- publicystyka: Splat!FilmFest 2025

publicystyka:

relacje

Splat!FilmFest 2025

Autorzy tekstu:

Joanna Kułakowska

ŁukaszM. Wiśniewski

 

Splat!FilmFest 2025, czyli już 11. edycja festiwalu poświęconego grozie, kinu gatunkowemu i arthouse’owemu (lub jak kto woli – arthousowemu) z dużą reprezentacją fantastyki, niestety dobiegła końca. W dniach 24 – 31 października odbyło się kilkadziesiąt projekcji filmowych i rozmaitych wydarzeń towarzyszących. W programie znalazło się 38 filmów pełnometrażowych (poza trzema klasykami absolutne nowości), trzy bloki filmów krótkometrażowych, dyskusje i spotkania z twórcami, możliwość odwiedzenia stoisk „CD-Action”, Kultury Gniewu, Zakładu Tatuatorskiego Syrena oraz – last but not least – festiwalowego z koszulkami i innymi pamiątkowymi ciekawostkami. A w niedzielę 2 listopada, o godz. 19.00, miało miejsce swoiste zwieńczenie festiwalu – spektakl w TR Warszawa, czyli choreograficzny body horror „Laguna”.

 

 

Czwartek i (drugi) piątek na Splat!FilmFest nie odstawały poziomem intensywności imprezy od reszty festiwalowych dni. W czwartek można było obejrzeć reboot jednego z hitów wypożyczalni VHS z lat 80., czyli cudownie tandetne, pulpowe fantasy spod znaku magii i miecza (co nad wyraz istotne, utrzymane w realizacyjnym klimacie tamtych czasów) pod znamiennym tytułem „Deathstalker”. Części widowni zapewne więcej powie tytuł „Łowca śmierci”, którym opatrzona była cała seria kultowych dziełek. To koprodukcja amerykańsko-kanadyjska, wyreżyserowana przez Stevena Kostanskiego. Generalnie był to „dzień amerykański”, gdyż resztę filmów stanowiły produkcje z USA. A zatem program filmowy obejmował: dokument o słynnej wrestlerce, która przecierała szlaki już nie tyle kobietom, co poważnemu ich traktowaniu jako gwiazd wrestlingu, a nie zaledwie barwnego dodatku do show, czyli „Lunatic. Historia Luny Vachon” Kate Kroll; body horror „Teraz tu mieszkam” – reżyserski debiut Julie Pacino (córki Ala); miks czarnej komedii i horroru z elementami SF „Krwawy nokaut” Madellaine Paxton (po seansie odbyło się Q&A z udziałem Mila Cawthorne’a); komediowy horror Todda Rohala pod tytułem niepublikowalnym w mediach społecznościowych, który jechał po bandzie, obrawszy sobie za cel przede wszystkim zaszokowanie widza/widzki, jak również dreszczowiec „The Dutchman” Andre Gainesa.

 

Ponadto chętni mogli uczestniczyć w masterclass Aleksandara Radivojevica „Jak powstawał »Serbski film«”. Wisienkę na torcie i zwieńczenie dnia stanowiła gala Ppw x Splat!FilmFest: Clash of the Creeps. Jak „dzień amerykański”, to trzeba i zakończyć po „amerykańsku”. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą, PpW Ewenement Wrestling to warszawska federacja profesjonalnego wrestlingu. Specjalnością wyżej wymienionej jest hardcore wrestling, a więc show przy użyciu drabin, ławek, drutów kolczastych, świetlówek i co tam jeszcze komu wpadnie do głowy... albo na głowę. Nie ma co ukrywać – bardzo lubimy tę federację, gdyż jej członkowie potrafią dostarczyć nielichej rozrywki spod znaku radosnego wygrzewu. (Biesiad, Biesiad!!! ...poniosło nas, ale tylko trochę). Tym razem zawodnicy musieli zmierzyć się z potworami z horrorów, spektakl był strasznie zabawny.

 

Piątek, ostatni dzień festiwalu w Kinotece, miał bardzo dobry repertuar. Tego dnia na Splat!FilmFest odbyły się następujące seanse i wydarzenia: amerykański dramat psychologiczny, a zarazem dreszczowiec SF „Redux Redux” braci Kevina i Matthew McManusów; serbski horror „Karmadonna” Aleksandara Radivojevica (po projekcji Q&A z reżyserem i producentem filmu); brytyjski thriller „Retreat” Teda Evansa (co ciekawe, zrealizowany niemal całkowicie w języku migowym); groteskowy komediohorror „Syrena” Tylera Cornacka z USA (a w zasadzie z Florydy...); horror SF „Jimmy i Stiggs” Joe Begosa oraz film zamknięcia – kolejna odsłona kultowej serii „V/H/S”, czyli „V/H/S/Halloween” (twórcy: Casper Kelly, Bryan M. Ferguson, R.H. Norman, Alex Ross Perry, Micheline Pitt, Paco Plaza, Anna Zlokovic). Można było obejrzeć również jedno z dwóch przedstawień sztuki „Laguna” w TR Warszawa, prezentowanej w ramach Splata.

 

Spośród tego dobra naszą szczególną uwagę zwróciły następujące obrazy: „Deathstalker”, „P***** mojego syna!”, „Redux Redux”, „Karmadonna”, „Syrena”, a także „Jimmy i Stiggs”.

 

 

Najpierw wybraliśmy się w podróż sentymentalną. Seria filmowa „Deathstalker” została już nieco zapomniana, ale w latach 80. i 90. XX w. obrosła swoistym kultem, można ją było dostać w większości wypożyczalni VHS na świecie. Były to tanie filmy fantasy klasy B, mające za zadanie pozwolić królowi filmów klasy B, Rogerowi Cormanowi, zarobić na fali popularności obrazów o Conanie. Kręcono je w Argentynie, która po upadku junty starała się przypodobać USA, więc filmowcy mogli liczyć na rozmaite ulgi. W zeszłym roku gruchnęła wieść, że kanadyjski reżyser Steven Kostanski pracuje nad rebootem „Łowcy śmierci”, ale przyda mu się jeszcze trochę środków, więc rusza kampania na platformie Kickstarter. Pieniądze udało się zebrać i powstał film samoświadomy i aż do kości wierny serii sprzed czterech dekad. Praktyczne efekty specjalne (oraz poklatkowe animacje szkieletów!), wszechobecny camp i bombastyczna fabuła – jest tu wszystko, co powinno być, wyjąwszy nagi cyc i ostentacyjny seksizm. Wyszedł z tego hołd dla epoki VHS – co prawda, trudno było oczekiwać, by w tytułową rolę wcielił się ponownie Rick Hill (rocznik 1953), ale sięgnięto po inną gwiazdę końcówki minionego wieku, czyli Daniela Bernhardta, który mimo sześćdziesiątki na karku trzyma formę i poradził sobie doskonale. Nowy „Deathstalker” to kino w pełni świadome tego, czym jest, i tego, czym nie jest. To lekko pastiszowy i w zamierzony sposób zabawny pomnik wystawiony dla campowych, niskobudżetowych filmów fantasy, gustowanie oklejony gumą i skąpany w sztucznej krwi. Swoją drogą walki głównego bohatera z niektórymi przeciwnikami bardzo przypominają starcia z bossami w serii gier Dark Souls… Publika Splat!FilmFest doceniła odtworzenie klasycznych efektów specjalnych, przyznając „Deathstalkerowi” Nagrodę Publiczności w kategorii Najlepsze Efekty Specjalne.

 

 

 

 

O drugim naszym czwartkowym filmie trudno jest napisać coś tutaj, na platformie społecznościowej, bo jego twórcy świadomie postanowili złamać wszelkie możliwe tabu, tworząc obraz obsceniczny, wulgarny i plugawy, mający za nic pewną świętą zasadę kina grozy. Nawet tytuł – czy to w wersji oryginalnej („F*** my son”), czy polskiej, mógłby skazać nasz fanpage na shadowbana – sparafrazujmy go więc jako „Kopuluj z moim synem”. Już pierwsze sekwencje, wyjaśniające zasady zachowania w kinie oraz podejście do zagadnień nagości tudzież scen intymnych, pokazują, jaki był zamysł Todda Rohala (scenarzysty i reżysera zarazem) – wyrzucić wszelkie konwenanse do śmietnika, napluć widowni w twarz, a potem kazać jej zetrzeć plwociny i uśmiechać się przez łzy. Wszak publiczność była cały czas ostrzegana, co ją czeka, została na własną odpowiedzialność, więc późniejsze kwękanie, jakie to obrzydliwe i jaki to twórca bezczelny, rzeczony wykpiwa na samym początku. To nie jest dobry film, nie miał nim być, ale jest to obraz zły w sposób całkowicie świadomy i precyzyjnie zaplanowany. Nie żałujemy seansu, szczerze mówiąc, bawiliśmy się dobrze, ale przecież mamy spore doświadczenie z kinem krawędziowym i doskonale rozumiemy, o co twórcy chodziło. Szanujemy na przykład koncepcję dziecięcego programu „Mięsne Mordki” („Meat Mates”) czy scenę, w której Trzech Ślepych Tenorów odwiedza szpital. Dla przypadkowych widzów może to być jednak rodzaj kąpieli w ubikacji, czyli taka raczej umiarkowana przyjemność… Na niniejszej edycji festiwalu dziełko Rohala otrzymało Nagrodę Publiczności w kategorii Najbardziej Szokujący Film.

 

 

Wróćmy na chwilę do specjalnej gali zapasów, która zakończyła czwartek. Zrealizowana była przez doświadczoną ekipę PpW Ewenement Wrestling. Rok wcześniej na Splat!FilmFest pojawili się z programem stanowiącym część własnej fabuły, a tym razem przygotowali coś naprawdę specjalnego. Część zawodników występowała w swoich standardowych rolach, a reszta przebrała się za różne potwory. W pierwszej walce Mister Z musiał zmierzyć się z Michaelem Myersem z serii filmów „Halloween”. W drugiej na ringu znalazły się aż trzy postacie: Oskar Alexander w roli własnej, Axel Fox w stroju Freddiego Krugera z „Koszmaru z ulicy Wiązów” i… Pennywise z „To”. Trzecie starcie było zdecydowanie najbardziej widowiskowe – Biesiad Strong zmierzył się z hordą zombie, bywało, że musiał z siebie strząsać aż trzech amatorów mózgów naraz. Dodatkowego smaczku fanom i fankom dodawało to, że jednym z żywych trupów był Johnny Blade, w standardowej fabule najlepszy przyjaciel Biesiada… Walkę wieczoru stanowiło starcie Goblina z Klaunem Artem (w którego wcielił się jego największy sceniczny antagonista – Gustav Griffin, zwany Sadystą z Bartoszyc). We wszystkich walkach arbitrem był Sędzia Seweryn. Trzeba przyznać, że grupa przygotowała świetną choreografię, na ringu poszły w ruch nie tylko typowe krzesła, ławy i drabiny, ale również lateksowe noże, tuby z konfetti i… jedna z prawdziwych dyń, zdobiących kinowy hol z okazji festiwalu. Z tego, co słyszeliśmy, ponownie udało się ekipie PpW Ewenement Wrestling zdobyć nowych fanów i fanki (w zeszłym roku podbili między innymi nasze serca, stąd tyle wiedzy, kto jest kim w ekipie i fabule).

 

 

Piątkowy dzień rozpoczął seans „Redux Redux” w reżyserii Kevina i Matthew McManusów. To naszym zdaniem chyba najlepszy film z 11. edycji Splat!FilmFest... „Chyba”, ponieważ w naszych głowach walczy o palmę pierwszeństwa z „Dotknij mnie” Addisona Heimanna, chociaż to tak odmienne od siebie obrazy zarówno w sensie nastroju, jak i realizacji, że nie pozostaje nic innego, jak tylko uznać ich prymat ex aequo (oba wywarły na nas wielkie wrażenie z bardzo różnych powodów, choć i jeden, i drugi pokazują, że można stworzyć wspaniałą rzecz przy relatywnie niskim nakładzie środków finansowych). Nagrodę Publiczności w kategorii Najlepszy Film otrzymała jednak polska czarna komedia „Życie dla początkujących” Pawła Podolskiego, z czego tak naprawdę bardzo się cieszymy, bo ów film nas solidnie ukontentował i rozbawił. Tymczasem produkcja braci McManusów ma dojmujący, poważny wydźwięk. To brutalne, surowe dzieło traktujące o rozpaczy matki, której seryjny morderca celujący w nastolatki odebrał córkę. Kobieta staje się uzależniona od zemsty i obsesyjnych poszukiwań dziecka. Irene ma w tej kwestii wiele możliwości... jako że jest posiadaczką kapsuły do podróży po multiwersum. W jednym ze światów przypadkiem wpada na Mię, dziką, bezczelną małolatę, która nie daje sobie w kaszę dmuchać. Ponura rzeczywistość nauczyła ją sprytu i bezwzględności, ale czasem to zbyt mało, by wyjść cało z opresji. Złączone przez los, ruszają na poszukiwanie kolejnej wersji zwyrodnialca. „Redux Redux” zawiera w sobie dramat psychologiczny, piękną historię o poszukiwaniu więzi i sensu w życiu, proste, lecz pomysłowe SF, mocny dreszczowiec i żywe, dynamiczne kino akcji. Irene poruszająco portretuje Michaela McManus, siostra reżyserów, w Mię brawurowo wciela się Stella Marcus, dla której to aktorski debiut. Ujmują zimne kadry, pomimo dnia skrywające w sobie mrok i melancholię, oraz nocne zdjęcia przesycone upiornym czerwonym światłem. Polecamy!

 

 

„Karmadonna” to reżyserski debiut Aleksandara Radivojevica, scenarzysty „Serbskiego filmu” („lektury obowiązkowej” dla fascynatów makabry i przekraczania filmowych granic), który prywatnie jest miłośnikiem twórczości Andrzeja Żuławskiego. To również jeden z lepszych filmów na Splat!FilmFest. Otrzymujemy obraz wysoce dynamiczny, pomysłowy i nader szokujący, o gorzkiej i złośliwej wymowie, a zarazem niepozbawiony okrutnego, nieco absurdalnego humoru i... szczypty perwersyjnej nadziei. Cóż, że nadzieją dla świata jest gruntowna przebudowa, która być może okaże się równoznaczna z utopieniem go w rzekach i kaskadach krwi. Postać centralną stanowi Jelena – kobieta już niemłoda, której po wielu trudach (sztuczne zapłodnienie to bynajmniej nie przelewki) udało się zajść w ciążę. Gdy siedzi sobie spokojnie w parku, dopiero co skończywszy rozmowę z przyjaciółką, nagle przychodzi połączenie z nieznanego numeru. Mężczyzna po drugiej stronie zmusza ją do udziału w pełnym przemocy rajdzie mającym na celu usunąć szkodników, przez których świat zszedł na manowce – przede wszystkim korporacyjnych macherów, którym pieniądze na wszystko pozwalają, i influencerów zatruwających umysły. Jelena początkowo wzdraga się przed narzuconą jej misją, ale z biegiem czasu czuje się coraz lepiej w nowej roli, upojona tym, do czego jest zdolna. „Karmadonna” to obraz nie dla wrażliwców – bezkompromisowy, walący na odlew i ze wszech miar pretensjonalny. A do tego... naprawdę inteligentny, choć niektórzy pewnie powiedzą, że to „filozofia dla ubogich”. Pośród kiczowatej zabawy buddyzmem i hinduizmem zobaczymy dosadną reinterpretację sceny Chrystusa zwracającego się do Ojca oraz motywu Mesjasza, a także ironiczne nakreślenie patriarchalnych norm dotyczących kobiet oraz ich „wartości” i zachowania tudzież rodzaj rozliczenia z gangsterską, postjugosłowiańską rzeczywistością. Dla nas plus do klimatu stanowi serbski język (bywaliśmy w krajach, gdzie jest używany). Polecamy!

 

 

„Syrena” („Mermaid”) w reżyserii Tylera Cornacka to film, na który ostrzyliśmy sobie zęby, ale ostatecznie dostaliśmy nieco mniej, niż oczekiwaliśmy. Oto opowieść o żyjącym na Florydzie Dougu (dość trudna, ale dobrze zagrana rola Johnny’ego Pembertona), życiowym przegrywie tej klasy, że łatwo mógłby stać się bohaterem kolejnej opowieści zaczynającej się od słów „Florida man”… i w sumie staje się nim. Gość pracuje jako czyściciel wielkiego akwarium w klubie go-go, ale wylatuje za podrzucanie wierszy do szafki jednej z tancerek. Niby ma córkę, ale to wynik jednorazowego epizodu, matka dziewczynki nie związała się z nim, teraz jest już ustatkowana, z porządnym partnerem u boku, więc Doug widuje małą tylko w wyznaczonych terminach – i słabo sobie radzi w roli ojca. Na dodatek ma spory dług u lokalnego handlarza środkami odurzającymi, na szczęście Ron Bocca (w tej roli mający ostatnio świetną aktorską passę Robert Patrick) lubił jego ojca, zatem nie ciśnie jeszcze za mocno… Pewnej nocy Doug znajduje w zatoce poranioną… syrenę i zabiera ją do domu. Istota nie przypomina Arielki, oj nie: to potwór z groźnymi zębiskami w upiornej kobieco-rybiej twarzy (świetna charakteryzacja), do tego wykazuje średnie zdolności komunikacyjne. Doug jednak trzyma ją w wannie, gada do niej i karmi mięsem faszerowanym prochami z zapasu od Rona. Z czasem nadaje jej imię Destiny i zaczyna o niej opowiadać jako o swojej nowej dziewczynie… Ogląda się to wszystko z mieszaniną rozbawienia i zażenowania (w proporcjach 30:70), ale w pewnym momencie wydarzenia nabierają tempa, Doug ma szansę jakoś się wykazać życiowo. Pojawia się nawet krytyka ludzkiej chciwości i film ostatecznie staje na nogi, zamiast pełzać na rękach i ogonie. Warto zobaczyć chociażby dla dawki porządnego aktorstwa i surrealnego komicznego odjechania, ale przyda się kocyk bezpieczeństwa na czas scen spod znaku cringe’u.

 

 

Ostatnim obrazem wyświetlonym na festiwalu, już w czasie projekcji filmu zamknięcia i początku afterparty, był zeszłoroczny „Jimmy i Stiggs”. Co ważne, w wypadku tego dzieła trudno określić, co jest ciekawsze: efekt końcowy czy proces twórczy. Otóż Joe Begos, niezależny wszechstronny twórca, bardzo się nudził podczas pandemii, więc postanowił nakręcić film we własnym mieszkaniu, przy minimalnym angażowaniu kogokolwiek poza sobą i swoim kolegą Mattem Mercerem (filmowym Stiggsem). Z czasem w sukurs przyszedł mu Eli Roth (ten od „Hostelu”), obejmując projekt opieką jako producent. Za punkt wyjściowy posłużyła dziwna noc, w czasie której Jimmy (osobiście Joe Begos) przeżywa inwazję klasycznych wielkookich Obcych, uprowadzenie i zanik pamięci. Nim nadejdzie kolejna noc, dołącza do niego przyjaciel, z którym od miesięcy ma coraz gorszy kontakt. Szarpany problemami emocjonalnymi, klnący jak szewc, pijący na potęgę i przyswajający potworne ilości licznych środków psychoaktywnych Jimmy nie jest może bohaterem, któremu normalnie byśmy kibicowali, ale na ekranie poza nim oraz świętującym półrocze trzeźwości Stiggsem nie ma nikogo innego. No dobrze, są jeszcze Obcy i tajemnicze postacie w skafandrach NASA. Wszystkie ujęcia ograniczają się do wypasionego kwadratu reżysera, pełnego neonowych szyldów, popkulturowych plakatów i podświetleń UV. Całość przypomina oszałamiający błyskami świateł teledysk, w czasie którego żołądki i wątroby ściskały nam się panicznie, empatyzując z zalewanymi alkoholem organami Jimmiego. Opowieść staje się z czasem coraz bardziej pokręcona i surrealistyczna, jednakże… trwa za długo.

 

 

Zbiorowy konsensus w dyskusji po filmie brzmiał: to byłby doskonały krótki lub nawet i średni metraż, ale nie obraz trwający 80 minut. Mimo wszystko warto to zobaczyć, bo na koniec dostajemy prawdziwe mięso, czyli opowieść o tym, jak ten projekt powstawał. Dodatkowy smaczek stanowią poprzedzające właściwy film serie zwiastunów dla dwóch nieistniejących produkcji (z których druga może jednak powstać naprawdę).

To była bardzo dobra odsłona, a teraz pozostaje nam czekać na 12. edycję Splat!FilmFest w 2026 roku.

Nowa Fantastyka