- publicystyka: Gra o Tron 3 – odcinek drugi, czyli nowa partia bohaterów

publicystyka:

Gra o Tron 3 – odcinek drugi, czyli nowa partia bohaterów

Gra o Tron 3 – odcinek drugi, czyli nowa partia bohaterów

 

Za nami drugi odcinek trzeciego sezonu. Przedstawiono bardzo dużo krótkich wątków (ale bez smoków, czy Smoczej Skały) i wprowadzono kilku nowych bohaterów, co w sumie przełożyło się na spowolnienie akcji. Epizod jest bardzo "gęsty", a w dialogach skumulowano masę negatywnych emocji. I jeśli zazwyczaj jestem miłośnikiem takich klimatów, to w tym wypadku scenarzyści chyba trochę przesadzili. Przyznam, że gdy usłyszałem melancholijną melodię puszczaną w czasie napisów, to udzielił mi się nastrój. Rzadko mi się zdarza, żeby telewizja czy kino wywierały na mnie aż tak duży efekt. Pewnie po części wynika to z tego, że oglądam historię bohaterów, których znam już pewnie z dziesięć lat. Prawie, jakbym oglądał jeśli nie przyjaciół, to przynajmniej dobrych znajomych. Zapraszam do recenzji.

 

Nagle wkroczyliśmy w etap, w którym wszystko rozjechało się w porównaniu z pierwowzorem. Owszem, główne wątki jako tako się trzymają, ale w zasadzie relacje między postaciami, poszczególne sceny, dialogi, nawet wydarzenia – w Sadze albo ich nie było, albo wyglądały kompletnie inaczej. Z jednej strony się cieszę, bo ekipie udaje się mnie zaskoczyć. Jednak z drugiej, zaczynam się obawiać, jak dalece scenarzyści mogą się posunąć. Jak już przy kilku okazjach powtarzałem, póki "suma filozoficzna" powieści jest zachowana, nie będę miał nic przeciwko. Jednak jak długo tak będzie? Pozostaje zazdrościć "czystym widzom" (tak zwykłem określać, ludzi, którzy oglądają, ale nie czytali), że nie męczą się takimi rozterkami, a po prostu cieszą serialem.

 

Odcinek otwierał wątek Brana i Rickona Starków (Isaac Hempstead-Wright i Art Parkinson). Obaj chłopcy bardzo wyrośli przez te dwa-trzy lata. Brana w pierwszym momencie nie rozpoznałem. Jestem ciekaw, co postanowią producenci, gdy młodzi aktorzy wyraźnie wyrosną ze swoich roli (np. Arya – Maisie Williams). Początek przygód Brana w powieści wydawał mi się strasznie mdły i pusty, a w serialu jest jeszcze gorzej. Twarz Isaaca wyszczuplała i przez to sporo straciła ze swojej tajemniczości. Liczyłem, że poprawi się po wprowadzeniu rodzeństwa Reedów, ale nic z tego. Jojen (Thomas Brodie-Sangster) w ogóle nie wydaje się tajemniczy, a sama sytuacja równie kuriozalna, co Imperator Selmy w poprzednim odcinku. Z pomiędzy drzew wyłazi dwójka dzieciaków i mówi ci, że masz magiczne moce. Kto by to kupił? Równie dobrze mogli wysłać sowę. W powieści musieli się nieźle nagimnastykować zanim Bran uwierzył. Jedynie Ellie Kendrick, trochę ratuje sytuację jako zadziorna Meera Reed. Pomimo to, nie wróżę dobrze przygodom młodych Starków.

 

To, że Jaime i Brienne tworzą barwne duo wiadomo było już w powieści. Pozostawało pytanie, czy Nikolajowi Coster-Waldau i Gwendoline Christie, którzy dobrze odgrywają swoje postaci osobno, uda się nawiązać taką wyjątkową relację. W tym odcinku zaprezentowali się całkiem nieźle. Było odpowiednio sztywno ze strony Dziewicy z Tarthu i odpowiednio złośliwie ze strony Lannistera. W powieści mieli sporo czasu na to, żeby wypracować sobie status "to skomplikowane". Natomiast w serialu na pewno nie uda się tego pomieścić. Trzeba mieć nadzieję, że zostało to jakoś sensownie rozwiązane, bo co, jak co, ale tego bym nie podarował.

 

W serialu bardzo szybko wyjawiono, co stało się z Theonem (Alfie Allen) po pożarze Winterfell (w powieści zajęło to dwa tomy). Myślę, że to dobra zagrywka, bo jeśli kazano by nam czekać jeszcze dwa sezony, to nikt nie pamiętałby kim był młody Greyjoy i co zrobił. Z drugiej strony w powieści oszczędzono nam opisu tortur i w czasie oglądania odcinka, zrozumiałem dlaczego. Takie rzeczy po prostu ciężko czytać i równie ciężko oglądać. Te dwie krótkie sceny były prawdziwe i dobrze zrobione, ale nie oglądałem ich z przyjemnością.

 

Na północy zaczyna się coś dziać. Za murem Ciarán Hinds, grający Mance'a w zasadzie całkowicie mnie do siebie przekonał. To właściwy aktor we właściwej roli. Krótka scena z udziałem Sama (John Bradley) była naprawdę rozbrajająca i stanowiła miłą odmianę w tym ponurym odcinku ("you slow, you fat, we didn't want to die"). Orell (Mackenzie Crook m.in. Ragetti z serii "Piraci z Karaibów") to bardzo ciekawa postać. Wygląda na to, że w stosunku do pierwowzoru będzie raczej kombinacją siebie i Varamyra Sześć Skór, niż po prostu Orellem (który w powieści byłby już martwy). Drobna budowa i taki rozbiegany wzrok sprawiają, że świetnie pasuje do roli warga wcielającego się w orła. Niestety spece od CGI chyba nigdy nie zrobią naturalnie wyglądającego ptaka w locie (a wystarczyłoby byle sokolnika za grosze wynająć).

 

Zdecydowanie gwiazdą odcinka została Lady Olenna (Diana Rigg, pamiętacie ją jako żonę Jamesa Bonda z "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości"?). Od razu widać, kiedy do ekipy dołącza świetna aktorka z dużym bagażem doświadczeń. W scenach, w których wystąpiła absolutnie dominowała wszystkich (co po części wynikało również z tego, że odgrywana przez nią postać jest dość barwna). Mina wesołej staruszki świetnie kontrastuje z jej ostrym/ciętym językiem. Dialogi podszyte dużą dozą sarkazmu zawsze bardzo dobrze wypadały zarówno u Martina, jak i w serialu. Jednak również bardzo dobrze zaprezentowała się Sophie Turner (Sansa). Coraz bardziej przekonuje się do tej aktorki. Nie dość, że doskonale gra samą mimiką, to w dodatku jej kreacja Sansy sprawia, że tę postać naprawdę da się lubić (w powieści bardzo długo pozostaje głupia i naiwna).

 

Na koniec wspomnę o dwóch bohaterkach. Po pierwsze, Catelyn Stark (Michelle Fairley) – historia o chorobie małego Jona Snowa i o tym jak zawiodła bogów była naprawdę genialna. Według mnie postać Catelyn bardzo dużo na tym zyskała. Przestała być jednolita, demityzacja "matki idealnej" dobrze jej zrobiła. Druga bohaterka to Margaery (Natalie Dormer). Scenę z Joffreyem (Jack Gleeson) bardzo ciekawie napisano. Po tym, jak Tyrellówna usłyszała prawdę o królu, postanowiła go przetestować. Sprawdza, jak bardzo jest pokręcony i blondynek raczej nie wypada zbyt dobrze. Serialowa Margaery coraz bardziej mi się podoba. W książce nie miała własnych rozdziałów i w sumie trochę szkoda. Mógłbym wymienić na nią rozdziały Sansy, albo kogoś z Dorne.

 

Luźne uwagi? Joffrey jest strasznie grymaśny jak na homofoba, Arya to ma naprawdę dużego pecha i tym razem nie posłużę się cytatem, ale na pewno każdy męski widz wie o co mi chodzi.

 

Mały komentarz dla czytelników Martina: w serialu postać Silnego Belwasa się nie pojawi. Wierzcie mi, ubolewam nad tym, tak samo jak wy.

 

Pozdrawiam i zapraszam do dyskusji,

Snow

 

PS Nie pamiętam, czy w zeszłym roku to linkowałem, ale na wszelki wypadek powtórzę. Polecam wszystkim piosenki Karliene Reynolds, niesamowita artystka, której aranżacje trafiają w samo sedno – "You win or you die".

 

PS 2 Jeśli ktoś z was nie mógł sobie przypomnieć, jak to było w książce, to polecam stronę "Games of Thrones Wiki" (ang.) – znajdują się tam opisy różnic między poszczególnymi odcinkami, a pierwowzorem.

Komentarze

Ja pierwsze dwa sezony oglądałam bez znajomości książki, trzeci dla odmiany oglądam już po jej przeczytaniu. Widać wysiłek scenarzystów, by serial nie był zbiorem luźno powiązanych ze sobą scenek, bo niestety w powieści wszyscy bohaterowie rozjechali się po całym świecie i brak dominującej postaci. Ciekawa jestem, czy twórcy skuszą się na połączenie jakichś wątków wbrew powieści :-) Przyznam że w pewnym momencie w powieści zaczęły mnie mocno irytować kolejne "mijania się bohaterów", chyba tylko na złość czytelnikom.

Pojawienie się Reedów doprawdy kuriozalne. Dobrze to określiłeś. Wyłazi koleś zza drzewa i nagle okazuje się, że wie wszystko o Branie, że ich ojcowie się przyjaźnili, że go nie wiadomo po co szukał i że Bran jest bardzo ważny i że muszą iść na północ. No kurcze, serio? :)

Najlepsza scena odcinka to zdecydowanie ta z Joffreyem i Margaery, pełna podtekstów praktycznie w każdym zdaniu i geście, łącznie z hm, głaskaniem napiętej kuszy ;), można by ją analizować na kursach dla scenarzystów.  Fajny był zwłaszcza ten sekundowy przestrach Margaery, kiedy Joffrey mówi o karaniu degeneratów śmiercią, nic nie musimy dopowiadać, widać że się martwi o brata. Joffrey zachowuje się jak kryptogej-psychopata, madafaka, i bardzo mu z tym do twarzy :) Ciekawe czy grający go aktor nie boi się wychodzić sam na ulicę.

Tyrion i Shae - nie, nie nie. Stanowczo jestem przeciwna robieniu z nich takiej sweetaśnej pary, co to ona się focha, bo on spojrzał na inną. Chyba że miało to na celu pokazaniu, jak starają się zachować normalność w nienormalnych warunkach i zachowywać się jak zwyczajna para kochanków.

Na plus wyszło skrócenie wątku Aryi, która w powieści błąka się przez pół książki, zanim zostanie zdemaskowana, tutaj dzięki tej scenie mamy dramatyzm, którego bardzo brakowało mi w pierwszej części trzeciego tomu (dali do pieca na końcu, no ale wcześniej trochę się wynudziłam...).

Za to dla odmiany Brienne i Jaime mogli dostać trochę więcej czasu, ale może to też kwestia osobistych sympatii.

Hurra, nie czekali z Theonem do piątego sezonu. Bardzo mnie to cieszy. Nawiasem mówiąc te tortury chyba nie były jeszcze aż takie złe, w powieści są jakieś tam wzmianki o obdzieraniu ze skóry, możliwe że jeszcze dadzą biedakowi popalić.

Przyznam że i w powieści i w serialu zgubiłam się, jeśli chodzi o Boltonów. Kto to w ogóle jest i dlaczego wszystkich męczą? :D Muszę chyba odwiedzić Game of Thrones Wiki :-)

Dreammy, przeczytałas już wszystko? Bo mogę parę rzeczy rozjaśnić, ale nie wiem, czy nie narobię Ci spoilerów ;).

Jest jeszcze druga wiki, typowo powieściowa, ta co podlinkowałem nakierowana jest na serial (ta druga to http://awoiaf.westeros.org/)

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Dreammy, świetny komentarz, teraz nie mam co pisac o Joffie i Margaery :D

Moja mama, która "jest tylko na serialu", patrzy na tych Reedów, patrzy i mówi: Ale skąd oni się wzieli, czemu z nimi idą. Wystarczyło się przedstawić i już są przyjaciółmi? ;)
Tak dziwne wprowadzenie postaci jest dla mnie pierwszym poważnym zgrzytem. Oczywiście można nad nim przejść i zaakceptować, ale można to było rozwiązać znacznie lepiej (wprowadzić ich w drugim sezonie, zgodnie torem powieści).

Odnośnie Boltonów, czemu wszystkich męczą - może czują się zobowiązoani swoim herbem ;)

Zaczęłam tom piąty, ale idzie mi opornie, bo nie mogę sobie uporządkować chronologicznie o których wydarzeniach z poprzedniego tomu bohaterowie już wiedzą, a o których nie i strasznie mnie to irytuje - brak efektu zaskoczenia psuje przyjemność z czytania. Do tego tajemnice, na których rozwiązanie czekałam dwa tomy wcześniej (np. wątek Theona, czy ten cały Quentyn Martell, który swoją drogą aż się prosi, żeby nie pożyć zbyt długo) teraz to mnie ani grzeją, ani ziębią, bo zapomniałam już, że na nie czekałam :D Ale i tak jestem w korzystnej sytuacji, bo czytam sobie wszystko ciurkiem, wyobrażam sobie jak wkurzeni musieli być fani, którym obiecano nową powieść w przyszłym roku bodajże 2007, a musieli czekać do 2012 :-)

Pamiętam, że Boltonowie mieli w herbie człowieka obdzieranego ze skóry, i ogólnie ciągle gdzieś tam się w powieści pałętali, ale czy już wcześniej pojawili się w serialu? Ale Boltonowie to jeszcze, gorzej mam z Freyami. Jest ich całe stado, w pewnym momencie człowiek przestaje zawracać sobie głowę czym się różni Walder Frey od Emmona Freya, co i rusz wspominanego w jakiejś pogawędce, a tu nagle okazuje się, że są ważni jak cholera ;)

SPOILERY (Dreammy, ale piątke przemilczam ;) )

 

Roose Bolton to obok brodatego Karstarka główny doradca Robba w serialu (od początku batalii). Był to jedyny Bolton w serialu aż dotąd. Typ, który przechwycił Theona to jego bękart Ramsay Snow (dość ciekawy wątek, ale to dopiero jest rozwinięte w Tańcu).
Generalnie Boltonowie dogadali się z Lannisterami i Freyami i zdradzili Robba. Roose ma po prostu chrapkę na tytuł namiestnika północy. I tyle, głupi zdradziecki ród. Co do Ramsaya, to wg mnie po smierci Joffreya pełni on rolę głównego potwora Sagi, bohatera, który jest doszczętnie zły i można go swobodnie nienawidzić.

 

Co do Freyów, to mam wrażenie, że nie odróżniają ich nie tylko czytelnicy, ale tez inni bohaterowie sagi, tyle ich jest, że się myli. Może to celowe? ;)

Jak zmęczysz piątke to pogadamy ;)

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Fakt, jak się wprowadza czterdziestu bohaterów o nazwisku Frey i imionach zaczynających się od "Wal", to musi mieć jakieś znaczenie. Ciekawe, jak sobie z tym radził redaktor.

Ale może rozwiązanie kryje się w dedykacji: "cudownym fanom z Włoch, którzy dali mi tak wiele wina...". Może po prostu Martin już zaczął widzieć podwójnie, to i bohaterowie mu się zaczęli podwajać.

Nowa Fantastyka