
Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zasada ta najwidoczniej sprawdza się też w literaturze. Gdy utwór autora mi się spodoba, od następnego oczekuję jeszcze więcej. Bo jeśli pisarz się nie rozwija, to po co pisze? Każda kolejna książka powinna być lepsza od poprzedniej, a przynajmniej mieć w sobie coś, co ją wyróżnia. Jest to dla mnie sygnał, że autor nie stoi w miejscu i nie odcina kuponów od poprzedniego sukcesu. Gdy więc zabrałem się za lekturę Dzikiego Mesjasza, oczekiwania miałem bardzo duże, gdyż Głową w mur rozbudziło mój czytelniczy apetyt.
To, co dostałem, zaskoczyło mnie – pewnie dlatego, że podświadomie spodziewałem się większego podobieństwa do pierwszego tomu trylogii Vakkerby. Stało się inaczej. Dziki Mesjasz konstrukcyjnie jest powieścią, a nie, jak to było wcześniej, zbiorem mocno powiązanych opowiadań. Autor zachował jednak pewne podobieństwo do poprzedniego tomu – fragmenty tekstu nadal przypisane są zawsze konkretnej osobie, tytuły rozdziałów identyfikują narratorów. Taka forma zmienia mój sposób patrzenia na powieść – o ile w Głową w mur świat stworzony przez Orkana był tłem dla bohaterów, to teraz dzieje się odwrotnie. Bohaterowie są naszymi przewodnikami po mieście, i to ich oczami obserwujemy kolejne wydarzenia.
Autor na potrzeby takiego rozwiązania wprowadził kilka postaci drugo– i trzecioplanowych, które w mojej ocenie świetnie swoją rolę spełniają. Zmiana akcentów, o której wspomniałem, jest dla mnie dużą zaletą, bo nie tylko pokazuje talent Orkana do innych sposobów przekazywania fabuły, ale pozwala także inaczej, z zupełnie innej, nowej perspektywy, obserwować wydarzenia w Vakkerby. Bo w Wiecznym Mieście dzieje się naprawdę wiele. Społeczeństwo jest na granicy wybuchu. Dziki Mesjasz oraz Ojciec podjudzają tłum i zdobywają coraz więcej zwolenników. Rosną w siłę z dnia na dzień i przekonują do siebie coraz to nowe gangi, przy okazji bezwzględnie niszcząc konkurencję. Oczarowywanie tłumu odbywa się podczas kazań Gebneha (Dzikiego Mesjasza), który nawołuje do nawrócenia się na wiarę w sześcioręką boginię oraz daje wyznawcom pić swą złotą krew o narkotycznym działaniu. Sposób prowadzenia kazań oraz fakt picia krwi podczas ceremonii jasno nawiązuje do obrządków mszy katolickiej, a w szczególności komunii, zatem określenie: „Mesjasz” nie jest tylko pustym słowem.
Jak już wspomniałem, oczami przeróżnych postaci możemy zobaczyć, jak miasto dojrzewa do rewolty. Dowiadujemy się jednak znacznie więcej. Widzimy, jak walczą ze sobą liczne sekty i jak żyje przeciętny człowiek. Autor podaje nam opisy w niezwykle sugestywny, a niekiedy wręcz brutalny sposób, nie szczędzi krwi i brudu. Dzięki zaangażowaniu postaci z trzeciego planu zupełnie inaczej spojrzałem na Domenę Dzbana. Mogłem sam poczuć się jak wierny, który daje się zmanipulować Mesjaszowi obiecującemu raj na ziemi.
Na pełny obraz miasta składają się zarówno opisy poszczególnych dzielnic, jak i język, którego używają bohaterowie, język portretujący środowisko społeczne, z którego się wywodzą, język plastyczny i zapadający w pamięć. Przy takiej gamie bohaterów, będących jednocześnie narratorami, wydaje się niemożliwe zachowanie odrębności językowej każdego z nich. A jednak Rafałowi Orkanowi ta sztuka się udała. Zależnie od pochodzenia i pozycji społecznej narratora sposób wypowiadania się różni się mniej lub bardziej, ale jednak różnice są widoczne. Dziecko mówi w inny sposób, niż starzec, a niedawno przybyły do miasta inaczej, niż jego stały mieszkaniec.
Dziki Mesjasz przypomina mi momentami Podziemia Veniss Jeffa Vandermeera; zresztą nie tylko warstwą językową. Oba utwory prezentują mroczny świat pełen wypaczeń, mutacji i brudu. W obu bohater musi zejść pod ziemię do swoistego piekła. Miałem też silne skojarzenie ze światem Bas-Lag, a szczególnie z Nowym Crobuzon Chiny Meville’a oraz z Sin City Franka Millera i jego mrocznym, acz kameralnym klimatem, choć to ostatnie skojarzenie było słabsze, niż w przypadku Głową w mur – może dlatego, że w Dzikim Mesjaszu akcja obejmuje szersze perspektywy. Teraz nie sylwetki bohaterów są najważniejsze, a panoramiczne spojrzenie na samo miasto.
Ale to nie jedyne, co można znaleźć w Dzikim Mesjaszu. Czuć tu posmak twórczości Rogera Zelaznego – szczególnie w zakończeniu i wyjaśnieniu, czym są żelazne ogrody oraz w nawiązaniach do wierzeń hinduskich. Miałem też nieodparte wrażenie, że styl Gene’a Wolfe’a przeniknął do powieści niczym przyprawa, której dodanie pozostaje tajemnicą kucharza. Co nie oznacza oczywiście, że jest to książka wtórna. Moje skojarzenia z twórczością innych pisarzy są po prostu efektem zetknięcia się z tyglem pomysłów, jakim jest ta powieść – bardzo oryginalna i zrywająca ze wszystkimi schematami.
Dziki Mesjasz nie jest tylko i wyłącznie czystą rozrywką. Autor zmusza czytelnika do myślenia i czynnego wypatrywania w powieści ukrytych wątków i popkulturowych smaczków. Znajdziemy tu na przykład wiele odwołań do Starego i Nowego Testamentu, do innych świętych ksiąg oraz kultury żydowskiej. Można by sądzić, że poprzez wykorzystanie tych motywów, łatwo zaklasyfikować książkę jako obrazoburczą czy wręcz antykatolicką. Ja sam nie wysuwałbym jednak tak daleko idących wniosków – Gebneh nie jest przecież Jezusem, a raczej jego antytezą, wypaczeniem. Zamiast nawoływać do miłości, szerzy nienawiść. Zamiast wskrzeszać zmarłych, osobiście morduje. W powieści można też odnaleźć postać wypełniającą rolę Szatana, który prowadzi Mesjasza i nim manipuluje. Nie wiem, jakie były intencje autora przy tworzeniu ewidentnych nawiązań do chrześcijaństwa, ale zwykłe wyśmianie katolicyzmu wydaje mi się zbyt banalnym wyjaśnieniem.
Uważam, że Dziki Mesjasz jest przede wszystkim ostrzeżeniem przed fanatyzmem każdego rodzaju – nie tylko religijnym, ale i politycznym. Krytykuje rasizm i nienawiść. To studium rewolucji od samego jej początku. Widzimy, jak wzbiera, dojrzewa, by wreszcie wybuchnąć. Sam Mesjasz w pewnym momencie zaczyna przypominać Ernesto Rafaela Guevarę, nie tylko zachowaniem, ale nawet elementami ubioru. W związku z tym miałem nieodparte wrażenie, że siła jest jednym z przewodnich elementów tej książki. Autor pokazuje, że tylko silni mogą przetrwać w stworzonym przez niego mieście i tylko silny może zdobyć i utrzymać władzę. Nie jest to myśl szczególnie oryginalna, choć w pewnych środowiskach wyjątkowo akcentowana. Kult siły jest tutaj ukazany poprzez prezentację subkultur, wśród których Vakkerby’owski analog skinheadów jest najbardziej widoczny.
Od bardzo dawna nie miałem okazji czytać książki polskiego autora tak pełnej ukrytych odniesień i nawiązań do innych książek czy kultur, które to odniesienia tworzą wręcz równoległy do głównej fabuły wątek. Ta dwutorowość powieści była też cechą Głową w mur i jedną z głównych zalet tamtego utworu. Teraz nie dzieje się inaczej. Taka konstrukcja pozwala zadowolić zarówno czytelnika, który chce po prostu dobrej rozrywki, jak i tego, który szuka w fantastyce czegoś więcej. Pozwala podczas lektury doszukiwać się drugiego, a czasem i trzeciego dna. Nie ma znaczenia racja (lub jej brak) w grze w interpretacje – ważne, że zabawa w skojarzenia daje dużo przyjemności i umożliwia przywołanie wielu ciekawych lektur z przeszłości.
Trudno mi ocenić czy tom drugi jest lepszy od pierwszego. Jest inny i pod pewnymi względami ciekawszy. Nie ma już tej siły poprzednika, czyli efektu świeżości i zaskoczenia formą, bo mieć nie może. Ale ma całą masę innych zalet. Widać, że autor się rozwija oraz potrafi zaskoczyć czytelnika. Zdecydowanie warto czekać na tom ostatni, Oblężone Miasto. Już teraz myślę o tym, co mnie tam spotka i jaką niespodziankę zaplanował Rafał W. Orkan.
Maciej Pitala
Rafał W. Orkan, Dziki Mesjasz
Fabryka Słów, 2009
Źródlo
http://www.creatio.art.pl/index.php?menu=aktualny&artid=497
całkiem zgrabnie napisane, tylko wez skasuje te zbyt wielkie wciecia w tekscie, a bedzie jedwabiscie :)
Chyba sie szarpne na tego orkana, bo wyglada ciekawie, mam nadzieje, ze to obiektywna ocena?
Teraz już nie zedytuje :) Jak Admin może poprawić to porszę :)
Dziękuję :)
Ale dzięki przerwom można trochę akapity oddzielić jedne od drugich, a oczy to doceniają. To jedyna możliwość, niestety. Jak na razie. Mam nadzieję.
Całkiem dobrze napisana recenzja. Daje czytelnikowi pojęcie o treści i punkty odniesienia do innej twórczości. Mam wątpliwości tylko co do akapitu o nawiązaniach do Pisma Świętego. Napisałeś "Gebneh nie jest przecież Jezusem, a raczej jego antytezą, wypaczeniem. Zamiast nawoływać do miłości, szerzy nienawiść. Zamiast wskrzeszać zmarłych, osobiście morduje. W powieści można też odnaleźć postać wypełniającą rolę Szatana, który prowadzi Mesjasza i nim manipuluje". Mnie po takim opisie (zaznaczam, że nie czytałem Orkana) natychmiast narzuca się myśl, że Gebneh jest kimś na kształt Antychrysta. Mylę się?
Tak. Nie mylisz się tak to można interpretować. Ale to raczej fałszywy prorok. Nie jest dzieckiem szatana a jego narzędziem
(Are there other worlds they have not told you of?)
Po raz kolejny jestem pod wielkim wrażeniem ;)
Świetne, bardzo mi się podoba!
Ten rysunek kojarzy mi się z pewnym opowiadaniem Howarda o czarnym monolicie.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Mi się kojarzy ze stylem Władysława Brykczyńskiego. Tak, czy inaczej - jedno z najlepszych twoich dzieł.