- publicystyka: MARVEL VS DC – najlepsi wrogowie [artykuł z "Nowej Fantastyki"]

publicystyka:

artykuły

MARVEL VS DC – najlepsi wrogowie [artykuł z "Nowej Fantastyki"]

Na polu su­per­bo­ha­ter­skiej bitwy prym już od prze­szło pięć­dzie­się­ciu lat wiodą Ma­rvel i DC – zna­ko­mi­ty przy­kład „naj­lep­szych” wro­gów, któ­rzy niby chcą się po­za­bi­jać, ale rów­no­cze­śnie nie mogą bez sie­bie żyć.

 

Uwaga! Au­to­rem tek­stu, który uka­zał się w nu­me­rze 5/2018 Nowej Fan­ta­sty­ki jest Ra­do­sław Pi­su­la!

 

Ich ba­ta­lie za­chwy­ci­ły dzien­ni­ka­rza Reeda Tuc­ke­ra na tyle, że na­pi­sał o książ­kę Mor­do­bi­cie. Wojna su­per­bo­ha­te­rów Ma­rvel kon­tra DC, która wła­śnie de­biu­tu­je na pol­skim rynku. Tuc­ke­ra do spi­sa­nia hi­sto­rii ry­wa­li­za­cji dwóch wy­daw­ni­czych gi­gan­tów skło­ni­ło przede wszyst­kim to, co zo­ba­czył w In­ter­ne­cie po pre­mie­rze Bat­man v Su­per­man: Świt spra­wie­dli­wo­ści – filmu nie­zbyt uda­ne­go, który stał się chłop­cem do bicia dla fanów roz­wi­nię­te­go Ma­rvel Ci­ne­ma­tic Uni­ver­se, ale miał także swo­ich za­cie­kłych obroń­ców, uzna­ją­cych film Sny­de­ra za ar­cy­dzie­ło. I czę­sto sed­nem ta­kiej opi­nii było tylko to, że wy­stę­pu­ją w tej pro­duk­cji naj­więk­si he­ro­si z DC Co­mics, co wy­raź­nie po­ka­zu­je, jak roz­wi­nię­ta jest to po­pmi­to­lo­gia. I nic dziw­ne­go, bo bez Su­per­ma­na i Bat­ma­na wiel­ki ki­no­wy po­chód Ma­rve­la nie miał­by dziś racji bytu.

 

Ame­ry­ka po­trze­bu­je bo­ha­te­rów

 

DC roz­po­czę­ło życie pod szyl­dem Na­tio­nal Co­mics Pu­bli­ca­tions w 1934 roku i było pierw­szym ame­ry­kań­skim wy­daw­nic­twem, które po­sta­no­wi­ło pre­zen­to­wać czy­tel­ni­kom pre­mie­ro­we opo­wie­ści ko­mik­so­we, nie­bę­dą­ce tylko prze­dru­ka­mi ga­ze­to­wych pa­sków. Przez pierw­sze lata pro­jekt roz­wi­jał się jed­nak dosyć wolno, a prze­ło­mem oka­zał się oczy­wi­ście de­biut Su­per­ma­na na ła­mach „Ac­tion Co­mics” #1 (1938). Ostat­ni syn pla­ne­ty Kryp­ton był czymś zu­peł­nie uni­ka­to­wym na rynku – ubra­ny w pstro­ka­ty uni­form imi­grant z ko­smo­su, po­sia­da­ją­cy nie­zwy­kłe moce i czy­ste serce (cho­ciaż prze­trą­cał szczę­ki na prawo i lewo), róż­nił się zde­cy­do­wa­nie od de­tek­ty­wów w pro­chow­cach czy ga­nia­ją­cych za In­dia­na­mi kow­bo­jów. DC Co­mics z miej­sca za­czę­ło eks­plo­ato­wać po­ten­cjał nowej mody – szcze­gól­nie, że prawa do bo­ha­te­ra na­by­ło od jego ojców, Jerry’ego Sie­ge­la i Joego Schu­s­te­ra, za marne sto trzy­dzie­ści do­la­rów. Rynek za­la­li ko­lo­ro­wi bo­ha­te­ro­wie, któ­rzy stali się ulu­bień­ca­mi żoł­nie­rzy na fron­cie II wojny świa­to­wej (pod­no­sząc ich mo­ra­le) oraz oczy­wi­ście dzie­cia­ków, bar­dzo po­trze­bu­ją­cych nie­znisz­czal­nych sym­bo­li w USA po wiel­kim kry­zy­sie. DC Co­mics (będę uży­wał tej nazwy, żeby nie wpro­wa­dzać za­mę­tu, cho­ciaż ofi­cjal­nie przy­ję­to ją do­pie­ro w la­tach 70.) szyb­ko za­mie­ni­ło się w pręż­nie dzia­ła­ją­cą kor­po­ra­cję, któ­rej naj­więk­si bo­ha­te­ro­wie jako je­dy­ni za­cho­wa­li cią­głość pu­bli­ka­cji serii w cza­sie wojny.

 

 

Na prze­ciw­nym bie­gu­nie był wów­czas pro­to­pla­sta Ma­rve­la, czyli Ti­me­ly Co­mics, za­ło­żo­ne w 1939 roku przez Mar­ti­na Go­od­ma­na. Ten rok nie jest przy­pad­ko­wy, bo Go­od­man zo­ba­czył w sztur­mu­ją­cych rynek przy­go­dach Su­per­ma­na szan­sę na spory zysk i szyb­ko za­przągł sce­na­rzy­stów do two­rze­nia su­per­bo­ha­te­rów, bę­dą­cych czę­sto ko­pia­mi tego, co już się po­ja­wi­ło w DC Co­mics (cho­ciaż udało im się wy­prze­dzić kon­ku­ren­cję na polu „wod­ne­go” he­ro­sa ‒ wład­ca Atlan­ty­dy Namor za­de­biu­to­wał chwi­lę przed Aqu­ama­nem).

W la­tach 40. i 50. o żad­nej woj­nie jesz­cze mowy nie było ‒ DC nie­po­dziel­nie rzą­dzi­ło, a Ma­rvel po­wo­li do­go­ry­wał i już po paru la­tach prze­siadł się na serie we­ster­no­we, ro­man­se oraz kry­mi­na­ły. Do dzi­siaj je­dy­nym roz­po­zna­wal­nym na skalę świa­to­wą he­ro­sem z tam­tych cza­sów po­zo­sta­je Ka­pi­tan Ame­ry­ka. Co cie­ka­we, w pew­nym mo­men­cie ledwo zi­pią­ce Ti­me­ly zo­sta­ło ura­to­wa­ne przez… DC, które zgo­dzi­ło się na dys­try­bu­cję ich ty­tu­łów swo­imi ka­na­ła­mi, jeśli tylko ogra­ni­czą licz­bę wy­da­wa­nych mie­sięcz­nie pe­rio­dy­ków do kilku. Nie wie­dzie­li jesz­cze, że wła­śnie do­kar­mia­ją be­stię.

 

Gar­ni­tu­ry kon­tra ha­waj­skie ko­szu­le

 

Ma­rvel wszedł w lata 60. z wy­ko­pem. DC udało się nieco wcze­śniej do­pro­wa­dzić do od­ro­dze­nia su­per­bo­ha­te­rów z po­mo­cą de­biu­tu no­we­go Fla­sha (Barry’ego Al­le­na), co roz­po­czę­ło w 1956 tzw. Srebr­ną Erę ko­mik­su, ale to wła­śnie Ma­rvel (już pod tą nazwą) miał im szyb­ko na­psuć krwi, cał­ko­wi­cie zmie­nia­jąc za­sa­dy gry. Zresz­tą to było praw­dzi­we zde­rze­nie nieba z zie­mią: DC było w tym cza­sie sztyw­ną kor­po­ra­cją, na­sta­wio­ną na pro­du­ko­wa­nie pro­stych i ku­rio­zal­nych fabuł dla ma­ło­la­tów. Sce­na­rzy­sta Gerry Con­way opo­wia­dał po la­tach, że w wiel­kiej, ste­ryl­nej sie­dzi­bie wy­daw­nic­twa każdy mu­siał cho­dzić w gar­ni­tu­rze i pod kra­wa­tem, a wszyst­ko tam wy­glą­da­ło jak plan se­ria­lu Mad Men.

Biuro Ma­rve­la było wów­czas małą klit­ką, gdzie prze­sia­dy­wa­li lu­dzie za­to­pie­ni w kontr­kul­tu­rze, w po­wy­cią­ga­nych swe­trach, pra­gną­cy przede wszyst­kim opo­wia­dać cie­ka­we hi­sto­rie. Stan Lee i Jack Kirby po­sta­no­wi­li wy­rwać się z kaj­dan pro­stac­kich opo­wia­stek i spro­wa­dzić he­ro­sów do po­zio­mu ludzi – ich re­cep­tą na suk­ces było to, że w prze­ci­wień­stwie do bogów kro­czą­cych po­śród ludzi, ja­ki­mi byli Su­per­man, Won­der Woman czy nawet la­ta­ją­cy wtedy po ko­smo­sie Bat­man, szwa­dron po­sta­ci Ma­rve­la skła­dał się przede wszyst­kim ze zwy­kłych śmier­tel­ni­ków, któ­rzy przy­pad­kiem stali się he­ro­sa­mi. Jasne, Peter Par­ker cho­dził po ścia­nach, ale czy­tel­ni­ków rów­nie mocno in­te­re­so­wa­ły jego pro­ble­my w szko­le. Po­dob­nie było z ro­dzin­ną Fan­ta­stycz­ną Czwór­ką czy wy­klu­czo­nym spo­łecz­nie Hul­kiem – praw­dzi­wą za­gwozd­ką dla psy­cho­lo­gów. DC nagle zo­ba­czy­ło, że ktoś im zjada tort i nie umia­ło na to za­re­ago­wać. W efek­cie sce­na­rzy­ści z DC, sta­ra­jąc się do­trzeć do mło­dych czy­tel­ni­ków za­fa­scy­no­wa­nych swoj­sko­ścią he­ro­sów Ma­rve­la, nagle za­czę­li pisać po­sta­cie mó­wią­ce ku­rio­zal­nym „mło­dzie­żo­wym” slan­giem, a Lois Lane po­tra­fi­ła nawet w jed­nym z ko­mik­sów… zmie­nić kolor skóry na czar­ny, w po­kracz­nej pró­bie po­zy­ska­nia nowej grupy czy­tel­ni­ków.

 

Szpi­le i szpi­lecz­ki

 

Tym spo­so­bem Ma­rvel za­gar­nął dla sie­bie więk­szą część rynku, a ta si­nu­so­idal­na re­la­cja, w któ­rej okre­so­wo za­wsze jedno z wy­daw­nictw wy­raź­nie przo­du­je, utrzy­mu­je się do dzi­siaj. DC za­uwa­ży­ło wroga i za­czę­ły się ich pierw­sze wy­raź­niej­sze scy­sje. Wy­raź­nym sy­gna­łem do pod­kła­da­nia sobie świń było przej­ście le­gen­dar­ne­go Jacka Kirby’ego – ojca m.in. Hulka, Thora czy Ka­pi­ta­na Ame­ry­ki – z Ma­rve­la do DC w 1970 roku, gdyż czuł się nie­do­ce­nia­ny przez wy­daw­nic­two, a także iry­to­wa­ło go za­cho­wa­nie Stana Lee, kom­bi­nu­ją­ce­go i sku­pia­ją­ce­go na sobie pełną uwagę.

Ko­lej­ną ko­ścią nie­zgo­dy był fakt, że DC za­ku­pi­ło w 1972 roku prawa do po­sta­ci Ka­pi­ta­na Ma­rve­la (w la­tach 40. po­pu­lar­niej­sze­go nawet od Su­per­ma­na; jego fanem był sam Elvis Pre­sley) od pod­upa­da­ją­ce­go wy­daw­nic­twa Faw­cett Co­mics, ale nie mogło uży­wać jego po­pu­lar­ne­go pseu­do­ni­mu w ty­tu­le ko­mik­su, gdyż Ma­rvel z oczy­wi­stych wzglę­dów za­blo­ko­wał taką moż­li­wość. Seria o tym bo­ha­te­rze po­ja­wi­ła się w kio­skach jako Sha­zam (ma­gicz­ne słowo, ważna część mi­to­lo­gii po­sta­ci). Zresz­tą Ma­rvel jesz­cze wcze­śniej, bo pod ko­niec lat 60., stwo­rzył swo­je­go Ka­pi­ta­na Ma­rve­la, a potem co de­ka­dę wy­da­wał przy­naj­mniej mi­ni­se­rię o tym ty­tu­le, żeby tylko utrzy­mać prawa do znaku to­wa­ro­we­go. Jesz­cze dzi­wacz­niej wy­glą­da­ła dosyć dzie­cin­na kłót­nia o po­stać Ma­rve­lo­we­go Won­der Mana – DC Co­mics uwa­ża­ło, że w jakiś po­krę­co­ny spo­sób jest zbyt po­wią­za­ny z ich Won­der Woman, przez co Stan Lee dla świę­te­go spo­ko­ju kazał go uśmier­cić. DC jed­nak chwi­lę póź­niej za­sto­so­wa­ło po­dob­ny za­bieg, gdyż za­de­biu­to­wa­ła u nich Power Girl, a prze­cież ważną po­sta­cią Ma­rve­la był wtedy Luke Cage, czyli Power Man. Gdy Lee to zo­ba­czył, kazał na­tych­miast przy­wró­cić Won­der Mana do życia.

Naj­więk­szy ubaw w całej wo­jen­ce mieli sce­na­rzy­ści, któ­rzy dla zgry­wy po­tra­fi­li nawet za­ry­zy­ko­wać pracę: Steve Ger­ber pra­wie wy­le­ciał z wy­daw­nic­twa, gdy bez zgody Lee wci­snął do Man-Thin­ga Wun­dar­ra – prak­tycz­nie do­kład­ną kopię Su­per­ma­na, nawet na polu ko­lo­rów ko­stiu­mu i ge­ne­zy ‒ któ­re­go póź­niej Mark Gru­en­wald zmie­nił w… su­per-hi­pi­sa-Je­zu­sa, Aqu­aria­na. Z dru­giej stro­ny ba­ry­ka­dy Bob Haney w swo­jej serii Brave and the Bold naj­pierw zmie­nił Bat­ma­na w Bat-Hul­ka, ro­ze­śmia­ne­go i zde­for­mo­wa­ne­go tro­glo­dy­tę, a innym razem pod­czas bu­ja­nia się na masz­cie ten sam heros stwier­dził, że robił takie akro­ba­cje na długo przed tym strze­la­ją­cym sie­cią „żół­to­dzio­bem Par­ke­rem”.

 

 

Mimo tarć i zu­peł­nie in­ne­go uspo­so­bie­nia (za­ba­wo­wa ekipa Ma­rve­la, na czele z Lee, nie­ustan­nie za­cze­pia­ła DC m.in. w od­po­wie­dziach na listy od czy­tel­ni­ków) w końcu Ma­rvel i DC wy­da­ły wspól­ny­mi si­ła­mi w 1975 roku… ko­mik­so­wą ad­ap­ta­cję filmu „Czar­no­księż­nik z kra­iny Oz”, do któ­re­go każde z nich dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści miało prawa w innej for­mie.

Ta nie­spo­dzie­wa­na akcja stała się pod­sta­wą pierw­szej zna­ko­mi­tej su­per-współ­pra­cy. Su­per­man vs. The Ama­zing Spi­der-Man (1976) do­pro­wa­dzi­ło do prze­bo­jo­we­go spo­tka­nia dwóch naj­po­pu­lar­niej­szych w tym cza­sie po­sta­ci ko­mik­so­wych – zro­bio­ne­go z gra­cją i „na­ci­ska­ją­ce­go wszyst­kie wła­ści­we przy­ci­ski” wy­wo­łu­ją­ce apro­ba­tę fanów. Mamy tutaj po­cząt­ko­wy brak zro­zu­mie­nia i bitkę mię­dzy bo­ha­te­ra­mi (Pająk pra­wie po­gru­cho­tał sobie ręce o tors Su­per­ma­na), po­łą­cze­nie sił Dok­to­ra Octo­pu­sa z Lexem Lu­tho­rem, wspól­ne prze­trze­pa­nie im skóry przez bo­ha­te­rów i w końcu ide­al­ne pod­su­mo­wa­nie, jakim jest po­dwój­na rand­ka Clar­ka Kenta/Lois Lane z Pe­te­rem Par­ke­rem/Mary Jane. Po­kło­siem tego cał­kiem uda­ne­go pro­jek­tu – wy­da­ne­go zresz­tą w więk­szym, pre­sti­żo­wym for­ma­cie – była kon­ty­nu­acja Su­per­man and Spi­der-Man (1981), dzi­wacz­ne ze­sta­wie­nie he­ro­sów (dru­gich pod wzglę­dem po­pu­lar­no­ści) w Bat­man vs. The In­cre­di­ble Hulk (1982), gdzie Mrocz­ny Ry­cerz po­ko­nał zie­lo­ne­go gi­gan­ta dzię­ki ga­dże­tom i… cio­so­wi ka­ra­te, czy w końcu The Un­can­ny X-Men and The New Teen Ti­tans (1982). Pod­su­mo­wa­niem ka­so­we­go tren­du miało być spo­tka­nie na ab­so­lut­nym szczy­cie – Aven­gers z Ju­sti­ce Le­ague – jed­nak wy­daw­nic­twa nie mogły dojść do po­ro­zu­mie­nia, prze­rzu­ca­ły się winą za coraz więk­szą zwło­kę, aż w końcu wspól­ne pro­jek­ty zo­sta­ły odło­żo­ne na ponad de­ka­dę. Nic dziw­ne­go, skoro sam Stan Lee twier­dził, że cie­kaw­sze niż walka bo­ha­te­rów było star­cie firm o tan­tie­my.

           

 

W kupie siła

 

Lata 80. upły­nę­ły względ­nie spo­koj­nie. W tym cza­sie DC wy­cho­dzi­ło na pro­wa­dze­nie w mul­ti­me­dial­nej walce – Ma­rvel za czap­kę śli­wek roz­da­wał li­cen­cje na filmy gi­ną­ce jesz­cze w po­wi­ja­kach, na­to­miast DC udo­wod­ni­ło, że czło­wiek po­tra­fi latać, dzię­ki serii fil­mów z Su­per­ma­nem. Zmiaż­dżo­na przez kry­ty­kę pierw­sza (na­praw­dę, to nie żart) wy­so­ko­bu­dże­to­wa ad­ap­ta­cja ko­mik­su Ma­rve­la ‒ Ka­czor Ho­ward (1986) ‒ nie stała nawet ki­lo­metr od nad­cho­dzą­ce­go wiel­ki­mi kro­ka­mi bur­to­now­skie­go Bat­ma­na, który zmie­nił spo­sób opo­wia­da­nia o try­ko­cia­rzach w kinie.

Ale wtedy wła­śnie, po dosyć mrocz­nym końcu de­ka­dy, na­de­szły dzi­wacz­ne i bo­le­śnie eks­tre­mal­ne lata 90. – czas wiel­kich spluw i jesz­cze więk­szych mię­śni, kiedy prze­cho­dzi­ły naj­bz­dur­niej­sze po­my­sły. Był to też dobry mo­ment, żeby w końcu spró­bo­wać po­łą­czyć świa­ty Ma­rve­la i DC w na­praw­dę wiel­kim pro­jek­cie, bo fani od lat do­ma­ga­li się od­po­wie­dzi „kto wygra?”, pa­ru­jąc po­sta­cie z obu wy­daw­nictw. I tak też się stało, czego po­kło­siem była mi­ni­se­ria Ma­rvel vs DC (po­ło­wa nu­me­rów zo­sta­ła wy­da­na jako DC vs Ma­rvel) z 1996 roku, gdzie oba świa­ty zde­rzy­ły się już bez ce­re­gie­li po­przez ma­chi­na­cje po­tęż­nych bytów zwa­nych Brać­mi, bę­dą­cych per­so­ni­fi­ka­cja­mi Ma­rve­la i DC. Bo­ha­te­ro­wie roz­po­czę­li star­cia w pa­rach zbli­żo­nych pod wzglę­dem umie­jęt­no­ści, a prze­gra­ne uni­wer­sum miało zo­stać znisz­czo­ne. Co cie­ka­we, wy­ni­ki walk za­le­ża­ły od gło­so­wa­nia czy­tel­ni­ków, któ­rzy znali pary z od­po­wied­nim wy­prze­dze­niem i mieli dzię­ki temu wy­mier­ny wkład w fa­bu­łę. Z je­de­na­stu ba­ta­lii naj­cie­ka­wiej wy­pa­dła ta Bat­ma­na z Ka­pi­ta­nem Ame­ry­ką, po­nie­waż dwój­ka tłu­kła się w ka­na­łach przez kilka do­brych go­dzin, a Nie­to­perz wy­grał tylko dla­te­go, że Ro­gers zo­stał nagle pod­to­pio­ny przez ude­rze­nie wody.

Zwy­cięz­cą serii po­je­dyn­ków zo­stał, ze wzglę­du na wy­bo­ry czy­tel­ni­ków, Ma­rvel (m.in. Lobo prze­grał z Wo­lve­ri­ne’em), ale uni­wer­sum DC nie zo­sta­ło znisz­czo­ne, po­nie­waż udało się wy­pra­co­wać kom­pro­mis, jakim było po­łą­cze­nie obu świa­tów w jeden, co do­pro­wa­dzi­ło do jesz­cze od­waż­niej­sze­go pro­jek­tu – im­prin­tu Amal­gam Co­mics, na który skła­da­ją się 24 ko­mik­sy, przed­sta­wia­ją­ce w dzi­wacz­nie zmik­so­wa­nym świe­cie przy­go­dy po­łą­czo­nych he­ro­sów, w ta­kich opo­wie­ściach, jak np. Le­gends of Dark Claw (po­łą­cze­ni Wo­lve­ri­ne + Bat­man), Super Sol­dier: Man of War (Cap + Su­per­man), Do­ctor Stran­ge­Fa­te, Bruce Wayne Agent of S.H.I.E.L.D., Bul­lets and Bra­ce­lets (Won­der Woman + Pu­ni­sher), Lobo the Duck, czy Iron Lan­tern.

 

 

Cała ta za­ba­wa była speł­nie­niem wie­lo­let­nich ma­rzeń fanów i fi­nan­so­wo wy­szła wy­daw­nic­twom tak bar­dzo na plus, że w ko­lej­nych la­tach udało się zre­ali­zo­wać kilka ko­lej­nych wspól­nych ze­szy­tów (m.in. spo­tka­nie Su­per­ma­na z Fan­ta­stic Four, czy Bat­ma­na z Da­re­de­vi­lem, Pu­ni­she­rem, a nawet Spi­der-Ma­nem), zaś pod­su­mo­wa­niem ca­łe­go tego cyklu było w końcu długo wy­cze­ki­wa­ne JLA/Aven­gers (2003–2004) – zna­ko­mi­ty ko­miks Kurta Bu­sie­ka i Geo­r­ge’a Pe­re­za, gdzie temu dru­gie­mu udało się upchnąć WSZYST­KICH człon­ków obu ze­spo­łów, jacy kie­dy­kol­wiek do nich na­le­że­li. To jed­nak był szczyt współ­pra­cy wy­daw­nictw, bo znowu pro­ble­my z po­dzia­łem pro­jek­tu za­mro­zi­ły ko­lej­ne po­ten­cjal­ne ko­ope­ra­cje, któ­rych do dzi­siaj nie widać na ho­ry­zon­cie.

 

Dzi­siaj walka tro­chę usta­ła, przy­naj­mniej na polu ko­mik­so­wym, gdzie słup­ki sprze­da­ży wy­gi­na­ją się w różne stro­ny, za­zwy­czaj z prze­wa­gą Ma­rve­la. Jest to rów­nież za­słu­gą faktu, że DC prze­nio­sło sie­dzi­bę z No­we­go Jorku do Bur­bank, żeby być bli­żej stat­ku-mat­ki, czyli War­ner Bros. i już nie miesz­ka z Ma­rve­lem prak­tycz­nie po są­siedz­ku. Teraz ba­ta­lia toczy się przede wszyst­kim na po­zio­mie słup­ków w box of­fi­ce, gdzie Ma­rvel Ci­ne­ma­tic Uni­ver­se – naj­bar­dziej ka­so­wa seria w hi­sto­rii kina – zo­sta­wi­ła mocno za­pusz­czo­ny świat DC da­le­ko w tyle. A szko­da, bo lata temu wy­ra­fi­no­wa­nie we wbi­ja­niu sobie szpil spra­wia­ło, że oba wy­daw­nic­twa bar­dziej sta­ra­ły się wal­czyć o od­bior­ców. Ale skoro w przy­ro­dzie nic nie ginie, to je­stem prze­ko­na­ny, że mi­ło­sno-nie­na­wist­na re­la­cja w końcu od­ży­je – i wszy­scy wyjdą z tego sil­niej­si. A teraz po­le­cam prze­czy­tać „Mor­do­bi­cie”, gdyż to fa­bu­ła może nawet cie­kaw­sza niż nad­cho­dzą­ce star­cie z Tha­no­sem. Bo praw­dzi­wa.

 

Uwaga! Au­to­rem tek­stu, który uka­zał się w nu­me­rze 5/2018 Nowej Fan­ta­sty­ki jest Ra­do­sław Pi­su­la!

Nowa Fantastyka