- publicystyka: Nosferatu Wampir. Recenzja.

publicystyka:

Nosferatu Wampir. Recenzja.

Wyrosłe na słowiańskim gruncie wampiry, to jedne z najczęściej wykorzystywanych w popkulturze fantastycznych postaci, które przez wiele lat ulegały przeróżnym transformacjom zmieniającym ich wizerunek. Najpierw budziły grozę w zabobonnych umysłach chłopów, potem to samo czyniły w rozbudzonej wyobraźni czytelników za sprawą najsłynniejszego dzieła Brama Stokera – "Dracula". Nie dziwne więc, że kino szybko wykorzystało ich popularność. "Nosferatu" w reżyserii F.W. Murnaua, który do dzisiaj stanowi jedną z najsłynniejszych i najlepszych adaptacji Draculi, pozwolił wreszcie ujrzeć na ekranie demonicznego krwiopijcę. Max Schreck (który, jak głosi legenda, ponoć sam był wampirem) fenomenalnie zagrał postać tak upiorną, że mogła śnić się ludziom po nocach. Teraz zaś i Stoker, i Schreck (jeśli ten nie błąka się po dziś dzień po Transylwanii) mogą się w grobach przewracać na widok tego, co popkultura uczyniła z wizerunkiem wampira. Dziś to nie jest już potwór czy wcielone zło. Wampir to przystojniak o twarzy modela, który zamiast budzić grozę, sprawia, że ślinią się do niego nastolatki na całym świecie.

 

Tyle słowem wstępu. Wróćmy na chwilę do czasów kina niemego i wspomnianego "Nosferatu", który dziś to już niekwestionowany klasyk. Niemiecki mistrz dokumentu Werner Herzog tak bardzo zafascynowany był tym arcydziełem ekspresjonizmu, które nazywał jednym z najbardziej wizjonerskich filmów wszech czasów, że postanowił nakręcić remake, jako hołd dla Murnaua. Tak oto w 1979 roku powstał film, który śmiało można nazwać remakiem niemal idealnym. Z jednej strony dlatego, że Herzog zachował z oryginału tak wiele jak tylko było to po tylu latach możliwe, a z drugiej, że uzupełnił całość swoim własnym, niepowtarzalnym stylem, sprawiając, że mimo bardzo podobnej fabuły i realizacji, oba filmy cechuje odmienny urok. Zatem mimo powierzchownej kalki (która przecież nie miałaby najmniejszego sensu, no może poza próbą przekonania do postaci Nosferatu kolejnego pokolenia widzów), mamy tu do czynienia z innym spojrzeniem na demonicznego stwora, które wnosi coś nowego do znanej nam historii.

 

Fabuła poza kilkoma drobiazgami jest niemal identyczna jak ta z oryginału (która względem książki była już nieco zmieniona). Jonathan Harker zostaje wysłany do Transylwanii, aby uzgodnić z mieszkającym tam hrabią Draculą warunki sprzedaży domu w Virnie. Na miejscu jednak okazuje się, że hrabia skrywa ponurą tajemnicę, której odkrycie wywoła w Harkerze nieopisaną grozę. Na domiar złego Dracula, ujrzawszy zdjęcie ukochanej swojego gościa, pragnie jak najszybciej udać się do Virny. Przybywa do miasta razem ze śmiertelną zarazą, która rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie.

 

Murnau operował głównie światłem i cieniem, bawiąc się nimi i układając w taki sposób, aby z każdego kąta i każdej ściany w zamku Nosferatu, w iście ekspresjonistyczny sposób wydobyć skrywający się w nich mrok. Przechadzający się w tej ciemności wampir, którego blada twarz oraz długie, kościste palce kontrastowały z otoczeniem, był ucieleśnieniem zła i śmierci, próżno zaś było tam doszukiwać się choćby iskry nadziei. Herzog czyni bardzo podobnie, również operuje światłocieniem, miejscami tworząc ujęcia niemal identyczne do tych z pierwowzoru. Ale efekt już jest inny. Kolor rozświetlający ponure zakamarki, które wcześniej skryte były w ciemności, teraz wywołuje zupełnie odmienny ich obraz. Autor zdjęć, Schmidt-Reitwein, błądzi kamerą po surowych, zimnych murach zamku, wydobywając z nich pustkę, którą wręcz emanują. Widzimy suto zastawiony stół, a wszędzie dookoła puste kąty i niezajęte krzesła, i tylko niesie się tu szum wiatru, który jako jedyny zagląda do tego opuszczonego miejsca. I tak jak w przypadku Murnaua, zamek Nosferatu oddawał jego diaboliczność i ciemność duszy, tak w filmie Herzoga, zamek Draculi oddaje jego samotność i poczucie monotonnie upływającego czasu, który na nim nie robi wrażenia.

 

Wreszcie Herzog używa dialogu, którego oryginał z oczywistych względów był pozbawiony. I chociaż wampir na ogół milczy, to jednak wypowiada w filmie kilka kwestii, które jeszcze bardziej kreślą nam obraz jego wnętrza. Jest istotą niezdolną do miłości, ale tej miłości usilnie pragnącą. Nieśmiertelność nie jest dla niego powodem szczęścia, przynosi mu jedynie cierpienie związane z wieczną samotnością. W efekcie nie jest to już postać jednoznaczna i płytka zarazem, lecz głęboka i trudna do przejrzenia na wskroś. Z jednej strony to bohater nienasycony, który budzi strach i odrazę, niosąc ze sobą chorobę zwiastującą śmierć, z drugiej zaś wzbudza uczucie litości, zainteresowania jego naturą.

 

Klaus Kinski wcielający się w postać wampira jest fenomenalny. Choć w moim przekonaniu nie jest aż tak dobry jak Schreck, to jednak wiernie go naśladuje, dodając Draculi nieco od siebie. Mimo całej grozy emanującej z jego szpetnej twarzy, jego oczy pozostają smutne i pełne jakiejś tajemniczej nostalgii. I to oczyma właśnie Kinski czaruje na ekranie. W mistrzowski sposób kreuje postać, która nie zjedna sobie naszych serc, ale zmusi nas do spojrzenia nań z odrobiną wyrozumiałości i współczucia. Osobiście szkoda mi jedynie, że zupełnie nie wykorzystano potencjału, jaki niesie ze sobą postać Van Helsinga. Tutaj nie ma ani śladu po jego geniuszu i dociekliwości znanych mi z książki. W filmie ten bohater nie budzi najmniejszego zainteresowania, a wcielający się w niego Walter Ladengast nie dodaje mu ani krztyny wyrazistości. A szkoda, bo dla mnie Helsing jest drugą najciekawszą postacią w dziele Stokera.

 

Genialny jest klimat. Cudowność krajobrazów miesza się z uczuciem przygnębienia oraz zagrożenia. Na twarzach bohaterów próżno szukać uśmiechu, każdy jakby z niepokojem wygląda w przyszłość, bojąc się tego, co przyniesie kolejny dzień. Ważną rolę odgrywają spojrzenia, które czasem mówią więcej od samych dialogów. Harker i Dracula niemal cały czas mierzą się wzrokiem, jakby próbowali wybadać się nawzajem. Ruchy kamery są powolne i delikatne, kolory stonowane, a wszystko razem z muzyką tworzy wysublimowaną otoczkę, która na długo zapada w pamięci.

 

Trudno tak naprawdę nazwać ten film horrorem. To raczej melodramat pełen uczuć i namiętności, którymi targani są bohaterowie. Samą grozę natomiast Herzog wywołuje w sposób osobliwy i niecodzienny, oddziałując przede wszystkim na wyobraźnię widza. Wrażenie robią dźwięki, często sprowadzające się do szumu zawodzącego wiatru, czy wyjących gdzieś w oddali wilków. Podobnie działają obrazy, które przedstawia nam reżyser. Zagląda do wilgotnych i zimnych grobowców, w subtelny ale wyrazisty sposób rysując przed nami powykręcane twarze zmarłych. Pokazuje nam kroczących ludzi, niosących rynkiem trumny zmarłych od zarazy, a w tle widać gnijącego na bruku konia. Przede wszystkim zaś reżyser atakuje nas wspomnianą wcześniej pustką, która wyziera z niemal każdej sceny filmu, z zamku hrabiego oraz miasta-widma, wyczyszczonego przez dżumę. To nie dosadne sceny grozy, a właśnie ta pustka budzi w widzu największy lęk. Lęk przed samotnością.

 

"Nosferatu: Phantom der Nacht"

Reżyseria: Werner Herzog

Scenariusz: Werner Herzog

Muzyka: Popol Vuh

Zdjęcia: Jörg Schmidt-Reitwein

Obsada: Klaus Kinski, Bruno Ganz, Walter Ladengast, Isabelle Adjani i inni...

Niemcy, 1979.

Komentarze

Genialny jest klimat. --- To takie fanowskie i modne stwierdzenie, ale wnosi zero informacji.

 

 

Nosferatu...oglądałem kilka lat temu, ale mam z seansu wiele żywych wspomnień.

 

Przede wszystkim pamiętam postać potwora, odczarowaną z żelaznej konwencji dobro-zło, bardzo realistyczną i bliską widzowi. Ukazanie jej w tak szerokim spektrum pozwoliło postawić egzystencjalne pytania o nieśmiertelność, o wykluczenie, o samotność i o to, co ludzie nazywają złem, a co u Herzoga jest po prostu byciem takim, jakim się jest. Pozwoliło odkryć głębię tego, co wcześniej miało wymiar pustawej historyjki z dreszczykiem. Podobną próbę widziałem niedawno w filmie Let me in.

 

Pamiętam niehollywoodzką bladość lic Harkera, gdy <spojler> na końcu. Wampirze szpony. Irytującą rolę melodramatyzującej Adjani. To, że Herzog musiał przypomnieć, że jest dokumentalistą --- więc były wywiady z wieśniakami, pejzaże transylwańskie rodem z National Geographic, sporo niefabularnych ujęć kamery. To, jak Kinski bez mała z odrazą przymierza się do wypicia krwi ofiary. Nieopanowany śmiech wariata. Ten to aż mnie nawiedza czasem w koszmarach :]

 

Słowem --- jeśli mierzyć film miarą tego, jak mocno tkwi w pamięci, mimo upływu czasu --- dla mnie arcydzieło.

samo stwierdzenie faktycznie nie wnosi za wiele, ale w kolejnych zdaniach wyjaśniłem, co na ten genialny klimat się składa.

Film z pewnością zapada w pamięci, choć ja oglądałem go dopiero po raz pierwszy. Nie za każdym razem przekonuje mnie ta dokumentalistyczna smykałka Herzoga w filmach fabularnych - na przykład "Operacja świt" swoją surowością  raczej mnie nie przekonała, ale w tym wypadku wypada to znakomicie.

pozdrawiam

Ja też tylko raz.

 

 

Operacji... nie oglądałem. Za to polecam Krzyk kamienia. Rzecz o wspinaczce górskiej. Dużo pejzażów i udawania reportażu. Bardzo mocni bohaterowie. A napięcia tyle, że kilka miast można by nim zasilić.

 

(...) w kolejnych zdaniach wyjaśniłem, co na ten genialny klimat się składa.


Żeby nie było niejasności. Klimat to określenie potoczne i nieprecyzyjne. Co innego napisać, że dzieło jest utrzymane w takich a takich klimatach. Wiadomo, że to tylko figura. Co innego, ów klimat analizować. Czym jest? Oprawą audiowizualną? Dlaczego o niej nie mówić, tylko o klimacie? Emocjami, które towarzyszą podczas oglądania? Dlaczego o nich nie mówić, tylko o klimacie? A genialny? Dziesięć osób o dzisięciu różnych rzeczach powiedziało mi: "To było genialne". Od razu wziąłem poprawkę --- "genialne", czyli "bardzo dobre", ewentualnie "w moim guście" lub po prostu "zrobiło na mnie wrażenie" --- bo inaczej musiałbym przyjąć, że nagle co druga rzecz wychodzi spod rąk geniusza ;] Ot, kolejne słowo, które ma tyle znaczeń, że nic już nie znaczy.

*pejzaży

 

nie ma to jak u innych wytykać :P

Uwielbiam ten filmi. Recenzja znakomita, choć ja nie lubię rozbierać arcydzieł na atomy, to znaczy na czynniki pierwsze. Określenie "genialny klimat" mówi wszystko, choć faktycznie nie powinno się tak pisać. Może najbardziej genialna w tym filmie jest muzyka, o której najmniej wspomniałeś. W istocie stworzył ją jeden człowiek, lider zespołu Popol Vuh, ale zapomniałem, kurczę, jego nazwiska. Ale pamiętam anegdotę z nim związaną. Jeden ze swoich muzycznych instrumentów elektronicznych uważał za opętany, wytwarzający złe wibracje. Opchnął go w końcu Klausowi Schulze, słynnemu kompozytorowi, który nie wierzył w takie rzeczy.

W porządku, będę unikał takich stwierdzeń:)

 

Jeśli będę miał okazję, Julius, to na pewno z Krzykiem kamienia się zapoznam. Zresztą, kiedy tylko jest możliwość, staram oglądać filmy Herzoga, bo niewątpliwie jego produkcje mają coś  w sobie, bez względu na to, czy mówimy o fabule czy o dokumencie, choć siłą rzeczy bardziej wolę filmy fabularne.

 

@Agroeling - miło, że Ci się podoba. Fakt, o muzyce zaledwie wspomniałem, a zdecydowanie Popol Vuh zasłużył na więcej, ponieważ z pewnością nastrój wykreowany w filmie nie byłby takim, gdyby nie muzyka właśnie.

A anegdotka całkiem interesująca. Niektórzy mają swoje dziwactwa, ale to wszystko dodaje ich postaciom dodatkowego smaczku:)

 

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka