- publicystyka: King na żywo - o spektaklu "Misery"

publicystyka:

recenzje

King na żywo - o spektaklu "Misery"

Misery uważana jest za jedną z najlepszych powieści Kinga, zaś filmowa adaptacja należy do klasyki thrillerów. Jak więc, w obliczu niepodważalnej jakości wersji literackiej i filmowej, wypada na deskach teatru?

 

Twórcy adaptacji teatralnej Misery stanęli przed nie lada wyzwaniem. Postanowili zmierzyć się z jednym z bestsellerów Kinga, którego filmowa wersja wymieniana jest wśród najbardziej udanych. Aby nie zawieść, musieli tchnąć iskierkę świeżości w historię dobrze znaną widzom – jak bowiem zahipnotyzować opowieścią tych, którzy już znają zakończenie?

Artyści z warszawskiego Teatru Kwadrat, w którym w styczniu po raz pierwszy zaprezentowano Misery, nie są pionierami w adaptowaniu tekstów Kinga. W poprzednich latach Teatr Syrena podjął się przedstawienia Skazanych na Shawshank, a za granicą mierzono się m.in. z takimi tytułami jak Carrie czy Dolores Claiborne. Niemniej trzeba zaznaczyć, że adaptacje teatralne są marnym procentem w porównaniu do ekranowych wizualizacji prozy Kinga.

Rękawicę podjął zespół trojga aktorów – Ewy Wencel, Piotra Polka oraz Marcina Piętkowskiego – pod przewodnictwem reżysera Roberta Glińskiego. Autorem scenariusza jest William Goldman, ten sam twórcy, która odpowiadał za Misery filmową z 1990 i brodwayowską z 2012 r..

Przypomnę, o czym jest Misery. Paul Sheldon, pisarz poczytnej serii romansów o kobiecie imieniem Misery, ulega wypadkowi drogowemu i cudem uchodzi z życiem. Przynajmniej zdaje się, że cudem – jego losy przed oczyma świata skrywa zimowa zamieć. Wybawczynią pisarza okazuje się miłośniczka jego twórczości, ex-pielęgniarka, Annie Wilkes. Przygarnia go, otacza opieką i deklaruje bezgraniczną miłość do Misery. W tym skrytym na odludziu, odciętym przez śnieżne zaspy i nieodwiedzanym przez sąsiadów domku rozpoczyna się gra między ciężko rannym pisarzem, podstarzałą piastunką i tytułową bohaterką, która, choć jest fikcyjna, wiąże ze sobą Paula i Annie.

Historia rozgrywa się w kameralnym podziemiu Teatru Kwadrat – na małej scenie, która przedstawieniem „Misery” inauguruje swoją działalność.  Po środku pomieszczenia zbudowana jest niewielka kuchnia i pokój-więzienie Sheldona – wyznaczają je proste belkowate rusztowania. Choć ścian widz musi się domyślać, pozwala to na wgląd do wszystkich pomieszczeń, niezależnie gdzie aktualnie toczy się akcja. Na miejsce wydarzeń składają się jeszcze podwórze i schody, na których Annie rozmawia z szeryfem – wtedy aktorzy znajdują się centymetry od widzów.

Kolejne sceny jednoaktowej Misery podawane są z filmową manierą. Zaciemnienia w towarzystwie muzyki popychają fabułę o dni i tygodnie – w chwilach ciemności siniaki i obrzęki Paula się goją, a opatrunki znikają. Wraz z muzyką ze starego radia i błyskami zaokiennych piorunów nadaje realizmu przedstawieniu.

Piotr Polk (Sheldon) jest unieruchomiony w klaustrofobicznym pokoju. Gra więc twarzą i głosem – z całym oddaniem. Jego ból, frustracje, ironia, złość i strach zagęszczają powietrze podziemi teatru i zderzają się z drugą wielką osobowością – Ewą Wencel (Annie). Ta drobna kobieta kryje w sobie miszmasz łagodności i opiekuńczości z fanatyczną furią, które zmieniają się nieoczekiwanie w ciągu mrugnięcia. Napięcie, jakie narasta między parą osiąga coraz nowe wyżyny, eskaluje poprzez flirt, knucia i terror, odsłaniając prawdziwe ich oblicza. Atmosfera przelewa się ze sceny na widownię; słychać zgrzytanie zębów i wstrzymywane oddechy – podział widowni na dwie części umożliwiło zobaczenie mi, jak widzowie z naprzeciwka wytrzeszczają oczy czy nawet odwracają się bokiem, oglądając wydarzenia przez palce. Ciarki na plecach przechodzą za każdym razem, kiedy krzyk i konflikt skrywa ciemność, a wyobraźnia dopełnia to, co nie zostało pokazane wprost. Szczególnie porażające są sytuacje, w których Annie przesuwa szaleńczym wzrokiem po widowni, jakby szukając tam ofiary… Na szczęście wówczas wpada szeryf, wyciągający nieco widzów z hipnotycznego stukania maszyny do pisania, a jednocześnie podsuwający nadzieję publiczności na uratowanie pisarza.

Co zaskakujące Misery wzbudza również śmiech – choć nie dowcipem czy próbą rozładowania napięcia. Rodzą go drobne gesty, zamarłe na sekundy pozy i słowa tak drobne, że wydawałby się zwykłe i codzienne. Obok śmiechu, wspaniałego aktorstwa i jeszcze lepszej scenografii – przeżywanie niezwykłego doświadczenia pogłębiają wydarzenia po wybrzmieniu ostatnich braw. Jednak co się dzieje, zdradzać nie będę, bo Misery w teatrze trzeba po prostu zobaczyć. Jest to zupełnie świeże doświadczanie Kinga.

 

Recenzja ukazała się w miesięczniku “Nowa Fantastyka” (3/2017)

Nowa Fantastyka