- publicystyka: Myśli bardzo wiotkie

publicystyka:

inne

Myśli bardzo wiotkie

Myśli bardzo wiotkie

Chciałabym poruszyć kilka kwestii formalnych. 

Jestem tu kompletnie nowa i jeśli nie trafiłam w odpowiedni dział, bardzo przepraszam. Pochwaliłam się już, że na "Fantazjach Zielonogórskich", moje opowiadanie zostało wyróżnione. Pomyślałam sobie, "Może ja potrafię pisać?". Moja babcia mawiała, że marnowanie talentu to grzech, więc usiadłam i zaczęłam tworzyć nowe dzieło. O pisaniu wiem niewiele, ale zauważyłam kilka dziwnych rzeczy.

Entuzjazm i euforia

Próba napisania jednego, zwartego opowiadania, zaowocowała trzema rozgrzebanymi historiami, jednym zakończonym utworem, jednym potworkiem i jednym dziwadłem – nie mam pojęcia, czym to w ogóle jest. Gotowy wysłałam do NF, dziwadło poprawię i puszczę na Kwiatkowską, ale co zrobić z potworkiem?

Zaczęłam się rozglądać, po tym bożym świecie, komu wepchnąć potworka. I, albo czegoś nie doczytałam, albo światek literacki rządzi się zupełnie innymi prawami, niż reszta.

Weźmy choćby fotografów. Płaczą i żalą się, że amatorzy zaopatrzyli się w profesjonalny sprzęt i psują rynek pstrykając za darmo. W efekcie czego, ludzie prywatni i firmy, coraz częściej proponują fotografom robienie zdjęć zupełnie za darmo, za symboliczną opłatę, na zasadach TFP – czyli, za darmo. Fotograf, który ma nie tylko aparat, ale i żołądek, wścieka się i krzyczy: "Ja nie będę pracował za darmo. Jakim prawem domagacie się, żebym poświęcał wam mój czas, umiejętności i sprzęt, zupełnie za nic. Ja też muszę z czegoś żyć".

Zupełnie inaczej rzecz się ma u literatów i wśród ludzi z aspiracjami do tego pięknego tytułu. Chętnie wysyłają swoje prace za darmo. Cieszą się, jak dzieci, że gdzieś ich w ogóle opublikowano. W swoich poszukiwaniach trafiłam na wydawnictwo, które radośnie przyjmuje teksty, wybiera najlepsze i publikuje. Co ma z tego autor? Za długie godziny ślęczenia na dupie, psucie wzroku i hodowanie hemoroidów? Radość z tego, że efekt jego pracy ujrzał światło dzienne. Może się też pochwalić się przed znajomymi, że napisał i ma publikację. Tak sobie myślę, że mam okropnie zafajdane okna w domu, gdyby ktoś, kto potrafi myć okna, przyszedł do mnie z wiadrem, ścierą i przyjaznym dla środowiska detergentem, umył je, mógłby się później tym pochwalić. Nie zabraniałabym mu też odczuwać satysfakcji.

Literatura to czasochłonne hobby, albo zawód dla ascety?

Pomyślałam sobie, że jeśli byłoby tak źle, to czas na pisanie mieliby tylko bezrobotni, znudzone mamusie na urlopie (pod warunkiem, że osesek okazałby się wyjątkowo grzecznym i niezajmującym czasu maleństwem) i obrzydliwie bogaci, którzy pracować nie muszą. Bo i po co. I tknęło mnie. Może ten biedny literat pisze historie do "Pani Domu", "Sekretów i Namiętności", "Prawdziwych historii". Piszecie? Nie ma się czego wstydzić, jest zbyt na takie teksty i za nie ktoś płaci.

Innym rozwiązaniem jest Copywriting. Ale tam nie ma miejsca na historię, fabułę, zawiązanie akcji. Tam tylko warsztat poparty NLP i technikami sprzedaży. Przecież nie upchnę ckliwej historii o głębokiej przyjaźni elfa z krasnoludem w tekst reklamujący pastę do butów.

Gdzie jest więc miejsce dla mojego potworka? Wychodzi na to, że tylko kobieca prasa.

Ale się rozpisałam ;)

Dlaczego to piszę? Czy kieruje mną tylko i wyłącznie chęć zdobycia grubej kasy? Nie, nie tylko. Napisałam i umieszczę choćby na blogu. Nie mam swojego, zamieszczę na cudzym. Wkleję w komentarzach. Smutno mi, że twórca opowiadań ma trzy możliwości: NF, konkursy i prasę kobiecą.

Może nie jest tak źle?

Jeśli się mylę i cały ten przydługi, malkontencki tekst ma tyle sensu, co rozmowa z padającą ze zmęczenia kasjerką z supermarketu, która zagadnięta podczas pracy:

– A co pani myśli o serialowej interpretacji Gry o tron?

odpowiada:

– Przecenione tostery leżą w koszach obok tenisówek.

podzielcie się ze mną tą radosną nowiną.

Rozdęte ego

I tak oto, można dojść do wniosku, że babie odbiło po napisaniu jednej historii i ma się za wielkiego literata. Nie, nie odbiło i za literata się nie ma. Być może talentu nie mam w ogóle a moje opowiadanie przeszło tylko dlatego, że ktoś miał chwilę słabości, albo chciał dać grafomanowi szansę. Nie zmienia to faktu, że w tym świetle, talent literacki może być nie błogosławieństwem, a przekleństwem. Może jest tak, ze wino się biadolić, "Panie Boże, dlaczego akurat mnie dotknąłeś alergią, kurzajkami, zajęczą wargą i predyspozycjami do tworzenia literatury?".

Przyznajcie się, jak zarabiacie?

Pozdrawiam.

Komentarze

W Polsce bardzo niewielu pisarzy fantastycznych jest w stanie utrzymać się wyłącznie z pisania – dostawać wysokie honoraria za kolejne powieści i wznowienia starszych tytułów, a przede wszystkim pisać na tyle regularnie i mieć takie wyniki sprzedaży, aby cały czas utrzymać się na rynku. Większość twórców traktuje pisanie jako zajęcie dodatkowe, w tle podstawowej pracy, albo równolegle z drugim czy trzecim zajęciem.

Parę dni temu trafiła do mnie ciekawa informacja. Otóż według badań Amerykańskiej Gildii Autorów, 56% amerykańskich autorów zarabia obecnie na pisaniu tyle, że gdyby było to ich jedyne źródło utrzymania, znaleźliby się poniżej ustawowo przyjętego progu ubóstwa. Daje do myślenia.

Tekst literacki, w momencie, gdy autor decyduje się go sprzedać, staje się towarem i podlega wszystkim prawom rynku, jak każdy inny towar. Jeśli na teksty o danej tematyce nie ma popytu, nie będą się sprzedawać. Wtedy trzeba się dobrze nagimnastykować, aby dotrzeć do wąskiego grona zainteresowanych z niszowym produktem, bądź zainwestować jeszcze więcej pracy i środków, aby klientów sobie wychować. Jeśli wysoka jest podaż, trzeba o klienta walczyć jakością, ale przede wszystkim trzeba znów zainwestować i zadbać o to, aby być rozpoznawalnym, bo jeśli na rynku towaru jest dużo, sprzeda się najpierw ten spod marki, która cieszy się renomą.

Wydawnictwa nie są od wydawania książek, a od zarabiania na wydawaniu książek. Dlatego w większości cenią sobie (niestety) mniejszy, ale pewniejszy zysk, a nie chcą ryzykować inwestycji w bardziej zyskowne, ale niepewne przedsięwzięcia. Większe szanse na publikację ma książka kucharska napisana przez ghostwritera i podpisana przez aktorkę z popularnego serialu, niż powieść porównywalna z Harrym Potterem, napisana przez nieznaną osobę. W wydawnictwach nie ma wizjonerów, mistrzów będących w stanie wyłuskać klejnot w stosie kamieni i szlifujących diamenty. Tam są zazwyczaj kupcy.

Co pozostaje młodym, ambitnym, ale nieznanym autorom? Publikowanie za darmo gdzie się da, aby dać się poznać i jednocześnie praktykując rzemiosło podnosić jakość swoich produktów. Coś jak darmowe próbki w supermarketach. To miejsce świetnie się do tego nadaje.

 

Jeszcze słowo o wychowywaniu sobie klienta. To rola takich wydawnictw, jak Nowa Fantastyka – propagowanie czytania i określonej tematyki. Pod tym względem do drukowanej Fantastyki nie mam zastrzeżeń. Publicystyka ma przyciągać fanów filmów i gier o odpowiedniej tematyce, wabić ich, a opowiadania przykuwać uwagę i zarażać czytelnictwem. Wszystko w najlepszym porządku, tylko... Młody człowiek, przyszły potencjalny czytelnik i konsument fantastyki, musi najpierw gdzieś wypatrzeć kolorową okładkę i wydać na pismo kieszonkowe.

O wiele łatwiej jest zwabić przyszłego czytelnika (nawet drobnym podstępem, wykorzystując odpowiednie pozycjonowanie) w internecie, gdzie spędza więcej czasu niż w sklepiku z gazetami i gdzie wyszukuje wszelkich informacji na temat interesujących go filmów i gier. Niestety tutaj z naszym portalem leżymy niemal na całej długości. Ale to temat do innego wątku.

Nowa Fantastyka