ginie w trakcie tej całej gadaniny. Poważnie.

 

„300: Początek imperium” jest przegadany. Nawet moja dziewczyna stwierdziła, iż jak na film akcji strasznie dużo tutaj jest rozmów. A jeżeli mówi to osoba, która lubi „inteligentne” produkcje to coś jest na rzeczy. Każde z nas oglądało „300” i zgodnie stwierdziliśmy, iż nawet tam tyle nie gadali. Reżyser chyba nie bardzo wiedział jak ma wyważyć to wszystko, by osiągnąć równowagę. „300” sceny akcji były przerywane czasami, by bohaterowie mogli chwilę pogadać. Tutaj natomiast dialogi są przerywane, by pokazać czasami scenę akcji. Cały film w głównej mierze opiera się na rozmowach. TO NIE TAK CHYBA POWINNO WYGLĄDAĆ? Wracając jednak do samych walk – są one jak już wcześniej wspomniałem zrobione naprawdę dobrze, przy czym oglądając w 3D wygląda to rewelacyjnie. Osobiście najlepiej podobała mi się scena, gdy flota perska płynąć przez mgłę wpada w pułapkę. O wiele lepsza niż walka finałowa chociażby ze względu na klimat jaki wtedy panuje. Ale co ja tam wiem.

 

Jak widzicie 2/3 odznaczone w notesiku – WIĘCEJ!

 

 

Pod względem technicznym jak już mówiłem wszystko stoi na wysokim poziomie. Sceny walki, praca kamery, efekty – to wszystko naprawdę mi się bardzo podobało. Mimo, iż nie jestem zbyt wielkim amatorem filmów dziejących się na wodach. No może poza pierwszą częścią „Piratów z Karaibów”.

 

Może właśnie dlatego byłem sceptycznie nastawiony podczas seansu? Chyba też właśnie dlatego pierwsza część bardziej mi się podobała, ze względu na to, iż akcja działa się na lądzie. Mimo wszystko na plus jest to, iż zmieniono otoczenie. Co mi się więcej podobało? Kolorystyka, ciemne, niebieskie barwy. Tworzyły one ciężki klimat, niemal mroczny. Totalne przeciwieństwo ciepłych złoto-czerwonych barw w poprzedniej części. Nie wyobrażam sobie walk przy użyciu filtrów z części pierwszej. Miłym akcentem jest to, iż gdy nasz bohater przybywa do Sparty kolorystyka się zmienia i znowu czujemy się, jakbyśmy oglądali pierwszą część. Bardzo fajny pomysł. Co więcej…Butler i jego gościnny występ. Miło, nawet jeżeli to tylko sztuczna głowa. Podobało mi się rozwiązanie kwestii wplątania nowego wątku do fabuły z pierwszego filmu, jak na przykład przybycie Temistoklesa i jego rozmowa z Gorgo w momencie, gdy Leonidas „akurat” przebywa poza miastem. Naprawdę dobre wyjście z sytuacji, gdy nie ma się wystarczających funduszy na zatrudnienie Gerarda Butlera. O właśnie, armia Temistoklesa… w ostatnich chwilach widać jaka jest mierna, gdy z odsieczą przybywają Spartanie. Tylko ja odniosłem wtedy wrażenie, że do gry wkroczyli prawdziwi zawodowcy? Wielcy, muskularni herosi, którzy spędzają całe dnie na treningu w pocie czoła, a w nocy wspólnie się kąpią i masują obolałe, twarde mięsnie…ekhm, tak jak mówiłem. To chyba na tyle.

 

 

Podsumowując. „300: Początek imperium” to dobry film, który mimo tego, iż jest gorszy od oryginału zasługuje na to, by go obejrzeć. Fabuła może nie jest dobra, główny bohater może nie jest charyzmatyczny, ale jeżeli ktoś nie nastawia się na ambitne kino to będzie zadowolony z filmu. POLECAM.

 

 

Może nie zwróciliście uwagi, ale nie wspomniałem o ostatnim fragmencie złotej zasady sequeli, którą jest mocniej.

 

Chcecie wiedzieć co z nią?

 

Scena seksu między Temistoklesem a Artemizją. Było MOCNIEJ! Niż w części pierwszej.

 

Pewnie dlatego, iż twórcy nie chcieli zostać posądzeni o skryty homoseksualizm.

Komentarze

Wulgaryzmów w publicystyce nie trawię! To nie śmietnik. Dziękuję i do widzenia.

Biadolisz na film przez 9/10 swojej recenzji , pitolisz o popcornie a potem piszesz że polecasz – o co tak naprawdę Ci chodzi i druga sprawa zgadzam się z szoszon wulgaryzmy to rynsztok nie do przyjęcia .

Nowa Fantastyka