- publicystyka: Tysiąc Imion i patriotyzm całkowicie amerykański

publicystyka:

recenzje

Tysiąc Imion i patriotyzm całkowicie amerykański

Niniejszy tekst nie rości sobie prawa do bycia pełnowartościową recenzją. Jest raczej pewnym zbiorem refleksji, które naszły autorkę niniejszego tekstu po przeczytaniu powieści pana Django Wexlera. Amerykanina, co w moim odczuciu można stwierdzić po lekturze utworu bez konieczności wspierania się popularnymi internetowymi encyklopediami. Wystarczy przeczytać jego powieść.

Na początek część najnudniejsza: krótkie przedstawienie fabuły dla tych, którzy nie czytali żadnego opisu omawianej pozycji. W największym skrócie: książka opisuje kampanię wojsk kolonialnych pewnego kraju, którego nazwa  nie jest istotna, w obronie władcy starającego się odzyskać tron z rąk fanatyków religijnych. Cała powieść, to w zasadzie opis działań wojennych, z odrobiną magii i dość kuriozalnymi niespodziankami w stylu, żołnierz ukrywający swą żeńską płeć (niestety po Prattchetowym Koszmarnym Regimencie tego typu pomysły, zrealizowane w niezbyt udany sposób,  jedynie mnie śmieszą).

Tyle o fabule. Skromna autorka tej recenzji nie będzie się wypowiadać o kwestii militarnej powieści, sensie stosowania takiego a nie innego manewru i tym podobnych kwestiach, gdyż jej zainteresowanie bitwami ograniczają się do tego kto wygrał z kim i co to dało. Czyta się to nienajgorzej, chodź u Wegnera opisy bitew przedstawiono ciekawej, przynajmniej dla takiego laika jak ja. Autor we wstępie napisał, że przygotowując powieść zapoznał się z opracowaniami dotyczącymi kampanii Napoleona. Stąd zapewne w Tysiącu Imion bohaterowie, zamiast mieczami, walczą bagnetami. Nie wiem tylko, dlaczego od razu porównujemy świat przedstawiony, do tego z XIX wieku. Wbrew pozorom proch wynaleziono, bagatela, kilkaset lat wcześniej. No i w XIX stuleciu muszkiet to raczej broń już od dawna goszcząca na europejskich polach bitew. ..

Lecz nie czepiajmy się tak drobnych szczegółów. Zawsze armaty i salwy z karabinu jakoś urozmaicają fabułę. Nawet one jednak nie uratują żołnierza, którego dowódca opętany jest myślami o odnalezieniu tajemniczego, magicznego artefaktu. I dlatego też postanawia zabrać, pokiereszowaną walkami armię, na pustynię. Oczywiście oficjalnie ścigają bandę nomadów, która na pustyni żyje od lat i doskonale wie, gdzie znajdują się życiodajne oazy. Logiczne prawda? Wspominałam już, iż większa część oddiałów, to nie przyzwyczajeni do miejscowego klimatu rekruci? Zapewne zdziwi Cię, czytelniku, próba buntu? Ale spokojnie, to amerykańska, prosta książka fantasy. Bunt zostaje zduszony w zarodku a głupi prowodyrzy ukarani.

Magia. Po lekturze 632 stron nie wiem do końca jak działa. Są jakieś zakony o patetycznych nazwach, które ponoć od stu lat nie istnieją. Ale jak widać templariusze wiecznie żywi, nie tylko w pseudonaukowych książkach o Kolumbie. Nie do końca na razie wyjaśniono ich rolę. Lecz spokojnie, cykl ma liczyć pięć tomów. Możemy poczekać.

Zapewne zastanawiasz się czytelniku, o cóż chodzi, ze wzmiankowaną w  tytule amerykańskością. Prawdę powiedziawszy, przez pierwsze 500 stron książka była dla mnie bardziej brytyjska. Mamy armie kolonialną, która wspiera lokalnego władcę. Pan Wexler nie wspomniał, jakie korzyści z tego układu czerpią wspierający. Opis kraju jest przedstawia okolicę raczej pustynną. Więc: zasoby naturalne, egzotyczne przyprawy czy znaczenie strategiczne? Pewnie w kolejnych tomach już się tego nie dowiemy.

Bratnia armia sojusznicza wspiera wygnanego władcę. Władcę, który jest idiotą i chyba na rządzeniu nie zna się najlepiej. Buntuje się przeciwko niemu nawet jeden z generałów. Oczywiście armia najeźdźców jest bohaterem pozytywnym. W końcu żaden naród nie ma prawa sprzeciwiać się złemu królowi, który go gnębi. Ach, przepraszam, przecież było bostońskie picie herbaty, więc akcję pacyfikacyjną trzeba jakoś usprawiedliwić. Czyli mamy krwiożerczych fanatyków religijnych. Z tymi co przy okazji akcji wyzwoleńczej palą ludzi na stosie, można już z czystym sumieniem walczyć.

Takie podejście w gruncie rzeczy nie dziwi. Nie oczekujmy od przedstawiciela narodu, który nigdy nie zaznał podboju ani nie był nim zagrożony, spojrzenia na świat z perspektywy państwa podbijanego. To nawet nie irytuje podczas lektury. Czepialski czytelnik zwróci na to uwagę, ale nie przeszkadza w odbiorze przy ciekawej treści. Ot taki folklor, jak wstawki wielkoruskie w powieściach Łukjanienki. Prawdziwie zdenerwował mnie patos na samym końcu. Taki w prawdziwie amerykańskim stylu.

Pozwolę sobie zacytować krótki fragment:

"– Moi ludzie ginęli, ścigając to coś po pustyni. Musiałem stać i patrzeć, jak wydaje pan wyrok śmierci na mojego najlepszego przyjaciela. Dlaczego sądzi pan, że chcę mieć z panem jeszcze cokolwiek do czynienia?

– Dlatego, że uważam pana za patriotę, kapitanie."

Podniosła muzyczka muzyczka, kadr z amerykańską flagą i mamy patriotyczny film rodem z USA. Czy naprawdę jest to jedyny argument, jakiego można użyć, by przekonać do współpracy cynicznego weterana. No właśnie, czy ów cyniczny weteran, nie powinien odesłać takiego dowódcy do wszystkich diabłów? Zapewne zrobiłby to, gdybyśmy nie musieli się w wczuwać w  patetyczną, amerykańską atmosferę, którą autor postanowił uraczyć czytelników. Taka końcówka naprawdę zepsuła mi odbiór książki. Bohaterowie od początku nie byli idealnie skrojeni, ale ta kwestia zupełnie ich odrealniła.

No właśnie, żołnierze. To oni są osią powieści. To do nich mamy się przyzwyczaić, opłakiwać ich śmierć. Tyle, że jednej łzy za nimi nie uronimy. Są po prostu zbyt idealni. Nieco ekscentryczny, ale w gruncie rzeczy sympatyczny dowódca. Swój chłop, chociaż książe. No, gdyby tylko nie był opętany myślą o odnalezieniu tajemniczego, magicznego przedmiotu. Ale to też dla dobra ojczyzny, przecież. Jest też cyniczny weteran, który niejedno widział. Jest wzorem cnót wszelakich, ślepo wpatrzonym w nowego porucznika, co go prowadzi w serce pustyni ,bez zapasów wody. Jedyny ciekawy oficer w całej powieści zostaje ostatecznie wygnany na pustynie, bez szans na przeżycie. Żołnierze jako całość też nie są porywający. Daleko im do eriksonowskich Podpalaczy Mostów. O wątku z przebieraniem się za mężczyznę pisać nie będę, gdyż w pewnym momencie autor naprawdę ośmiesza cały pomysł. Odniosłam wrażenie, że musiał przebrać jakiegoś bohatera za mężczyznę, bo to książka o żołnierzach, a przecież parytet też musi być.

No to już chyba wszystkie żale, jakie mi przyszły do głowy. Zapewne teraz po przeczytaniu tego tekstu można odnieść wrażenie, że jest to gniot całkowity. Cóż, w zalewie amerykańskiej i szerzej anglosaskiej fantastyki, którą polskie wydawnictwa chętnie drukują, zresztą chwała  im za to, znajdą się w tym gronie i dobre, ciekawe lektury, które są powiewem świeżości, przeciętne powieści, no i całkowite gnioty. Tysiąc Imion to powieść przeciętna. Nie jest odkrywcza, ale da się ją przeczytać bez niemiłosiernego męczenia się. Dla amerykańskiego czytelnika większość moich uwag będzie zapewne niezrozumiała. Pojmować literaturę, w różnych częściach świata można inaczej. I niech te kilka uwag będzie pewnym zwróceniem uwagi na odmienną mentalność osób, wychowanych w innej kulturze, a nie polskim czepaniem się wszystkiego i wszystkich.

Na koniec wypada dodać, że niedawno ukazał się drugi cyklu, którego częścią jest niniejsza powieść. Akcja dzieje się w realiach przypominających rewolucję francuską. Nad nią jednak poznęcam się kiedy indziej. 

Komentarze

Większości żołnierzy z jakiejkolwiek fantastyki wiele brakuje do Podpalaczy Mostów. ;)

Jestem zmuszona zgodzić się w stu procentach, ale jednym brakuje mniej a innym więcej :)

Książki nie czytałem i raczej przeczytawszy powyższą opinię po nią nie sięgnę. Amerykański patos też mnie razi po raz ostatni w Marsjaninie.

I ja nie czuję się zachęcona po przeczytaniu powyższej opinii ; ) Już pal licho natrętny amerykanizm, po prostu nie znoszę braku logiki w fantastyce.

Co do samej recenzji – czyta się ciekawie, ale jest pełna drobnych niedoróbek technicznych. Literówki, powtórzenia, brakujące tu i ówdzie słówka. Leno, przeczytaj swój tekst jeszcze raz, uważnie, na spokojnie, i spróbuj go poprawić.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim przeczytałam kilka razy, dostrzeżone błędy poprawiłam. Dziękuje za zwrócenie uwagi. Pewnie zostało tam jeszcze mnóstwo rzeczy, które zobaczę, przy kolejnym czytaniu. W każdym razie, każdy zauważony błąd, będzie sukcesywnie poprawiany. 

Niestety, ale nad pisaniem recenzji jeszcze musisz popracować :) Recenzja miała być zapewne “luźna”, stąd zwroty do czytelnika, stąd trochę felietonowe spostrzeżenia autorki. Jak na mój gust wyszło jednak zbyt długo, w dodatku jakby trochę bez planu. Język chyba jednak też nieco zbyt luźny. Za dużo krążenia wokół poruszanych, nie do końca związanych z fabułą książki, tematów.

A co do literówek i potknięć, to wyłapałem parę z końca:

 

No właśnie żołnierze.

No właśnie, żołnierze.

 

Nieco ekscentryczny, ale gruncie rzeczy sympatyczny

Zabrakło “w” przed gruntem.

 

Cóż w zalewie amerykańskiej

Cóż, w zalewie...

 

Ach! I jeszcze jedno. Następnym razem wrzuć recenzję książki tutaj:

http://www.fantastyka.pl/ksiazki/recenzje

Niestety, ale tak to wygląda, że jest na stronie osobmy dział dla książek, w tym ich recenzji :/

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Literówki poprawiłam.

Ten tekst specjalnie wrzuciłam tutaj, uznałam, że jest zbyt luźny, by zamieszczać go, jako recenzje. Stąd właśnie różne uwagi nie związane z fabułą. Kiedy piszę typową recenzję, to raczej nie pozwalam sobie na zbyt wiele dygresji i staram się być bardziej obiektywna. Dlatego też wybrałam dział publicystyki a nie książek. Następnym razem, jeśli najdzie mnie fantazja na ocenianie książek, to zrobię to oczywiście w odpowiedznim miejscu. 

Nowa Fantastyka