- publicystyka: Co ja sobie myślę

publicystyka:

artykuły

Co ja sobie myślę

Tar­ni­na bez cen­zu­ry! Tylko u nas! Ten tekst na­pi­sa­ła wła­sny­mi rę­ca­mi i two­rem mó­zgo­po­dob­nym – jak się nie po­do­ba, to aj­law­ju. Po­glą­dy wy­ra­żo­ne w tym tek­ście nie są po­glą­da­mi Re­dak­cji, nie były uzgad­nia­ne z linią par­tii, praw­ni­kiem ani psy­chia­trą. Przed uży­ciem skon­sul­tuj się z le­ka­rzem lub far­ma­ceu­tą. Wszyst­kie prawa ostrzy­żo­ne, pod­krę­co­ne i po­far­bo­wa­ne. Wszyst­kie przy­pi­sy po­wsta­ły pod wpły­wem chwi­lo­wej głu­paw­ki i żaden słoń nie ucier­piał przy ich wkle­ja­niu.

 

Motto: bez­stron­ność to pre­ten­sjo­nal­na nazwa obo­jęt­no­ści, a to z kolei ele­ganc­ka nazwa nie­wie­dzy.

G.K. Che­ster­ton

 

Można po­wie­dzieć, że pi­sa­nie ni­niej­sze­go fe­lie­to­nu (ar­ty­ku­łu?) pod­ję­łam z le­ni­stwa – po raz ko­lej­ny we­zwa­no mnie do uspra­wie­dli­wie­nia epi­ste­micz­ne­go moich ko­men­ta­rzy. Jak mogę sobie ro­ścić prawo do dyk­to­wa­nia innym, co mają pisać?

 

Py­ta­nie jako takie jest sen­sow­ne, ale o tyle bez­za­sad­ne, że wcale nie dyk­tu­ję ni­ko­mu, co ma pisać. I po to jest ten tekst. Chcia­ła­bym osta­tecz­nie wy­ja­śnić to nie­po­ro­zu­mie­nie, żeby wię­cej do niego nie wra­cać – nie dla­te­go, żebym nie ce­ni­ła dys­ku­sji, ale tłu­ma­cze­nie w kółko tego sa­me­go jest jed­nak mę­czą­ce, zwłasz­cza, kiedy każda ze stron ope­ru­je na in­nych pod­sta­wach ak­sjo­lo­gicz­nych. Poza tym w do­raź­nych wy­ja­śnie­niach mam jed­nak skłon­ność do cha­osu i po­mi­ja­nia waż­nych spraw – czło­wie­kiem je­stem, i nic, co ludz­kie, nie jest mi obce, z za­cie­trze­wie­niem włącz­nie.

 

Rzecz pierw­sza i naj­waż­niej­sza: czym jest kry­ty­ka? Czym jest ocena? Czy może być krzyw­dzą­ca? Czy jest taka au­to­ma­tycz­nie?

 

Na po­trze­by ni­niej­szej pracy zde­fi­niu­ję ocenę moż­li­wie pro­sto: jako po­rów­na­nie cze­goś z jakąś normą (wzor­cem). Za­leż­nie od tego, co po­rów­nu­je­my, może to być norma ję­zy­ko­wa (wzo­rzec po­praw­no­ści ję­zy­ka), oby­cza­jo­wa (wzo­rzec uprzej­me­go po­stę­po­wa­nia), mo­ral­na (wzo­rzec po­stę­po­wa­nia wła­ści­we­go, czę­sto trud­ny do uchwy­ce­nia i wcale nie jed­no­znacz­ny z normą oby­cza­jo­wą). Okre­ślo­ny ro­dzaj norm – es­te­tycz­nych i tech­nicz­nych – obo­wią­zu­je w sztu­ce.[i]

 

Py­ta­nia za­sad­ni­cze brzmią: skąd się wzię­ły te normy? Skąd wiemy, że są takie, a nie inne? Dla­cze­go mamy ich prze­strze­gać?[ii]

 

Skąd więc się wzię­ły? Ano, tego nie wiemy i się nie do­wie­my. W etyce ist­nie­je kon­cep­cja prawa na­tu­ral­ne­go, tj. norm (mo­ral­nych) ist­nie­ją­cych nie­za­leż­nie od woli ja­kiej­kol­wiek isto­ty ro­zum­nej (nawet Boga!) i obo­wią­zu­ją­cych te isto­ty z racji samej ich ro­zum­no­ści. Przy­znam, że ten po­gląd jest mi bli­ski – ale prze­ko­ny­wać do niego można wła­ści­wie tylko już prze­ko­na­nych[iii]. Spora i gło­śna część po­pu­la­cji do­ma­ga się ja­kichś ko­rzy­ści z prze­strze­ga­nia norm – ustą­pię jej pola i spró­bu­ję kilka wy­ka­zać.

 

Czło­wiek jest zwie­rzę­ciem po­li­tycz­nym. Two­rzy grupy, i tylko w gru­pach ma szan­sę peł­ne­go roz­wo­ju[iv]. Do­pó­ki spo­łecz­ność jest na tyle mała, że każdą spra­wę można omó­wić w peł­nym gro­nie, nie ma po­trze­by wy­ra­ża­nia zasad expli­ci­te – ale to nie zna­czy, że one nie ist­nie­ją. Ba­wią­ce się dzie­ci spon­ta­nicz­nie prze­strze­ga­ją pew­nych reguł. Do­ro­śli nie muszą ich „cy­wi­li­zo­wać”. Wy­obraź­my sobie, co by było, gdyby dzie­ci tego nie ro­bi­ły. Za­ba­wa na pewno nie po­trwa­ła­by długo – kiedy w ruch idą wia­der­ka i ło­pat­ki, nie jest już we­so­ło. Nie ma gry bez zasad, bo gra wy­ma­ga współ­uczest­nic­twa, a to musi być jakoś re­gu­lo­wa­ne. Za­sa­dy z na­sze­go po­dwór­ka mogą być dla nas na tyle oczy­wi­ste, że nie mu­si­my o nich my­śleć – do­pó­ki nie spo­tka­my się w grze z po­dwór­kiem są­sied­nim, gdzie obo­wią­zu­ją inne re­gu­ły, albo do­pó­ki nie po­ja­wi się wśród nas jeden taki, co wie le­piej i nie powie gło­śno, że nasze za­sa­dy są głu­pie. I co mo­że­my mu zro­bić? Nic. Nic zu­peł­nie.

Po­je­dyn­czy osob­nik kon­te­stu­ją­cy nasze normy sieje chaos i zbie­ra roz­prę­że­nie. Nie mo­że­my się z nim umó­wić, bo nie wiemy, co mu przyj­dzie do głowy. Może w jego świe­cie umów się nie prze­strze­ga? Skąd mamy to wie­dzieć?

 

Normy nie są pra­wa­mi przy­ro­dy, nie­za­leż­nie od tego, skąd po­cho­dzą. Ich prze­strze­ga­nie jest do­bro­wol­ne, in­ny­mi słowy, wy­ma­ga my­śle­nia[v], i to my­śle­nia abs­trak­cyj­ne­go, in­ter­pre­ta­cji świa­ta w kon­tek­ście war­to­ści („nie po­win­nam” na­tych­miast po­cią­ga za sobą py­ta­nie „ale dla­cze­go?”).

 

A zatem – normy są pod­sta­wą cy­wi­li­za­cji, ale nie dzia­ła­ją au­to­ma­tycz­nie (zważ teraz, Czy­tel­ni­ku, jaką masz wła­dzę, a co za tym idzie, jaka od­po­wie­dzial­ność na Tobie spo­czy­wa – to Twój, mię­dzy in­ny­mi, wy­si­łek pod­trzy­mu­je w ist­nie­niu świat, co praw­da nie ten ma­te­rial­ny).

 

Oczy­wi­ście, to, któ­rych norm bę­dzie­my prze­strze­gać, ma pod­sta­wo­we zna­cze­nie. W końcu za­sa­dy gry muszą być spój­ne. Jak to usta­lić? Dla­cze­go wła­śnie te normy, a nie inne? Skąd wiemy, które? Jak po­zna­je­my normy? Znowu – kon­cep­cje prawa na­tu­ral­ne­go i zmy­słu etycz­ne­go (tj. na­tu­ral­nej wła­dzy umy­słu, dzię­ki któ­rej po­zna­je­my, co dobre, a co złe) do­star­cza­ją na te py­ta­nia sto­sun­ko­wo pro­stych od­po­wie­dzi, ale nie za­mie­rzam li­czyć na to, że te kon­cep­cje, drogi Czy­tel­ni­ku, przyj­mu­jesz. Nie masz ta­kie­go obo­wiąz­ku – to ja się tutaj wy­po­wia­dam i cię­żar do­wo­du spo­czy­wa na mnie. Od­wo­łam się zatem do em­pi­rii, w którą trud­no bę­dzie zwąt­pić.

 

Skąd wiesz, że nie po­wi­nie­neś pluć na pod­ło­gę, albo, że wcho­dząc do skle­pu wy­pa­da po­wie­dzieć „dzień dobry”? Kiedy byłeś dziec­kiem, na­śla­do­wa­łeś ro­dzi­ców. Cza­sa­mi ła­ma­łeś jakiś zakaz, z nie­świa­do­mo­ści albo przez za­po­mnie­nie, i do­sta­wa­łeś burę. Cza­sa­mi do­ro­śli tłu­ma­czy­li Ci, co po­wi­nie­neś, albo czego nie wolno robić. A zatem – prze­ka­za­no Ci normy za po­mo­cą przy­kła­du, kar­ce­nia i ce­lo­we­go wy­ja­śnia­nia, w pro­ce­sie tzw. so­cja­li­za­cji, albo wy­cho­wa­nia.

 

Ale to nie wszyst­ko. Jeśli za­sta­no­wi­łeś się głę­biej nad tym, dla­cze­go wła­ści­wie nie wolno zo­sta­wiać kloc­ków roz­sy­pa­nych na środ­ku po­ko­ju, być może wpa­dłeś na to, że ten zakaz jest tylko za­sto­so­wa­niem do kon­kret­nej sy­tu­acji ogól­niej­szej normy, „nie spra­wiaj bólu bliź­nie­mu” – po­dob­nie, jak wiele in­nych za­ka­zów. Do­ro­śli nie mu­sie­li Ci jej tłu­ma­czyć, sam ją wy­ab­stra­ho­wa­łeś z wielu do­świad­czeń. Śmiem twier­dzić, że ten in­duk­cyj­ny spo­sób po­zna­wa­nia ogól­nych praw jest sku­tecz­niej­szy (z czy­sto pe­da­go­gicz­ne­go punk­tu wi­dze­nia).

 

Czy jest do­sko­na­ły? Nie. Żadne po­zna­wa­nie in­duk­cyj­ne nie daje pew­no­ści, że po­zna­je­my praw­dzi­wie, choć­by dla­te­go, że jest za­po­śred­ni­czo­ne przez kon­kret­ne do­świad­cze­nia, a nie do­ty­ka tego ogółu, który prze­cież mamy po­znać. Oto, jak ja sobie z tym radzę: normy, ka­no­ny i re­gu­ły służą do­sto­so­wa­niu na­sze­go po­stę­po­wa­nia w kon­kret­nej sy­tu­acji do war­to­ści – war­to­ści są czymś ogól­nym, wiecz­nym, sy­tu­acje by­wa­ją roz­ma­ite, i nie ma re­gu­ły, która za­wsze by­ła­by od­po­wied­nia: re­gu­ły po­stę­po­wa­nia to na­rzę­dzia. I tak, jak na­rzę­dzia, mają swój za­kres sto­so­wal­no­ści: mło­tek na­da­je się do­sko­na­le do zbu­do­wa­nia płotu, a zbu­do­wać za jego po­mo­cą re­la­cję by­ło­by już trud­niej. Po­nad­to – żadna re­gu­ła, sto­so­wa­na bez­myśl­nie, nie bę­dzie słu­ży­ła swo­je­mu ce­lo­wi. Świat war­to­ści nie dzia­ła jak ma­szy­na.

 

Re­asu­mu­jąc, ze­staw norm, które nas obo­wią­zu­ją, za­le­ży w czę­ści od świa­ta, w który zo­sta­li­śmy rzu­ce­ni: będą to normy do­bre­go wy­cho­wa­nia, normy ję­zy­ko­we (w na­szym przy­pad­ku pol­skie, nie ke­czua), prawo sta­no­wio­ne. Czy ist­nie­ją normy uni­wer­sal­ne? Moim zda­niem tak, i na­le­żą do nich nie tylko normy mo­ral­ne, ale przy­naj­mniej nie­któ­re z norm es­te­tycz­nych. Jako się rze­kło, trud­no mi jed­nak zna­leźć pod­sta­wę do­wo­du tego stwier­dze­nia, na którą wszy­scy się zgo­dzi­cie – jak śre­dnio­wiecz­ny scho­la­styk, nie mogę do­wo­dzić ist­nie­nia Boga na pod­sta­wie Bi­blii, bo nie każdy, z kim dys­ku­tu­ję, jest chrze­ści­ja­ni­nem, ogra­ni­czam się więc do prawd ro­zu­mu, które muszą uznać wszy­scy.

 

Przejdź­my dalej. Wy­róż­nię teraz dwa ro­dza­je oceny[vi], albo kry­ty­ki, które nazwę, może nieco my­lą­co: pierw­szy kry­ty­ką mo­ral­ną, drugi – kry­ty­ką sztu­ki.

 

Na po­trze­by tej pracy kry­ty­kę mo­ral­ną okre­ślę jako ca­ło­ścio­wą ocenę osoby, jej cha­rak­te­ru i po­stę­po­wa­nia, a kry­ty­kę sztu­ki jako ocenę kon­kret­ne­go dzie­ła, które ta osoba wy­pro­du­ko­wa­ła. Nie­ko­niecz­nie musi to być dzie­ło sztu­ki pięk­nej, mo­że­my na przy­kład oce­niać most w pew­nym ode­rwa­niu od jego bu­dow­ni­czych, py­ta­jąc: czy jest trwa­le zbu­do­wa­ny? Funk­cjo­nal­ny? Czy nie szpe­ci kra­jo­bra­zu? Idzie mi o to, że oce­nia­jąc most jako brzyd­ki, nie po­tę­piam ar­chi­tek­ta. Oczy­wi­ście, po owo­cach ich po­zna­cie – kiedy zo­ba­czę kilka kosz­mar­ków jego au­tor­stwa, będę mogła wy­ra­zić opi­nię, że facet nie jest zbyt kom­pe­tent­ny jako ar­chi­tekt.

 

Ale oce­nia­jąc po­je­dyn­cze jego dzie­ło jako złe, nie od­bie­ram ni­cze­go ar­chi­tek­to­wi – od­ma­wiam mu, ow­szem, uzna­nia, któ­re­go może ocze­ku­je, ale też nie za­słu­żył na nie.

 

Po­wiedz­my jed­nak, że po wy­ciecz­ce szla­kiem brzyd­kich mo­stów wy­ro­bi­łam sobie nie­po­chleb­ną opi­nię o kom­pe­ten­cjach i sa­mo­kry­ty­cy­zmie na­sze­go bu­dow­ni­cze­go. Uwa­żam, że po­wi­nien w ogóle rzu­cić bu­do­wa­nie mo­stów i zająć się czym innym, bo jego do­tych­cza­so­wa twór­czość w tym za­kre­sie nie po­zo­sta­wia złu­dzeń. Czy to jest kry­ty­ka mo­ral­na? Nie. To może być naj­wy­żej przy­czy­nek do kry­ty­ki mo­ral­nej (nie­uczci­wość wobec sie­bie jest mo­ral­ną wadą). Ar­chi­tek­tem może być fa­tal­nym, ale czło­wie­kiem w miarę przy­zwo­itym, zresz­tą mama tak chcia­ła, żeby po­szedł na ar­chi­tek­tu­rę, a on nie chciał jej za­wieść, i tym po­dob­ne (taka mięk­kość cha­rak­te­ru też jest mo­ral­ną wadą, ale nie mam tu prawa rzu­cać ka­mie­nia­mi).

 

Chcia­ła­bym na­to­miast po­czy­nić ważną uwagę – nawet naj­gor­sze wady cha­rak­te­ru nie od­bie­ra­ją czło­wie­ko­wi jego przy­ro­dzo­nej god­no­ści. Może być szują, ale po­zo­sta­je czło­wie­kiem. I tak – naj­ostrzej­sza ocena nie może być uspra­wie­dli­wie­niem dla trak­to­wa­nia oce­nia­ne­go, jakby czło­wie­kiem nie był. Nie chcę tu po­zo­wać na świę­tą. Nie za­wsze po­stę­pu­ję zgod­nie z mak­sy­mą, którą tu za­pi­sa­łam, je­stem bo­wiem isto­tą grzesz­ną i słabą. Ale się, cho­le­ra, sta­ram. To, że czyjś tekst jest bez­na­dziej­ny, nie jest dla mnie po­wo­dem, żeby trak­to­wać au­to­ra go­rzej – gdyby tak było, rzu­ci­ła­bym naj­wy­żej jakąś kró­ciut­ką, zja­dli­wą uwagę na­tych­miast po stwier­dze­niu, że tekst jest bez­na­dziej­ny. Nie wy­sia­dy­wa­ła­bym nad jego błę­da­mi, za­miast się zająć czymś po­ży­tecz­niej­szym.

 

Oce­niać – to prawo i obo­wią­zek czło­wie­ka jako isto­ty ro­zum­nej, ba­da­ją­cej świat i kie­ru­ją­cej swoim po­stę­po­wa­niem za po­mo­cą ro­zu­mu. Od­czło­wie­czać in­nych nikt nie ma prawa. A takim od­czło­wie­cza­niem by­ła­by, w moim od­czu­ciu, od­mo­wa szcze­rej oceny, bo jeśli oce­niam kogoś wedle norm mojej cy­wi­li­za­cji, przy­zna­ję mu w tej cy­wi­li­za­cji człon­ko­stwo. Jeśli oce­niam go wedle norm ogól­no­ludz­kich, uzna­ję w nim czło­wie­ka.

 

Ale prze­cież nie­po­chleb­na ocena boli. Czy ból jest krzyw­dą?

 

Nie­ko­niecz­nie. Po­mi­nę tu przy­kła­dy w ro­dza­ju den­ty­stów, re­ha­bi­li­tan­tów i in­nych katów wy­pę­dza­ją­cych z ludzi cho­ro­by, i sku­pię się na samym bólu emo­cjo­nal­nym zwią­za­nym z nie­po­chleb­ną oceną. Otóż sądzę, że jest on owo­cem lęku oce­nia­ne­go przed od­rzu­ce­niem.

 

Nie będąc psy­cho­lo­giem ani nikim po­dob­nym, mogę tu przed­sta­wić tylko moje ama­tor­skie ob­ser­wa­cje i wnio­ski. Czło­wiek, jako się rze­kło, jest isto­tą spo­łecz­ną – żyje w gru­pie i chce być przez nią ak­cep­to­wa­ny, a pierw­szą grupą, w któ­rej żyje, jest naj­bliż­sza ro­dzi­na. Nie­ste­ty, re­alia są takie, że naj­bliż­sza ro­dzi­na nie ma czasu ani cier­pli­wo­ści, żeby temu no­we­mu czło­wie­ko­wi po­świę­cić uwagę, ja­kiej po­trze­bu­je, żeby go po­trak­to­wać jako Ty[vii]. Do pew­ne­go stop­nia jest to winą sto­sun­ków eko­no­micz­nych (za coś trze­ba tego czło­wie­ka wy­kar­mić), ale chyba nie do końca. Tak czy ina­czej, ro­dzi­ce prze­ku­pu­ją swoje dzie­ci sło­dy­cza­mi, za­baw­ka­mi i po­chwa­ła­mi – byle sobie po­szły i nie prze­szka­dza­ły. Ła­twiej trak­to­wać dziec­ko jak lalkę, któ­rej ku­pu­je się ak­ce­so­ria i od­kła­da na półkę, niż jak osobę, część spo­łecz­no­ści – zwłasz­cza, że ono jesz­cze nie umie się w tej spo­łecz­no­ści po­ru­szać, do­pie­ro się uczy, robi iry­tu­ją­ce do­ro­słych błędy, prze­szka­dza w waż­nych spra­wach. Ła­twiej po pro­stu po­wie­dzieć „tak, tak bar­dzo ładne”, niż na­praw­dę spoj­rzeć na ry­su­nek dziec­ka. A po­roz­ma­wiać o nim? Zni­żyć się do po­trak­to­wa­nia ma­zio­łu po­waż­nie[viii]?

 

I tak czło­wiek ro­śnie w prze­ko­na­niu, że po­chwa­ła jest czymś, co mu się na­le­ży, może nawet bie­rze ją za samą ak­cep­ta­cję, któ­rej prze­cież nie zna. A kiedy do­ro­śli od­ma­wia­ją mu tej po­chwa­ły, czuje się po­zba­wio­ny tej ak­cep­ta­cji wła­śnie, od­rzu­co­ny – i nie poj­mu­je, na ja­kiej pod­sta­wie go od­rzu­ca­ją. Sły­sza­łam wy­kła­dow­ców aka­de­mic­kich ubo­le­wa­ją­cych nad stu­denc­ką że­bra­ni­ną „o trzy”, nad tym, że stu­dent nie widzi związ­ku mię­dzy wła­sną pracą, a jej oceną – sły­sza­łam też roz­mo­wy uczniów, psio­czą­cych naj­grub­szy­mi słowy na na­uczy­cie­la, który zło­śli­wie nie chce ich prze­pu­ścić do na­stęp­nej klasy tylko dla­te­go, że nie ra­czy­li przyjść na lek­cję. Ani razu w ciągu trzech mie­się­cy.

 

Dość psy­cho­lo­gii, wyjdź­my na pew­niej­szy dla mnie grunt. Mó­wiąc o opi­nii „krzyw­dzą­cej” mamy zwy­kle na myśli ocenę jaw­nie fał­szy­wą. Nie­praw­dzi­wą, zna­czy się. Pora więc bi­blij­nie za­py­tać: czym jest praw­da? Czy osąd w ogóle może być praw­dzi­wy[ix] (albo nie)?

 

Przy­po­mi­nam – ocena jest po­rów­na­niem ze wzor­cem. I jesz­cze – nie wnio­sku­je się z „jest” o „po­win­no”, to zna­czy nie można tego wzor­ca brać bez­po­śred­nio z ob­ser­wa­cji (patrz wyżej). In­ny­mi słowy, z faktu, że pu­deł­ko kremu sto­ją­ce na moim biur­ku jest okrą­głe, nie mo­że­my wnio­sko­wać, że wszyst­kie pu­deł­ka kremu po­win­ny być okrą­głe (być może wszyst­kie są, ale o tym też nie mo­że­my wnio­sko­wać na pod­sta­wie jed­ne­go pu­deł­ka). Rze­czy nie za­wsze są takie, jakie po­win­ny być. Oce­nia­jąc, że są, coś o nich stwier­dza­my, to jest wy­gła­sza­my sąd w sen­sie lo­gicz­nym, a zda­nie oznaj­mu­ją­ce w sen­sie gra­ma­tycz­nym. Takie zda­nie może być praw­dzi­we albo fał­szy­we.

 

Czym więc jest praw­da? We­dług tzw. de­fi­ni­cji kla­sycz­nej[x] praw­da jest to zgod­ność sądu z rze­czy­wi­sto­ścią. Po­mi­nie­my tu ol­brzy­mie­go fi­lo­zo­ficz­ne­go sło­nia, czyli py­ta­nie „jak sąd w ogóle może mieć co­kol­wiek do rze­czy­wi­sto­ści” – ła­ma­ły się nad nim głowy dużo mą­drzej­sze od mojej – i przyj­mie­my zwy­czaj­ne, co­dzien­ne ro­zu­mie­nie tej zgod­no­ści: sąd, że pu­deł­ko jest okrą­głe jest praw­dzi­wy wtedy i tylko wtedy, kiedy pu­deł­ko fak­tycz­nie jest okrą­głe[xi].

 

Zwróć, Czy­tel­ni­ku, uwagę na bu­do­wę sądu: ma pod­miot („pu­deł­ko”) i pre­dy­kat („jest okrą­głe”)[xii]. Ten pre­dy­kat jest bez­względ­ny – ale są też pre­dy­ka­ty słu­żą­ce do po­rów­nań, jak choć­by: „jest więk­sze od”. Na przy­kład: Słoń jest więk­szy od wilka. To po­rów­na­nie, jak się już z pew­no­ścią do­my­ślasz, jest praw­dzi­we wtedy i tylko wtedy, kiedy słoń (prze­cięt­ny słoń, albo kon­kret­ny słoń, któ­re­go wi­dzi­my) jest rze­czy­wi­ście więk­szy od wilka (jak wyżej).

 

Ważne jest, żeby ta­kich po­rów­naw­czych pre­dy­ka­tów nie ubez­względ­niać – słoń jest więk­szy od wilka, ale nie od wie­lo­ry­ba. Mo­że­my po­wie­dzieć „Słoń jest duży” – ale mu­si­my przy tym pa­mię­tać, że „jest duży” wy­ma­ga kon­tek­stu, wy­ma­ga skali – to pre­dy­kat po­rów­naw­czy, nie bez­względ­ny. W skali pla­net słoń jest ma­lut­ki. W skali sta­wo­no­gów – nie­wy­obra­żal­nie[xiii] wiel­ki.

 

Ale to dy­gre­sja, choć bar­dzo ważna – w tej chwi­li cho­dzi mi o to, że sąd po­rów­naw­czy może być praw­dzi­wy, czyli zgod­ny z rze­czy­wi­sto­ścią. Muszę to twier­dze­nie uzu­peł­nić pa­ro­ma uwa­ga­mi.

 

Po pierw­sze, przyj­mu­ję, że rze­czy­wi­stość jest jedna, i tylko jedna, ze­wnętrz­na wobec tego, kto wy­gła­sza o niej sądy. To istot­ne za­ło­że­nie, ma swoje kon­se­kwen­cje i nie każdy je przyj­mu­je. Ja tak, z roz­ma­itych po­wo­dów, ale dla ni­niej­sze­go tek­stu naj­więk­sze zna­cze­nie ma ten: bar­dzo trud­no dys­ku­to­wać, je­że­li nie ma punk­tów wspól­nych, nawet nie norm praw­dzi­wo­ści i do­brej dys­ku­sji, ale fak­tów do­ty­czą­cych ma­te­rial­ne­go świa­ta, na które obie stro­ny dia­lo­gu mo­gły­by się zgo­dzić. Je­że­li pu­deł­ko w mojej rze­czy­wi­sto­ści jest okrą­głe, a w Two­jej, Czy­tel­ni­ku, kwa­dra­to­we, to może wcale nie mó­wi­my o tym samym pu­deł­ku? Czy mo­że­my w ogóle po­rów­ny­wać rów­no­le­głe rze­czy­wi­sto­ści? To ko­lej­ne dobre, trud­ne py­ta­nie, któ­re­go z braku miej­sca nie mo­że­my tu prze­dys­ku­to­wać.

 

Po dru­gie, skoro rze­czy­wi­stość jest jedna, praw­dzi­we sądy róż­nych osób o tym samym przed­mio­cie będą rów­no­brz­mią­ce[xiv] – to po­win­no być jasne. Ale to nie ozna­cza, że każdy zbiór rów­no­brz­mią­cych sądów jest praw­dzi­wy. Może wszy­scy się my­li­my.

 

Po trze­cie, wróć­my do kwe­stii du­że­go sło­nia. Pewne pre­dy­ka­ty wy­ma­ga­ją kon­tek­stu, i nie są to tylko pre­dy­ka­ty do­ty­czą­ce wiel­ko­ści. Roz­waż­my na­stę­pu­ją­ce zda­nie: „Mar­chew­ka jest dobra.” Co ono zna­czy? Co to zna­czy, że mar­chew­ka jest dobra? Że mi sma­ku­je? Że speł­nia normy mar­chew­ko­wo­ści? Że jest stwo­rzo­na przez Boga? Pre­dy­kat „jest dobra” ma wiele zna­czeń, które trze­ba pre­cy­zyj­nie roz­róż­nić, bo kiedy je ze sobą po­mie­sza­my, może nam na przy­kład wyjść, że normy mar­chew­ko­wo­ści wy­ma­ga­ją, żeby mar­chew­ka mi sma­ko­wa­ła, czyli od­dzia­ły­wa­ła na mój kon­kret­ny apa­rat zmy­słów w taki spo­sób, który spra­wia mi przy­jem­ność[xv].

 

Mar­chew­ka (lub co­kol­wiek in­ne­go) może być dobra bez­względ­nie, być osta­tecz­nym celem, do któ­re­go dą­ży­my, dążąc do dobra. Może też być dobra do cze­goś. Je­że­li miała być dobra na obiad, mo­że­my dalej pytać, czy cho­dzi o to, żeby była dobra dla zdro­wia, czy żeby spra­wia­ła mi przy­jem­ność – i tak dalej. Mój są­siad przy stole może po­wie­dzieć, zu­peł­nie praw­dzi­wie „Ta mar­chew­ka jest nie­do­bra”, kiedy ja mówię, że jest dobra – po pro­stu dla­te­go, że jemu mar­chew­ka nie sma­ku­je, i to ma na myśli. Nie zbił mojej oceny. Wy­ra­ził wła­sną, rów­nie praw­dzi­wą – bo ja fak­tycz­nie po­wie­dzia­łam „Mar­chew­ka mi sma­ku­je”, a on „Mnie nie sma­ku­je.” Tak samo nie zbił­by mojej oceny, gdyby wy­po­wiedź „Boli mnie brzuch” skon­tro­wał „Mnie nie boli”[xvi]. To są dwie osob­ne spra­wy. Kwe­stie in­dy­wi­du­al­ne­go od­czu­cia[xvii].

 

Stan­dard smaku po pro­stu nie jest uni­wer­sal­ny – o gu­stach się nie dys­ku­tu­je.

 

Spo­ty­ka się okre­śle­nie „moja (twoja, czy­jaś) praw­da”, su­ge­ru­ją­ce, że praw­da jest albo bywa czymś su­biek­tyw­nym. Czę­ścio­wo wy­ja­śni­łam już to nie­po­ro­zu­mie­nie, ale do­brze bę­dzie je uzu­peł­nić: jakiś fakt może być po­zna­wal­ny tylko dla jed­nej osoby (to wła­śnie np. ból brzu­cha, który po­strze­gam tylko ja, a mój są­siad nie). To nie czyni go uro­je­niem. Rze­czy­wi­stość nie za­le­ży od tego, kto ją po­zna­je. Kon­kret­na osoba może, ze swo­je­go in­dy­wi­du­al­ne­go punk­tu wi­dze­nia, mieć, na­zwij­my to, lep­szy widok na ja­kieś fakty, a gor­szy na inne, co nie wpły­wa na same fakty, a tylko na sądy tej osoby.

 

Ale zdaje mi się, że mó­wiąc „moja praw­da” mamy zwy­kle na myśli „to, co mnie in­te­re­su­je, co dla mnie jest ważne, a in­nych mało ob­cho­dzi”. Za­sta­nów się, Czy­tel­ni­ku. Jeśli jakaś praw­da obo­wią­zu­je tylko Cie­bie, jak mógł­byś wy­ma­gać od tych in­nych, żeby uzna­li „Twoją praw­dę”, skoro z ich punk­tu wi­dze­nia ona wcale praw­dą nie jest? Mógł­byś się z nimi umó­wić – od tej chwi­li ba­wi­my się w moją grę – ale po pierw­sze, to by była tylko gra, i po dru­gie – na ja­kiej, wła­ści­wie, pod­sta­wie? Dla­cze­go ktoś miał­by prze­strze­gać reguł Two­jej gry? Jeśli z życz­li­wo­ści, to jak długo ona po­trwa? Prę­dzej czy póź­niej może mu się od­wi­dzieć. Bo opła­cać mu się to wcale nie musi[xviii].

 

Zanim przej­dę do de­fi­ni­cji krzyw­dy, jesz­cze parę słów o scep­ty­cy­zmie i re­la­ty­wi­zmie. Scep­ty­cyzm i re­la­ty­wizm grec­kich so­fi­stów wy­wo­dzi się zwy­kle z ich wę­drow­ne­go trybu życia – w każ­dej książ­ce wy­czy­tasz, jak to so­fi­ści od­wie­dza­li roz­ma­ite mia­sta, stwier­dza­li, że pa­nu­ją w nich różne urzą­dze­nia spo­łecz­ne i stąd wnio­sko­wa­li, że nie ma norm uni­wer­sal­nych. Potem prze­no­si­li to na wie­dzę przy­rod­ni­czą, po­da­jąc za przy­kła­dy złu­dze­nia optycz­ne (kij wy­glą­da na pro­sty, kiedy go widzę w po­wie­trzu, ale jak włożę do stru­mie­nia, wy­da­je się zła­ma­ny) czy róż­ni­ce in­dy­wi­du­al­nych od­czuć i gu­stów (Aga­to­no­wi po­ma­rań­cza jawi się jako kwa­śna, Ka­li­kle­so­wi jako słod­ka – nie może być i taka i taka naraz – to by prze­czy­ło lo­gi­ce[xix]! Więc jaka jest?). Moim zda­niem jest to wła­śnie taka nie­upraw­nio­na ge­ne­ra­li­za­cja, jaką po­ka­za­łam wyżej: „Po­ma­rań­cza jest słod­ka” nie może pre­ten­do­wać do miana peł­ne­go opisu po­ma­rań­czy samej w sobie, uni­wer­sal­nie obo­wią­zu­ją­cą praw­dą[xx] może być naj­wy­żej „Ka­li­kle­so­wi po­ma­rań­cza sma­ku­je słod­ko”.

 

Po­zo­sta­je jed­nak py­ta­nie, dla­cze­go scep­ty­cy, grec­cy i póź­niej­si, do­ko­nu­ją ta­kie­go uogól­nie­nia. I znowu, od­po­wiedź bę­dzie kon­tro­wer­syj­na. Otóż: do upa­dłej na­tu­ry czło­wie­ka na­le­ży – cza­sem ob­se­syj­ne – po­szu­ki­wa­nie pew­no­ści, ale na­le­ży do niej rów­nież nie­zdol­ność osią­gnię­cia tejże. Każde dzia­ła­nie jest ry­zy­kow­ne, każde po­zna­nie może być błęd­ne, każda rada może się oka­zać zła. Ro­zu­mo­wa­nie może być źle prze­pro­wa­dzo­ne, za­ło­że­nia fał­szy­we, zmy­sły mogą nie­pra­wi­dło­wo funk­cjo­no­wać, czło­wiek, z któ­rym roz­ma­wiasz, może kła­mać, mylić się, albo z naj­lep­szej wie­rze po­wta­rzać cudze kłam­stwo czy błąd. A jed­no­cze­śnie mu­si­my jakoś dzia­łać w tym nie­pew­nym świe­cie. Każdy z nas jest jak roz­bi­tek na małej tra­twie, która unosi się po­środ­ku oce­anu[xxi]. To, że fale mogą ją prze­wró­cić, nie od­bie­ra tra­twie – prze­ko­na­niom i heu­ry­sty­kom, z któ­rych ko­rzy­sta­my – war­to­ści użyt­ko­wej. Ale prę­dzej czy póź­niej każde z nas wy­lą­du­je w wo­dzie – czyli po­peł­ni błąd.

 

Pro­ble­mem na­szej epoki[xxii] jest lęk przed kon­flik­tem, chęć unik­nię­cia go za wszel­ką cenę – a po­wszech­nie są­dzi­my, że kon­flikt rodzą jasne prze­ko­na­nia i wy­raź­ne róż­ni­ce[xxiii]. Do­daj­my do tego pra­gnie­nie unik­nię­cia błędu, też za wszel­ką cenę, a ostroż­ność au­to­ma­tycz­nie sta­nie się naj­wyż­szym pra­wem[xxiv]. Nie­któ­rzy re­la­ty­wi­ści po­wo­łu­ją się na nie wprost, nie­któ­rzy ma­sku­ją swoje ase­ku­ranc­two sza­cun­kiem wobec in­nych – nie chcą ni­ko­mu uchy­bić. Oczy­wi­ście, uprzej­mość jest war­to­ścią – ale czy naj­wyż­szą? Co waż­niej­sze, chwi­lo­we uczu­cia, czy god­ność osoby? Czy przy­pad­kiem nie uchy­bia­my tej god­no­ści, trak­tu­jąc dru­gie­go czło­wie­ka jako isto­tę nie­ro­zum­ną, nie­zdol­ną pojąć, że mogła się po­my­lić (albo, że my się my­li­my w jej oce­nie), kie­ru­ją­cą się tylko i wy­łącz­nie chwi­lo­wym hu­mo­rem[xxv]?

 

A zatem, Czy­tel­ni­ku, po­zwól, że po­sta­wię spra­wę jasno już tutaj. Mogę się mylić. Jest wręcz pewne, że w tym czy innym punk­cie się mylę, że cze­goś nie widzę tak wy­raź­nie, jak mi się zdaje, że moja przed­wie­dza nie wy­star­czy, żeby oce­nić Twoje dzie­ło w spo­sób do­sko­na­ły, boski i wolny od przed­są­dów, żeby je prze­świe­tlić ze wszyst­kich stron i we wszyst­kich płasz­czy­znach i wy­czy­tać ab­so­lut­nie wszyst­ko, co chcia­łeś po­wie­dzieć, nie wy­czy­tu­jąc ni­cze­go, czego po­wie­dzieć nie za­mie­rza­łeś. Nie je­stem prze­cież wszech­wie­dzą­ca. Ale. Po­le­mi­zu­jąc ze mną, za­kła­dasz (im­pli­ci­te), że moje opi­nie mają ja­kieś zna­cze­nie. Gdyby bo­wiem nie były ni­czym wię­cej, niż tylko wy­ra­zem moich uczuć, mógł­byś się roz­pła­kać, że Tar­ni­na Cię nie lubi[xxvi], ale nie mógł­byś dys­ku­to­wać. Dla­cze­go? Sam już wiesz, ale po­wiem: bo o moich uczu­ciach nie mo­żesz wie­dzieć wię­cej ode mnie. Po­nad­to: moje uczu­cia, je­że­li są fak­tycz­nie po­zba­wio­ne związ­ku z ja­ko­ścią tego[xxvii], co oce­niam, nie mają ab­so­lut­nie żad­ne­go zna­cze­nia dla ni­ko­go. Włącz­nie ze mną.

 

Scep­tyk i re­la­ty­wi­sta mówią o sobie, że są doj­rza­li (za­kła­da­jąc im­pli­ci­te, że czło­wiek doj­rza­ły unika błę­dów i kon­flik­tów), ale fak­tycz­nie są tylko obo­jęt­ni, jeśli nie po­peł­nia­ją wręcz ace­dii. Nie chcą wy­bie­rać – ale nie­wy­bie­ra­nie też jest wy­bo­rem. Przej­ście obok po­trze­bu­ją­ce­go bez próby po­mo­cy jest wy­bo­rem.

 

Na­tu­ral­nie, nie każda próba po­mo­cy jest pod­ję­ta z wła­ści­wych po­bu­dek, nie każda przy­no­si dobre skut­ki, cza­sa­mi życz­li­wiej jest po­wstrzy­mać się od dzia­ła­nia – ale każdą sy­tu­ację na­le­ży in­dy­wi­du­al­nie roz­wa­żyć. A z Two­jej stro­ny – masz pełne prawo nie sko­rzy­stać z po­mo­cy, która wy­da­je Ci się chy­bio­na. I w pi­sa­niu, i w życiu – po pro­stu grzecz­nie po­dzię­kuj i odejdź. Masz do tego pełne prawo jako isto­ta ro­zum­na i wolna, jako osta­tecz­na in­stan­cja w de­cy­zjach, które do­ty­czą Two­je­go po­stę­po­wa­nia. Za­pew­niam, że ta aku­rat rada wy­ni­ka z moich do­świad­czeń – chcia­ła­bym, żeby ktoś mi jej udzie­lił, ale mu­sia­łam się tego na­uczyć sama.

 

Wiemy już, mniej wię­cej, czym jest opi­nia – żeby się do­wie­dzieć, czy może być krzyw­dzą­ca, mu­si­my za­py­tać, czym jest krzyw­da. Czy ro­biąc komuś przy­krość, au­to­ma­tycz­nie wy­rzą­dzam mu krzyw­dę?

 

Nie.

 

Krzyw­dą na­zy­wa­my w etyce nie przy­krość, ale nie­spra­wie­dli­wość. Czym jest nie­spra­wie­dli­wość? We­dług Etyki ni­ko­ma­chej­skiej, czyn spra­wie­dli­wy to taki, który daje każ­de­mu to i tyle, ile mu się słusz­nie na­le­ży, stąd wnio­sek, że czyn nie­spra­wie­dli­wy bę­dzie albo od­bie­rał coś, co roz­wa­ża­na osoba mieć po­win­na, albo dawał jej za dużo.

 

Skąd wiemy, co się komu na­le­ży? Patrz punkt pierw­szy. Znam trzy źró­dła słusz­nych rosz­czeń: za­słu­gę, zo­bo­wią­za­nie, god­ność oso­bo­wą. Nasza hi­po­te­tycz­na osoba może za­pra­co­wać na ja­kieś dobro (albo zło – mó­wi­my ogól­nie), do­ko­nu­jąc cze­goś, co we­dług norm przy­ję­tych w spo­łecz­no­ści jest na­gra­dza­ne (ka­ra­ne) tak lub owak. Mo­że­my się z nią umó­wić, a wtedy, o ile ona do­trzy­ma swo­jej czę­ści umowy, my mamy obo­wią­zek do­trzy­mać na­szej[xxviii]. I wresz­cie – pewne rze­czy na­le­żą się czło­wie­ko­wi już z samej racji bycia osobą, na przy­kład nie­ty­kal­ność cie­le­sna.

 

Za­sta­nów­my się teraz, czy kry­ty­ka na­ru­sza ja­kieś słusz­ne rosz­cze­nia.

 

Po pierw­sze, je­że­li dzie­ło w ogóle za­słu­gu­je na kry­ty­kę, musi to być kry­ty­ka ade­kwat­na do jego ja­ko­ści, i tylko do niej. Co byś, Czy­tel­ni­ku, po­my­ślał, o kimś, kto chwa­li tylko po to, żeby się przy­po­do­bać[xxix]?

 

Po dru­gie, nie mamy wobec ko­le­gi żad­nych in­nych zo­bo­wią­zań niż te, które wy­ni­ka­ją z sa­me­go ko­le­żeń­stwa (i z faktu, że ko­le­ga jest osobą, ale o tym za chwi­lę) – na­le­ży do nich mię­dzy in­ny­mi to, że, je­że­li go kry­ty­ku­je­my (nie za­wsze mu­si­my), po­win­ni­śmy to zro­bić, na miarę na­szych moż­li­wo­ści, rze­tel­nie. Czyli znowu, ade­kwat­nie do czy­nów, a jeśli kry­ty­ku­je­my ja­kieś jego dzie­ło, do ja­ko­ści tego dzie­ła. Zga­dza­jąc się na sę­dzio­wa­nie w kon­kur­sie przyj­mu­je­my zo­bo­wią­za­nie, że bę­dzie­my oce­niać na­de­sła­ne prace bez­stron­nie, nie oglą­da­jąc się na uczu­cia au­to­rów. Tak, może być przy­kro kogoś zje­chać. Ale by­ło­by na­ru­sze­niem na­sze­go zo­bo­wią­za­nia jako ju­ro­ra po­chwa­lić jego dzie­ło, jeśli uwa­ża­my, że ono na po­chwa­łę nie za­słu­gu­je.

 

Po trze­cie i naj­waż­niej­sze – czy kry­ty­ka na­ru­sza god­ność osoby? Po­wie­dzia­łam już wyżej, że wręcz prze­ciw­nie, ale dla ja­sno­ści po­wtó­rzę: to nie­szcze­ra ocena na­ru­sza god­ność osoby, bo jeśli oce­niam kogoś wedle norm ogól­no­ludz­kich, uzna­ję w nim czło­wie­ka. Okła­mu­jąc go, żeby oszczę­dzić jego uczu­cia, uzna­ję, że nie po­tra­fi sobie z nimi sam po­ra­dzić, że jest w naj­lep­szym razie jed­nost­ką nie­doj­rza­łą – w naj­gor­szym w ogóle do tej doj­rza­ło­ści nie­zdol­ną. Jed­nost­ką, którą trze­ba trzy­mać z dala od kru­chych przed­mio­tów. A każdy czło­wiek, jako isto­ta zdol­na do re­flek­sji nad sobą, może się zmie­nić i doj­rzeć, praw­da? Jeśli ze­chce. A żeby ze­chciał, cza­sa­mi musi go tro­chę za­bo­leć.

Nie przed­sta­wiam się tu jako wy­cho­waw­ca mło­dzie­ży czy inna Sa­fo­na – tylko jako drugi czło­wiek.

 

Drugi czło­wiek, który też nie jest nie­skoń­czo­nym pod­mio­tem po­zna­ją­cym, któ­re­go opi­nie i sądy za­wsze będą nie­peł­ne – po­dob­nie, jak Twoje, Czy­tel­ni­ku. Który na pewno zwra­ca uwagę na inne aspek­ty rze­czy, niż Ty. Ale, ale, wy­prze­dzam tok tej po­wie­ści. Po­wo­li.

 

Z Olim­pu ak­sjo­lo­gii zejdź­my do Ar­ka­dii es­te­ty­ki[xxx]. Po dro­dze przyj­rzy­my się jesz­cze ję­zy­ko­wi, jako in­te­re­su­ją­ce­mu nas tutaj two­rzy­wu.

 

Ję­zy­kiem na­zy­wa­my kon­wen­cjo­nal­ny sys­tem zna­ków (tj. ta­kich co­siów, które mają od­nie­sie­nie przed­mio­to­we). Skła­da się od ze zbio­ru zna­ków – słow­ni­ka, zbio­ru reguł skła­da­nia tych zna­ków w więk­sze ze­spo­ły – skład­ni, oraz reguł zna­cze­nio­wych, okre­śla­ją­cych, do czego znaki i ich ze­spo­ły się od­no­szą i w jaki spo­sób. Ca­łość służy przede wszyst­kim, choć wcale nie tylko, do prze­ka­zy­wa­nia in­for­ma­cji.

 

Ten opis, krót­ki i suchy jak lio­fi­li­zo­wa­ny pa­ti­son, nie od­da­je w pełni zja­wi­ska (żaden opis tego nie po­tra­fi), ale w takim skró­cie widać naj­peł­niej ogóły: isto­tą ję­zy­ka jest norma. To dzię­ki nor­mom, ze­wnętrz­nym wobec nich obu, mówca może w ogóle li­czyć na to, że zna­cze­nie, które on ma na myśli, bę­dzie miało co­kol­wiek wspól­ne­go z tym, co po­my­śli od­bior­ca. Po­myśl, Czy­tel­ni­ku, o Wit­t­gen­ste­ina żuku w pu­deł­ku. Ty masz pu­deł­ko, ja mam pu­deł­ko – nasze pu­deł­ka są za­mknię­te, nie mo­że­my sobie do nich na­wza­jem za­glą­dać. Kiedy Ci mówię, że mam żuka, skąd mo­żesz wie­dzieć, że nie mam na przy­kład ćmy? Tylko stąd, że słowu „żuk” norma ję­zy­ko­wa przy­pi­su­je od­nie­sie­nie do okre­ślo­ne­go typu przed­mio­tów[xxxi].

 

Oczy­wi­ście, normy ję­zy­ko­we ewo­lu­ują, i nie są w tym wcale nie­za­leż­ne od użyt­kow­ni­ków ję­zy­ka – ale my uro­dzi­li­śmy się w tej epoce, w któ­rej obo­wią­zu­je ta, okre­ślo­na, obec­nie przy­ję­ta norma ję­zy­ko­wa. Nawet Cezar musi się jej pod­dać. A, że ona jest ar­bi­tral­na? Jest. Nie wy­bie­ra­łeś sobie, drogi Czy­tel­ni­ku, gdzie i kiedy chcesz się uro­dzić, w ja­kiej ro­dzi­nie i pod jakim na­zwi­skiem, a jed­nak je­steś rzu­co­ny w tę kon­kret­ną sy­tu­ację i z tej kon­kret­nej sy­tu­acji wy­ni­ka­ją dla Cie­bie pewne obo­wiąz­ki[xxxii]. Nie ma zna­cze­nia, że ona jest przy­god­na (tj. mo­gła­by być inna, albo wcale nie za­ist­nieć). Ty też taki je­steś, a nie od­bie­ra Ci to waż­no­ści, nie­praw­daż?

 

Skąd znamy tę normę? Stąd, skąd znamy wszyst­kie normy: od ro­dzi­ców, ko­le­gów, ze szko­ły. Mó­wi­my ję­zy­kiem, w któ­rym nas wy­cho­wa­no, a nie ja­kimś innym – i ten język różni się od po­zo­sta­łych, jest jakiś, okre­ślo­ny. Gdyby się nie róż­nił, byłby toż­sa­my z tam­ty­mi. Przy­kład: w an­gielsz­czyź­nie zwy­czaj ję­zy­ko­wy do­pusz­cza uży­wa­nie imion osób zna­nych w zdrob­nie­niu. Takie uży­cie nie jest na­ce­cho­wa­ne emo­cjo­nal­nie. Ale w pol­sz­czyź­nie – jest. Mo­że­my mówić o Billu Clin­to­nie zu­peł­nie chłod­no i me­ry­to­rycz­nie – ale o „Ole­siu” Kwa­śniew­skim wy­po­wia­da­my się z po­gar­dą albo iro­nią. Żeby mówić o nim bez emo­cji, mu­sie­li­by­śmy użyć peł­nej formy jego imie­nia. Dla­cze­go? Można się sta­rać to jakoś wy­tłu­ma­czyć, ale osta­tecz­na od­po­wiedź bę­dzie brzmia­ła „ar­bi­tra­ri­ness of the sign”. Taki jest zwy­czaj ję­zy­ko­wy, ukształ­to­wa­ny przez setki lat ewo­lu­cji od „Daj, ut ja po­bru­szę, a ty po­czy­waj” po „Za­uwa­ży­łam, że w dzi­siej­szych cza­sach lu­dzie się ła­twiej roz­wo­dzą i zwo­dzą, co jest przy­kre”.

 

Nie jest żad­nym ar­gu­men­tem, że te re­gu­ły by­wa­ją ła­ma­ne – nie można by było ich zła­mać, gdyby re­gu­ły nie ist­nia­ły, nie­praw­daż? Już sta­ro­żyt­ne rzym­skie graf­fi­ti za­wie­ra błędy, na widok któ­rych Cy­ce­ron spło­nił­by się jak pen­sjo­nar­ka („Ro­ma­ni ite domum”, no nie?) – ale by­ło­by ab­sur­dem sta­wiać ma­żą­cych po ścia­nach w Pom­pe­jach czy Her­ku­la­num na równi z Cy­ce­ro­nem jako wy­zna­cza­ją­cych stan­dar­dy ję­zy­ka. Ow­szem, część z obec­nych błę­dów za sto lat sta­nie się nor­ma­mi. Za sto lat. Teraz jesz­cze nimi nie są. I nie mo­że­my prze­wi­dzieć, które to będą błędy.

 

Nie wszyst­kie normy ję­zy­ko­we można jed­nak okre­ślić jasno – naj­ła­twiej jest to zro­bić z nor­ma­mi or­to­gra­fii, gra­ma­ty­ki i in­ter­punk­cji, które są sko­dy­fi­ko­wa­ne w ogól­nie do­stęp­nych pu­bli­ka­cjach, przez po­wo­ła­ne do tego in­sty­tu­cje[xxxiii] i wy­star­czy link do stro­ny PWN, żeby za­koń­czyć spór.

 

Trud­niej­szy pro­blem przed­sta­wia­ją re­gu­ły se­man­tycz­ne, ko­no­ta­cje, ko­lo­ka­cje i im­pli­ka­tu­ry kon­wer­sa­cyj­ne. Za­cznij­my od tych pierw­szych. Wszy­scy wiemy, że „brosz­ka” to nie zna­czy „słoń”. Skąd to wiemy? Patrz wyżej. Ko­no­ta­cje są mniej oczy­wi­ste: „słoń” przy­wo­dzi na myśl takie słowa, jak „wiel­ki”, „szary”, „afry­kań­ski”, „mądry” – ale ma tu zna­cze­nie, co nadaw­ca i od­bior­ca prze­ka­zu wie­dzą o sło­niach. Jeśli nie wie­dzą nic, słowo „słoń” bę­dzie dla nich pu­stym dźwię­kiem.

 

Ale wie­dza o sło­niach jest czę­ścią kul­tu­ry (a co!) – za­po­ży­czę przy­kład od Che­ster­to­na, i bę­dzie to przy­kład ob­co­ję­zycz­ny. „Dul­cis” w słow­ni­ku ła­ciń­sko-an­giel­skim znaj­dzie­my w jed­nej li­nij­ce ze „sweet”, pod­sta­wo­we od­nie­sie­nie tych dwóch słów jest takie samo („słod­ki”), ale ota­cza­ją­ce je ko­no­ta­cje są zu­peł­nie różne! Każde z tych dwóch słów wy­wo­łu­je inne ciągi sko­ja­rzeń: „dul­cis” jest oj­czy­zna, jest ekwi­ta i jego śmierć za tęże. Dulce et de­co­rum est pro pa­tria mori można po­wie­dzieć z pełną po­wa­gą. Nie można po­waż­nie twier­dzić, że It’s a sweet thing to die for your co­un­try. „Sweet” są dziew­czy­ny, sa­mo­cho­dy i ga­dże­ty. Te dwa słowa nie są swo­imi tłu­ma­cze­nia­mi, sym­bo­li­zu­ją zu­peł­nie różne kon­cep­cje[xxxiv], i nie jest to wi­dzi­mi­się Che­ster­to­na ani moje – Che­ster­ton po pro­stu opi­su­je zwy­czaj ję­zy­ko­wy. Chmu­ra zna­czeń ota­cza­ją­ca słowo nie jest nigdy po­da­na wprost, nie musi być uświa­do­mio­na, ale ist­nie­je. Kiedy ktoś używa słowa nie­zgod­nie z jego szer­szym zna­cze­niem, mamy po­czu­cie dy­so­nan­su i nie mu­si­my wcale ro­zu­mieć, skąd ono się bie­rze. Czę­sto mamy z tym zja­wi­skiem do czy­nie­nia, kiedy sty­ka­my się ze złym prze­kła­dem – to naj­lep­sze świa­dec­two braku wy­czu­cia i nie­kom­pe­ten­cji tłu­ma­cza.

 

Oczy­wi­ście, żeby dy­so­nans na­praw­dę nas ude­rzył, mu­si­my znać wła­ści­we zna­cze­nie słowa, ale sądzę, że od kogoś, kto chce sło­wa­mi za­ra­biać na życie, albo tylko (aż!) bawić bliź­nich, można tego wy­ma­gać.

 

Także ko­lo­ka­cje i fra­ze­olo­gi­zmy nie są do­wol­ne. Dzię­ki uprzej­mo­ści MEN każde z nas uczy­ło się kie­dyś ję­zy­ka ob­ce­go (a przy­naj­mniej sie­dzia­ło na lek­cjach) i nie ro­zu­mia­ło, dla­cze­go nie może na­pi­sać „put up with” za­miast „put upon” – prze­cież to pra­wie to samo? Ow­szem, tak, jak „książ­ka” i „Księ­życ” to to samo. Słowo to o wiele wię­cej, niż zapis w słow­ni­ku – to po­je­dyn­cze włó­kien­ko wiel­kiej sieci, którą jest język. Wy­pre­pa­ro­wa­ne z tej sieci nie może być tak na­praw­dę po­zna­ne.

 

Przejdź­my do im­pli­ka­tu­ry kon­wer­sa­cyj­nej, po­tocz­nie zwa­nej „czy­taj, k…, mię­dzy wier­sza­mi”. Ktoś może na­rze­kać na ciem­ność, żeby nas skło­nić do za­pa­le­nia świa­tła. Py­ta­nie „Lu­bisz gofry”? może być próbą flir­tu. Tutaj słow­ni­ki i pod­ręcz­ni­ki na nic już się nie przy­da­dzą – trze­ba po pro­stu my­śleć, i to my­śleć w ka­te­go­riach tre­ści, nie lo­gicz­nej formy. W opo­wia­da­niu, oczy­wi­ście, znaj­dzie­my im­pli­ka­tu­rę kon­wer­sa­cyj­ną w dia­lo­gach – ale za­wie­ra ją także nar­ra­cja! To wła­śnie owo słyn­ne „po­ka­zuj, nie za­pew­niaj”. Mogę na­pi­sać, że bo­ha­ter­ce było go­rą­co, ale kiedy na­pi­szę, że włosy le­pi­ły jej się do karku, go­rą­co bę­dzie bar­dziej do­ty­kal­ne, wła­śnie dla­te­go, że czy­tel­nik musi je sam ze słów wy­do­być. Po­ka­zy­wa­nie wy­mu­sza też na au­to­rze więk­szą spój­ność świa­ta przed­sta­wio­ne­go – ale brnę w dy­gre­sje, a muszę jesz­cze wspo­mnieć o jed­nym za­gad­nie­niu z za­kre­su prag­ma­ty­ki ję­zy­ka.

 

Język, jako się rze­kło, służy do prze­ka­zy­wa­nia zna­czeń – wy­po­wiedź nie­ja­sna w naj­lep­szym razie nie speł­nia swo­je­go celu, w naj­gor­szym – jest ce­lo­wo zbu­do­wa­na tak, żeby od­bior­cą ma­ni­pu­lo­wać. Nie tyle wpły­nąć na niego (to robi każda wy­po­wiedź, danie komuś cze­goś do zro­zu­mie­nia jest wpły­nię­ciem na niego), ile oszu­kać, sko­ło­wać, onie­śmie­lić i za­cią­gnąć w krza­ki, nie­zdol­ne­go do obro­ny. W krza­ki, albo do urny wy­bor­czej. Pi­sarz nie jest jed­nak po­li­ty­kiem i po­wi­nien wy­ka­zy­wać nieco sza­cun­ku wobec tych, któ­rzy go czy­ta­ją. Ma­ni­pu­la­cja, jak sądzę, jest ob­ja­wem skraj­ne­go braku sza­cun­ku – uprzed­mio­ta­wia ma­ni­pu­lo­wa­ną osobę.

 

Ostat­nia uwaga, zanim przej­dę do kwe­stii li­te­rac­ko – es­te­tycz­nych – wiele z reguł, o któ­rych wspo­mnia­łam, można zu­peł­nie le­gal­nie zła­mać, kiedy two­rzy­my żart. Ske­cze ka­ba­re­tów Potem i Hrabi są pełne po­ła­ma­nych w ka­wa­łecz­ki reguł ję­zy­ko­wych: gra­ma­tycz­nych („W gwiaz­dach za­pi­sa­ne jest rę­ca­mi!”) i se­man­tycz­nych („Skąd u służ­by taka ele­wa­cja?”) – i to jest śmiesz­ne. Osią­ga cel, któ­rym jest roz­ba­wie­nie widza. Ale, żeby ten cel osią­gnąć, obie stro­ny muszą po pierw­sze wie­dzieć, że re­gu­ły są, i co w tej sy­tu­acji na­ka­zu­ją.

 

Trud­no dać ogól­ną teo­rię hu­mo­ru – ale nawet żart, który od­bior­cy nie bawi, może i po­wi­nien być roz­po­zna­wal­ny jako żart wła­śnie. Naj­le­piej nie tylko po tym, że za­pła­ci­li­śmy za bilet na ka­ba­ret. Non­sens jako taki nie wy­da­je mi się śmiesz­ny.

 

A teraz chwi­la, na którą wszy­scy cze­ka­li, czyli język jako śro­dek ar­ty­stycz­ny. Ważna uwaga – śro­dek. Nie cel. Czy można kry­ty­ko­wać cel na­pi­sa­nia ja­kiejś hi­sto­rii? Jak naj­bar­dziej. Czy ja to robię? Ra­czej nie. Mo­gła­bym, oczy­wi­ście, gdy­bym ten cel znała – ale zwy­kle go nie znam, mogę się tylko do­my­ślać. Na­tu­ral­nie, opo­wia­da­nie może prze­ka­zy­wać (zwy­kle prze­ka­zu­je) ja­kieś po­glą­dy na świat, i mogę wi­dzieć w nich jakąś war­tość, albo i an­ty­war­tość – ale ogra­ni­czam się ra­czej do za­zna­cze­nia tego. Je­ste­śmy prze­cież na forum li­te­rac­kim, nie fi­lo­zo­ficz­nym. Gdy­by­śmy byli na forum ry­sow­ni­ków, nie tłu­kła­bym Was po gło­wach, że ośmie­li­li­ście się na­ry­so­wać konia – ry­suj­cie sobie to, co lu­bi­cie, czemu mia­ło­by mi to prze­szka­dzać[xxxv]? – ale na pewno bym tłu­kła, gdyby ten „koń” przy­po­mi­nał bar­dziej ste­go­zau­ra. Wy­star­czy od­róż­nić środ­ki ar­ty­stycz­ne od tre­ści i ciach! strasz­na kon­tro­wer­sja „czy Tar­ni­na w spo­sób upraw­nio­ny dyk­tu­je nam, ge­niu­szom, co mamy pisać” sama znika. Znika, bo jej nigdy nie było. Py­ta­nie zo­sta­ło źle po­sta­wio­ne[xxxvi]. Jedź­my dalej.

 

Jak to ujęła Ur­su­la Le Guin, ar­ty­sta używa wy­bra­nych przez sie­bie środ­ków, by nam una­ocz­nić rze­czy, któ­rych nie spo­sób oddać sło­wa­mi. Środ­kiem wy­bra­nym przez pi­sa­rza są słowa. Zatem: pi­sarz od­da­je sło­wa­mi to, czego nie spo­sób oddać sło­wa­mi. Ten sy­lo­gizm tylko po­zor­nie jest pa­ra­dok­sal­ny – jego moc roz­ry­wa­nia gra­nic umy­słu wy­ni­ka z ekwi­wo­ka­cji (ang. four terms fal­la­cy) – są dwa pod­sta­wo­we spo­so­by od­da­wa­nia rze­czy sło­wa­mi, jeden wła­ści­wy co­dzien­ne­mu, in­for­ma­cyj­ne­mu i prak­tycz­ne­mu[xxxvii] uży­ciu mowy, a drugi – li­te­ra­tu­rze. Mówię tu oczy­wi­ście o po­ka­zy­wa­niu i za­pew­nia­niu, czyli an­giel­skich „show and tell”. Dla­cze­go le­piej po­ka­zy­wać?

 

Po pierw­sze, nie każdą praw­dę w ogóle da się za­ety­kie­to­wać, za­mknąć w kilku pro­stych sło­wach. Ale nawet te, które się daje, coś na tym tracą – kto za­pa­mię­ta jedno apo­dyk­tycz­ne twier­dze­nie? (Tak, tak, cicho tam z tyłu.) Ety­kie­ty nie od­dzia­łu­ją. Nie po­ru­sza­ją wła­dzy są­dze­nia (zmy­słu es­te­tycz­ne­go, ale też umy­słu w ogóle), nie trzy­ma­ją się w pa­mię­ci. Prze­ka­zu­ją tylko abs­trak­cyj­ne od­nie­sie­nie, nie dzia­ła­ją na zmy­sły, nie dają do my­śle­nia. Miej­sce ety­kiet jest na sło­ikach z dże­mem.

 

Przy­kład. Oto pro­sta praw­da: sie­dząc przy biur­ku i pi­sząc te słowa, widzę książ­kę w fio­le­to­wej okład­ce z bia­ły­mi na­pi­sa­mi (Grze­gorz Ma­li­now­ski, Lo­gi­ka ogól­na, PWN). Oglą­dam ją na wła­sne oczy – to kon­kret­ny przed­miot o kon­kret­nym kształ­cie, w kon­kret­nym od­cie­niu. Świa­tło lamp­ki pada na nią w je­dy­ny i nie­po­wta­rzal­ny spo­sób.

 

Ale czy­ta­ją­cy te słowa do­świad­cza tej książ­ki tylko za ich po­śred­nic­twem, za po­śred­nic­twem mo­je­go umy­słu, który książ­kę po­strze­ga i opi­su­je, przy­po­rząd­ko­wu­jąc jej kon­kret­nym ce­chom ogól­ne okre­śle­nia – bo słowa są ogól­ne. Uważ­ny Czy­tel­nik po­wi­nien się już do­my­ślić, że ogól­ne być muszą[xxxviii]. A jed­nak! Wła­ści­wie do­bra­ny ze­staw słów może prze­ka­zać nie­mal kon­kret, choć nie bez po­mo­cy sa­me­go od­bior­cy.

 

Od­bior­ca musi wie­dzieć, co to zna­czy „fio­le­to­wy” i „błysz­czą­cy”, nie tylko wprost, ale także w ko­no­ta­cjach (patrz wyżej) – tylko wtedy może sobie zbu­do­wać to, co autor po­ka­zu­je. Jeśli piszę „palce mia­łam zle­pio­ne lu­krem”, Ty, Czy­tel­ni­ku, ro­bisz o wiele wię­cej, nie tylko wi­dzisz kształ­ty liter na ekra­nie. Przy­po­mi­nasz sobie, jak to jest, kiedy palce się kleją, może za­wra­casz pa­mię­cią do Tłu­ste­go Czwart­ku, może od­czu­wasz lek­kie obrzy­dze­nie (fuj, klei się), a może czu­jesz cu­kro­wy za­pach lukru? Bu­du­jesz sobie frag­ment sceny, w któ­rej lu­dzie jedzą cu­kier­nia­ne ciast­ka – by­ło­by bar­dzo dziw­ne (choć moż­li­we), żeby palce le­pi­ły się od lukru gro­to­ła­zo­wi albo po­grom­cy po­two­rów[xxxix].

 

Jesz­cze raz: od­bior­ca li­te­ra­tu­ry nie jest bier­ny. Można bez­myśl­nie chło­nąć film (można go też oglą­dać czyn­nie, żeby nie było) ale czy­tać bez­myśl­nie nie spo­sób.

 

A po­nie­waż czy­tel­nik robi sporą część ro­bo­ty, utrud­nia­nie mu tego jest nie tylko nie­uprzej­me – jest prze­ciw­sku­tecz­ne. Nikt nie ma obo­wiąz­ku czy­ta­nia tek­stów roz­ryw­ko­wych. Sama ich nazwa wska­zu­je, że czy­ta­nie tych tek­stów po­win­no być przy­jem­no­ścią, nie obo­wiąz­kiem. Wy­obraź sobie, Czy­tel­ni­ku, a wła­ści­wie – Au­to­rze – że za­pra­szasz swo­je­go czy­tel­ni­ka do gry. Jeśli uczy­nisz tę grę nie­przy­jem­ną, czy­tel­nik nie bę­dzie chciał się z Tobą wię­cej bawić. Dzi­wisz mu się?

 

I tak, na przy­kład: błę­dem jest nie­za­mie­rzo­ny rym, bo zwra­ca na sie­bie uwagę. Wy­ry­wa czy­tel­ni­ka z za­wie­sze­nia nie­wia­ry, po­ka­zu­je mu, że zamek jest na­ma­lo­wa­ny, a ko­ro­na księż­nicz­ki – pa­pie­ro­wa. Jesz­cze gor­sze pod tym wzglę­dem są zła­ma­ne fra­ze­olo­gi­zmy i słowa użyte nie­zgod­nie ze zna­cze­niem – jeśli błędy sty­li­stycz­ne zwra­ca­ją uwagę od­bior­cy na umow­ność[xl] de­ko­ra­cji, błędy ję­zy­ko­we po­ka­zu­ją, że jest to de­ko­ra­cja byle jak zbita z desek, chwiej­na, nie­chluj­nie i po­spiesz­nie zbu­do­wa­na, go­to­wa się wy­wró­cić, kiedy aktor kich­nie, a sce­no­graf leży teraz w rowie, koń­cząc prze­pi­jać wy­pła­tę.

 

To, co przed chwi­lą na­pi­sa­łam, to przy­kład me­ta­fo­ry, czyli słow­nej ilu­stra­cji. Przyj­rzyj­my się jej bli­żej: do­słow­nie mamy tu sce­no­gra­fię te­atral­ną, zbitą byle jak przez kogoś, komu spie­szy­ło się do wy­pła­ty i jej prze­pi­cia. Ale ta do­słow­na war­stwa od­sy­ła nas dalej: co my­ślisz, Czy­tel­ni­ku, o kimś, kto w ten spo­sób upra­wia rze­mio­sło? Co my­ślisz o jego pracy i wy­ni­kach tejże?

 

Zgo­dzisz się, że na­zwa­łam wła­śnie hi­po­te­tycz­ną sce­no­gra­fię złą, nie uży­wa­jąc ani razu tego słowa. I mogę się za­ło­żyć, że za ty­dzień bę­dziesz pa­mię­tał obraz, kon­kret – a więc i wnio­sek, który z niego wy­cią­gną­łeś – a po­je­dyn­cze słowo dawno za­po­mnisz.

 

Me­ta­fo­ra wy­ma­ga od czy­tel­ni­ka, żeby był Hol­me­sem – nie­ko­niecz­nie świa­do­mie. U więk­szo­ści z nas ten pro­ces prze­bie­ga sam, zu­peł­nie gład­ko – zwra­ca­my na niego uwagę do­pie­ro, kiedy zo­sta­nie za­bu­rzo­ny źle uży­tym sło­wem, rymem, non­sen­sem, śmiesz­no­ścią tam, gdzie wy­pa­da­ło­by wzru­szyć („ży­cio­daj­ny ichor z każ­dym ude­rze­niem serca umy­kał z jego udrę­czo­ne­go ciała”[xli]). Ilu­stra­cja, któ­rej nie umiał­by sobie wy­obra­zić M. C. Escher, nie jest ni­czym innym, jak wer­bal­nym śmie­ciem – nie osią­ga celu (po­ka­za­nia cze­goś), a wła­śnie prze­szka­dza.

 

Cza­sa­mi pi­sa­rze, zwłasz­cza ko­me­dii, mogą sobie po­zwo­lić na po­zor­nie nie­spój­ną me­ta­fo­rę w ro­dza­ju „po­miot ośmior­ni­cy i ro­we­ru”, ale tutaj wła­śnie o nie­spój­ność cho­dzi. „Po­miot ośmior­ni­cy i ro­we­ru” jest za­ska­ku­ją­co dzi­wacz­ny, i dzię­ki temu zo­sta­je w pa­mię­ci dłu­żej, niż „zle­pek nie­do­pa­so­wa­nych czę­ści”, który też jest me­ta­fo­rą, po pro­stu mniej za­baw­ną.

 

Także re­jestr i po­ziom for­mal­no­ści niosą istot­ne zna­cze­nia: wiemy, że pew­nych wy­ra­zów i zwro­tów nie używa się na eg­za­mi­nie, w urzę­dzie, w wy­wia­dzie dla te­le­wi­zji, ale też w zwy­kłej roz­mo­wie. Co po­my­ślisz, Czy­tel­ni­ku, o kimś, kto młod­sze­go brata ty­tu­łu­je „dok­to­rem ha­bi­li­to­wa­nym”? Nie tak w żar­tach, ale na serio, wicie, ro­zu­mi­cie? Wa­riat. Albo ma kisz­ki skrę­co­ne od re­sen­ty­men­tu. A ktoś, kto wcho­dzi do urzę­du i od progu woła „Joł, zio­ma­le, chcie­liś­ta moje PITy? Pitu, pitu, nie?”

 

Po­wta­rzam i pod­su­mo­wu­ję – forma ję­zy­ko­wa nie­sie ogrom­ny ła­du­nek tre­ści. Ma ona zwią­zek z tą tre­ścią, którą na­zy­wa­my po­tocz­nie prze­sła­niem, te­ma­tem, mo­ty­wem prze­wod­nim, jak kto lubi, i to nie jest zwią­zek przy­pad­ko­wy: prze­sła­nie jest kon­sty­tu­owa­ne przez to, co od­ma­lo­wu­ją słowa, a to z kolei su­per­we­niu­je[xlii] na tych­że sło­wach. Ana­lo­gicz­nie: ry­su­jąc konia, sło­nia, czy gołą babę, sta­wiasz, Au­to­rze, na pa­pier­ku kre­ski. Te kre­ski two­rzą kształ­ty. Te kształ­ty do­pie­ro ukła­da­ją się w gołą babę. Struk­tu­ra bytu, ro­zu­miesz? Środ­ki nie mają wpły­wu na Twój wybór tre­ści – po­win­no być wręcz od­wrot­nie, ale mają ogrom­ny wpływ na to, co ja od­czy­tam. Do tego bo­wiem służą.

 

Przy­kład bar­dziej li­te­rac­ki:

  • Czer­wo­ny Kap­tu­rek szła przez las z ko­szycz­kiem peł­nym sma­ko­ły­ków, które nio­sła cho­rej babci.

  • Czer­wo­ny Kap­tu­rek kro­czy­ła po­śród drzew pusz­czań­skich, ko­szyk wik­tu­ałów nio­sąc, by go babce, nie­do­mo­gą zło­żo­nej, da­ro­wać.

  • Czer­wo­ny Kap­tu­rek po­py­la­ła, kurna, krza­czo­ra­mi, w koszu miała szamę dla babki, co chora była.

Sy­tu­acja jest ta sama. Ale treść jed­nak się zmie­nia, nie? Czy Kap­tu­rek, który kro­czy, jest tym samym Kap­tur­kiem, który po­py­la? Nie sta­wiam ich tu w hie­rar­chii – jeden i drugi mają swoje miej­sce w świe­cie, ale nie na­le­ży ich mylić.

 

Jesz­cze jedna dy­gre­sja: na rynku idei krąży kil­ku­na­stu prze­kup­niów, ofe­ru­ją­cych spod płasz­cza różne „nie­za­wod­ne” plany, za­sa­dy i sys­te­my. Nie je­stem jed­nym z nich. O, śmiem twier­dzić, że robią to w naj­lep­szej wie­rze, sprze­da­ją to, co im samym po­słu­ży­ło, ale ich pod­sta­wo­we za­ło­że­nie wy­da­je mi się błęd­ne.

 

Jest to za­ło­że­nie o ist­nie­niu uni­wer­sal­ne­go sys­te­mu pi­sa­nia. Nie uni­wer­sal­nych norm! Prze­pi­su, który każ­de­mu po­zwo­lił­by na opo­wie­dze­nie do­wol­nej hi­sto­rii. Ta­kie­go prze­pi­su nie ma i być nie może, po­nie­waż hi­sto­rie – wła­śnie te ich naj­głęb­sze tre­ści – są roz­ma­ite, punk­ty wi­dze­nia au­to­rów są roz­ma­ite i wła­śnie w ory­gi­nal­no­ści punk­tu wi­dze­nia, w tym, że Ty, Czy­tel­ni­ku, do­strze­gasz coś, czego ja nie widzę, leży spora część war­to­ści li­te­ra­tu­ry. Jed­nym z waż­nych celów li­te­ra­tu­ry i sztu­ki w ogóle jest otwie­ra­nie okien, które od­dzie­la­ją nas, mo­na­dy, od świa­ta w jego nie­zmie­rzo­nej róż­no­rod­no­ści. Uświa­do­mie­nie mi, małej Tar­nin­ce scho­wa­nej w małej norce, że poza tą norką jest wiele in­nych rze­czy, rze­czy, któ­rych nie muszę lubić ani po­pie­rać, któ­rych nie muszę po­trze­bo­wać, żeby miały swoją war­tość (po­zy­tyw­ną lub ne­ga­tyw­ną – ist­nie­je na świe­cie zło, które nie do­ty­ka mnie oso­bi­ście, ale nie prze­sta­je być przez to złem).

 

Uzdro­wie­nie, uciecz­ka, po­cie­sze­nie. Mą­drość mo­ral­na. Świe­żość spoj­rze­nia. Umie­jęt­ność wyj­ścia poza sie­bie. A także czy­sta, nie­win­na roz­ryw­ka. Wszyst­ko to można osią­gnąć, skła­da­jąc słowa tak, by od­bior­ca mógł zo­ba­czyć, co mu się prze­ka­zu­je, za­miast łamać sobie głowę nad beł­ko­tem bez zna­cze­nia. Nikt nie ma obo­wiąz­ku się za­chwy­cać moim ge­niu­szem, kiedy piszę o ja­kichś spło­nio­nych la­tar­niach tłu­sto­ści. Nie każde słowo, które wy­do­by­wa się z do­wol­nej głowy, jest świę­te, i nie każda myśl jest mądra. A nawet jeśli aku­rat jest, nic ni­ko­mu z tego nie przyj­dzie, jeśli jej nie zro­zu­mie.

 

Sądzę, że forum jest wła­śnie bez­piecz­nym ob­sza­rem, gdzie rzą­dzi phi­lia – wspól­ne po­szu­ki­wa­nie praw­dy. Je­ste­śmy uni­ver­si­tas, nie klu­bem wza­jem­nej ad­o­ra­cji. Cza­sa­mi trze­ba ko­le­dze po­wie­dzieć, że wlazł w bagno – zanim uło­ży­my to trzy­na­sto­zgło­skow­cem, ko­le­ga dawno się utopi.

 

A jeśli wagę pro­ble­mu do­strze­ga nawet jed­nost­ka emo­cjo­nal­nie upo­śle­dzo­na, jak choć­by ja, Wy, szczę­ścia­rze, nie macie żad­ne­go uspra­wie­dli­wie­nia dla swo­je­go sa­mo­po­bła­ża­nia.

 

Dzię­ku­ję, do­bra­noc.

 

Do­da­tek po­peł­nio­ny w afek­cie, od po­cząt­ku do końca dnia 14 marca 2020: Od­po­wie­dzial­ność mo­ral­na i wol­ność słowa, czyli czy praw­da nas nie­wo­li?

 

Roz­waż­my osioł­ka. Osio­łek ma nie­skom­pli­ko­wa­ne upodo­ba­nia – lubi owies. Lubi też siano, aku­rat tak samo, jak owies. Po­staw­my teraz nasz ko­pyt­ny obiekt do­świad­czal­ny rów­niut­ko w po­ło­wie drogi mię­dzy dwoma żło­ba­mi, z któ­rych jeden za­wie­ra naj­przed­niej­szy owies, a drugi – prze­pysz­ne siano. Owies jest dobry, i siano jest dobre – żaden żłób nie za­wie­ra lep­sze­go po­sił­ku, są do­kład­nie równe. Dla uprosz­cze­nia przyj­mij­my, że takie po­zo­sta­ną i nie ze­psu­ją się wcale, przy­naj­mniej w cza­sie po­trzeb­nym do prze­pro­wa­dze­nia do­świad­cze­nia.

 

Co wy­bie­rze osio­łek?

 

W tym kla­sycz­nym eks­pe­ry­men­cie my­ślo­wym osio­łek zdy­cha z głodu, nie­zdol­ny do pod­ję­cia de­cy­zji – ma to do­wo­dzić, że rozum nie wy­star­czy do życia i ko­niecz­na jest także (po­za­ro­zu­mo­wa) wola, in­ny­mi słowy, że roz­po­zna­nie dobra (nawet in­stru­men­tal­ne­go [czyli bę­dą­ce­go nie celem, a środ­kiem, w tym przy­pad­ku do prze­ży­cia] dobra, jakim jest je­dze­nie) nie wy­star­czy, żeby ra­cjo­nal­na isto­ta je wy­bra­ła. Jeśli nawet osio­łek wie, że musi coś wy­brać, żeby prze­żyć, bra­ku­je mu kry­te­rium wy­bo­ru. Dla­cze­go owies, nie siano? Dla­cze­go siano, nie owies?

 

A teraz zmo­dy­fi­ku­je­my eks­pe­ry­ment. Po­wiedz­my, że do za­gro­dy osioł­ka...

 

wkradł się lis.

– Hej, ośle – rzu­cił. – Co po­ra­biasz?

– Myślę.

– Nad czym? – spy­tał lis.

– Nad wy­bo­rem. Zjeść owies, czy siano? I dla­cze­go jedno, a nie dru­gie?

Lis za­strzygł usza­mi. Fra­je­ra wy­czu­wał na milę, a choć sam nie mógł zy­skać nic smacz­ne­go (lisy nie jedzą prze­cież trawy), mógł­by przy­naj­mniej tro­chę się za­ba­wić.

– Wiesz – po­wie­dział, prze­chy­la­jąc łeb, jakby w za­my­śle­niu – kiedy prze­bie­ga­łem pod kur­ni­kiem, sły­sza­łem, jak go­spo­darz mówi żonie, że w sto­do­le jest wil­goć. De­ner­wo­wał się, że siano może sple­śnia­ło.

– O! – po­wie­dział osio­łek. Zro­bił parę krocz­ków w stro­nę żłobu z sia­nem i po­wą­chał. Nie pach­nia­ło źle... ale zaraz... zaraz... czuły ośli nos wy­ła­pał ja­kieś po­dej­rza­ne nutki... Nie, nie, zde­cy­do­wa­nie nie, po­sta­no­wił osio­łek, nie będę ry­zy­ko­wał. Sta­now­czo od­wró­cił się tyłem do żłobu z sia­nem. Po­drep­tał do dru­gie­go i za­czął pa­ła­szo­wać owies.

 

To jeden sce­na­riusz. Ale może...

 

na pło­cie usia­dła kawka.

– Cześć – za­skrze­cza­ła. – Sły­sza­łeś no­wi­ny?

Osio­łek po­krę­cił głową, za­ma­chał usza­mi. Jed­nym okiem cią­gle pa­trzył na żłoby, kiedy kawka za­czę­ła opo­wia­dać.

– Wła­śnie wra­cam z kur­ni­ka – mó­wi­ła – żebyś wie­dział, jaki te kury hałas robią! Że niby go­spo­dy­ni za­miast krup jęcz­mien­nych daje im owsia­ne i że się roz­ty­ły wszyst­kie, aż nie mogą na grzę­dę wsko­czyć, a kogut to pa­lant, bo mówi, że takie tłu­ścio­chy to wstyd pro­wa­dzać...

Ga­da­ła i ga­da­ła, a osio­łek, za­ję­ty roz­wa­ża­nia­mi, sły­szał piąte przez dzie­sią­te. Owies... roz­ty­ły... tłu­ścio­chy to wstyd... Spło­nił się pod szarą sier­ścią. W końcu, jeśli tak na sie­bie spoj­rzę, da­le­ko mi do fi­gu­ry konia panny dzie­dzicz­ki. Nie, owies jest pysz­ny, ale nie mogę zro­bić go­spo­da­rzo­wi wsty­du, po­sta­no­wił. Wezmę sobie tylko tro­chę siana.

 

W innym świe­cie moż­li­wym przez płot wsko­czy­ła koza.

 

Oczy aż jej za­świe­ci­ły na widok spe­cja­łów w obu żło­bach, ale nawet kozy mają ja­kieś szcząt­ki po­czu­cia przy­zwo­ito­ści.

– Sie­masz – za­ga­iła. – Co tak me­dy­tu­jesz nad tym ża­reł­kiem?

– Nie wiem, co wy­brać – po­skar­żył się osio­łek. Koza za­stu­ka­ła ra­cicz­ka­mi w miej­scu, żeby po­wstrzy­mać ci­sną­ce jej się na pysz­czek py­ta­nie "czemu nie zjesz wszyst­kie­go?" Miała, ow­szem, reszt­ki po­czu­cia przy­zwo­ito­ści, ale nigdy się nimi nie naja­dła.

– A co lu­bisz bar­dziej? – za­py­ta­ła.

– To i to po równo. W tym sęk.

– Wiesz, sły­sza­łam, że, mm... że u go­spo­da­rza bę­dzie dzi­siaj ten go­stek od mini zoo. Trze­ba ład­nie wy­glą­dać, to może nas wezmą?

– Na­praw­dę? – Osio­łek za­krę­cił się w miej­scu, żeby obej­rzeć wła­sny grzbiet.

– Dzie­ci będą na tobie jeź­dzi­ły – cią­gnę­ła koza w na­tchnie­niu. – Ale się ucie­szą! Bo z cie­bie to na­praw­dę przy­stoj­nia­cha, wiesz? Nie to, co ja...

– Ni­cze­go ci nie bra­ku­je, kózko – po­wie­dział osio­łek ser­decz­nie.

– Sierść mi tak nie błysz­czy, jak tobie... może, gdy­bym zja­dła tro­chę owsa... i siana, żeby się za­okrą­glić, żebym była bar­dziej przy­tul­na... ale prze­cież nie chcę ci za­bie­rać...

– Ależ, ko­cha­na – Osio­łek od­su­nął się od żłobu – czę­stuj się na zdro­wie. Mo­żesz nawet zjeść wszyst­ko – dodał, ale koza już wci­na­ła, aż jej się uszy trzę­sły.

 

Ale w ko­lej­nym do za­gro­dy wkro­czył do­stoj­nie stary muł.

– Witaj, bra­tan­ku – po­wie­dział.

– Dzień dobry – przy­wi­tał się grzecz­nie osio­łek. Prze­stą­pił z nogi na nogę, ze­brał się na od­wa­gę i spy­tał – Czy mógł­byś mi do­ra­dzić?

– W ja­kiej spra­wie?

– W spra­wie obia­du, stryj­ku. Nie mogę się zde­cy­do­wać.

– A, tak, lu­dzie czę­sto sta­wia­ją nas przed ta­ki­mi dy­le­ma­ta­mi – uśmiech­nął się muł. – Po pierw­sze, nie za­po­mi­naj o in­nych – Młody osio­łek, za­wsty­dzo­ny, stuk­nął ko­pyt­kiem raz i drugi, ale muł za­rżał ser­decz­nie.

– Nic nie szko­dzi, nic nie szko­dzi. Chęt­nie udzie­lę ci rady na dziś i na przy­szłość. Otóż: jutro też jest dzień. Nie mu­sisz jeść wszyst­kie­go od razu. Znacz­nie roz­sąd­niej jest skub­nąć tro­chę tego, tro­chę tego, a resz­tę za­cho­wać na póź­niej. Nie chcesz prze­cież do­stać ochwa­tu czy kolki z prze­je­dze­nia, mój drogi.

Bio­rąc przy­kład ze sta­rusz­ka, za­do­wo­lo­ny, że pro­blem ma z głowy, osio­łek schru­pał sobie po tro­chu owsa i siana.

 

A w jesz­cze innym wszedł do niej drugi osio­łek.

– Cześć, bra­cisz­ku. Nad czym du­masz?

– Co jest lep­sze? Owies, czy siano? Nie mogę się zde­cy­do­wać – wy­znał miesz­ka­niec za­gro­dy.

– Dobra, ale coś zjeść mu­sisz.

– Tylko co? Wszyst­kie­go prze­cież nie zmiesz­czę, a szko­da, żeby się zmar­no­wa­ło.

Drugi osio­łek miał fi­lo­zo­ficz­ne za­cię­cie i nie chciał koń­czyć dys­ku­sji na roz­sąd­nej ską­d­inąd ra­dzie "po­dziel się z kimś", zwłasz­cza, że nie lubił się przy­ma­wiać o pre­zen­ty. I nie był aku­rat głod­ny.

– Co lu­bisz bar­dziej? – spy­tał.

– To i to jed­na­ko­wo.

– Hmm. Ale tak w sumie, owies i siano dosyć mocno się róż­nią. Nie?

– Ale jedno jest dobre i dru­gie jest dobre.

– A co to zna­czy "dobre"?

– No, smacz­ne. I brzu­szek na­peł­nia przy­jem­nie.

– Czyli "dobre" to "przy­jem­ne", tak?

Osio­łek był zwie­rzę­ciem uczci­wym, a przy tym in­te­li­gent­nym, kiedy się po­sta­rał. Chęt­nie pod­jął dys­ku­sję o he­do­ni­zmie etycz­nym. Kiedy się skoń­czy­ła, nadal nie wie­dział, czy po­wi­nien wy­brać owies, czy siano, ale zy­skał drugą, lep­szą opcję i po pro­stu po­dzie­lił się z ko­le­gą, któ­re­mu roz­mo­wa zro­bi­ła ape­tyt.

 

Pod­su­muj­my.

Lis miał złe, a przy­naj­mniej zło­śli­we za­mia­ry, ale nie wy­rzą­dził osłu zła, ra­czej dobro. Jest to ty­po­wy przy­kład na traf mo­ral­ny – o tym za chwi­lę.

Kawka nie miała żad­nych za­mia­rów, a skut­ki jej bez­myśl­ne­go dzia­ła­nia są mie­sza­ne – skło­ni­ła osioł­ka do je­dze­nia, ale za­sia­ła mu też w gło­wie myśl, że jest gruby i taki być nie po­wi­nien. Wró­ci­my do tego.

Koza ce­lo­wo ze­łga­ła – cho­dzi­ło jej tylko i wy­łącz­nie o wy­cią­gnię­cie dar­mo­we­go po­sił­ku, osioł na tym stra­cił, ale za­uważ­cie, że dał się zma­ni­pu­lo­wać i po­czę­sto­wał ją sam.

Muł, jak wiele osób sta­rych i do­świad­czo­nych, po­dzie­lił się swoją mą­dro­ścią, co jest także na swój spo­sób przy­jem­ne – ale miał na uwa­dze dobro osioł­ka.

Drugi osio­łek w za­sa­dzie nie po­mógł na­sze­mu kła­po­usz­ko­wi – nie roz­wią­zał jego dy­le­ma­tu. Ale mnie się zdaje, że zy­ska­ły oba.

 

Kto jest od­po­wie­dzial­ny za to, że osio­łek zro­bił to, co zro­bił? Ten, kto to spra­wił (to chyba oczy­wi­ste). A kto to był?

 

Co to zna­czy "spra­wił"? Wiatr spra­wia, że ga­łę­zie się łamią – czy jest od­po­wie­dzial­ny za znisz­cze­nie sa­mo­cho­du sto­ją­ce­go pod drze­wem? No, chyba nie. Od­po­wie­dzial­ne mogą być tylko osoby, i to osoby po­stę­pu­ją­ce zgod­nie z wła­sną wolną wolą. Roz­waż­my przy­kład tzw. po­dwój­ne­go skut­ku: w je­zio­rze topią się dwie osoby. Zdążę ura­to­wać tylko jedną. Czy je­stem od­po­wie­dzial­na za śmierć tej dru­giej? Jeśli w spo­sób wolny chcia­łam ura­to­wać obie?

 

Wolną wolę okre­ślę tu abs­trak­cyj­nie – jako mój wybór w ode­rwa­niu od uwa­run­ko­wań, które mo­gły­by mi unie­moż­li­wić wy­ko­na­nie tego, co wy­bra­łam. Je­że­li nie umiem pły­wać, nie mogę ura­to­wać ni­ko­go, kto tonie w je­zio­rze. Nic mi jed­nak nie prze­szka­dza chcieć go ura­to­wać, cho­ciaż to nie­moż­li­we. Mogę szu­kać in­nych, okręż­nych dróg (np. po­biec po pomoc), ale to też bę­dzie świad­czy­ło o mojej woli, o moim wol­nym wy­bo­rze. Jesz­cze raz – wola nie jest spraw­czo­ścią. Mogę coś spra­wić nie­chcą­cy (np. upusz­czę śru­bo­kręt, ktoś się na nim po­tknie i zła­mie nos). Mogę nie chcieć cze­goś zro­bić, a mimo to moje dzia­ła­nie bę­dzie tego przy­czy­ną – to wła­śnie ten "drugi" sku­tek.

 

Takim skut­kiem ubocz­nym jest ano­rek­sja, w którą kawka z przy­kła­du po­wy­żej wpę­dzi­ła osioł­ka. Nie miała za­mia­ru tego robić, nigdy w życiu by nie po­my­śla­ła, że jej dzia­ła­nie może mieć taki sku­tek, a jed­nak – miało. Py­ta­nie brzmi, czy kawka jest za ten sku­tek od­po­wie­dzial­na. Moim zda­niem – nie. Dla­cze­go? Prze­cież sku­tek po­wstał za przy­czy­ną jej dzia­ła­nia!

 

Roz­róż­nia­my (w tym kon­tek­ście) dwa ro­dza­je przy­czyn: wy­star­cza­ją­ce i ko­niecz­ne. Te ka­te­go­rie się nie wy­klu­cza­ją, nie jest to też po­dział zu­peł­ny (mogą być przy­czy­ny nie­ko­niecz­ne i – po­je­dyn­czo – nie­wy­star­cza­ją­ce). Przy­czy­na ko­niecz­na to taka, bez któ­rej sku­tek nie może zajść, na przy­kład: ro­śli­na nie uro­śnie, o ile nie zo­sta­nie za­sia­na. Ale sama przy­czy­na ko­niecz­na nie wy­star­czy – ro­śli­na zmar­nie­je bez wody i świa­tła. Przy­czy­na wy­star­cza­ją­ca to taka, która wy­star­czy do zaj­ścia skut­ku, ale ten sam sku­tek można by osią­gnąć ina­czej, na przy­kład: można się po­tknąć na śru­bo­krę­cie – ale można też na mo­krej pod­ło­dze. Śru­bo­kręt jest przy­czy­ną wy­star­cza­ją­cą, i jest nią mokra pod­ło­ga, ale żadne z nich nie jest do po­tknię­cia ko­niecz­ne (są inne moż­li­wo­ści).

 

Otóż moja teza brzmi: cudze słowa nie są ani wy­star­cza­ją­cą, ani ko­niecz­ną przy­czy­ną mo­je­go po­stę­po­wa­nia. Po pierw­sze dla­te­go, że moje po­stę­po­wa­nie jest wolne. Nawet pod przy­mu­sem. Pa­ra­doks? Zi­lu­stru­je go ko­lej­ny eks­pe­ry­ment my­ślo­wy. Po­wiedz­my, że wy­jeż­dżasz do ama­zoń­skiej pusz­czy i pe­cho­wo tra­fiasz na gu­eril­lę. Szczę­ściem w nie­szczę­ściu el com­man­dan­te ma sła­bość do ta­kich, jak Ty i mówi tak – Grr­rin­go, po­do­basz mi się. Może cię pusz­czę wolno, znaj moje dobre serce. Ale tych tra­ga­rzy roz­strze­la­my. Tu masz ka­ła­cha. Zrób to za mnie, i mo­żesz sobie iść. Jeśli nie za­strze­lisz In­diań­ców, my to zro­bi­my, a potem za­strze­li­my też cie­bie, mię­cza­ku.

 

Kiedy po raz pierw­szy prze­czy­ta­łam o tym eks­pe­ry­men­cie, na­tych­miast po­my­śla­łam, że za­strze­li­ła­bym el com­man­dan­te. A Ty? Moż­li­we, że nie po­tra­fi­ła­bym tego zro­bić, gdy­bym fak­tycz­nie stała w dżun­gli z ka­ła­szem. Ale samo to, że mogę wy­my­ślić, zu­peł­nie bez wy­sił­ku, trze­cią opcję, do­wo­dzi, że el com­man­dan­te nie byłby winny śmier­ci In­dian, gdy­bym to ja po­cią­gnę­ła za spust. Ja by­ła­bym jej winna. To moja wola po­ru­sza moimi mię­śnia­mi, nie jego. Gdyby trzy­mał na musz­ce mo­je­go to­wa­rzy­sza po­dró­ży, de­cy­zja by­ła­by pew­nie trud­niej­sza, ale w swo­jej isto­cie taka sama.

 

Je­że­li o moim po­stę­po­wa­niu de­cy­du­ję ja i tylko ja, nie zna­czy to, oczy­wi­ście, że nie kie­ru­ję się ra­cjo­nal­ny­mi mo­ty­wa­mi – ale są to mo­ty­wy, które sama wy­bie­ram i uzna­ję wol­nym dzia­ła­niem mo­je­go ro­zu­mu (nie ozna­cza to, że wolno mi od­rzu­cić pierw­sze za­sa­dy my­śle­nia, ale tylko dla­te­go, że wtedy nie by­ło­by to my­śle­nie). Nawet, jeśli po­sta­na­wiam zdać się w ro­zu­mo­wa­niu na kogo in­ne­go – w wolny spo­sób wy­bra­łam, że chcę pod­dać moją wolę jego ro­zu­mo­wi. Ow­szem, po­stę­pu­ję wtedy źle (to temat na dłuż­szą dys­ku­sję, zob. Kant i Han­nah Arendt). Ale to ja po­stę­pu­ję.

 

Zatem – tak, kawka pod­da­ła osioł­ko­wi głu­pią myśl, nie mając ta­kie­go za­mia­ru. Ale to osio­łek ją przy­jął. Bez­re­flek­syj­nie. Czy kawka mo­gła­by temu za­po­biec? Może. Może nie – osio­łek z przy­kła­du już wcze­śniej po­rów­ny­wał się (cał­kiem bez sensu) z arab­skim wierz­chow­cem, czyli za­ląż­ki ano­rek­sji już tam były. Kawka tylko je wy­do­by­ła na świa­tło dzien­ne. Mo­gła­by wy­do­być dobrą myśl – pe­cho­wo tra­fi­ła na złą.

 

Lis za to chciał na­stra­szyć osioł­ka – li­czył, że tra­fił na ta­kie­go, który łatwo wpada w pa­ni­kę, ale nie tra­fił. Chciał źle, ale mu nie wy­szło. Mogło mu wyjść, i wtedy mie­li­by­śmy spa­ni­ko­wa­ne­go osioł­ka. Li­so­wi sprzy­jał traf mo­ral­ny, kawce nie. Ale tak to już jest z tra­fem, nie­praw­daż? Po­dob­nie mo­ral­ne­go pecha ma ten, kto gu­biąc śru­bo­kręt, po­wo­du­je wy­pa­dek. Na­tu­ral­nie, mo­żesz po­wie­dzieć, że lu­dzie po­win­ni sprzą­tać po sobie, i bę­dziesz miał rację. Nie da się jed­nak prze­wi­dzieć wszyst­kich skut­ków swo­je­go po­stę­po­wa­nia, choć­by dla­te­go, że nie je­ste­śmy wszech­wie­dzą­cy, nie ro­zu­mie­my świa­ta ani w po­ło­wie tak do­brze, jak nam się zdaje, nie mamy do­stę­pu do tre­ści cu­dzych myśli, a nawet, gdy­by­śmy mieli, nie po­tra­fi­my tych myśli prze­żyć tak, jak ich wła­ści­ciel: moja myśl o tej tre­ści, po­wiedz­my, "lubię owsian­kę z cy­na­mo­nem" ma zu­peł­nie inne miej­sce w sieci moich sądów, prze­ko­nań i mo­ty­wów, niż myśl o iden­tycz­nej (czy iden­tycz­nej? prze­cież jej pod­miot "ja" jest inny!) tre­ści w Two­jej, Czy­tel­ni­ku, gło­wie.

 

Nie pró­bu­ję tu umyć rąk od tre­ści moich słów. Ja też kie­dyś my­śla­łam, że każdy mój krok zmie­nia świat – i tak, zmie­nia. Ale nie w spo­sób zna­czą­cy. Gdyby tak było, nie mo­gła­bym robić ni­cze­go zu­peł­nie (i dłu­gi­mi la­ta­mi nie ro­bi­łam) – w końcu jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że co­kol­wiek na­pra­wię, nie ro­zu­mie­jąc na wylot całej rze­czy­wi­sto­ści? Nikłe. A ze­psuć mogę wiele, mio­ta­jąc się na oślep – czyż nie? Ale mio­ta­nie się jest nie­bez­piecz­ne wtedy, kiedy ota­cza nas mno­gość przed­mio­tów, na które mo­że­my wpaść, które mo­że­my po­przew­ra­cać i po­tłuc. Nie sądzę, żeby tak było w moim przy­pad­ku. Ja je­stem tylko gło­sem wo­ła­ją­cym na pusz­czy o trzeź­wość umy­słu i sza­cu­nek dla ję­zy­ka. Nikt nie ma obo­wiąz­ku przyj­mo­wać tego, co mówię. Je­że­li wy­da­je mu się to głu­pie, czyli prze­ciw­ne ro­zu­mo­wi, wręcz nie po­wi­nien tego przyj­mo­wać.

 

Jest prze­cież wolną isto­tą, która z wła­sne­go wy­bo­ru kie­ru­je się ro­zu­mem.

 

Bi­blio­gra­fia (z tego ko­rzy­sta­łam, cza­sem tylko tro­chę, ale wszyst­ko po­le­cam)

 

H. G. Ga­da­mer: Ak­tu­al­ność pięk­na (Sztu­ka jako gra, sym­bol i świę­to)

M. Mid­gley: Try­ing Out One’s New Sword, w: Heart and Mind; St. Mar­tin’s Press, 1981

R. Wój­cic­ki: Wy­kła­dy z lo­gi­ki z ele­men­ta­mi teo­rii wie­dzy; Scho­lar, War­sza­wa 2003

M. Hel­ler: Mo­ral­ność my­śle­nia; Co­per­ni­cus Cen­ter Press, Kra­ków 2018

J. Kor­czak: Prawo dziec­ka do sza­cun­ku; Wolne Lek­tu­ry

J. R. R. Tol­kien: O ba­śniach, w: Drze­wo i liść oraz My­tho­po­eia; tłum. J. Kokot, J. Li­chań­ski, K. So­ko­łow­ski, Zysk i S-ka, Po­znań 1998

G. K. Che­ster­ton: Scep­tyk jako kry­tyk, w: Dla spra­wy; tłum. J. Ry­dzew­ska, Fron­da, War­sza­wa 2013

G. Ma­li­now­ski: Lo­gi­ka ogól­na; PWN, War­sza­wa 2010

B. Bol­za­no: Pod­sta­wy lo­gi­ki; tłum. E. Drza­zgow­ska, Marek De­re­wiec­ki, Kęty 2010

I. Ber­lin, Two Con­cepts of Li­ber­ty w Four Es­says On Li­ber­ty, (Oxford Uni­ver­si­ty Press, Oxford, 1969)

P. Gray, When Chil­dren Play, They Fol­low the Gol­den Rules of Fa­ir­ness: https://www.psychologytoday.com/us/blog/freedom-learn/201911/when-children-play-they-follow-the-golden-rules-fairness

N. Szut­ta, Lord Jim i traf mo­ral­ny: https://filozofuj.eu/natasza-szutta-lord-jim-i-traf-moralny/

 

Przy­pi­sy

i Zob. ety­mo­lo­gię słowa „tech­ni­ka” z grec­kie­go „tech­ne”, kunszt.

ii Uważ­ny czy­tel­nik do­strze­że ana­lo­gię z pod­sta­wo­wy­mi py­ta­nia­mi trzech dzie­dzin fi­lo­zo­fii: me­ta­fi­zy­ki (skąd to się wzię­ło i czym jest), etyki (jak mam po­stę­po­wać i dla­cze­go), epi­ste­mo­lo­gii (skąd to wia­do­mo).

iii Nawet „prze­strze­gaj norm, bo ina­czej nie bę­dziesz lep­szy od małpy” można za­kla­sy­fi­ko­wać jako ko­rzyść, choć abs­trak­cyj­ną. Im­pe­ra­tyw ka­te­go­rycz­ny nie obie­cu­je żad­nych ko­rzy­ści.

iv Jed­no­cze­śnie jest takim dzi­wacz­nym two­rem, który za­wsze bę­dzie tro­chę na ba­kier z grupą, ale nie o tym teraz mowa.

v Może się stać na­wy­kiem, ale my­śle­nia i tak bę­dzie wy­ma­gać.

vi To jest au­tor­skie – z pew­no­ścią ktoś inny już na to wpadł, ale mnie o tym nie po­wie­dział.

vii Zob. fi­lo­zo­fia dia­lo­gu.

viii Dzie­ci uza­sad­nia­ją nie­chęć do ko­le­gi ja­ki­miś jego ce­cha­mi, oceną – nie dam głowy, czy fak­tycz­nie tak jest, ale zdaje mi się, że to tylko ra­cjo­na­li­za­cja, nie fak­tycz­na przy­czy­na. W każ­dym razie mnie wy­zy­wał w szko­le od bru­da­sów osob­nik ką­pią­cy się tylko przy po­rząd­niej­szym desz­czu.

ix Logik za­py­tał­by, czy osąd może mieć war­tość lo­gicz­ną, co zna­czy to samo, ale jak mą­drze brzmi.

x Ist­nie­ją inne, ale nie będę tu tłu­ma­czy­ła, dla­cze­go są do kitu. Ten tekst i tak jest za długi.

xi Cie­ka­wost­ka – mo­że­my teraz przy­jąć, że wiemy o tym, bo po­rów­nu­je­my pu­deł­ko z wzor­cem (ideą) okrą­gło­ści, i zo­stać pla­to­ni­ka­mi. Ale tego nie zro­bi­my, bo nie.

xii Doceń też, że ja mu­sia­łam się tego uczyć przez trzy lata na koszt pań­stwa pol­skie­go. Jeśli pła­ci­łeś wtedy po­dat­ki, uciesz się teraz, że zwra­ca­ją Ci się pie­nią­dze.

xiii Nie, nie będę się tu wy­po­wia­dać na temat „czy sta­wo­no­gi mają wy­obraź­nię”.

xiv Mo­żesz, Czy­tel­ni­ku, za­stą­pić szum­ne słowo „rów­no­brz­mią­ce” swoj­skim „takie same”. Ści­śle bio­rąc, sądy róż­nych osób nie­ko­niecz­nie są takie same, ale to znów fi­lo­zo­ficz­ny słoń.

xv Au­tor­ka pra­gnie po­dzię­ko­wać za tę wni­kli­wą uwagę Joh­no­wi Locke.

xvi Przy­kład bez­czel­nie gwizd­nię­ty G. K. Che­ster­to­no­wi.

xvii Co nie zna­czy, że ból brzu­cha jest tylko moim uro­je­niem.

xviii Patrz wyżej o umo­wie spo­łecz­nej – umowa spo­łecz­na obo­wią­zu­je dzię­ki temu, że opła­ca się przy­naj­mniej więk­szo­ści, jeśli nie wszyst­kim.

xix So­fi­ści uczy­li lo­gi­ki i re­to­ry­ki, więc nie chcie­li sobie od­bie­rać chle­ba, oba­la­jąc je.

xx Nie­ko­niecz­nie uni­wer­sal­nie in­te­re­su­ją­cą, zie­lo­ne ufo­lud­ki z pla­ne­ty Zog mają to w dol­nym otwo­rze ciała.

xxi A co, kur­czę, ja też umiem w patos.

xxii By­naj­mniej nie je­dy­nym, ale naj­istot­niej­szym dla tego, o czym mówię.

xxiii Nic bar­dziej myl­ne­go. Sądzę, tak w ogóle, że żadne prze­ko­na­nie samo w sobie (bez sieci in­nych prze­ko­nań) nie wpły­wa na po­stę­po­wa­nie ży­wią­cej je osoby, a na pewno nie bez jej woli.

xxiv Je­że­li czyta to ktoś, kto zna mnie w praw­dzi­wym życiu, tak, do­brze wiem, że przy­ga­niam garn­ko­wi. Oma­wiam tu ogól­ne zja­wi­sko.

xxv Tak, tak, są tacy, ale cho­dzi mi o to, że nie wolno tego za­kła­dać z góry.

xxvi Choć na­praw­dę mówi wy­łącz­nie o Twoim tek­ście, nie o Tobie, ale za­uwa­ży­łam, że naj­gło­śniej krzy­czą osoby w spo­sób nie­zdro­wy iden­ty­fi­ku­ją­ce się ze swo­imi dzie­ła­mi.

xxvii Oso­bi­ście uwa­żam (i nie, nie je­stem w tym od­osob­nio­na), że uczu­cia mogą być ade­kwat­ne do rze­czy­wi­sto­ści lub nie – po­gląd prze­ciw­ny mogą za­sad­nie wy­ra­żać te­ra­peu­ci w pracy z ludź­mi, któ­rzy mają nie­ade­kwat­ne po­czu­cie winy. Na za­sa­dzie czy­sto prag­ma­tycz­nej, Czy­tel­ni­ku.

xxviii 1 Tm 5, 18

xxix Kry­ty­ka po­zy­tyw­na po­zo­sta­je kry­ty­ką – po­chleb­na ocena jest oceną! Za­dzi­wia mnie, że nikt prze­ciw­ko takim nie pro­te­stu­je.

xxx No, mó­wi­łam, nie? Ja też umiem ki­czo­wa­to, tylko po­tra­fię się po­wstrzy­mać cza­sa­mi.

xxxi Tak, żuk jest zwie­rzę­ciem, ale w fi­lo­zo­fii ję­zy­ka przed­miot to co­kol­wiek, co można na­zwać, zwie­rzę też.

xxxii To też jest fa­scy­nu­ją­ce za­gad­nie­nie, ale nie je­stem wszech­wie­dzą­ca i chcia­ła­bym kie­dyś skoń­czyć ten ar­ty­kuł.

xxxiii Jeśli za­py­tasz teraz, Czy­tel­ni­ku, kto tym in­sty­tu­cjom dał prawo wy­zna­cza­nia norm, po­czu­ję, że rzu­cam gro­chem w ścia­nę. Nie, żeby to było głu­pie py­ta­nie, ale do­praw­dy.

xxxiv Od­po­wied­nio, i w dużym uprosz­cze­niu: „pięk­ny, chwa­leb­ny” i „fajny, przy­jem­ny”.

xxxv Ow­szem, są tre­ści, które mogą mi prze­szka­dzać – ale nie mam prawa ich Wam za­bra­niać, o ile je­ste­ście peł­no­let­ni i od­po­wia­da­cie sami za sie­bie. Do­ro­sły czło­wiek może sobie robić, co mu się po­do­ba.

xxxvi Fa­cho­wo mówi się, że za­ło­że­nia py­ta­nia były fał­szy­we.

xxxvii W sen­sie au­sti­now­skich aktów mowy i mam w nosie, Czy­tel­ni­ku, że nie wiesz, co to jest. No, i co? Nie­faj­nie tak nie wie­dzieć, hmm?

xxxviii Nie za­pi­szę barwy tego jed­ne­go wio­sen­ne­go li­ścia tak, żeby dało się to od­czy­tać za kil­ka­dzie­siąt lat – nie jed­nym sło­wem, bo wtedy już tej barwy nie bę­dzie, nie bę­dzie od­nie­sie­nia mo­je­go spe­cjal­ne­go słowa na kolor li­ścia, więc bę­dzie ono nie­zro­zu­mia­łe, bo nikt nie bę­dzie wie­dział, czym jest to, do czego się od­no­si.

xxxix W cza­sie peł­nie­nia obo­wiąz­ków służ­bo­wych, choć, na­tu­ral­nie, jest moż­li­we, że po­grom­ca wal­czy wła­śnie z De­mo­nem Próch­ni­cy.

xl Nie­unik­nio­ną, prze­cież nie prze­nie­siesz do opo­wia­da­nia praw­dzi­we­go zamku, nie?

xli Mam szcze­rą na­dzie­ję, że to zmy­śli­łam. Cho­ciaż nie, zmy­śle­nie cze­goś ta­kie­go źle świad­czy o zdro­wiu psy­chicz­nym.

xlii Czyli jest przez nie kon­sty­tu­owa­na, Jó­ze­fie świę­ty, jaka ja mądra je­stem.

Komentarze

Obie­cy­wa­łam – to jest.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Ło matko, Tar­ni­no!

Po­dzi­wiam, że Ci się chcia­ło.

Przy­no­szę ra­dość :)

Anet, jesz­cze nie osią­gnę­łam mi­strzo­stwa Do­ugla­sa Adam­sa, który po­tra­fił wy­dę­bić od jed­nej re­dak­cji de­le­ga­cję do Au­stra­lii, żeby nie od­da­wać tek­stu w dru­giej – ale mam wra­że­nie, że je­stem bli­sko. Teraz mogę wrzu­cać link, kiedy się lu­dzie za­czną cze­piać mo­je­go cze­pial­stwa :D

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

:)

Chcę tylko za­zna­czyć, że prze­czy­ta­łam :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Za­pa­lam sobie gwiazd­kę, Tar­ni­no bo w naj­bliż­szych dniach może nie udać mi się prze­czy­tać :(((, bar­dzo tego ża­łu­ję.

Lo­gi­ka za­pro­wa­dzi cię z punk­tu A do punk­tu B. Wy­obraź­nia za­pro­wa­dzi cię wszę­dzie. A.E.

Ja też za­zna­czę prze­czy­ta­nie. 

Ja tam od pierw­sze­go Two­je­go ko­men­ta­rza lubię Twoje ko­men­ta­rze. Szcze­gól­nie że sta­tek klasy... no wiesz. wink

Je­stem pod wra­że­niem. I nie tylko tego że Ci się chcia­ło, ale i tego, że tak po­tra­fisz. Przy­po­mnia­ły mi się dawne czasy, kiedy to na grun­cie fi­zy­ki fa­scy­no­wa­łem się fi­lo­zo­fią. I nawet co nieco ro­zu­mia­łem. laugh

Sądzę, że jeśli jakiś cze­pial­ski prze­czy­ta Twój tekst, to prze­sta­nie się cze­piać głów­nie dla­te­go, że wstyd mu bę­dzie się przy­znać, że nic nie zro­zu­miał.

Ja tam zro­zu­mia­łem. 

No, tro­chę zro­zu­mia­łem.

A w za­sa­dzie to nie wiem ile zro­zu­mia­łem.

Ale dumny je­stem, że cały prze­czy­ta­łem.

Jeśli komuś się wy­da­je, że mnie tu nie ma, to spie­szę po­wia­do­mić, że mu się wy­da­je.

Tar­ni­no, Ty to bar­dzo mądra je­steś.

Wy­da­je mi się, że do ko­men­to­wa­nia od­no­si się druga część (ta z osioł­kiem). I ona wy­star­czy do wy­ja­śnie­nia Two­je­go po­dej­ścia do ko­men­ta­rzy. Po­win­na wy­star­czyć do od­par­cia więk­szo­ści za­rzu­tów, że to czy tamto.

Pierw­sza część za to jest o pi­sa­niu. I wy­da­je mi się, że może być bar­dzo po­ży­tecz­na. Także dla kogoś, kto z Two­imi ko­men­ta­rza­mi nie ma żad­ne­go pro­ble­mu.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Tar­ni­no, ukra­dłam samej sobie tro­chę czasu. A co, prze­cież mogę? Zresz­tą, to nie ja, tylko moja wola zde­cy­do­wa­ła, a ona nie jest do końca mną:DDD

 

Ka­pi­tal­ne! Dzię­ku­ję za wy­kład. Jest jasny, kla­row­ny i wiele wy­ja­śnia. Za przy­mru­że­nie oka w przy­kła­dach i do­pi­skach rów­nież dzię­ku­ję. :) Za­baw­ne i zmę­cze­nie ula­tu­je, mija jak ręka odjął.

Piszę w te­le­gra­ficz­nym skró­cie. O kilku rze­czach z przy­jem­no­ścią bym po­dy­sku­to­wa­ła. Były ja­kieś dwie spra­wy z po­cząt­ku, jed­nak na szyb­ko ich nie znaj­dę, ale wrócę do nich, kiedy prze­czy­tam po­now­nie.

Tym­cza­sem na­pi­szę o tym, co moż­li­we.

żeby dy­so­nans na­praw­dę nas ude­rzył, mu­si­my znać wła­ści­we zna­cze­nie słowa

Tak, i za­strze­że­nie do­ty­czy zna­jo­mo­ści zna­cze­nia. To pro­ces uzgad­nia­nia lecz jed­no­cze­śnie gra­nic po­ję­cia, jego de­sy­gna­tów (przy czym mó­wi­my tu tylko o pro­stych, no tak, ale które są pro­ste, ale za­łóż­my). Orzeł jest pta­kiem, ja­skół­ka i ow­szem, a kura też? W jakim stop­niu nim jest?

Język, jako się rze­kło, służy do prze­ka­zy­wa­nia zna­czeń – wy­po­wiedź nie­ja­sna w naj­lep­szym razie nie speł­nia swo­je­go celu, w naj­gor­szym – jest ce­lo­wo zbu­do­wa­na tak, żeby od­bior­cą ma­ni­pu­lo­wać

i

Po­wta­rzam i pod­su­mo­wu­ję – forma ję­zy­ko­wa nie­sie ogrom­ny ła­du­nek tre­ści.

Tak. Przy czym, dwie uwagi. Mamy do czy­nie­nia z pro­ce­sem na­war­stwia­nia się zna­czeń w cza­sie (nie tylko ich od­ko­do­wy­wa­nia, każde ko­lej­ne wy­sta­wie­nie np. „We­se­la” może do­da­wać inne tre­ści). Po­nad­to w za­leż­no­ści od kon­tek­stu (cza­sów, w któ­rych ży­je­my) zwra­ca­my uwagę, pod­no­si­my inne wątki, aspek­ty, rze­czy.

cudze słowa nie są ani wy­star­cza­ją­cą, ani ko­niecz­ną przy­czy­ną mo­je­go po­stę­po­wa­nia. Po pierw­sze dla­te­go, że moje po­stę­po­wa­nie jest wolne. Nawet pod przy­mu­sem.

Tak, słowo ma nie­wiel­ką moc, czę­sto to po­wta­rzam. Cudze słowo spraw­stwa nie ma, a jed­nak po­tra­fią pójść za nim mi­lio­ny. Dla­cze­go? Może dla­te­go, że w grun­cie rze­czy moje po­stę­po­wa­nie nie jest wolne, funk­cjo­nu­je­my w sieci za­leż­no­ści (myślę o ca­ło­ści, nie tylko o  lu­dziach, oni w tej ukła­dan­ce sta­no­wią może naj­mniej­szy pro­blem). 

Li­so­wi sprzy­jał traf mo­ral­ny, kawce nie

Pięk­ne xd, ko­niecz­nie muszę prze­czy­tać art. do kto­re­go się od­wo­łu­jesz.

 

Zer­k­nij, czy tak ma zo­stać:

,Okła­mu­jąc go, żeby oszczę­dzić jego uczu­cia, uzna­ję, że nie po­tra­fi sobie z nimi sam po­ra­dzić, że jest w naj­lep­szym razie jed­nost­ką nie­doj­rza­łą – w naj­gor­szym w ogóle do tej doj­rza­ło­ści nie­zdol­ną.

Zdol­ną?

,a jed­nak je­steś rzu­co­ny tę w kon­kret­ną sy­tu­ację i z tej kon­kret­nej sy­tu­acji

w tę?

,po­wie­dzieć pełną po­wa­gą.

z?

 

Tar­ni­no, ale cie­ka­we. :) A Ty pisz! 

Wrócę do­pie­ro póż­nym wie­czo­rem:)

srd

a

Ps. Przy pi­sa­niu nie cho­dzi­ło mi o Twoje pi­sa­nie, a nie od­pi­sy­wa­nie xd

Lo­gi­ka za­pro­wa­dzi cię z punk­tu A do punk­tu B. Wy­obraź­nia za­pro­wa­dzi cię wszę­dzie. A.E.

Prze­czy­tał. :)

Faj­nie, że chcia­ło Ci się na­pi­sać ten tekst. Mam na­dzie­ję, że w razie po­trze­by po­zwo­lisz się cy­to­wać, bo skoro od­wa­li­łaś taki kawał ro­bo­ty, głu­pio by było nie sko­rzy­stać. ;-)

Teraz mogę wrzu­cać link, kiedy się lu­dzie za­czną cze­piać mo­je­go cze­pial­stwa :D

Naj­le­piej, za­miast linka, prze­klej cały tekst. :)

 

Sa­mo­zwań­czy Lotny Dy­żur­ny-Par­ty­zant; Nie­ofi­cjal­ny czło­nek sto­wa­rzy­sze­nia Mal­kon­ten­tów i Hi­po­chon­dry­ków

    Szcze­gól­nie że sta­tek klasy... no wiesz.

I'm never gonna live it down... XD

    Sądzę, że jeśli jakiś cze­pial­ski prze­czy­ta Twój tekst, to prze­sta­nie się cze­piać głów­nie dla­te­go, że wstyd mu bę­dzie się przy­znać, że nic nie zro­zu­miał.

I o to cho­dzi XD

    Tar­ni­no, Ty to bar­dzo mądra je­steś.

    Orzeł jest pta­kiem, ja­skół­ka i ow­szem, a kura też? W jakim stop­niu nim jest?

A dla­cze­go wła­śnie kura mia­ła­by być przy­pad­kiem gra­nicz­nym?

    Mamy do czy­nie­nia z pro­ce­sem na­war­stwia­nia się zna­czeń w cza­sie (nie tylko ich od­ko­do­wy­wa­nia, każde ko­lej­ne wy­sta­wie­nie np. „We­se­la” może do­da­wać inne tre­ści). Po­nad­to w za­leż­no­ści od kon­tek­stu (cza­sów, w któ­rych ży­je­my) zwra­ca­my uwagę, pod­no­si­my inne wątki, aspek­ty, rze­czy.

Pełna zgoda. Ale ten tekst ma osiem­na­ście stron (z przy­pi­sa­mi) w pro­ce­so­rze tek­stu. Trze­ba znać ja­kieś gra­ni­ce ;)

    słowo ma nie­wiel­ką moc

Może ra­czej: ma taką moc, jaką mu nada od­bior­ca.

    Może dla­te­go, że w grun­cie rze­czy moje po­stę­po­wa­nie nie jest wolne, funk­cjo­nu­je­my w sieci za­leż­no­ści

Argh, za­wróć do osioł­ka. Wolne jest – tylko, że gdyby nie było mię­dzy czym wy­bie­rać, to nie by­ło­by wy­bo­ru. Wol­ne­go czy nie. Oczy­wi­ście, funk­cjo­nu­je­my w sieci za­leż­no­ści, ale ona na­rzu­ca kon­se­kwen­cje, nie wy­bo­ry. Mogę się wła­mać do skle­pu i coś gwizd­nąć – tylko, że kon­se­kwen­cją tego czynu bę­dzie bli­skie spo­tka­nie z panem po­li­cjan­tem, apa­ra­tem są­dow­ni­czym i służ­bą wię­zien­ną. Mamy tu do czy­nie­nia z im­pe­ra­ty­wem, ale względ­nym – jeśli nie chcesz kon­se­kwen­cji A, nie czyń B.

    Okła­mu­jąc go, żeby oszczę­dzić jego uczu­cia, uzna­ję, że nie po­tra­fi sobie z nimi sam po­ra­dzić, że jest w naj­lep­szym razie jed­nost­ką nie­doj­rza­łą – w naj­gor­szym w ogóle do tej doj­rza­ło­ści nie­zdol­ną.

Tak ma być, to nie jest jasne?

    ,a jed­nak je­steś rzu­co­ny tę w kon­kret­ną sy­tu­ację i z tej kon­kret­nej sy­tu­acji

A tu się wal­nę­łam, zaraz po­pra­wię.

 

    ,po­wie­dzieć pełną po­wa­gą.

Jak wyżej.

        Ps. Przy pi­sa­niu nie cho­dzi­ło mi o Twoje pi­sa­nie, a nie od­pi­sy­wa­nie xd

Aha XD

    Mam na­dzie­ję, że w razie po­trze­by po­zwo­lisz się cy­to­wać, bo skoro od­wa­li­łaś taki kawał ro­bo­ty, głu­pio by było nie sko­rzy­stać. ;-)

Cytuj na zdro­wie :)

    Naj­le­piej, za­miast linka, prze­klej cały tekst. :)

Nie wej­dzie w ko­men­tarz XD

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A dla­cze­go wła­śnie kura mia­ła­by być przy­pad­kiem gra­nicz­nym?

Taki mi przy­kład (nie naj­mą­drzej­szy) przy­szedł w na­pręd­ce do głowy. Szu­ka­łam cze­goś, co nie ma ja­kie­goś cha­rak­te­ry­stycz­ne­go atru­bu­tu, w tym przy­pad­ku la­ta­nia, który jest w rdze­niu. Kura słabo lata, za­le­d­wie po­la­tu­je. Lep­sze­go nie wy­my­śli­łam, więc po­słu­ży­łam się pierw­szym lep­szym (nie wiem, może ścią­gnę­łam z Pia­ge­ta, albo... sama nie wiem z kogo... już teraz).

Ale ten tekst ma osiem­na­ście stron (z przy­pi­sa­mi) w pro­ce­so­rze tek­stu. Trze­ba znać ja­kieś gra­ni­ce ;)

Jupi, pew­nie! Dla po­rząd­ku tylko na­pi­sa­łam, prze­cież jest „Tak”. XD

A przy­pi­sy i obocz­ne (nie takie bez związ­ku) ko­men­ta­rze – bajka, zna­czy wspa­nia­łe. :)

Może ra­czej: ma taką moc, jaką jej nada od­bior­ca.

W pew­nym sen­sie – tak, i z dużym stop­niem praw­do­po­do­bień­stwa, w kon­tek­ście ko­men­ta­rzy na forum i pi­sa­nia. Acz jest jesz­cze kwe­stia au­to­ry­te­tów, szcze­gól­nie w tym przy­pad­ku, jed­nak spra­wa nie tak jasna, po­nie­waż wiele czyn­ni­ków i ich wza­jem­nych współ­za­leż­no­ści wy­stę­pu­je. 

Mamy tu do czy­nie­nia z im­pe­ra­ty­wem, ale względ­nym – jeśli nie chcesz kon­se­kwen­cji A, nie czyń B.

Zga­dza się, acz nie jest on je­dy­nym moż­li­wym spo­so­bem po­dej­ścia do tej kwe­stii, jed­nak naj­bar­dziej roz­po­wszech­nio­nym i co waż­niej­sze tra­fia­ją­cym do ro­zu­mu i bu­du­ją­cym wspól­no­tę, w ogóle moż­li­wość ko­eg­zy­sten­cji.

Okła­mu­jąc go, żeby oszczę­dzić jego uczu­cia, uzna­ję, że nie po­tra­fi sobie z nimi sam po­ra­dzić, że jest w naj­lep­szym razie jed­nost­ką nie­doj­rza­łą – w naj­gor­szym w ogóle do tej doj­rza­ło­ści nie­zdol­ną.

Tak ma być, to nie jest jasne?

Po­cze­kaj, po­pa­trz­my, coś mi tu nie grało, ale mo­głam nie zro­zu­mieć, jest kilka prze­czeń i część „nie wprost”. Czte­ry razy czy­ta­łam to zda­nie i na­prze­mian ro­zu­mia­łam i nie ro­zu­mia­łam. Spró­bu­ję upro­ścić (A i B):

Kłam­stwo A, aby oszczę­dzić uczu­cia B równa się przy­ję­ciu (uzna­niu) przez A po­glą­dów w pew­nym prze­dzia­le (X – naj­lep­szy, Y – naj­gor­szy sąd/prze­ko­na­nie): 

sąd lep­szy – B jest jed­nost­ką nie­doj­rza­łą,

sąd gor­szy – B jest do tej doj­rza­ło­ści nie­zdol­ną. 

Kło­pot po­le­ga na tym, że jed­nost­ka nie­doj­rza­ła może być w dwóch sta­nach (upro­ść­my): być nie­doj­rza­łą w tym mo­men­cie cza­so­wym lub być nie­doj­rza­łą na za­wsze, czyli do doj­rza­ło­ści zdol­ną. Hmm, cie­ka­we, gdy wsta­wi­my „do doj­rza­ło­ści nie­zdol­ną” – wy­cho­dzi na to samo. Wpro­wa­dze­nie „naj­gor­sze­go wa­rian­tu” to spo­wo­do­wa­ło. Nie­sa­mo­wi­te, czyli naj­gor­szym wa­rian­tem jest sąd, że B jest do osią­gnię­cia doj­rza­ło­ści nie­zdol­ny i praw­dą jest też sąd A, że B nie ra­dząc sobie z uwa­ga­mi, w naj­gor­szym razie  (nie jest – w do­my­śle) do doj­rza­ło­ści zdol­ny.

Tar­ni­no, masz rację!!!, Twoje sfor­mu­ło­wa­nie jest zde­cy­do­wa­nie lep­sze. :) “Zdol­ny” mnie zmy­li­ło i do­my­śle­nie. Prze­pra­szam za za­mie­sza­nie. 

 

I ja, jeśli po­zwo­lisz(?), będę od­sy­ła­ła do Two­je­go tek­stu. :) Padam na nos, dzi­siaj.

do­bra­noc­ka, chcia­łam wsta­wić gifa, ale z nowym dniem.

Lo­gi­ka za­pro­wa­dzi cię z punk­tu A do punk­tu B. Wy­obraź­nia za­pro­wa­dzi cię wszę­dzie. A.E.

Ło matko, Tar­ni­no!

Po­dzi­wiam, że Ci się chcia­ło.

Anet! Nie na­pi­sa­łaś naj­waż­niej­szej in­for­ma­cji o prze­czy­ta­nym tek­ście!

 

Nie mogę na­pi­sać, że fajne, skoro nie zro­zu­mia­łam wszyst­kie­go (praw­do­po­dob­nie pro­mil ca­ło­ści), ale faj­nie się czy­ta­ło ;)

Przy­no­szę ra­dość :)

Tar­ni­no, nawet nie wiesz, jak ty mi za­im­po­no­wa­łaś w tej chwi­li. <3

I would pre­fer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/

… o?

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Cie­ka­wy i po­ucza­ją­cy tekst.

Na­pi­szę, jak to wy­glą­da ze stro­ny au­to­ra. Wia­do­mo, że spo­sób re­ak­cji na kry­ty­kę za­le­ży od cech oso­bo­wo­ści i tem­pe­ra­men­tu. Jed­nak opo­wia­da­nie czy ja­ka­kol­wiek twór­czość ar­ty­stycz­na to szcze­gól­ny przy­pa­dek, “dziec­ko”, “ka­wa­łek duszy” au­to­ra. W związ­ku z tym, spada od­por­ność na kry­ty­kę, być może nawet w pew­nym stop­niu za­cie­ra się gra­ni­ca po­mię­dzy opo­wia­da­niem a twór­cą.

Tak jest na po­cząt­ku. Myślę, że wraz z na­by­wa­niem warsz­ta­tu au­to­rzy uczą się też re­ago­wa­nia na kry­ty­kę. Zwięk­sza się dy­stans do wła­snych tek­stów, ła­twiej przy­jąć rady.

Wiem to z wła­sne­go do­świad­cze­nia, prze­pra­szam i mam na­dzie­ję, że jesz­cze kie­dyś zaj­rzysz do mo­je­go opo­wia­da­nia.

Uch, czy mogę się kłó­cić, skoro po­wie­dzia­łaś praw­dę tak praw­dzi­wą, jako gwiaz­dy na nie­bie? Ni­cze­go nie obie­cu­ję, ale wy­łącz­nie dla­te­go, że moja ko­lej­ka przy­po­mi­na SKM dłu­go­ścią i punk­tu­al­no­ścią, nie­ste­ty – a trze­ba jesz­cze samej coś na­pi­sać.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tekst, który po­wi­nien być po­de­sła­ny świe­żyn­kom w mo­men­cie re­je­stra­cji. Ża­łu­ję, że tak późno za­bra­łam się za dział pu­bli­cy­sty­ki, ale nie ża­łu­ję, że pierw­szym ar­ty­ku­łem, który tutaj prze­czy­ta­łam, był wła­śnie ten. I cho­ciaż nie wszyst­ko zro­zu­mia­łam (no ra­czej nie­wie­le ^^), to te szare ko­mór­ki, który ar­ty­kuł po­ru­szył, są wdzięcz­ne za roz­ruch.

 

 

 

 

Hej, hej, prze­ga­pi­łam posta :) Miło, że się przy­da­ło!

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Przy­by­łem, prze­czy­ta­łem, wpa­dłem w za­du­mę, wy­do­by­łem się z niej i naj­zwy­czaj­niej zga­dzam się z tak zwaną myślą prze­wod­nią – za­ło­żyw­szy sa­mo­po­chleb­czo, iż tę myśl od­po­wied­nio po­ją­łem.

Że też się Tobie chcia­ło, po­wtó­rzę za kimś spo­śród przed­pi­ś­czyń i przed­pi­ś­ców. Ma­te­riał edu­ka­cyj­ny jak się pa­trzy. Prze­czy­tać i przy­swo­ić przed za­się­ściem do pi­sa­nia...

Jesz­cze taka oso­bi­sta re­flek­sja: prze­cież (nie­mal) wszyst­ko to po­win­no być zro­zu­mia­łe “samo przez się”, jak nie ro­zu­mo­wo, to in­tu­icyj­nie – ale pi­sa­niu to­wa­rzy­szą emo­cje, które po­tra­fią po­wie­dzieć ro­zu­mo­wi, żeby po­sie­dział cicho.

Tak czy ina­czej, dzię­ku­ję za cie­ka­wą i po­ży­tecz­ną lek­tu­rę. 

Że też się Tobie chcia­ło

Teraz już mi się nie chce XD

prze­cież (nie­mal) wszyst­ko to po­win­no być zro­zu­mia­łe “samo przez się”, jak nie ro­zu­mo­wo, to in­tu­icyj­nie – ale pi­sa­niu to­wa­rzy­szą emo­cje, które po­tra­fią po­wie­dzieć ro­zu­mo­wi, żeby po­sie­dział cicho.

A, tak. Praw­da.

dzię­ku­ję za cie­ka­wą i po­ży­tecz­ną lek­tu­rę

Cie­szę się, że ta­ko­wej do­star­czy­łam heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka