- publicystyka: Głupie płody kobiecego pióra

publicystyka:

felietony

Głupie płody kobiecego pióra

Ory­gi­nał znaj­du­je się tutaj: https://www.gutenberg.org/files/28289/28289-h/28289-h.htm

Tłu­macz­ka chcia­ła­by nad­mie­nić, że, o ile zga­dza się z Au­tor­ką w kwe­stii ob­ja­wów, a nawet – czę­ścio­wo – przy­czyn, jej zda­niem opi­sa­na tu cho­ro­ba do­ty­ka rów­nie czę­sto ko­bie­ty, jak męż­czyzn.  Nie wy­wo­łu­je jej bo­wiem żadna wła­ści­wość ko­bie­ce­go umy­słu, a zwy­kła, ludz­ka pycha i le­ni­stwo. Ale – od­daj­my głos Au­tor­ce.

 

Głu­pie płody ko­bie­ce­go pióra to ro­dzaj o wielu ga­tun­kach, róż­nią­cych się mię­dzy sobą do­mi­nu­ją­cym od­cie­niem głu­po­ty, która może być płyt­ka, prze­ga­da­na, po­boż­na lub pe­dan­tycz­na. Ale to po­łą­cze­niem wszyst­kich tych barw, gład­ko zmie­sza­ną farbą nie­wie­ściej pu­sto­ty, ma­lu­je się naj­licz­niej­sze tego ro­dza­ju po­wie­ści, ga­tu­nek, który na­zwie­my ge­niu­szem w ka­pe­lu­szu. Bo­ha­ter­ką bywa zwy­kle dzie­dzicz­ka, nie­rzad­ko uty­tu­ło­wa­na, a ota­cza­ją tę he­ro­inę – na pierw­szym pla­nie, w ro­lach ad­mi­ra­to­rów: nik­czem­ny ba­ro­net, przy­ja­zny ksią­żę i nie­od­par­cie roz­kosz­ny młod­szy syn mar­ki­za; nieco dalej du­chow­ny i wzdy­cha­ją­cy do na­szej damy poeta, a w tle le­d­wie za­ry­so­wa­ny tłu­mek mniej in­te­re­su­ją­cych wiel­bi­cie­li. Jej spoj­rze­nie i jej dow­cip olśnie­wa­ją. Jej cera i jej su­mie­nie są jed­na­ko­wo nie­ska­zi­tel­ne. Ma wy­bit­ny kontr­alt i wy­bit­ny in­te­lekt. Jest do­sko­na­le ubra­na i do­sko­na­le re­li­gij­na, tań­czy niby nimfa i czyta Bi­blię w ory­gi­na­le. Zda­rza się cza­sa­mi, że bo­ha­ter­ka nie jest dzie­dzicz­ką, że ty­tu­ły i bo­gac­two to je­dy­ne, czego jej brak – mimo to z pew­no­ścią do­sta­nie się na naj­lep­sze sa­lo­ny, trium­fal­nie od­mó­wi licz­nym kon­ku­ren­tom, by wy­brać naj­lep­sze­go, a w końcu włoży klej­no­ty ja­kie­goś wspa­nia­łe­go rodu jak ko­ro­nę pra­wo­ści. Nie­go­dzi­wi męż­czyź­ni albo gryzą wąsy, nie­zdol­ni nawet pojąć jej ri­post, albo po­pra­wia­ją się, wzru­sze­ni jej na­po­mnie­nia­mi, które (w sto­sow­nych mo­men­tach) osią­ga­ją wy­ży­ny re­to­ry­ki – naszą bo­ha­ter­kę zna­mio­nu­je bo­wiem wiel­ka skłon­ność do wy­gła­sza­nia prze­mów, szcze­gól­nie dłu­gich i na­mięt­nych gdy dama ta udaje się na spo­czy­nek. Nie­sły­cha­nie elo­kwent­na w spi­sa­nych roz­mo­wach, w nie­spi­sa­nych – nie­sły­cha­nie dow­cip­na, ma dys­po­no­wać prze­ni­kli­wo­ścią umy­słu, dzię­ki któ­rej na wylot prze­glą­da miał­kie teo­rie fi­lo­zo­fów, a gdyby tylko ludz­kość ze­chcia­ła pod­po­rząd­ko­wać się jej wro­dzo­ne­mu ge­niu­szo­wi, o ileż wspa­nia­lej wy­glą­da­ły­by dzie­je świa­ta. Męż­czyź­ni grają u jej boku bar­dzo nie­istot­ne role. Nie­kie­dy uśmie­rza się nie­po­ko­je czy­tel­ni­ka, czy­niąc alu­zję do ich pracy i za­pew­nia­jąc tym samym, że ktoś jed­nak dba o bieg spraw co­dzien­nych. Jed­nak wi­do­mym celem eg­zy­sten­cji panów jest to­wa­rzy­szyć pro­ta­go­ni­st­ce w jej tournée przez życie. Uj­rzaw­szy ją na balu, są olśnie­ni, na wy­sta­wie kwia­tów – za­fa­scy­no­wa­ni, na wy­ciecz­ce kon­nej – ocza­ro­wa­ni jej umie­jęt­no­ścia­mi jeź­dziec­ki­mi, w ko­ście­le – prze­peł­nie­ni czcią dla ła­god­no­ści i wdzię­ku jej po­wa­gi.  Jest ko­bie­tą do­sko­na­łą, czy mowa o jej uczu­ciach, umie­jęt­no­ściach czy ubra­niach. Mimo wszyst­kich tych zalet nie­rzad­ko wy­cho­dzi za mąż po raz pierw­szy za czło­wie­ka nie­od­po­wied­nie­go, po czym prze­ży­wa ka­tu­sze za spra­wą chy­trych in­tryg nik­czem­ne­go ba­ro­ne­ta – lecz nawet śmierć ma sła­bość do isto­ty tak cu­dow­nej i czeka tylko wła­ści­wej chwi­li, by za­ra­dzić wszyst­kim jej błę­dom. Nik­czem­ny ba­ro­net z pew­no­ścią zo­sta­nie usie­czo­ny w po­je­dyn­ku, a mąż-nu­dziarz umrze w łóżku, pro­sząc żonę, by spra­wi­ła mu tę wiel­ką przy­jem­ność i od­da­ła rękę męż­czyź­nie, któ­re­go kocha naj­ser­decz­niej. Przed śmier­cią zaś tro­skli­wy mał­żo­nek za­wia­do­mi ko­chan­ka o tym do­sko­na­łym ukła­dzie. Zanim jed­nak spra­wy dojdą do po­żą­da­ne­go roz­wią­za­nia, ser­cem czy­tel­ni­ka wstrzą­sa­ją strasz­ne ko­le­je losu szla­chet­nej, uro­czej i zdol­nej he­ro­iny – znaj­dzie ono jed­nak uko­je­nie w świa­do­mo­ści, że łzy bo­ha­ter­ki wsią­ka­ją w ha­fto­wa­ne chu­s­tecz­ki, że osuwa się ona w omdle­niu na naj­przed­niej­sze obi­cia, i że, ja­kie­kol­wiek na­wie­dzą ją prze­ciw­no­ści, czy zo­sta­nie wy­gna­na ze swego po­wo­zu, czy, za­padł­szy na go­rącz­kę, stra­ci włosy, z pew­no­ścią do­brnie do ostat­niej stro­ny z cerą śwież­szą i lo­ka­mi buj­niej­szy­mi, niż miała dotąd.

 

    Mo­że­my tutaj nad­mie­nić, że po­zby­li­śmy się nie­zwy­kle sil­nych skru­pu­łów, od­kryw­szy, iż głu­pie płody ko­bie­ce­go pióra rzad­ko przed­sta­wia­ją nam to­wa­rzy­stwo, które nie by­ło­by samą śmie­tan­ką. Wy­obra­ża­li­śmy sobie, że pi­sar­ka­mi, po­dob­nie, jak gu­wer­nant­ka­mi, zo­sta­ją ko­bie­ty ubo­gie, po­zba­wio­ne in­nych "god­nych damy" moż­li­wo­ści za­rob­ko­wa­nia. Gdy­śmy to za­ło­ży­li, chwiej­ność skład­ni i nie­praw­do­po­do­bień­stwo zda­rzeń na­bra­ły w na­szych oczach pew­nej szla­chet­no­ści, po­dob­nie jak zbyt ozdob­ne po­du­szecz­ki do szpi­lek i nie­zgrab­ne czep­ki nocne, sprze­da­wa­ne przez ślep­ca. Sam przed­miot uzna­li­śmy za okrop­ny, ale spra­wia­ła nam przy­jem­ność myśl, że za­pła­co­ne zań pie­nią­dze ulżą po­trze­bu­ją­cym. Wi­dzie­li­śmy okiem umy­słu sa­mot­ne ko­bie­ty z tru­dem wią­żą­ce ko­niec z koń­cem, albo też żony i córki z po­świę­ce­niem god­nym bo­ha­ter­ki ciu­ła­ją­ce grosz do gro­sza – by spła­cić długi męża, a może kupić nieco ła­ko­ci cho­re­mu ojcu. Dla­te­go też wzdra­ga­li­śmy się przed kry­ty­ką twór­czo­ści ko­biet – an­gielsz­czy­zna au­tor­ki może być ku­la­wa, mó­wi­li­śmy sobie, lecz jej mo­ty­wy są aniel­skie. Zbywa jej może na wy­obraź­ni, lecz w cier­pli­wo­ści nie ma sobie rów­nych. Próż­nię umy­sło­wą tłu­ma­czył nam próż­ny żo­łą­dek, bzdu­ry uświę­cał potok łez. Lecz nie! Ta nasza teo­ria, jak wiele pięk­nych teo­rii, nie wy­trzy­ma­ła spo­tka­nia z ob­ser­wa­cją. Je­ste­śmy już dziś prze­ko­na­ni, że po­wie­ści ko­biet po­wsta­ją w naj­zu­peł­niej od­mien­nych oko­licz­no­ściach. Widać jasno, że na­dob­na pi­sar­ka nigdy nie roz­ma­wia­ła z rze­mieśl­ni­kiem ina­czej, niż przez okno ka­re­ty. O kla­sie pra­cu­ją­cej wia­do­mo jej tyle, że są to lu­dzie po­zba­wie­ni ma­jąt­ku. Pięć­set fun­tów rocz­nie ma za upo­sa­że­nie nie­le­d­wie gło­do­we. Cen­trum jej świa­ta sta­no­wią Bel­gra­via i po­sia­dło­ści ba­ro­nów. Nie mie­ści jej się w gło­wie za­in­te­re­so­wa­nie męż­czy­zną, który nie byłby wła­ści­cie­lem przy­naj­mniej roz­le­głych ziem, jeśli nie żąda od razu teki pre­mie­ra. To oczy­wi­ste, że pisze w ele­ganc­kim bu­du­arze, fioł­ko­wym tu­szem i pió­rem wy­sa­dza­nym ru­bi­na­mi, że nie ob­cho­dzą jej zu­peł­nie ra­chun­ko­we księ­gi wy­daw­cy i nie ze­tknę­ła się z żad­nym ubó­stwem prócz umy­sło­we­go. To praw­da, w jej opi­sach życia klas wyż­szych, a więc jej wła­sne­go oto­cze­nia, co rusz brak nam praw­do­po­do­bień­stwa – ale nie widać, by miała ja­kie­kol­wiek po­ję­cie o in­nych for­mach życia. O ile szlach­ta jest u niej nie­praw­do­po­dob­na, li­te­ra­ci, rze­mieśl­ni­cy i wie­śnia­cy są nie­moż­li­wi, a jej in­te­lekt zdaje się wy­jąt­ko­wo bez­stron­nie przed­sta­wiać to, co wi­dzia­ła i sły­sza­ła w rów­nie fał­szy­wym świe­tle jak to, czego nie wi­dzia­ła i nie sły­sza­ła.

 

    Nie wy­da­je nam się, żeby ist­nia­ło wiele ko­biet, które nigdy nie wi­dzia­ły ma­łe­go dziec­ka, a jed­nak w "Za­dość­uczy­nie­niu", nie­daw­no wy­da­nej po­wie­ści z ga­tun­ku ge­niu­szy w ka­pe­lu­szu, mie­nią­cej się "hi­sto­rią z życia wzię­tą", mamy dziec­ko, które w wieku lat czte­rech i pół prze­ma­wia niby Osjan:

 

    „Ah, jakże się cie­szę, miła ma­teń­ko; wi­dzia­łam... wi­dzia­łam tak cu­dow­ną osobę, jakby wszyst­ko, co pięk­ne, jak słod­ki za­pach kwia­tów i widok z Ben Le­mond, nie, to za mało, on jest jak to, o czym myślę i co widzę, kiedy jest mi bar­dzo, bar­dzo do­brze, i jak ma­tecz­ka moja, kiedy śpie­wa, a jego czoło jak to morze w od­da­li – cią­gnę­ła, wska­zu­jąc toń Morza Śród­ziem­ne­go – jakby bez końca, bez końca, albo jak te gro­ma­dy gwiazd, które naj­bar­dziej lubię oglą­dać w pięk­ne cie­płe noce... Nie patrz tak... czoło masz jak Loch Lo­mond, kiedy wieje wiatr i słoń­ce za­szło. Ja naj­bar­dziej lubię słoń­ce, kiedy tafla je­zio­ra jest gład­ka... O, tak, teraz jest naj­ład­niej­sze... A jesz­cze je upięk­sza ta ciem­na chmu­ra, która z niego ustą­pi­ła, kiedy słoń­ce nagle roz­świe­tla wszyst­kie ko­lo­ry lasu i lśnią­ce fioł­ko­we skały, i to wszyst­ko od­bi­ja się w wo­dach je­zio­ra.”

 

    Nie dziwi nas, że matka tego cudu w krót­kich maj­tecz­kach, tak żywo przy­wo­dzą­ce­go na myśl wy­rost­ka odu­rzo­ne­go dżi­nem, sama jest isto­tą bez mała wy­bit­ną. Za­pew­nia się nas, i to czę­sto, o nie­zwy­kłej ory­gi­nal­no­ści jej umy­słu, o jej ge­niu­szu, o tym, że "świa­do­ma była swej ory­gi­nal­no­ści", a przy tym miała szczę­ście zna­leźć ko­chan­ka, który rów­nież jest ge­niu­szem i czło­wie­kiem "nie­zwy­kle ory­gi­nal­ne­go umy­słu".

 

    Ko­cha­nek ten, jak czy­ta­my, choć "nie­by­wa­le po­dob­ny" do niej "ży­wo­ścią i zdol­no­ścia­mi", jed­no­cze­śnie "prze­ra­stał ją nie­po­mier­nie wiarą oraz doj­rza­ło­ścią", a ona za­uwa­ży­ła u niego "Agape, tak rzad­ki klej­not, o któ­rej czy­ta­ła i po­dzi­wia­ła sens tego grec­kie­go wy­ra­zu w Nowym Te­sta­men­cie, mając bo­wiem wiel­ką ła­twość nauki ję­zy­ków, czy­ty­wa­ła Pismo w ory­gi­na­le." Na­tu­ral­nie! Greka i he­braj­ski to dla bo­ha­ter­ki dzie­cin­na za­baw­ka, san­skryt przy­cho­dzi jej lekko jak al­fa­bet, po­słu­gu­je się ona po mi­strzow­sku każ­dym ję­zy­kiem – prócz oj­czy­ste­go. Istny Creu­zer w kry­no­li­nie. Bied­ni męż­czyź­ni. Tak nie­licz­ni spo­śród was znają choć­by he­brajsz­czy­znę, zdaje wam się, że jest się czym chwa­lić, gdy, jak Bo­ling­bro­ke, je­dy­nie "ro­zu­mie­cie tego typu uczo­ność i co się o niej pisze", i po­dzi­wia­cie, być może, ko­bie­ty, które po­tra­fią o was źle my­śleć we wszyst­kich po kolei ję­zy­kach se­mic­kich. Ale też, skoro pra­wie każda au­tor­ka za­pew­nia, że jej he­ro­ina ma "roz­kosz­nie drob­ną głów­kę", i skoro pierw­szy­mi bodź­ca­mi do roz­wo­ju jej in­te­lek­tu były praw­do­po­dob­nie kwe­stie stro­ju i ma­nier, mo­że­my wnio­sko­wać, że ję­zy­ki orien­tal­ne, o dia­lek­tach nie wspo­mi­na­jąc, chwy­ta ona w locie, jak motyl upija łyk nek­ta­ru. Zresz­tą, nie­trud­no sobie przed­sta­wić eru­dy­cję bo­ha­ter­ki, kiedy eru­dy­cja au­tor­ki jest tak jasno wi­docz­na.

 

    Bo­ha­ter­ka "Laury Gay", innej po­wie­ści z oma­wia­nej szko­ły, zdaje się mniej otrza­ska­na z greką i he­brajsz­czy­zną, lecz nad­ra­bia ten brak fi­glar­ną za­ży­ło­ścią z ła­ciń­ski­mi kla­sy­ka­mi, z "ko­cha­nym sta­rusz­kiem We­rgi­liu­szem", z "peł­nym wdzię­ku Ho­ra­cym, ła­god­nym Cy­ce­ro­nem, miłym Li­wiu­szem", wła­ści­wie tak na­tu­ral­nie przy­cho­dzą jej ła­ciń­skie pas­su­sy, że przy­ta­cza je na pik­ni­ku, w bar­dzo mie­sza­nym to­wa­rzy­stwie pań i dżen­tel­me­nów, będąc, jak czy­ta­my "naj­zu­peł­niej nie­świa­do­mą, iż szla­chet­niej­sza z płci zdol­na jest do za­zdro­ści o takie rze­czy". "I rze­czy­wi­ście" cią­gnie bio­graf­ka Laury Gay, "gdyby więk­szość owej płci sta­no­wi­ła część jej mądra i szla­chet­na, uczu­cia takie nigdy by nie po­wsta­ły, lecz póki ota­cza­ją nas ze­wsząd panny Wyn­dham i pa­no­wie Red­ford, wiel­kie ku nim mu­si­my czy­nić ustęp­stwa." Ustęp­stwa te, jak są­dzi­my, obej­mu­ją po­wstrzy­ma­nie się od ła­ciń­skich cy­ta­tów, nie­zbyt in­te­re­su­ją­cych i nie à pro­pos, któ­rych nie­licz­ne mądre i szla­chet­ne jed­nost­ki owej prze­ciw­nej płci nie chcą słu­chać tak samo, jak licz­ne głu­pie i nie­szla­chet­ne. Po­dob­nie jak do­brze wy­cho­wa­na ko­bie­ta, do­brze wy­cho­wa­ny męż­czy­zna rzad­ko cy­tu­je kla­sy­ków w to­wa­rzy­stwie. Oboje zdol­ni są po­wstrzy­mać swoją zna­jo­mość "ła­god­ne­go Cy­ce­ro­na" od prze­nik­nię­cia do zwy­kłej roz­mo­wy, i nawet alu­zje do "mi­łe­go Li­wiu­sza" nie za­wsze biorą nad nimi górę. Ale Cy­ce­ron to naj­mniej groź­na broń w kon­wer­sa­cyj­nym ar­se­na­le panny Gay. Będąc z wy­ciecz­ką na Pa­la­ty­nie, wy­gła­sza ona na­stę­pu­ją­cą prze­my­śla­ną uwagę: "Praw­da je­dy­nie obiek­tyw­nie może być czy­sta, gdyż nawet w tych wy­zna­niach, w któ­rych ona prze­wa­ża, jako że jest su­biek­tyw­na i po­dzie­lo­na na por­cje, każda z tych por­cji musi się za­bar­wić idio­syn­kra­zją, to jest, ska­zić sil­niej­szym bądź słab­szym prze­są­dem; gdy zaś w wia­rach ta­kich, jak rzym­sko­ka­to­lic­ka, igno­ran­cja, in­te­re­sow­ność, pod­sta­wa sta­ro­żyt­nej ido­la­trii i siła au­to­ry­te­tu na­ro­sły na czy­stej praw­dzie i prze­mie­ni­ły ją wresz­cie w stek prze­są­dów dla więk­szo­ści jej wy­znaw­ców. Jakże zaś nie­licz­ni, ah! po­sie­dli zapał, od­wa­gę i in­te­lek­tu­al­ną ener­gię, które zdo­ła­ją za­na­li­zo­wać te po­kła­dy i od­kryć dro­go­cen­ną perłę, le­żą­cą pod tą kupą śmie­ci." Spo­tka­li­śmy nie­jed­ną ko­bie­tę, któ­rej ob­ser­wa­cje były znacz­nie bar­dziej ory­gi­nal­ne i do­nio­słe niż te Laury Gay, ale bar­dzo rzad­ko taką, która wy­ra­ża­ła­by je rów­nie roz­wle­kle. Wy­so­ki rangą du­chow­ny, na wpół w niej za­ko­cha­ny, usły­szaw­szy po­wyż­szy śmia­ły ko­men­tarz, pełen nie­po­ko­ju za­czy­na po­dej­rze­wać u Laury skłon­no­ści wol­no­my­śli­ciel­skie. Myli się jed­nak: kiedy w przy­pły­wie ogrom­ne­go żalu z nie­zwy­kłym tak­tem błaga, by po­zwo­li­ła mu "od­świe­żyć w jej pa­mię­ci tę kry­ni­cę siły i po­cie­chy w smut­ku, o któ­rej, póki nie przy­ci­sną nas trudy życia, tak łatwo za­po­mi­na­my" do­wia­du­je­my się, że Laura "stale po­wra­ca do tej uświę­co­nej kry­ni­cy" gdzie za­pew­ne na­peł­nia mied­ni­cę. Po­mię­dzy od­mia­na­mi losu i wspa­nia­ły­mi po­wo­za­mi "Laury Gay" tra­fia­ją się strzę­py or­to­dok­sji, ale jest to or­to­dok­sja utem­pe­ro­wa­na stu­dia­mi nad "ła­god­nym Cy­ce­ro­nem" oraz "in­te­lek­tu­al­ną dys­po­zy­cją ku ana­li­zie".

 

    "Za­dość­uczy­nie­nie" jest ob­fi­ciej do­pra­wio­ne an­gli­kań­ską dok­try­ną, ale za­wie­ra też trzy­kroć wię­cej sno­bo­wa­nia się na świa­to­wość i ab­sur­dal­nych zda­rzeń, które łech­cą pod­nie­bie­nia bo­go­boj­nych trzpio­tów. Linda, bo­ha­ter­ka, jest bar­dziej skłon­na do spe­ku­la­cji i udu­cho­wio­na od Laury Gay, ale przed­sta­wio­no ją u dworu i ma wię­cej – oraz zna­ko­mit­szych – ko­chan­ków. Po­ja­wia­ją się wiel­ce zde­pra­wo­wa­ne i fa­scy­nu­ją­ce po­sta­ci ko­bie­ce, nawet fran­cu­ska lion­ne, au­tor­ka nie szczę­dzi wy­sił­ków, by uczy­nić hi­sto­rię rów­nie in­te­re­su­ją­cą, jak fa­bu­ły naj­bar­dziej nie­mo­ral­nych po­wie­ści. Fak­tycz­nie sta­no­wi ona zdu­mie­wa­ją­cą mie­sza­ni­nę klubu Al­mac­ka, szkoc­kie­go wi­zjo­ner­stwa, śnia­dań pana Ro­ger­sa, wło­skich roz­bój­ni­ków, na­wró­ceń na łożu śmier­ci, ge­nial­nych pi­sa­rek, ko­cha­nek – Wło­szek i prób otru­cia star­szych dam, wszyst­ko po­da­ne w sosie "doj­rze­wa­nia do wiary" oraz "wiel­ce ory­gi­nal­nych umy­słów". Nawet panna Susan Bar­ton, ge­nial­na pi­sar­ka, któ­rej pióro po­ru­sza się "pręd­ko i z wiel­ką pew­no­ścią, gdy two­rzy", od­rzu­ca naj­świet­niej­sze pro­po­zy­cje mał­żeń­stwa, a choć mo­gła­by być matką Lindy (skoro, jak się do­wia­du­je­my, od­trą­ci­ła jej ojca), o jej rękę ubie­ga się młody earl, ko­cha­nek po­rzu­co­ny przez bo­ha­ter­kę. Na­tu­ral­nie, ge­niusz i mo­ral­ność wy­ma­ga­ją wspar­cia od­po­wied­nich za­lot­ni­ków, by nie być nud­ny­mi, a po­boż­ność, jak wszyst­ko inne, by być comme il faut, po­win­na wejść na sa­lo­ny, i to jak naj­świet­niej­sze.

 

Uty­tu­ło­wa­na pięk­ność to bar­dziej fry­wol­na, a mniej zaj­mu­ją­ca się re­li­gią od­mia­na ge­niu­sza w ka­pe­lu­szu. O jej bo­ha­ter­kach czy­ta­my: "wzię­ła wspa­nia­łość rodu po ojcu, urodę zaś po matce, a miała w sobie ten en­tu­zjazm, który, być może, przy­stoi jej wie­ko­wi nawet u niż­szych klas, ale który wy­sub­tel­nia się w ducha sza­lo­nej ro­man­tycz­no­ści je­dy­nie u naj­szla­chet­niej­szych, któ­rzy jego wła­śnie mają za naj­lep­sze dzie­dzic­two." Ta pełna en­tu­zja­zmu młoda dama, czy­ta­jąc ga­ze­ty swemu ojcu, za­ko­chu­je się w pre­mie­rze, który to za po­śred­nic­twem ar­ty­ku­łów re­dak­cyj­nych i "stresz­czeń debat" roz­grze­wa jej wy­obraź­nię niby słoń­ce, nie dając się po­rów­nać z pro­stym wiej­skim ży­ciem zwy­kłej panny Wyn­dham. Ale wkrót­ce he­ro­ina zo­sta­je ba­ro­no­wą Umfra­vil­le, za­dzi­wia świat swą pięk­no­ścią i osią­gnię­cia­mi, kiedy wy­ska­ku­je nań ze swo­jej willi w Spring Gar­dens, a potem, jak czy­tel­nik już się do­my­ślił, spo­ty­ka do­tych­czas nie­wi­dzia­ny objet aimé. Być może słowo "pre­mier" przy­wo­dzi na myśl po­marsz­czo­ne­go lub oty­łe­go sześć­dzie­się­cio­lat­ka, niech jed­nak czy­tel­nik po­rzu­ci to wy­obra­że­nie. Lord Ru­pert Con­way zo­stał "po­wo­ła­ny, choć po­zo­sta­wał jesz­cze nie­mal mło­dzień­cem, na naj­wyż­sze sta­no­wi­sko, jaki pod­da­ny może pia­sto­wać" i nawet ma­rze­nie wy­ro­słe z ar­ty­ku­łów re­dak­cyj­nych i stresz­czeń debat nie umywa się do rze­czy­wi­sto­ści.

 

    „Drzwi znów się otwar­ły i wszedł lord Ru­pert Con­way. Eve­lyn spoj­rza­ła raz. To wy­star­czy­ło, nie roz­cza­ro­wa­ła się. Jakby w por­tret, na który długo pa­trzy­ła, nagle tchnię­to życie, jakby zstą­pił z ram na jej oczach. Jego wzrost, szla­chet­na pro­sto­ta jego obej­ścia, był to jakby oży­wio­ny Van­dy­ke, jakby ry­cerz, któ­ryś z jego ry­cer­skich przod­ków, albo ten, do któ­re­go jej wy­obraź­nia za­wsze go po­rów­ny­wa­ła, który w daw­nych wie­kach wal­czył u boku Umfra­vil­le'a z za­mor­ski­mi po­ga­na­mi. Czy to mogło się dziać rze­czy­wi­ście?”

 

    Bar­dzo w to wąt­pi­my. Z cza­sem oka­zu­je się wy­raź­nie, że pre­mie­row­skie serce jest po­ru­szo­ne. Lady Umfra­vil­le od­wie­dza kró­lo­wą w Wind­so­rze, i…

 

    „Ostat­nie­go wie­czo­ra jej po­by­tu, po po­wro­cie z prze­jażdż­ki, pan Wyn­dham za­brał ją z licz­nym to­wa­rzy­stwem na szczyt Wieży, by obej­rzeć widok. Opar­ta na blan­kach, spo­glą­da­ła z tej "do­stoj­nej wy­so­ko­ści" na roz­cią­ga­ją­cy się przed nią kraj, gdy zja­wił się u jej boku lord Ru­pert.

– Cóż za nie­po­wta­rzal­ny widok! – za­wo­ła­ła.

– Tak, błę­dem by­ło­by wy­je­chać, nie byw­szy tu, na górze. Czy jest pani za­do­wo­lo­na z wi­zy­ty?

– Ocza­ro­wa­na! Oto Kró­lo­wa, pod pa­no­wa­niem któ­rej można żyć i umrzeć, dla któ­rej można żyć i umrzeć!

– Ha! – krzyk­nął w na­głym wzru­sze­niu, i z wy­ra­zem eu­re­ki na ob­li­czu, jak gdyby od­krył wła­śnie serce bi­ją­ce z jego ser­cem w jed­nym ryt­mie.”

 

    Wyraz "eu­re­ki na ob­li­czu" na­tych­miast pod­su­wa nam myśl o ślu­bie pod ko­niec trze­cie­go tomu. Jed­nak zanim doj­dzie do tego po­żą­da­ne­go roz­wią­za­nia, na­stą­pić musi wiele nie­po­ro­zu­mień, wy­wo­ła­nych głów­nie in­try­ga­mi mści­we­go sir Lut­tre­la Wy­cher­ley, ge­niu­sza, poety i po­sta­ci z wszech miar nie­zwy­kłej. Jest on nie tylko ro­man­tycz­nym poetą, ale za­twar­dzia­łym li­ber­ty­nem, mi­strzem cy­nicz­ne­go dow­ci­pu – mimo to na­mięt­ność ku lady Umfra­vil­le tak osła­bia zdol­no­ści wy­bit­ne­go epi­gra­ma­ty­ka, że w dia­lo­gach lord przed­sta­wia się bar­dzo mar­nie. Na jej re­ku­zę bie­gnie w krza­ki i tarza się w ziemi, a oprzy­tom­niaw­szy, całą ener­gię wkła­da w dia­bo­licz­ne i za­wi­łe pro­jek­ty ze­msty. Prze­bie­ra się zatem za le­ka­rza i roz­po­czy­na oszu­kań­czą prak­ty­kę, prze­wi­du­jąc, że Eve­lyn za­cho­ru­je, a wtedy to jego wła­śnie wezwą do jej łóżka. Wresz­cie, gdy wszyst­kie jego plany zo­sta­ły po­krzy­żo­wa­ne, pisze do niej długi list po­że­gnal­ny, po cy­ta­cie z któ­re­go czy­tel­nik pozna, z jak nie­po­spo­li­tym li­te­ra­tem ma do czy­nie­nia:

 

    „O, Pani, piesz­czo­na w łożu z piór, czy kie­dyś po­świę­cisz jedną myśl nie­szczę­snej isto­cie, która do Cie­bie się zwra­ca? Czy kie­dy­kol­wiek, pły­nąc swą zło­co­ną barką po nie­zmą­co­nym stru­mie­niu po­wo­dze­nia, czy kie­dy­kol­wiek, ko­ły­sa­na naj­słod­szą mu­zy­ką – Twoje to słowa – usły­szysz od­le­głe wes­tchnie­nie z tego świa­ta, do któ­re­go od­cho­dzę?”

 

    Po­mi­mo ich na­pu­szo­nej prozy wo­li­my jed­nak uty­tu­ło­wa­ne pięk­no­ści od po­zo­sta­łych wy­mie­nio­nych tutaj ga­tun­ków. Dia­lo­gi są w nich bar­dziej na­tu­ral­ne, żyw­sze; tra­fia się uczci­wa nie­wie­dza, ale nie pe­dan­te­ria; a czy­tel­nik może brać na wiarę wy­bit­ność umy­słu bo­ha­ter­ki, gdy nie jest za­sy­py­wa­ny jej ar­gu­men­ta­cją prze­ciw­ko scep­ty­kom i fi­lo­zo­fom, ani jej roz­wią­za­nia­mi ta­jem­nic wszech­świa­ta.

 

    Au­tor­ki ge­niu­szy w ka­pe­lu­szach są za­dzi­wia­ją­co zgod­ne w do­bo­rze stylu. W ich dzie­łach znaj­dzie­my prze­waż­nie damę lub dżen­tel­me­na przy­po­mi­na­ją­ce­go wszech­stron­no­ścią drze­wo bemu; ko­cha­nek miewa zwy­kle męską pierś; umy­sły prze­peł­nia to lub owo, serca są czar­ne, zda­rze­nia po­żyt­ko­wa­ne, przy­ja­ciół po­wie­rza się ziemi, dzie­ciń­stwo to czas bez­tro­ski, słoń­ce jest świe­tli­stym bytem, zmie­rza­ją­cym ku swemu mor­skie­mu łożu, albo zbie­ra kro­ple desz­czu na swym ogni­stym łonie, życie to dar pełen me­lan­cho­lii, Al­bion i Sco­tia służą jako przy­miot­ni­ki w co­dzien­nej roz­mo­wie. Także za­war­te w nich ko­men­ta­rze mo­ral­ne przy­po­mi­na­ją sie­bie na­wza­jem, na przy­kład "Fak­tem jest, smut­nym, lecz praw­dzi­wym, że wszy­scy wła­ści­wie lu­dzie, bied­ni czy bo­ga­ci, po­dą­ża­ją za złymi przy­kła­da­mi" albo "Książ­ki, nawet naj­po­spo­lit­sze, za­wie­ra­ją nie­kie­dy in­for­ma­cje, z któ­rych można wy­cią­gnąć uży­tecz­ne wnio­ski" albo też "Pod­łość zbyt czę­sto za­po­ży­cza język cnoty", lub "Za­słu­gi i szla­chet­ność duszy muszą ist­nieć, by zo­stać do­ce­nio­ne, gdyż krzy­kli­wa pre­ten­sjo­nal­ność nie zwie­dzie tych, któ­rzy zbyt do­brze znają ludz­kość, by łatwo ich było oszu­kać", a także "By prze­ba­czyć, mu­si­my naj­pierw zo­stać zra­nie­ni." Z pew­no­ścią ist­nie­ją czy­tel­ni­cy, któ­rym po­wyż­sze mą­dro­ści zdają się nie­sły­cha­nie celne i cięte – prze­cież tak czę­sto wi­dzi­my je po­dwój­nie i po­trój­nie pod­kre­ślo­ne ołów­kiem, oraz przy­stro­jo­ne licz­ny­mi wy­krzyk­ni­ka­mi przez de­li­kat­ne rącz­ki, za­pew­ne po to, by na resz­tę życia za­cho­wać te głę­bo­kie myśli, z ich nie­po­wta­rzal­ną très vrai, w pa­mię­ci. Styl owych po­wie­ści czę­sto wy­róż­nia się ob­fi­to­ścią szyku prze­staw­ne­go, jak rów­nież pra­co­wi­tym uni­ka­niem po­spo­li­tych, co­dzien­nych fraz. Roz­gnie­wa­ni mło­dzi dżen­tel­me­ni wo­ła­ją "Także to, ażem mnie­mał!" a w ciągu przed­obied­niej pół­go­dzin­ki młoda dama in­for­mu­je swego są­sia­da, że gdy po raz pierw­szy czy­ta­ła Szek­spi­ra, "wy­mknę­ła się do parku, by jak pta­szek w gę­stwi­nie za­paść się po­mię­dzy na­tchnio­ne stro­ny wiel­kie­go cza­ro­dzie­ja". Ale naj­wię­cej wy­sił­ku twór­czy­ni ge­niu­sza w ka­pe­lu­szu po­świę­ca fi­lo­zo­fii. Au­tor­ka "Laury Gay" na przy­kład, po­łą­czyw­szy bo­ha­te­rów wę­złem mał­żeń­skim, do­da­je we­se­lu splen­do­ru na­stę­pu­ją­cą uwagą: "gdy­byż scep­ty­cy, któ­rych oczy od tak dawna wpa­trzo­ne są w ma­te­rię, że ni­cze­go in­ne­go nie widzą już w czło­wie­ku, zdol­ne były prze­nik­nąć, wraz z ser­cem i duszą, takie nie­biań­skie szczę­ście, rze­kli­by wtedy, że dusza czło­wie­ka i polip nie mają wspól­nych przod­ków, ni wspól­nej fak­tu­ry." Dzier­żą­ca pióro ko­bie­ta jest, jak widać, zdol­na zo­ba­czyć rze­czy nie­ma­te­rial­ne; jej wzrok do­strze­ga nie tylko po­spo­li­te fe­no­me­na, ale nie­kie­dy pada na no­ume­na, zy­sku­jąc wy­jąt­ko­wą umie­jęt­ność wpra­wia­nia w zdu­mie­nie kry­ty­ków, nawet przed­sta­wi­cie­li tej nie­zwy­kłej, choć nie­zna­nej, szko­ły, która twier­dzi, ja­ko­by ludz­ka dusza miała fak­tu­rę po­li­pa.

 

    Naj­bar­dziej godne po­li­to­wa­nia spo­śród głu­pich pło­dów ko­bie­ce­go pióra są te, które na­zwie­my księ­ga­mi pro­ro­czy­mi – po­wie­ści wy­kła­da­ją­ce re­li­gij­ne, fi­lo­zo­ficz­ne lub etycz­ne teo­rie au­to­rek. Wśród ko­biet zdaje się po­ku­to­wać po­gląd, nieco zbli­żo­ny do tego, który uzna­je za wy­rocz­nie idio­tów, ja­ko­by naj­lep­szym po­słań­cem oświe­ce­nia był czło­wiek naj­bar­dziej wy­zu­ty ze zdro­we­go roz­sąd­ku. Są­dząc z ich dzieł, pewne damy uwa­ża­ją, że nie­wia­ry­god­na igno­ran­cja, za­rów­no w dzie­dzi­nie nauki, jak i co­dzien­ne­go życia, naj­le­piej przy­go­to­wu­je do wy­gła­sza­nia opi­nii na naj­trud­niej­sze py­ta­nia etycz­ne i teo­re­tycz­ne. Ich prze­pis na roz­wią­zy­wa­nie fi­lo­zo­ficz­nych trud­no­ści przed­sta­wia się mniej wię­cej tak: weź ko­bie­cą głowę, wy­pchaj ją moż­li­wie naj­drob­niej po­rwa­ny­mi strzęp­ka­mi fi­lo­zo­fii i li­te­ra­tu­ry oraz nie­praw­da­mi na temat spo­łe­czeń­stwa, za­wieś nad biur­kiem na parę go­dzin dzien­nie, po­da­waj na go­rą­co z marną an­gielsz­czy­zną, kiedy nikt tego nie chce. Trud­no o pi­sar­kę ksiąg pro­ro­czych, która nie by­ła­by naj­zu­peł­niej pewna swo­jej umie­jęt­no­ści roz­strzy­ga­nia kwe­stii teo­lo­gicz­nych, która cza­sa­mi po­wąt­pie­wa­ła­by w swą zdol­ność od­gra­ni­cze­nia dobra od zła na każ­dym ko­ściel­nym przy­ję­ciu, która nie wie­dzia­ła do­kład­nie, w czym błą­dzi ludz­kość. Jakże nie­szczę­śli­wi są fi­lo­zo­fo­wie, skoro nie dane im było za­się­gnąć jej rady. Pani taka wzdy­cha nad po­ża­ło­wa­nia god­nym nie­rób­stwem tych wiel­kich pi­sa­rzy, któ­rzy w swej skrom­no­ści ogra­ni­czy­li się do prze­bu­do­wy­wa­nia wła­snych do­świad­czeń na prozę, dla któ­rych do­sta­tecz­nie trud­ną pracą jest przed­sta­wia­nie ludzi i rze­czy ta­ki­mi, jakie są. "Nie roz­wią­za­li żad­nych wiel­kich za­gad­nień" – ale ona chęt­nie na­pra­wi ich za­nie­dba­nia, swoją teo­rię życia i ka­te­chizm umiesz­cza­jąc w opo­wia­da­niu o mi­ło­ści, w któ­rym do­brze uro­dzo­ne damy i dżen­tel­me­ni mie­rzą się z od­po­wied­ni­mi do ich po­zy­cji od­mia­na­mi losu, ku wiel­kie­mu zdu­mie­niu de­istów, oks­ford­czy­ków i skraj­nych pro­te­stan­tów, oraz ku pod­bu­do­wie tego fa­scy­nu­ją­ce­go odła­mu chrze­ści­jań­stwa, który albo stresz­cza swe praw­dy w jed­nym zda­niu wy­pi­sa­nym wer­sa­li­ka­mi, albo wy­bu­cha fa­jer­wer­kiem aste­ry­sków na stro­nie trzy­sta trzy­dzie­stej. Ow­szem, damy i dżen­tel­me­ni za­pew­ne wy­da­dzą się czy­tel­ni­ko­wi zdu­mie­wa­ją­co nie­po­dob­ni do tych, któ­rych miał przy­jem­ność lub nie­przy­jem­ność po­znać, zwy­kle bo­wiem umie­jęt­no­ści na­szej au­tor­ki w za­kre­sie opi­sy­wa­nia praw­dzi­we­go życia i bliź­nich stoją w pro­por­cji od­wrot­nej do pew­no­ści sie­bie, z jaką wy­po­wia­da się o Bogu i życiu po śmier­ci, zwy­kle zaś praw­dzi­we idee przed­sta­wia ona za po­mo­cą fał­szy­wych ob­ra­zów.

 

    Bar­dzo ty­po­wym przed­sta­wi­cie­lem księ­gi pro­ro­czej jest "Enig­ma: karta z kro­nik rodu Wol­chor­ley". Roz­wi­kła­nie "enig­my", którą ta po­wieść sobą przed­sta­wia, wy­ma­ga nie­wąt­pli­wie zdol­no­ści nie mniej ty­ta­nicz­nych niż te, któ­ry­mi dys­po­nu­je au­tor­ka, cho­dzi bo­wiem ni mniej, ni wię­cej, ale o pro­blem ist­nie­nia zła. Pro­blem ten zo­sta­je po­sta­wio­ny, a roz­wią­za­nie męt­nie za­po­wie­dzia­ne już na pierw­szej stro­nie. Ener­gicz­na młoda dama o kru­czych wło­sach mówi "Życie to nie­roz­wią­zal­na za­gad­ka", a skrom­na młoda dama o wło­sach kasz­ta­no­wych spo­glą­da na por­tret Matki Bo­skiej, który wła­śnie ko­piu­je i "Tam zda­wa­ło się kryć roz­wią­za­nie tej wiel­kiej enig­my". Styl owej po­wie­ści jest rów­nie wspa­nia­ły, jak jej sens; nie­któ­re ustę­py oka­za­ły się prze­ra­stać nasze poj­mo­wa­nie, choć po­świę­ci­li­śmy im wiele wy­sił­ku; nie po­mo­gły nawet sta­ran­nie roz­miesz­czo­ne wer­sa­li­ki i kur­sy­wa, mu­si­my więc po­cze­kać, by nasz "po­ziom du­cho­wy" osią­gnął takie wy­ży­ny, że zdo­ła­my coś zro­zu­mieć. O Er­ne­ście, wzor­co­wym mło­dym du­chow­nym, który przy każ­dej oka­zji pro­stu­je ścież­ki bliź­nich, czy­ta­my, że "nie ob­cho­dzi­ło go mał­żeń­stwo ryn­ko­we­go ro­dza­ju, po­prze­dzo­ne spo­łecz­ną pro­fa­na­cją"; że jed­nej peł­nej nie­po­ko­ju nocy "sen nie na­wie­dził jego po­dzie­lo­ne­go serca, w któ­rym bu­rzo­wa­ły się roz­ma­ite typy i kom­bi­na­cje zro­śnię­tych uczuć żalu i ra­do­ści" oraz że "nie­zdo­len był znieść ludz­kie­go to­wa­ru, ja­kie­goż by nie był sortu, za jaką cenę sprze­da­wa­ny, czy za­chwa­la­ny za po­boż­ność, czy uro­dze­nie, jego prawa dusza nie­na­wi­dzi­ła tego, któ­re­go ul­ti­ma­tum, sa­mo­oszu­ki­wa­nie, ja­wi­ło mu się wiel­kim du­cho­wym kłam­stwem, 'ży­ją­cym dla pu­sto­ty, oszu­ku­ją­cym i oszu­ki­wa­nym', nie wie­rzył bo­wiem, by fi­lak­te­rium i sze­ro­ka la­mów­ka na odzie­niu były za­le­d­wie sztucz­ką so­cje­ty" (Kur­sy­wa po­cho­dzi od au­tor­ki – ufamy, że uła­twi czy­tel­ni­ko­wi zro­zu­mie­nie tego frag­men­tu). O sir Lio­ne­lu, wzor­co­wym sta­rym dżen­tel­me­nie, do­wia­du­je­my się, że "ten pro­sty ideał wieku śred­nie­go, po­zba­wio­ny swej anar­chii i de­ka­den­cji, w nim wła­śnie zda­wał się ożyć, gdy więzy łą­czą­ce ludzi ule­pio­ne były z he­ro­icz­nej gliny.  Pier­wo­rod­ne barwy nie­ska­la­nej wiary i praw­dy, wy­ry­te w zwy­kłej ludz­kiej duszy i zmie­sza­ne w tu­dor­skim łuku bra­ter­stwa, gdy pier­wot­ne prawo po­rząd­ku niań­czy­ło i mno­ży­ło każdą od­po­wied­nio do jej ro­dza­ju, we wza­jem­nej współ­za­leż­no­ści". Jasno stąd widać, jak barwy, wy­ry­te uprzed­nio w duszy, mie­sza­ją się, two­rząc łuk, na któ­rym to łuku ko­lo­rów – za­pew­ne tęczy – prawo po­rząd­ku niań­czy­ło i mno­ży­ło – za­pew­ne łuk i to prawo – od­po­wied­nio do ro­dza­ju? Je­że­li czy­tel­ni­ko­wi mało wia­do­mo­ści o sir Lio­ne­lu, mo­że­my dodać, że w jego duszy "na­uko­we po­łą­cze­nia myśli nie­zdol­ne były wy­wo­łać peł­niej­szych har­mo­nii praw­dy i dobra niż te, które kryły się w pier­wot­nych pul­sa­cjach, uno­szą­cych się niby at­mos­fe­ra do­oko­ła!" oraz, że gdy pie­czę­to­wał list: "Ah! ten czuj­ny puls w łonie do­bre­go czło­wie­ka po­wró­cił echem pro­stej praw­dy, że szcze­ry świa­dek tego serca, co go nie po­tę­pi­ło, gdy jego oko, wil­got­ne od mi­ło­ści, spo­czę­ło, i to z pewną odzie­dzi­czo­ną po przod­kach dumą, na nie­zbla­kłym motto rodu 'LO­IAU­TE'".

 

    Po­dob­ny wznio­sły styl wy­pła­sza po­spo­li­tość z naj­try­wial­niej­szych dro­bia­zgów. Czło­wiek zwy­czaj­ny po­wie­dział­by, że eg­zem­plarz Szek­spi­ra leżał na sa­lo­no­wym sto­li­ku, lecz au­tor­ka "Enig­my", tak roz­mi­ło­wa­na w bu­du­ją­cych pe­ry­fra­zach, in­for­mu­je czy­tel­ni­ka, że na stole spo­czy­wa­ło "owo źró­dło ludz­kiej myśli i uczu­cia, które pod­no­si serce tym jed­nym imie­niem 'Szek­spir'". Stróż nocny za­uwa­ża świa­tło pa­lą­ce się w oknie póź­niej w noc, niż zwy­kle, myśli więc sobie, że lu­dzie, któ­rzy wy­sia­du­ją po no­cach, gdy mogą iść do łóżka, są nie­mą­drzy; ale, że ten fakt mógł­by się wydać zbyt co­dzien­ny i po­spo­li­ty, przed­sta­wia się go w taki oto ude­rza­ją­cy i me­ta­fi­zycz­ny spo­sób: "Zdu­miał się – jak to bywa, gdy myśli się o in­nych, z ko­niecz­no­ści w od­ręb­nej oso­bie, a zatem (choć­by­śmy sobie tego wzbra­nia­li) przyj­mu­jąc fał­szy­we za­ło­że­nia – jakie to było inne od tego, co sam by uczy­nił, z jaką przy­jem­no­ścią się­gnął­by po spo­czy­nek, z któ­re­go tak nie­wie­le ro­bio­no sobie we­wnątrz". Lokaj – zwy­czaj­ny Je­ames o gru­bych łyd­kach i wy­ma­wia­ją­cy sa­mo­gło­ski na przy­de­chu – otwie­ra drzwi na dzwo­nek, co jest oka­zją do uka­za­nia czy­tel­ni­ko­wi, że na­le­ży on do "tej sze­ro­kiej klasy roz­piesz­czo­nych słu­żal­ców, ob­ję­tych klą­twą Kaina, włó­czę­gów po tej ziemi, któ­rych ocena dru­gie­go czło­wie­ka za­wi­sła od wy­dat­ków i pie­nię­dzy (...) Oni to, i im po­dob­ni, O, An­glio, są fał­szy­wym świa­tłem twej spo­twor­nia­łej cy­wi­li­za­cji!" Sły­sze­li­śmy już o roz­ma­itych "fał­szy­wych świa­tłach" od dra Cum­min­ga i Ro­ber­ta Owena, od dra Pu­seya i od roz­ma­itych me­diów przy ich sto­li­kach, ale nigdy o fał­szy­wym świe­tle pro­mie­niu­ją­cym z plu­szu i pudru.

 

    I po­dob­nie, spra­wy, z któ­ry­mi czło­wiek cy­wi­li­zo­wa­ny styka się na co dzień, wy­no­szo­ne są do rangi prze­ra­ża­ją­cych klęsk, a damy w su­tych spód­ni­cach i man­tyl­kach à la Chi­no­ise za­cho­wu­ją się w spo­sób, jaki przy­stoi bo­ha­ter­kom me­lo­dra­ma­tów. Pani Percy, płyt­ka, świa­to­wa ko­bie­ta, pra­gnie, by jej syn Ho­ra­cy wziął za żonę Grace o kasz­ta­no­wych wło­sach, jest ona bo­wiem dzie­dzicz­ką; jed­nak on, jak to się zda­rza synom, za­ko­chu­je się w kru­czo­wło­sej Kate, ubo­giej krew­nej dzie­dzicz­ki. Co wię­cej, sama Grace wy­ka­zu­je wszel­kie ob­ja­wy do­sko­na­łej obo­jęt­no­ści wobec Ho­ra­ce­go. W ta­kich ra­zach sy­no­wie by­wa­ją na­dą­sa­ni lub roz­gnie­wa­ni, matki, kiedy nie są roz­draż­nio­ne, knują in­try­gi, zaś młode ubo­gie krew­ne czę­sto nie śpią po no­cach, i wiele pła­czą. Przy­wy­ka­my do po­dob­nych rze­czy, tak, jak przy­wy­kli­śmy już do za­ćmień księ­ży­ca i nie pło­szy­my ich wię­cej wrza­ska­mi ani bi­ciem w cy­no­we kotły. Nie sły­sze­li­śmy nigdy o mod­nej pani, która za­cho­wy­wa­ła­by się w ta­kich oko­licz­no­ściach tak, jak pani Percy. Za­uwa­żyw­szy pew­ne­go dnia Ho­ra­ce­go po­grą­żo­ne­go w roz­mo­wie z Grace, jego matka, nie mając po­ję­cia, o czym roz­ma­wia­ją, bez żad­nych po­wo­dów, by są­dzić, że Grace, pani domu i sza­nu­ją­ca się osoba, przy­ję­ła­by ewen­tu­al­ne oświad­czy­ny jej syna, bie­gnie ku nim i chwy­ta oboje w ra­mio­na, mó­wiąc "za­ru­mie­nio­na i z pod­nie­ce­niem": "Cóż za wiel­kie szczę­ście, bo, czyż nie mogę cię tak na­zy­wać, Grace? Moja Grace, Grace mego Ho­ra­ce­go! moje dro­gie dzie­ci!" Syn wy­ja­śnia jej, że za­szło nie­po­ro­zu­mie­nie, że jest za­rę­czo­ny z Kate, za czym zo­sta­je­my ura­cze­ni na­stę­pu­ją­cą sceną:

 

    „Wy­pro­sto­waw­szy się na bez­pre­ce­den­so­wą wy­so­kość (!) z ocza­mi roz­bły­ska­ją­cy­mi pło­mie­niem jej gnie­wu – Podły chłop­cze! – rze­kła, ochry­ple i z po­gar­dą, za­ci­ska­jąc pięść.

– Bądź prze­klę­ty, skoro tego pra­gniesz! Skłoń swą ża­ło­sną głowę i po­zwól matce...

– Nie prze­kli­naj! – prze­mó­wił niski głos zza ich ple­ców, a pani Percy drgnę­ła, prze­stra­szo­na, jakby uj­rza­ła przy­by­sza z sa­mych nie­bios, jak prze­ry­wa jej grzesz­ny akt.

Ho­ra­cy tym­cza­sem opadł na ko­la­na o jej stóp i skrył twarz w rę­kach.

– Kim więc ona jest, kim?

Za­praw­dę, jego 'duch opie­kuń­czy' wstą­pił po­mię­dzy niego i pełne lęku słowa, które, choć nie­za­słu­żo­ne, mu­sia­ły­by za­kryć niby całun przy­szłe jego losy, za­klę­ciem nie do ze­rwa­nia, nie do cof­nię­cia.

Blada po ziem­sku, lecz spo­koj­na nie­ru­cho­mym, sta­lo­wym spo­ko­jem śmier­ci – je­dy­na tu spo­koj­na osoba – oto stała Ka­the­ri­ne, a jej słowa ude­rza­ły ucho dźwię­ka­mi nie­zno­śnie po­wol­ny­mi i wy­raź­nie roz­gra­ni­czo­ny­mi, dzwo­nią­cy­mi w sercu jak mroź­ne, po­je­dyn­cze ude­rze­nia ja­ko­we­goś strasz­li­we­go ca­ril­lo­nu.

– Pra­gnął mnie zwią­zać szcze­rą przy­się­gą, lecz ja jej nie przy­ję­łam, nie mo­żesz zatem... nie śmiesz go wy­kląć. A teraz – cią­gnę­ła, wzno­sząc rękę do nieba, gdzie unio­sły się także jej wiel­kie ciem­ne oczy, roz­ognio­ne bla­skiem czy­sto­ści, który po raz pierw­szy cier­pie­nie roz­pa­li­ło w owych peł­nych pasji gał­kach – oto przy­się­gam, że na dobre czy na złe, Ho­ra­cy Wol­chor­ley i ja nie wy­mie­ni­my ślu­bów bez zgody jego matki, bez jej bło­go­sła­wień­stwa!”

 

Tutaj, po­dob­nie jak w całej po­wie­ści, do­strze­ga­my to po­mie­sza­nie, tak cha­rak­te­ry­stycz­ne dla głu­pich pło­dów ko­bie­ce­go pióra. Fa­bu­ła roz­gry­wa się w oto­cze­niu zu­peł­nie współ­cze­snym – gra się tutaj polki i dys­ku­tu­je o ruchu oks­fordz­kim – a jed­nak bo­ha­te­ro­wie, zda­rze­nia oraz spo­so­by za­cho­wa­nia się zo­sta­ły wy­rwa­ne z bar­dzo eklek­tycz­ne­go zbio­ru ro­man­sów. Mamy więc śle­pe­go Ir­land­czy­ka – har­fi­stę "prze­ży­tek barw­nych bar­dów z le­gend", wy­ska­ku­ją­ce­go na nas znie­nac­ka pod­czas her­bat­ki w wiej­skiej szkół­ce nie­dziel­nej; mamy sza­lo­ną Cy­gan­kę w szkar­łat­nym płasz­czu, śpie­wa­ją­cą uryw­ki ro­man­tycz­nych pie­śni i wy­ja­wia­ją­cą na łożu śmier­ci se­kret, który, w po­łą­cze­niu ze świa­dec­twem ską­pe­go karła – kupca, po­zdra­wia­ją­ce­go ob­cych prze­kleń­stwem i dia­bo­licz­nym śmie­chem, po­zwa­la do­wieść, że Er­nest, wzor­co­wy młody du­chow­ny, jest bra­tem Kate; mamy też nie­ludz­ko cno­tli­we­go Ir­land­czy­ka Bar­neya, który od­kry­wa fał­szer­stwo przez po­rów­na­nie daty na kwe­stio­no­wa­nym do­ku­men­cie z datą oszu­kań­cze­go pod­pi­su, kiedy ten wła­śnie do­ku­ment, oka­za­ny w są­dzie, stał się pod­sta­wą ka­ta­stro­fal­nej de­cy­zji. "The Hall", gdzie miesz­ka sir Lio­nel, jest sza­cow­ną wiej­ską sie­dzi­bą sta­re­go rodu, co, jak przy­pusz­cza­my, skła­nia wy­obraź­nię au­tor­ki ku don­żo­nom i blan­kom, na któ­rych, "Ah! straż­nik dmie w swój róg", bo kiedy miesz­kań­cy sie­dzą w swych sy­pial­niach nocą, którą Ple­ace­man X. z pew­no­ścią pa­mię­ta, i zrywa się wiatr, o któ­rym mówi nam się naj­pierw, że jest słaby, a potem, że przy­gi­na ga­łę­zie sta­rych ce­drów aż do ziemi, po­pa­da ona w tę śre­dnio­wiecz­ną ma­nie­rę opi­sy­wa­nia (kur­sy­wa po­cho­dzi od nas): "Flaga roz­wi­nę­ła się na ten dźwięk, i za­trze­po­ta­ła swym opie­kuń­czym skrzy­dłem, gdy spło­szo­na sowa trze­po­ta­ła swoim w blusz­czach; fir­ma­ment spo­glą­dał na nią ar­gu­so­wym okiem – „mil­czą­ce me­lo­die che­ru­bi­nów”. I patrz! dwa ude­rze­nia roz­le­gły się z wieży straż­ni­czej, i "Druga go­dzi­na!" wy­brzmia­ło echem w dole.”

 

    Po­wie­ści takie, jak "Enig­ma" przy­po­mi­na­ją nam ry­sun­ki, które by­stre dzie­ci cza­sa­mi robią "z głowy", a na któ­rych wi­dzi­my z pra­wej no­wo­cze­sną willę, na pierw­szym pla­nie dwóch ry­ce­rzy w heł­mach, a po lewej ty­gry­sa szcze­rzą­ce­go zęby w dżun­gli, a wszyst­kie te przed­mio­ty łączy tylko to, że ar­ty­sta uznał je za ładne, a może bar­dziej jesz­cze to, że pa­mię­ta je z in­nych ob­ra­zów.

 

    Mimo to lu­bi­my au­tor­kę bar­dziej, kiedy po­pi­su­je się na swych szczu­dłach śre­dnio­wiecz­nych, niż na tych pro­ro­czych, na któ­rych opo­wia­da o "Ich", "su­biek­tyw­nym", "obiek­tyw­nym" i wy­kła­da peł­nię chrze­ści­jań­skiej praw­dy, sto­ją­cej po­mię­dzy "nad­mia­rem po pra­wi­cy i upad­kiem po le­wi­cy". Po­sta­cie nie­trzy­ma­ją­ce się ści­śle tej linii trak­to­wa­ne są z pełną wy­ro­zu­mia­ło­ści wyż­szo­ścią. O pew­nej pan­nie In­shqu­ine czy­ta­my, wspo­mo­że­ni kur­sy­wą i wer­sa­li­ka­mi, że "funk­cja, nie zaś forma, JAKO nie­unik­nio­ny ze­wnętrz­ny wyraz ducha w na­szych cza­sach ta­ber­na­ku­lów, nie­znacz­nie ją po­chła­nia­ła". Zaś à pro­pos panny May­jar, ewan­ge­licz­ki nieco zbyt chęt­nej do opo­wia­da­nia o swych wi­zy­tach u cho­rych i sta­nie ich dusz, do­wia­du­je­my się, że wzor­co­wy du­chow­ny "nie bę­dzie wy­klu­czał, z po­wo­dów po­wierz­chow­nych, pod­skór­ne­go dą­że­nia pa­cjen­ta ku dobru, ani też do­brych ko­rzy­ści, mimo wszyst­ko od­no­szo­nych przez pod­miot". Wy­obra­ża­my sobie pre­cy­zję wy­mo­wy i wy­su­nię­ty pod­bró­dek, które tak słabo od­da­je kur­sy­wa zdo­bią­ca wy­po­wie­dzi owej damy! Nie bę­dzie­my tu cy­to­wa­li jej pro­ro­czych słów na temat dok­try­ny, są to bo­wiem kwe­stie zbyt po­waż­ne, by je po­ru­szać na tych stro­nach.

 

    Może się zda­wać im­per­ty­nen­cją sto­so­wa­nie epi­te­tu "głu­pia" wobec po­wie­ści świad­czą­cej o tak wiel­kim oczy­ta­niu i pracy umy­słu, jak "Enig­ma", lecz sto­su­je­my go z roz­wa­gą. Skoro, jak wia­do­mo od dawna, wiel­ka eru­dy­cja nie czyni męż­czy­zny mę­dr­cem, bar­dzo skrom­na eru­dy­cja tym bar­dziej nie uczy­ni mądrą ko­bie­ty. A naj­kło­po­tliw­szą od­mia­ną ko­bie­cej głu­po­ty jest od­mia­na li­te­rac­ka, do­star­cza bo­wiem amu­ni­cji po­pu­lar­ne­mu prze­są­do­wi, ja­ko­by ko­bie­ty nie po­win­ny otrzy­my­wać kon­kret­niej­sze­go wy­kształ­ce­nia.

 

    Gdy męż­czyź­ni widzą dziew­czę­ta mar­nu­ją­ce czas na roz­mo­wy o cze­pecz­kach i suk­niach ba­lo­wych, na chi­cho­ty i sen­ty­men­tal­ne zwie­rze­nia; albo ko­bie­ty w śred­nim wieku źle wy­cho­wu­ją­ce dzie­ci i za­ba­wia­ją­ce się zło­śli­wy­mi plot­ka­mi, nic dziw­ne­go, że mówią "Na li­tość boską, dajmy dziew­czę­tom lep­sze wy­kształ­ce­nie, niech mają ja­kieś lep­sze te­ma­ty, ja­kieś kon­kret­ne spra­wy". Ale po kil­ku­go­dzin­nej roz­mo­wie z li­te­rac­ką pro­ro­ki­nią, czy po kil­ku­go­dzin­nej lek­tu­rze jej książ­ki, po­wie­dzą za­pew­ne "Kiedy ko­bie­ta zy­sku­je jakąś wie­dzę, jaki z niej czyni uży­tek! Za­miast wro­snąć w kul­tu­rę, zbie­ra jej strzęp­ki; za­miast na­brać skrom­no­ści i roz­sąd­ku dzię­ki oby­ciu z my­śla­mi i fak­ta­mi staje się roz­go­rącz­ko­wa­ną piew­czy­nią wła­snych osią­gnięć; jak gdyby w czymś na kształt umy­sło­we­go lu­ster­ka wiecz­nie oglą­da­ła wła­sną 'in­te­li­gen­cję'; od­bie­ra ape­tyt przy stole dys­ku­sja­mi o me­ta­fi­zy­ce, wy­no­si się ponad go­rzej po­in­for­mo­wa­nych męż­czyzn, na przy­ję­ciach szuka oka­zji, by nam gło­sić ka­za­nia o fun­da­men­tal­nej kwe­stii sto­sun­ku ducha i ma­te­rii. I spójrz­cie na to, co pisze! Męt­ność ma za głę­bię, bom­ba­stycz­ność za elo­kwen­cję, sztucz­ność za ory­gi­nal­ność; na jed­nej stro­nie po­pi­su­je się, na dru­giej prze­wra­ca ocza­mi, na trze­ciej stroi miny, na czwar­tej hi­ste­ry­zu­je. Może i prze­czy­ta­ła licz­ne pisma wiel­kich męż­czyzn, i nie­licz­ne wiel­kich ko­biet, ale jak miesz­ka­niec York­shi­re nie po­tra­fi od­róż­nić wła­snej an­gielsz­czy­zny od mowy lon­dyń­czy­ka, tak i ona nie jest zdol­na do­strzec róż­ni­cy mię­dzy ich sty­lem, a wła­snym. Tylko chwa­li­pięc­two przy­cho­dzi jej na­tu­ral­nie. Nie. Gleba umy­słu prze­cięt­nej ko­bie­ty jest zbyt płyt­ka i ja­ło­wa, by ją orać, uro­sną na niej tylko nie­wy­ma­ga­ją­ce kwia­ty."

 

    Ow­szem, męż­czy­zna, który po­dej­mu­je takie de­cy­zje na pod­sta­wie tak po­wierz­chow­nych ob­ser­wa­cji, nie po­wi­nien być za­li­cza­ny do mę­dr­ców, ale nie dys­ku­tu­je­my teraz jego opi­nii – wska­zu­je­my je­dy­nie, jak są one nie­świa­do­mie pod­trzy­my­wa­ne przez licz­ne ko­bie­ty przyj­mu­ją­ce na sie­bie za­da­nie re­pre­zen­to­wa­nia ko­bie­ce­go in­te­lek­tu. Nie są­dzi­my, by ja­ki­kol­wiek męż­czy­zna utwier­dził się w po­dob­nym prze­ko­na­niu, ob­cu­jąc z ko­bie­tą praw­dzi­wie kul­tu­ral­ną, któ­rej umysł po­chła­nia wie­dzę, a nie jest przez nią po­chła­nia­ny. Ko­bie­ta rze­czy­wi­ście kul­tu­ral­na, po­dob­nie jak rze­czy­wi­ście kul­tu­ral­ny męż­czy­zna, na­bie­ra dzię­ki swej wie­dzy na­tu­ral­no­ści i skrom­no­ści w obej­ściu. Wie­dza po­zwa­la jej uj­rzeć sie­bie samą i wła­sne opi­nie w nieco sen­sow­niej­szej pro­por­cji; nie jest pie­de­sta­łem, sto­jąc na któ­rym ro­iła­by sobie, że obej­mu­je wzro­kiem wszyst­kich i wszyst­ko, ale punk­tem ob­ser­wa­cyj­nym, z któ­re­go może sama sie­bie pra­wi­dło­wo oce­nić. Nie rzuca cy­ta­ta­mi z po­ezji i nie nie cy­tu­je Cy­ce­ro­na bez po­wo­du, nie dla­te­go, by są­dzi­ła, że musi czy­nić ustęp­stwa wobec mę­skich uprze­dzeń, ale po­nie­waż taki spo­sób po­pi­sy­wa­nia się wła­sną pa­mię­cią i zna­jo­mo­ścią ła­ci­ny nie wy­da­je jej się bu­du­ją­cy ani ele­ganc­ki. Nie pisze ksią­żek, któ­rych nie­zdol­ni są pojąć fi­lo­zo­fo­wie, może dla­te­go, że po­tra­fi na­pi­sać książ­ki, które ich za­chwy­cą. Roz­mo­wa z nią jest ła­twiej­sza, niż z któ­rą­kol­wiek inną, po­nie­waż ro­zu­mie swego part­ne­ra, a nie za­le­ży jej wcale na uświa­do­mie­niu mu, że on jej nie ro­zu­mie. Roz­mów­ca nie uzy­ska od niej in­for­ma­cji, tego su­row­ca kul­tu­ry, ale współ­czu­cie, jej naj­de­li­kat­niej­szą esen­cję.

 

    Klasę licz­niej­szą od ksiąg pro­ro­czych (prze­waż­nie za­in­spi­ro­wa­nych przez jakiś odłam High Church lub chrze­ści­jań­skie­go trans­cen­den­ta­li­zmu) sta­no­wi ga­tu­nek, który mo­że­my na­zwać opo­wie­ścia­mi ko­lo­rat­ki – re­pre­zen­tu­je on ewan­ge­lic­ki spo­sób my­śle­nia i od­czu­wa­nia. Po­wieść taka jest ro­dza­jem ele­ganc­kiej ulot­ki, czymś na kształt lecz­ni­cze­go po­wi­deł­ka dla mło­dych dam z Low Church, ewan­ge­lic­kim sub­sty­tu­tem mod­nej li­te­ra­tu­ry, po­dob­nie jak zjaz­dy ma­jo­we za­stę­pu­ją operę. Nawet dzie­ci kwa­kier­skie mają chyba prawo do tej przy­jem­no­ści, którą daje lalka; musi to jed­nak być lalka odzia­na w zgrzeb­ną su­kien­kę i cze­pek, nie lalka świa­to­wa przy­stro­jo­na gazą i świe­ci­deł­ka­mi. A nie wy­obra­ża­my sobie, by mogły ist­nieć młode damy – może poza ame­ry­kań­ski­mi odła­ma­mi wy­zna­nia ewan­ge­lic­kie­go, gdzie prak­ty­ku­je się śluby bez za­lo­tów – które po­tra­fi­ły­by się obejść bez ro­man­sów. Młode damy wy­zna­nia ewan­ge­lic­kie­go po­trze­bu­ją zatem ewan­ge­lic­kich ro­man­sów, w któ­rych burz­li­we i słod­kie na­mięt­no­ści uświę­ca­ne są zbaw­czy­mi na­uka­mi o Zmar­twych­wsta­niu i Od­ku­pie­niu. Po­wie­ści te róż­nią się od ksiąg pro­ro­czych tak, jak człon­ki­nie Low Church czę­sto róż­nią się od wy­znaw­czyń High Church: są nieco mniej za­ro­zu­mia­łe, znacz­nie mniej wie­dzą, nieco mniej uwagi po­świę­ca­ją skład­ni, wy­ka­zu­ją się też znacz­nie mniej­szym sma­kiem.

 

    Or­lan­dem ewan­ge­lic­kiej li­te­ra­tu­ry jest młody pa­stor wi­dzia­ny ocza­mi klasy śred­niej, wśród któ­rej ba­ty­sto­wy koł­nie­rzyk dzia­łać ma na serca pa­nien po­dob­nie, jak epo­le­ty na serca dziew­cząt klas wyż­szych. W prze­cięt­nej po­wie­ści tego ga­tun­ku bo­ha­ter nie­mal za­wsze jest mło­dym pa­sto­rem, być może źle wi­dzia­nym przez świa­to­we ma­mu­sie, lecz pod­bi­ja­ją­cym serca ich córek, które "nigdy nie za­po­mną tego ka­za­nia"; pełne czu­ło­ści spoj­rze­nia pa­da­ją z am­bo­ny, za­miast z loży ope­ro­wej, tête-à-têtes uroz­ma­ica­ne są cy­ta­ta­mi z Pisma, za­miast z po­etów, a py­ta­nia o tem­pe­ra­tu­rę uczuć bo­ha­ter­ki mie­sza­ją się z nie­po­ko­jem o stan jej duszy. Tło por­tre­tu mło­de­go pa­sto­ra za­wsze sta­no­wi to­wa­rzy­stwo za­moż­ne i do­brze ubra­ne, jeśli nie modne – bo śmiesz­ność ewan­ge­lic­ka jest rów­nie skłon­na do sno­bi­zmu, jak każda inna – zaś ewan­ge­licz­ka – au­tor­ka, na jed­nej stro­nie ob­ja­śnia­ją­ca czy­tel­ni­ko­wi, czym jest ko­zioł ofiar­ny, na dru­giej ma am­bi­cję uka­zać ma­nie­ry i dia­lo­gi ary­sto­kra­tów. Jej por­tret ele­ganc­kie­go to­wa­rzy­stwa bywa czę­sto fa­scy­nu­ją­cym stu­dium wy­sił­ku ewan­ge­lic­kiej wy­obraź­ni, ale jeden szcze­gół w po­wie­ściach ze szko­ły ko­lo­rat­ki po­zo­sta­je za­wsze do­sko­na­le re­ali­stycz­ny – ich uko­cha­ny bo­ha­ter, młody ewan­ge­lic­ki pa­stor musi być po­sta­cią zu­peł­nie ni­ja­ką.

 

    Naj­śwież­sza po­wieść tego ga­tun­ku, którą mamy pod ręką, to "Stary szary ko­ściół". Jest ona ogrom­nie senna i nudna. Au­tor­ka nie wy­da­je się szcze­gól­nie wy­zna­wać na ni­czym kon­kret­nym, z tru­dem przy­szło­by nam zgad­nąć, w ja­kich to ży­cio­wych oko­licz­no­ściach zy­ska­ła do­świad­cze­nie, gdyby nie pewne pro­stac­kie cechy stylu, wska­zu­ją­ce na to, że styka się ona głów­nie z oso­ba­mi, któ­rych ma­nier i cha­rak­te­rów nie oszli­fo­wa­ła kul­tu­ra kon­wer­sa­cji, lecz nie zdo­ła­ła z tego wy­cią­gnąć ko­rzy­ści. Po­szu­ki­wa­nie bo­ha­te­rów wśród her­bo­wych karet trud­niej się wy­ba­cza pi­sa­rzom ewan­ge­lic­kim, niż ja­kim­kol­wiek innym. Praw­dzi­we dra­ma­ty ewan­ge­lic­kie – a jest ich nie­prze­bra­ne bo­gac­two, o ile komuś star­czy ge­niu­szu, by je roz­po­znać i przed­sta­wić – roz­gry­wa­ją się na łonie klasy śred­niej i niż­szej. A czyż ewan­ge­li­ków nie zaj­mu­je przede wszyst­kim to, co słabe i małe, a nie wiel­kie? Dla­cze­go więc nasze ewan­ge­lic­kie au­tor­ki nie chcą nam po­ka­zy­wać, jak w prak­ty­ce wy­glą­da­ją ich po­glą­dy re­li­gij­ne na przy­kła­dzie ludzi (a jest ta­kich wielu na świe­cie), któ­rzy nie trzy­ma­ją po­wo­zu, "nawet dwu­kół­ki", któ­rzy po­tra­fią nawet zjeść obiad bez srebr­ne­go wi­del­ca, w któ­rych ustach wąt­pli­wa an­gielsz­czy­zna au­tor­ki brzmia­ła­by na­tu­ral­nie? Czemu nie wi­du­je­my por­tre­tów życia re­li­gij­ne­go wśród an­giel­skich ro­bot­ni­ków fa­brycz­nych, rów­nie cie­ka­wych jak por­tre­ty życia re­li­gij­ne­go czar­nych skre­ślo­ne przez panią Stowe? Za­miast tego po­boż­ne damy przy­pra­wia­ją nas o mdło­ści książ­ka­mi przy­wo­dzą­cy­mi na myśl świe­żo "na­wró­co­ną" ko­bie­tę świa­to­wą – nie stra­ci­ła upodo­ba­nia do wy­staw­nych obia­dów, ale za­pra­sza teraz du­chow­nych, a nie aman­tów; rów­nie wiele czasu po­świę­ca stro­jom, ale wy­bie­ra spo­koj­niej­sze ko­lo­ry i wzory; jej kon­wer­sa­cja po­zo­sta­je ba­nal­na, ale do­pra­wio­na ewan­ge­lią za­miast plo­tek. W "Sta­rym sza­rym ko­ście­le" mamy do czy­nie­nia z taką wła­śnie ewan­ge­lic­ką tra­we­sta­cją mod­nej po­wie­ści, i nie brak w niej, oczy­wi­ście, pod­łe­go, in­try­ganc­kie­go ba­ro­ne­ta. Warto tutaj przy­to­czyć prób­kę roz­mo­wy pro­wa­dzo­nej przez tego ary­sto­kra­tycz­ne­go bir­ban­ta, stylu bo­ga­te­go w kur­sy­wę i so­czy­ste alu­zje, god­ne­go panny Squ­eers. Zwie­dza­jąc wie­czo­rem ruiny Ko­lo­seum Eu­sta­chy, młody du­chow­ny, od­cią­ga bo­ha­ter­kę, pannę Lu­shing­ton, od resz­ty to­wa­rzy­stwa, pla­nu­jąc tête-à-tête. Za­zdro­sny ba­ro­net daje swemu gnie­wo­wi uj­ście w na­stę­pu­ją­cych sło­wach:

 

„Oto są, a pan­nie Lu­shing­ton z pew­no­ścią nic nie grozi, jest bo­wiem pod opie­ką wie­leb­ne­go pa­pie­ża Eu­sta­che­go pierw­sze­go, który nie­wąt­pli­wie ura­czył ją bu­du­ją­cą ho­mi­lią o grzesz­no­ści pra­daw­nych pogan, któ­rzy, jak prze­ka­zu­je tra­dy­cja, w tym wła­śnie miej­scu po­szczu­li dzi­ki­mi stwo­ra­mi bied­ne­go świę­te­go Pawła! O, nie! nie, po­my­li­łem się chyba, i zdra­dzi­łem się z bra­kiem w du­cho­wo­ści, nie był to prze­cież ani świę­ty Paweł, ani tutaj. Ale mniej­sza, to rów­nie dobre czy­ta­nie na dziś, i rów­nie do­brze można z niego przejść do zde­ge­ne­ro­wa­nych chrze­ści­jań­skich pogan współ­cze­sno­ści z ich pa­skud­ny­mi prak­ty­ka­mi, by skoń­czyć za­chę­tą "wyjdź­cie spo­śród nich i odłącz­cie się od nich", i je­stem pe­wien, panno Lu­shing­ton, że wy­peł­ni­ła dziś pani ten nakaz nie­zwy­kle skru­pu­lat­nie, bo od przy­jaz­du nikt z nas pani nie oglą­dał. Ale wszy­scy chyba zgo­dzi­my się, że wy­ciecz­ka upły­nę­ła wiel­ce przy­jem­nie, i je­stem pe­wien, że czu­je­my ogrom­ną wdzięcz­ność wobec pana Graya, że ją za­pro­po­no­wał, a jest on tak zna­ko­mi­tym ci­ce­ro­ne, że mam na­dzie­ję usły­szeć od niego inne, rów­nie za­chwy­ca­ją­ce po­my­sły.”

 

Tego ro­dza­ju sło­wo­tok, za­rów­no w dia­lo­gach, jak i w nar­ra­cji, ilu­stru­ją­cy tyleż, ile zły ry­su­nek, a co naj­wy­żej su­ge­ru­ją­cy, co ma za­miar zi­lu­stro­wać, wy­peł­nia książ­kę. Bez wąt­pie­nia w po­ję­ciu dro­giej au­tor­ki sta­no­wi on o kształ­cą­cej na­tu­rze po­wie­ści, za­chę­ca matki – chrze­ści­jan­ki do wrę­cza­nia jej cór­kom. Ale wszyst­ko jest względ­ne. Spo­ty­ka­li­śmy Ame­ry­ka­nów – we­ge­ta­rian, któ­rych zwy­kłe po­sił­ki skła­da­ły się z su­chej mącz­ki, a kiedy po­trze­bo­wa­li cze­goś na pod­nie­ce­nie ape­ty­tu, do­sy­py­wa­li mącz­ki zwil­żo­nej; mo­że­my więc sobie wy­obra­zić, że ist­nie­ją wśród ewan­ge­li­ków kręgi, w któ­rych "Stary szary ko­ściół" po­chła­nia się jako fa­scy­nu­ją­cą be­le­try­sty­kę.

 

    Ale być może naj­mniej straw­ny­mi z głu­pich po­wie­ści są przed­sta­wi­ciel­ki klasy no­wo­cze­snych sta­ro­żyt­no­ści, od­sła­nia­ją­ce przed nami co­dzien­ne spra­wy mę­dr­ców i cza­row­ni­ków fa­ra­ona, skry­te ro­man­se Sen­na­che­ry­ba czy umy­sło­we zma­ga­nia i osta­tecz­ne na­wró­ce­nie złot­ni­ka De­me­triu­sza. Nad głu­pią po­wie­ścią mo­że­my się przy­naj­mniej po­śmiać, ale idio­tyzm ce­chu­ją­cy tę sta­ro­żyt­ni­czą szko­łę jest na to zbyt cięż­ki i nie­zgrab­ny. Cóż ja­śniej uka­zu­je nie­zdol­ność au­to­rek do oceny wła­snych ta­len­tów, niż wiecz­ne po­dej­mo­wa­nie się zadań, któ­rym od­dał­by spra­wie­dli­wość tylko ge­niusz po­łą­czo­ny z ol­brzy­mią wie­dzą? Na­tu­ral­nie, oży­wie­nie prze­szło­ści może się udać je­dy­nie zgrub­nie – za­wsze tchnie­my mniej lub wię­cej współ­cze­sno­ści w sta­ro­żyt­ne formy;

 

    Was ihr den Geist der Ze­iten he­isst,

    Das ist im Grund der Her­ren eigner Geist,

    In dem die Ze­iten sich be­spie­geln.

 

    Ge­niusz, za­po­znaw­szy się ze wszyst­ki­mi świa­dec­twa­mi mi­nio­ne­go czasu, nie­kie­dy po­tra­fi siłą swego współ­czu­cia od­two­rzyć bra­ku­ją­ce nutki "mu­zy­ki ludz­ko­ści" i z odłam­ków po­skle­jać ca­łość, która rze­czy­wi­ście przy­bli­ży nam dawne dzie­je, przed­sta­wi je na­szym mniej wy­ostrzo­nym zmy­słom – lecz ta od­mia­na wy­obraź­ni musi na­le­żeć do naj­rzad­szych, wy­ma­ga bo­wiem za­rów­no do­kład­nej i szcze­gó­ło­wej wie­dzy, jak i twór­czej iskry. A mimo to stale na­ty­ka­my się na damy stro­ją­ce ubó­stwo swych umy­słów w sta­ro­żyt­ne ko­stiu­my, wkła­da­ją­ce wła­sną omdle­wa­ją­cą sen­ty­men­tal­ność w usta rzym­skim we­stal­kom i egip­skim księż­nicz­kom, a swoje pre­ten­sjo­nal­ne ar­gu­men­ty – fa­ry­ze­uszom i grec­kim fi­lo­zo­fom. Ostat­nim przy­kła­dem tego strasz­li­we­go bał­wań­stwa jest "Ado­ni­ja, hi­sto­ria Ży­dow­skiej Dia­spo­ry", na­le­żą­ca do serii, która, jak się nas za­pew­nia "łączy dobry gust, humor i mocne za­sa­dy mo­ral­ne". "Ado­ni­ja", jak są­dzi­my, ma być opo­wie­ścią o "za­sa­dach mo­ral­nych", dobry gust i humor zo­sta­wia zaś innym tomom. Okład­ka za­pew­nia nas, że przed­sta­wio­ne wy­da­rze­nia są "nie­sły­cha­nie in­te­re­su­ją­ce", a przed­mo­wa koń­czy się na­stę­pu­ją­co "Czy­tel­ni­kom, któ­rych in­te­re­su­ją losy roz­pro­szo­nych dzie­ci Izra­ela i Judy, stro­ny ni­niej­sze mogą do­star­czyć, prócz roz­ryw­ki, także wie­dzy na ważny temat". Po­nie­waż "ważny temat", na który ma do­star­czać wie­dzy owa książ­ka, po­zo­stał bez­i­mien­ny, mo­że­my przy­pusz­czać, że cho­dzi o ja­kieś ezo­te­rycz­ne i nie­po­ję­te dla nas spra­wy. Je­że­li jed­nak ma on mieć co­kol­wiek wspól­ne­go z dia­spo­rą ży­dow­ską na któ­rym­kol­wiek eta­pie jej hi­sto­rii, są­dzi­my, że trój­ko­wa uczen­ni­ca wie już o niej znacz­nie wię­cej, niż mo­gła­by się do­wie­dzieć z tej "Hi­sto­rii Dia­spo­ry". "Ado­ni­ja" to po pro­stu ro­mans naj­po­dlej­sze­go sortu, po­da­wa­ny za rzecz dy­dak­tycz­ną, jak są­dzi­my, dla­te­go, że bo­ha­ter jest ży­dow­skim jeń­cem, a bo­ha­ter­ka – rzym­ską we­stal­ką, ich przy­ja­cie­le prze­cho­dzą na chrze­ści­jań­stwo po za­sto­so­wa­niu naj­szyb­szej i naj­prost­szej me­to­dy za­le­ca­nej przez To­wa­rzy­stwo Kon­wer­sji Żydów, a także dla­te­go, że nor­mal­ny język za­stą­pio­ny jest dzi­wacz­nym, ora­tor­skim sty­lem, który pewne po­wie­ścio­pi­sar­ki uwa­ża­ją za na­da­ją­cy sta­ro­żyt­ne­go po­sma­ku, i który na­tych­miast roz­po­zna­je­my po fra­zach ta­kich, jak "ten olśnie­wa­ją­cy ta­lent kró­lo­wa­nia, z pew­no­ścią po­sia­da­ny przez ce­sa­rza Ne­ro­na", "więd­ną­ca la­to­rośl wspa­nia­łe­go krze­wu", "cno­tli­wa to­wa­rzysz­ka jego łoża", "ah, na Westę!" czy "po­wia­dam tobie, Rzy­mia­ni­nie". Po­śród cy­ta­tów zdo­bią­cych okład­ki tego dzie­ła znaj­dzie­my wy­po­wiedź panny Sinc­la­ir, która in­for­mu­je nas, że "Twory wy­obraź­ni otwar­cie służą lu­dziom nauki, mę­dr­com i oso­bom po­boż­nym". Czy­tel­nik ma stad za­pew­ne wy­cią­gnąć uciesz­ny wnio­sek, że dr Dau­be­ny, pan Mill czy pan Mau­ri­ce mogą się od­da­wać lek­tu­rze "Ado­ni­ji", nie będąc zmu­szo­ny­mi ukry­wać tego za­ka­za­ne­go owocu za po­dusz­ka­mi ka­na­py czy pod sto­łem.

 

     "Nie bądź pie­ka­rzem, jeśli głowę masz z masła" mówi stare przy­sło­wie, które można tak wy­ło­żyć: niech ko­bie­ta nie pcha się do dru­kar­ni, jeśli nie jest go­to­wa po­nieść kon­se­kwen­cji. Zda­je­my sobie spra­wę, że nasze uwagi róż­nią się bar­dzo od re­cen­zji, które, stale od­grze­wa­jąc te same emo­cje, prze­ży­wa­ne zwy­kle, jak są­dzi­my, przez po­łoż­ne i mamki, po­wta­rza­ją jed­nej au­tor­ce po dru­giej, że "wi­ta­ją" jej płody "z ra­do­ścią". Zda­je­my sobie spra­wę, że damy, prze­ciw któ­rym zwra­ca się ostrze na­szej kry­ty­ki, przy­wy­kły sły­szeć je­dy­nie naj­wy­myśl­niej­sze słowa po­chwa­ły. Spo­sób, w jaki od­da­ją rze­czy­wi­stość, ma być ge­nial­ny, po­sta­cie mi­strzow­sko na­kre­ślo­ne, styl fa­scy­nu­ją­cy, emo­cje wy­ra­fi­no­wa­ne. Ale jeśli damy te gar­dzą pro­sto­tą na­szej wy­mo­wy, chcie­li­by­śmy je po­pro­sić o chwil­kę re­flek­sji nad skąp­stwem mi­łych słów, a czę­sto i uszczy­pli­wo­ścią, z jaką ich chwal­cy trak­tu­ją te pi­sar­ki, któ­rych dzie­ła mają wejść do ka­no­nu li­te­ra­tu­ry. Kiedy tylko ko­bie­ta okaże ge­niusz, albo choć praw­dzi­wy ta­lent, na­tych­miast na­gra­dza się ją za to skrom­ny­mi wy­ra­za­mi uzna­nia i ostrą kry­ty­ką. Za­cho­dzi tu zdu­mie­wa­ją­ca pra­wi­dło­wość – kiedy umie­jęt­no­ści pi­sar­ki stoją na zerze, apro­ba­ta dzien­ni­ka­rzy osią­ga punkt wrze­nia; wobec śred­nich au­to­rek nie prze­kra­cza tem­pe­ra­tu­ry let­nie­go dnia, zaś au­tor­ki do­sko­na­łe spo­ty­ka­ją się z re­ak­cją wręcz lo­do­wa­tą. Har­riet Mar­ti­ne­au, Cur­rer Bell i pani Ga­skell były trak­to­wa­ne rów­nie bez­ce­re­mo­nial­nie, jak męż­czyź­ni. Każdy zaś kry­tyk, który wy­so­ko oce­nia przy­szły wkład ko­biet w li­te­ra­tu­rę, z za­sa­dy po­wstrzy­mu­je się od spe­cjal­nych po­chlebstw wobec dzieł na­pi­sa­nych przez panie. Jest bo­wiem oczy­wi­ste dla każ­de­go, kto bez­stron­nie i sze­ro­ko zba­dał pi­sar­stwo ko­biet, że naj­więk­sze jego sła­bo­ści leżą nie tyle nawet w dzie­dzi­nie in­te­lek­tu, co w nie­wy­ro­bie­niu dys­po­zy­cji mo­ral­nych, które służą do­sko­na­le­niu się pi­sa­rza – cier­pli­wo­ści, pra­co­wi­to­ści, po­czu­cia od­po­wie­dzial­no­ści za wy­da­wa­ne dzie­ła oraz sza­cun­ku dla świę­tej sztu­ki pi­sar­skiej. Więk­szość pi­sa­nych przez damy ksią­żek zdra­dza tę lek­kość, która po­cho­dzi z braku wy­ma­gań; tę ła­twość two­rze­nia nie­do­rzecz­nych kom­bi­na­cji i sła­be­go na­śla­dow­nic­twa, które ukró­ci­ła­by odro­bi­na sa­mo­kry­ty­cy­zmu; po­dob­nie osoby cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ne słu­chu mu­zycz­ne­go śpie­wa­ją fał­szy­wie, gdy ob­da­rzo­ne bar­dzo nie­wiel­ką wraż­li­wo­ścią na mu­zy­kę – mil­czą. Głu­pią próż­ność, kar­mią­cą się wi­do­kiem wła­sne­go na­zwi­ska w druku, za­miast tłu­mić świa­do­mo­ścią po­ni­że­nia in­te­lek­tu­al­ne­go i mo­ral­ne­go, które przy­nie­sie z sobą au­tor­stwo jaw­nej bzdu­ry, pod­sy­ca się jesz­cze kłam­li­wy­mi su­ge­stia­mi, ja­ko­by na­pi­sa­nie cze­go­kol­wiek zgoła było już do­wo­dem ge­niu­szu nie­wia­sty. Są­dzi­my zatem, że li­te­ra­tu­ra ko­bie­ca fał­szy­wie świad­czy o po­zio­mie umy­sło­wym prze­cięt­nej ko­bie­ty, oraz, że o ile nie­licz­ne ko­bie­ty pi­szą­ce do­brze stoją znacz­nie po­wy­żej niej, o tyle licz­ne ko­bie­ty pi­szą­ce źle stoją znacz­nie po­ni­żej owej prze­cięt­nej. Dzię­ki temu zaś co ostrzej­si kry­ty­cy speł­nia­ją godne dżen­tel­me­na za­da­nie i wy­świad­cza­ją damom choć tę przy­słu­gę, po­zba­wia­jąc au­tor­ki es­ty­my, którą darzy się je tylko ze wzglę­du na ich płeć, i która mo­gła­by uczy­nić pi­sar­stwo atrak­cyj­nym, a tym samym od­strę­cza­jąc od tego za­ję­cia ko­bie­ty po­zba­wio­ne zdol­no­ści.

 

    Zwy­kle uspra­wie­dli­wia się ko­bie­ty zo­sta­ją­ce pi­sar­ka­mi bez przy­go­to­wa­nia twier­dze­niem, że spo­łe­czeń­stwo nie po­zwa­la im pod­jąć in­ne­go za­ję­cia. Spo­łe­czeń­stwo jest wi­no­waj­cą w wielu spra­wach, i od­po­wia­da za po­wsta­nie wielu wa­dli­wych dóbr, od nie­smacz­nych ma­ry­nat po nie­smacz­ne wier­sze. Ale, po­dob­nie jak ma­te­rię i rząd Jej Kró­lew­skiej Mości, i inne po­dob­ne abs­trak­cje, spo­łe­czeń­stwo gani się nie­za­słu­że­nie rów­nie czę­sto, jak się je chwa­li. Na każdą ko­bie­tę chwy­ta­ją­cą za pióro z ko­niecz­no­ści ist­nie­ją, jak są­dzi­my, trzy ko­bie­ty chwy­ta­ją­ce za nie z próż­no­ści. Jest zresz­tą coś tak zdro­we­go i czy­ste­go w samym akcie za­ra­bia­nia na chleb, że naj­ohyd­niej­sze wy­two­ry li­te­ra­tu­ry ko­bie­cej nie mogły po­wstać w po­dob­nych oko­licz­no­ściach.  "Każdy trud przy­no­si zyski", lecz głu­pie płody ko­bie­ce­go pióra zdają nam się re­zul­ta­tem nie trudu, a próż­nej krzą­ta­ni­ny.

 

    Na szczę­ście nie mu­si­my po­le­gać na ar­gu­men­ta­cji, by do­wieść, że be­le­try­sty­ka jest dzie­dzi­ną, w któ­rej ko­bie­ta po­tra­fi, na swój spo­sób, w pełni do­rów­nać męż­czyź­nie. Licz­ne na­zwi­ska, za­rów­no au­to­rek ży­ją­cych, jak i zmar­łych, świad­czą jasno, że ko­bie­ty mogą pisać po­wie­ści nie tylko dobre, ale na­le­żą­ce do naj­lep­szych, po­wie­ści prze­sy­co­ne szcze­gól­nym du­chem, tak nie­po­dob­nym do mę­skie­go oglą­du i po­dej­ścia do świa­ta. Żadne środ­ki wy­cho­waw­cze nie utrzy­ma­ją ko­biet z dala od be­le­try­sty­ki, nie ma też dru­giej dzie­dzi­ny sztu­ki tak po­zba­wio­nej sztyw­nych wy­ma­gań. Jak masy kry­sta­licz­ne, może ona przy­jąć do­wol­ną formę, a mimo to po­zo­stać pięk­ną – mu­si­my tylko za­sto­so­wać wła­ści­we skład­ni­ki: rze­tel­ną ob­ser­wa­cję, humor i uczu­cie. Ale to wła­śnie brak sztyw­nych zasad tak fa­tal­nie przy­nę­ca do pi­sa­nia ko­bie­ty bez ta­len­tu. Mało to praw­do­po­dob­ne, by dama miała cał­ko­wi­cie fał­szy­we mnie­ma­nie na temat swo­ich umie­jęt­no­ści w grze na pia­ni­nie, wy­ma­ga­ją­cej po­ko­na­nia pew­nych tech­nicz­nych trud­no­ści, na któ­rych z pew­no­ścią po­le­gnie osoba po­zba­wio­na ta­len­tu. Każda sztu­ka opar­ta na kon­kret­nej tech­ni­ce jest w pew­nym stop­niu za­bez­pie­czo­na przed ma­śla­ny­mi rę­ka­mi. Lecz po­wie­ścio­pi­sarz nie ma przed sobą żad­nych pro­gów, na któ­rych mógł­by się po­tknąć, żad­nych obiek­tyw­nych kry­te­riów, które po­zwo­li­ły­by mu od­róż­nić głu­pią ła­twość od mi­strzo­stwa. I tak po­wta­rza się stara hi­sto­ria osła La Fon­ta­ine'a, który przy­kła­da pysk do fletu i, stwier­dziw­szy, że po­wsta­je wtedy dźwięk, woła “Moi, aus­sie, je joue de la flute”. Bajkę tę po­le­ca­my uwa­dze każ­dej czy­tel­nicz­ki, któ­rej grozi nie­bez­pie­czeń­stwo po­więk­sze­nia licz­by "głu­pich pło­dów ko­bie­ce­go pióra".

 

Au­tor­ką ni­niej­sze­go fe­lie­to­nu jest Mary Ann Evans, le­piej znana jako Geo­r­ge Eliot. Nie przy­pi­suj go sobie, bo dowie się o tym całe mia­stecz­ko.

Cy­ta­ty z Pisma Świę­te­go za Bi­blią Ty­siąc­le­cia. Cytat z Szek­spi­ra w prze­kła­dzie L. Ulri­cha.

Komentarze

Prze­kład nie­po­praw­ny po­li­tycz­nie. Mia­łam go już w for­mie mniej wię­cej go­to­wej na po­cząt­ku lata, ale pu­bli­ka­cja tro­chę się opóź­ni­ła. Nic to. Mi­łe­go czy­ta­nia.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Prze­czy­ta­łem z wy­pie­ka­mi na twa­rzy! Świet­na re­cep­ta na be­st­sel­ler.

 

Pokój – szczę­śli­wość; ale bo­jo­wa­nie Byt nasz pod­nieb­ny

Na be­st­sel­ler – nie. Czy­sta praw­da.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

 

Przy­po­mi­nam wszyst­kim, któ­rzy tego po­trze­bu­ją.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tar­ni­no, po­dzi­wiam Twoją wy­trwa­łość. Nie byłem w sta­nie prze­czy­tać w ca­ło­ści za pierw­szym razem, ale nie mo­głem sobie od­mó­wić po­wro­tu. Wstrzą­sa­ją­ce, aż trud­no uwie­rzyć. Po­win­no mieć tag: Hor­ror, ale wtedy bym nie czy­tał. laugh

Ku­ur­czę, chyba muszę po­dzie­lić aka­pi­ty :) W ogóle teraz widzę parę błę­dów. I kiedy ja to po­pra­wię?

(Daj­cie TAR­DIS!)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

We­dług ży­cze­nia:

Coś tu się po­psu­ło...

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

wrzut kom­cia na test struk­tu­ry

 

Edit:

 

Dobra, to tylko por­tal nie­do­ma­ga. Nie ob­słu­gu­je ‘wklej gra­fi­kę’ jak trze­ba. Nie­ste­ty. Misiu, twoja gra­fi­ka nie dośc, że się nie wkle­iła, to jesz­cze skryp­cik zdur­niał i ‘przy­tu­lił’ ci Tar­ni­nę

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Wg ży­cze­nia:

i na do­da­tek

heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tar­ni­no, nie wie­dzia­łem, jaki wy­brać kolor, ale uzna­łem, że lep­szy ten niż czar­ny, roz­miar M po­wi­nien być dobry. Za­ba­wecz­ka ma oczy, które mnie urze­kły, po­dob­nie jak te w Twoim awa­ta­rze. :)

Dzię­ku­ję ^^ Mój awa­tar przed­sta­wia Sza­re­go, a nie do­mo­we­go skrza­ta, ale cza­sem nie widać róż­ni­cy :D

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka