
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Rupert był człowiekiem wielkiej wagi w okolicznej wsi. Sprawnie gospodarował kilkoma hektarami żyznej ziemi a o jego roztropności opowiadano w całej okolicy. Dzisiaj jednak niepewnie stawiał kroki, idąc w stronę ołtarza. Kapłan naprzeciwko nerwowo mamrotał ledwie słyszalne sentencje dla przypomnienia. Sprawa była niebanalna i najmniejszy błąd mógł skończyć się fatalnie. Stopień niżej czatowały już pomniejsze pomioty, przybyłe tu za Większym Stworem. Tylko rząd zaufanych towarzyszy oddzielał młodzieńca od tego niepokojącego stada. Nie mogło to jednak trwać wiecznie. Część była już wyraźnie mocno rozproszona, trwali na posterunku ostatkiem sił. Sam Stwór zajmował centralną część ołtarza, pieniąc się i pusząc wściekłą bielą. Zdawał się napierać na kapłana, nachylając i dysząc groźnie ku dzielącej ich rytualnej bariery odległości. Akolici widząc, że młody śmiałek wkroczył do świątyni, rozpalili pośpiesznie kadzidła i poczęli nimi wymachiwać. Dym jednak tylko rozjuszył Stwora. Miotał się w tej swojej bieli i powarkiwał cicho.
Młodzieniec z lękiem przełknął ślinę i wspomniał genezę straszliwego rytuału. Stwora znalazł kilka miesięcy temu, daleko za miedzą. Niewielka sylwetka zaczajona w mroku, wydawał się być niegroźna. Strapiony jego słabością gospodarz zdecydował się, więc zabrać go do obejścia. Uratowane żyjątko nie ukrywało radości i wnet okazało wdzięczność wybawcy, łasząc się do niego i obściskując. "Co ja mogę?– Zastanawiał się młody gospodarz. – Nie wygonie stworka przecież w noc." I tak gość został do rana.
W promieniach słońca wyszła na jaw kolejna ułomność znaleziska. Stwór okazał się być chyba ranny, bo krwawił, co niemiara, plamiąc pościel posoką. Zmarkotniał też jakoś i odpowiadał to ujadaniem, to krótkimi charknięciami. Nie pozostało, więc nic innego jak dalsza opieka nad kłopotliwym potworkiem. Tak to trwało czas jakiś. Gdy tylko zdawał się być w odpowiedniej formie do dalszej podróży, zapadał na tajemniczy krwotok.
Nie wiedząc, co czynić, biedny Rupert ruszył szukać rady do uczonego kapłana. Wykradł się, więc i noc całą maszerował, aby przy odrobinie szczęścia wrócić o świcie. Kapłan usłyszawszy o problemie zbladł i rzucił się wertować starożytne księgi zalegające na pogiętych starością półkach. Wreszcie znalazł właściwy tom i korzystając z dogasającej już świecy jął cytować archaiczne formuły i tłumaczyć wagę kataklizmu. Potem długo radzili nad rozwiązaniem. Jak się okazało rady zasięgnął w ostatniej chwili. Tej samej nocy nastąpiła odpowiednia koniunkcja i pod nieobecność gospodarza w obejściu miała miejsce kolejna metamorfoza.
Początkowo wydawało się, że kolejny cykl wreszcie się skończył i bestia wyczerpana szałem, znów zechce odpocząć w jego ramionach. Nic bardziej mylnego. Rana wydawała się wreszcie zabliźnić, ale w efekcie Stwór zdrowiejąc znacznie spuchł i nabrał mocy, wracał chyba do swoich naturalnych rozmiarów. Częściej też miast miłych skomleń, szczerzył zęby i strach było w jednej chacie z nim przebywać. A z chaty gospodarz niechętnie był wypuszczany.
Nie pozostało wiele czasu. Pierwszy z przyjaciół miał już mętny wzrok i uległ hipnozie mniejszego pomiotu. Młodzieniec wstąpił na ołtarz i dał znak kapłanowi. Starzec ostrożnie złączył ich dłonie i gromkim głosem rozpoczął zaklęcie. Słysząc magiczne słowa, bestia złagodniała. Spróbowała się nawet skulić w sobie i grać tamtego małego, bezbronnego stworka znalezionego ciemną nocą pośród pola. Rupert słysząc, że zbliża się jego fraza, zawahał się na moment, ale w wielkich ślepiach przed nim było coś hipnotyzującego.
-Tak. – Powiedział i wymienił zaklęte pierścienie. Przez kilka magicznych sekund Stworek skulił się ze szczęścia jeszcze bardziej, piękniejąc jak rozkwitający kwiat. Ale kiedy tylko mężczyzna odetchnął z ulgą, nastąpiła ostatnia metamorfoza. Wygięte w uśmiech usta skrzywiły się w grymas. Słodki głos, jakim powtórzono jego zaklęcie zgrubiał, aż do skrzekliwego krakania. Postać ruszyła ciężkim krokiem do przodu, wyciągając ręce. Ktoś chcąc pomóc rzucił jeszcze garścią magicznego ryżu, ale dla Ruperta było już za późno. Kiedy świat pociemniał, przysłonięty cieniem bestii, chwycił się za serce i oddał ducha.
Rupert był człowiekiem wielkiej wagi*) w okolicznej wsi**). ---> *) sześć i pół cetnara? **) okoliczna wieś? Jak to rozumieć?
Sprawnie gospodarował kilkoma hektarami (...) ---> Każde słowo z osobna rozumiem, ale czterech razem już nie bardzo. Czyżby coś było nie tak w tym fragmencie zdania?
(...) nachylając i dysząc groźnie ku dzielącej ich rytualnej bariery odległości. ---> podobnie jak wyżej.
--------------------
Tjaaa... Wielce żaluzyjne to opowiadanie... Ale może kogoś zachwyci?
Ja dorzucę, że dialogowy rodzynek w twoim opowiadaniu także jest błędnie zapisany. Poza tym to zabiłeś mi gwoździa i teraz przez tydzień będę się zastanawiał, o co chodzi z tym białym stworem obok ołtarza.
pozdrawiam
I po co to było?
Rupert był człowiekiem wielkiej wagi w okolicznej wsi. Sprawnie gospodarował kilkoma hektarami żyznej ziemi a o jego roztropności opowiadano w całej okolicy. Dzisiaj jednak niepewnie stawiał kroki, idąc w stronę ołtarza.
Rolnik niesłusznie pobierjący dotację z UE obchodzący Święto Plonów.
Przed "więc" nie może być przecinków. No i tam w jednym czy dwóch zdaniach ich brakuje. Ale to mniej ważne.
O czym w ogóle jest to opowiadanie?:) Dobrze mi się to czytało, niczym jakąś przypowieść, bajkę, czy coś w tym stylu, jednakże nie rozumiem sensu:). I to nie zarzut - widocznie tak miało być, jednak i tak nie zmienia to faktu, że wprawiłeś mnie w niezłą konsternację;).
Nie, to się nie nadaje do czytania.
Ja tam się w sumie nawet uśmiechnąłem kilkukrotnie. Możnaby to napisać lepiej, ale jako mały poprawiacz humoru sprawia się całkiem dobrze.