- Hydepark: Jak to robiły nasze pradziady

Hydepark:

inne

Jak to robiły nasze pradziady

Do założenia wątku natchnęła mnie wczorajsza korespondencja z Jackiem_L, która dotyczyła pewnego rozwiązania używanego w średniowieczu do nawigacji na morzu, o czym napiszę niżej. Pomyślałem, że wielu z nas ma w zasobach gromadzonych w wyniku research-ów niejedną informację o technologiach i wynalazkach stosowanych w przeszłości. Podejrzewam, że najwięcej materiałów mogliśmy wspólnie zgromadzić na temat narzędzi wojny, oczywiście są to sprawy pasjonujące i niezbędnie konieczne do stworzenia porządnej zawieruchy w świecie fantasy, ale przyznam się, że szczególnie zaintrygowały mnie rozwiązania poza militarne.

Nie przedłużając. Podzielcie się wiedzą, ciekawostkami, a może pytaniami. Myślę, że może to być inspirujące, a poza tym mogą to być elementy wspaniale dodające kolorytu i autentyczności tworzonym światom. Jedna prośba, przywołujmy kwestie potwierdzone historycznie, ewentualnie wysoce uprawdopodobnione przez dzisiejszy stan wiedzy o minionych wiekach. Nie chciałbym, aby powstała tu konkurencja dla Dänikena ;-)

Komentarze

obserwuj

Wspomniana we wstępie korespondencja dotyczyła zasad marteloio (szeroki opis dostępny jest w angielskiej Wiki).

Zasady marteloio to rodzaj średniowiecznego kalkulatora. Ale od początku…

Warto zdać sobie sprawę, jak wyglądała wiedza nawigacyjna w okolicy XII w. Po pierwsze nieznane jest pojęcie współrzędnych geograficznych, po drugie nie ma map morskich, po trzecie nie istnieje astronawigacja (tu ciekawostka, pierwsze wielkie odkrycia odbyły się praktycznie również bez astronawigacji traktowanej na serio, co prawda były już wówczas tablice astronomiczne i narzędzia do pomiaru wysokości ciał niebieskich, ale nie było chronometrów zdolnych do pracy na pokładzie statku). Aż chce się w tym miejscu stwierdzić: A co jest? Ja jestem? No może nie było aż tak źle. Ówcześni żeglarze mieli pierwsze kompasy, choć należy pamiętać, że nie mieli pojęcia o deklinacji magnetycznej (błąd wskazania związany z niepokrywaniem się bieguna magnetycznego z geograficznym) i nie mam pojęcia na ile zdawali sobie sprawę z dewiacji (odchylenie kompasu wynikające z obecności ferromagnetyków – czyli np. dowolnego żelastwa ;-) ). W basenie Morza Śródziemnego mieli informacje o wyglądzie linii brzegowej oraz znali odległości pomiędzy różnymi portami i kursy, które trzeba obrać, aby trafić z jednego do drugiego. Gromadzenie opisów linii brzegowych, charakterystycznych punktów, miejsc nawigacyjnie niebezpiecznych, itp. jest pomysłem starożytnym, a zapiski te zwano periplus (pierwowzór książek locji). Rysunki linii brzegowych wraz z kursami do portów i notatkami o odległościach tworzyły portolano, które z biegiem dziesięcioleci rozrosły się do postaci map morskich. Dodatkowo, jeśli akurat jest dzień, żeglarz zawsze może liczyć na pomoc boga Ra ;-) Choć prosta, wzrokowa obserwacja Słońca, niekoniecznie jest metodą dokładnego wyznaczania kursu… Jest jeszcze problem pochmurnych dni, ale istnieją przesłanki, że średniowieczni żeglarze, podobnie jak Wikingowie, znali właściwości niektórych kryształów, jak islandzki szpat i dzięki niemu potrafili znaleźć pozycję naszej gwiazdy nawet w obecności najgrubszej pokrywy chmur.

Po tym wstępie, jeszcze jedna uwaga, o której zawsze należy pamiętać myśląc o nawigacji w latach sprzed GPS-ów: błąd o 1⁰, to około 60 Mm (mil morskich) (dotyczy szerokości geograficznej na równiku i wszystkich długości geograficznych). Błąd o 1⁰ w ustalaniu wysokości Słońca to ponad 60 Mm.

Czyli jesteśmy w punkcie A, chcemy dopłynąć do punktu B. Wiemy, że mamy do przepłynięcia 73 Mm w kierunku NNW. Cała ówczesna nawigacja opierała się na tzw. nawigacji zliczeniowej. Tytułem dygresji, jestem na tyle stary ;-D że żeglowałem w oparciu o pozycję zliczoną w czasach, gdy w Polsce można było jedynie pomarzyć o GPS (istniał jeszcze ZSRR). Z powodu nieprzemyślanego umieszczenia kotwicy, już po wykonaniu dewiacji kompasu, zaliczyliśmy na Bałtyku blisko 60 Mm różnicy pomiędzy pozycją zliczaną a obserwowaną (faktem jest, że również log nie działał i prędkość mierzyliśmy za pomocą butelki i sznurka…). Ale to zupełnie inna bajka. Wracając do pozycji zliczanej: możliwie często mierzymy prędkość z jaką płyniemy i znając czas możemy policzyć przebytą drogę. Jeśli znamy kurs, którym płyniemy to jesteśmy w domu. No prawie. Problem polega na tym, że żaglowiec to nie motorówka, więc często jest problem, żeby popłynąć dokładnie w wybranym kierunku. No więc nie mogliśmy iść w kierunku NNW. Popłynęliśmy pół rumba na lewo od NNW (1 rumb = 22,5⁰) i w ten sposób przebyliśmy 52 mile. Pytanie: w jakim kierunku trzeba teraz popłynąć, żeby trafić do celu? Prosta sprawa. Bierzemy mapę, kroczek, kątomierz, wykreślamy… Chwila. Nie mamy mapy, a narzędzia nawigacyjne jeśli są, to prymitywne, a o ich dokładności lepiej nie dyskutować. Dobra, to w takim razie pięknie rysujemy sobie trójkącik, zaznaczamy kąty, dwa boki znamy i… I co? Kalkulatora nie ma, tablic trygonometrycznych nie ma. Na dokładkę wykształcenie żeglarzy jest cokolwiek… No dobra, wykształcenia – w większości wypadków – też nie ma. I tutaj na scenę wkraczają zasady marteloio. To opis kroków, które trzeba wykonać, aby poradzić sobie z zadaniem jakie postawiłem powyżej, bez wiedzy matematycznej i bez późniejszych narzędzi.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Wpisuję się, coby mi gwiazdka migała, bo temat ciekawy.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ja też.

KPiachu – odezwij się może na priv  do Ryszarda, on chyba mógłby sporo wnieść do tego wątku.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Również zostawiam komentarz-śledzia.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Też chcę poczytać :P

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

No, same apacze i czytacze ;-) A wrzucić coś od siebie, to nie łaska ;-D

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Pod wynalazki to nie podchodzi, ale pod jakieś pomysły rozwiązania kłopotów, już owszem. Musicie sami rozstrzygnąć, czy ciekawostka kwalifikuje się do tematu :)

Na początku XX wieku popularną metodą leczenia epilepsji (inaczej: padaczka) było przecięcie ciała modzelowatego półkul mózgowych. Pewnie macie wszyscy pojęcie, jak wygląda napad epileptyczny. Mimowolne drgawki, piana z ust, wycieńczenie organizmu po takim napadzie. Spowodowane jest to nieprawidłową aktywnością elektryczną mózgu. A raczej nadaktywnością, swego rodzaju burzą z piorunami. Dlatego niegdysiejsi lekarze ciachali takiemu pacjentowi głowę na dwoje i wszystkie objawy ustępowały. Inna rzecz, że pacjent – poprzez przecięcie spoidła wielkiego – był, jakby to określić, rozdwojony. Półkula lewa i półkula prawa zostały pozbawione kluczowych dróg komunikacji między sobą. Tedy jegomość może zostać z działającą połówką mózgu, może również doznawać poczucia dwóch różnych ośrodków rozkazów we łbie. I inne nieprzyjemności. Wyobraźcie sobie bohatera opowiadania, który ma dwa ośrodki nim zawiadujące, a działające przeciw sobie.

Dziś takie zabiegi podobno nadal się wykonuje, choć są nieodwracalne i przynoszą niepożądane efekty uboczne. Jednak tylko w uzasadnionych i najcięższych przypadkach epilepsji.

 

Inną niefajną, acz ciekawą sprawą, wydaje mi się używanie elektrowstrząsów w leczeniu zaburzeń i chorób psychicznych. Choćby w depresji. Metoda również sprzed wieku, jednak używana do dziś. I nikt specjalnie nie wie, dlaczego działa. A wygląda to tak: pacjenta w ciężkiej depresji, w której istnieje bardzo wysokie ryzyko podjęcia próby samobójczej, poddaje się elektrowstrząsom, ponieważ dają natychmiastowy efekt poprawy nastroju, co trwa do kilku dni po zabiegu. Leki natomiast zaczynają działać na poprawę nastroju dopiero po 3 tygodniach i trzeba tego pacjenta “utrzymać” (choć przez czas wcześniejszy efekty uboczne są jak najbardziej obecne – ospałość, zawroty głowy, czasem mdłości i kłopoty w życiu seksualnym, i sporo innych / ale leki są coraz bardziej dopasowane, więc nie ma się czego bać!).

Dziś przy takich zabiegach podaje się leki zwiotczające. Kiedyś tego nie było i w trakcie elektrowstrząsów nie raz pękały kręgosłupy.

 

A miało być o wynalazkach....

Sirinie, metoda leczenia to też wynalazek ;-) A wszystkim, którzy nie mieli okazji zetknąć się z rozdzieleniem półkul mózgowych zachęcam do odnalezienia opisów doświadczeń wykonywanych na osobach po takim zabiegu. Coś niesamowitego...

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

W czasach, gdy cywilizowani Hiszpanie podbijali zacofane plemiona Ameryki Południowej jednym z zaskakujących dla nich zwyczajów był zwyczaj mycia się. Indianie myli się bowiem codziennie i nacierali kwiatami. W tym czasie Hiszpanie uważali, że woda przenosi choroby i ograniczali korzystanie z niej do niezbędnego minimum biorąc dwie – trzy kąpiele w roku. Nie myślcie jednak, że nie dbali o higienę, o co to to nie ;) Codziennie – dla przykładu – myli zęby wykorzystując do tego celu zdrowszy od wody (ich zdaniem) mocz.

Zapraszam: www.jacek-lukawski.pl

Przynajmniej cukrzycę szybko wykrywali... Przepraszam, NMSP.

Babska logika rządzi!

Znaczy Hiszpanie ekstremalnie oszczędzali wodę ;-) Zresztą, jeśli się nie mylę, nie tylko oni w ówczesnej, zachodniej Europie...

 

A z innej beczki. Zastanawialiście się kiedyś, tak chwilę dłużej, jak gigantyczną wiedzę, przez całe wieki musiał posiadać artysta malarz? Ok, również dzisiaj trzeba wiedzieć co z czym można wymieszać, jak przygotować płótno, itd. Jednak przez całe stulecia artyści w dużej mierze sami przygotowywali barwniki, podkłady, wypełniacze. To zapewne dlatego, że nie mieli dostępu do sklepów wysyłkowych ;-) Gdy sięgnąć do źródeł dotyczących pochodzenia barwników, można niekiedy usiąść z wrażenia… Poza różnymi roślinami i minerałami, są tam np. ślimaki (purpura w różnych odcieniach, w zależności od gatunku ślimaka, miejsca występowania i sposobu barwienia – promieniowanie UV, czyli suszenie na słońcu miało wpływ na końcowy rezultat; notabene w starożytności był to jeden z najdroższych barwników), pluskwiaki (karmazyn z czerwców; u nas barwnik znany jako koszelina, której Polska była znaczącym eksporterem przed epoką wielkich odkryć; zbiory odbywały się oczywiście w czerwcu), mocz (proszę, jakoś wciąż powraca ;-P) krów bengalskich karmionych liśćmi mango (to nie żart, a używany był do otrzymywania żółcieni indyjskiej). Można by jeszcze długo wymieniać, a to mątwy, a to kość słoniową.

Jednak stwierdziłem, że napiszę parę słów o innym barwniku, może nie ma aż tak oryginalnego pochodzenia, ale jest jednym z najsłynniejszych. Ultramaryna. Ta naturalna, uzyskiwana z półszlachetnego kamienia lapis lazuli. Warto wspomnieć, że w dawnych czasach z kolorem niebieskim był w ogóle problem. Nie darmo nie występuje np. w malowidłach naskalnych. Z drugiej strony w większości starożytnych kultur niebieski miał specjalne znaczenie. Był wiązany z bogami (kolor nieba), Persowie wierzyli, że Ziemia spoczywa na płycie z lapis lazuli, Egipcjanie wierzyli, że niebieski broni przed złem, Żydzi uważali niebieski za kolor wskazany przez Boga (stąd szaty arcykapłanów były niebieskie, zasłona arki również, a Żyd powinien mieć niebieski sznur lub kraj szaty). Sam lapis lazuli znany jest od tysięcy lat. Jego najsławniejsze złoża, w dodatku o najwyższej jakości, są najstarszymi złożami minerałów eksploatowanymi po dzień dzisiejszy (prawdopodobnie od okolic 6 lub 7 tys. lat p.n.e.) i leżą w dzisiejszym Afganistanie w prowincji Badahszan. Persowie (a wcześniej Arjowie, a zapewne również ktoś przed nimi) handlowali nim intensywnie. Kamień trafiał już do predynastycznego Egiptu, doliny Indusu, później do starożytnej Grecji i Rzymu, a nawet na Kaukaz i do Mauretanii. Najpierw stanowił głównie materiał, z którego wykonywano ozdoby i figurki. Ale już 2 500 lat p.n.e. był używany jako barwnik (figurka modlącego się Ebih-II ze wschodniej Syrii). Również chociażby osławiona maska pośmiertna Tutanchamona jest zdobiona barwnikiem uzyskanym z lapis lazulii.

Ultramaryna była koszmarnie droga. Zresztą wszystko wskazuje na to, że przez całe tysiąclecia była źródłem ogromnych wpływów dla włodarzy niegdysiejszego Badahszanu. Co ciekawe, najprawdopodobniej w tajemnicy była utrzymywana receptura uzyskiwania pigmentu, a w zasadzie mielenia kamienia, bo samo mieszanie z olejami wydaje się już sprawą wtórną. Problem polega na tym, że minerał należy zmielić dbając o to, żeby nie został nadmiernie podgrzany, bo w przeciwnym razie zmieniał barwę. Przyznacie, że mielenie kamieni na zimno może być cokolwiek skomplikowane. Tym bardziej, że opisowa twardość lapis lazuli lokuje się pomiędzy z trudem daje się zarysować ostrzem noża a daje się zarysować stalą narzędziową (tylko skąd ją wziąć w czasach faraonów…). Oczywiście w efekcie ultramaryna osiągała ceny wyższe niż złoto. Do Europy sprowadzana przez Wenecjan, była wykorzystywana oszczędnie ;-) Najwcześniejsze ślady odnajdywane są w zdobieniach manuskryptów z okolic XI w. W renesansie długo wykorzystywana jedynie do malowania szat Marii Panny oraz Dzieciątka. Ponoć jeszcze w XVII w. obraz Vermeera Dziewczyna z perłą, który przedstawia służącą w nakryciu głowy odmalowanym przy użyciu właśnie lapis lazuli był uznawany za obrazoburczy. Oczywiście były podejmowane próby zmielenia kamienia w Europie. Zachowały się nawet zapiski XV w. włoskiego malarza, Cennino d'Andrea Cennini, który narzekał, że próby kończyły się jedynie uzyskaniem wyblakłego, szaroniebieskiego barwnika miast absolutnie idealnego, boskiego błękitu.

Oczywiście XIX w. i XX w. sytuację zmieniły. Postęp techniki, odkrycia w dziedzinie chemii, to wszystko pozwoliło na opracowanie i produkcję masową barwników syntetycznych.

Przychodzi mi na myśl jeszcze jeden fascynujący wątek, po części związany z lapis lazulii. Chodzi mi o postać Hana van Meegerena. Notabene cała historia dotyczy również wspomnianego już holenderskiego malarza Vermeera. Nie będę tu przytaczał całej opowieści, ale wszystkich zachęcam do zapoznania się z nią. Wspomnę jedynie, że fabuła filmu Vinci to w porównaniu mały pikuś ;-) Pan Meegerena robił w konia samego Göringa, a po wojnie mało nie zapłacił za to głową, przy czym w roli katów mieli wystąpić rodacy malarza. A za uncję lapis lazuli płacił 22 dolary. Dla porównania złoto kosztowało 20 dolarów.

Jasny gwint, miała być krótka notatka, a wyszła epopeja. Kończąc więc dodam jeszcze jedno. Dziś wielu malarzy uważa, że współczesne, syntetyczne barwniki dają zupełnie inne efekty wizualne niż dawne, tradycyjne. Chodzi szczególnie o pigmenty uzyskiwane z minerałów, bowiem wiąże się to z rozmiarem ziarna czy też kryształów, które są głównym składnikiem danego barwnika. W związku z tym również współcześnie są dostępne linie farb wykonywanych w sposób tradycyjny i z tradycyjnych surowców. Ciekawe są ceny. Najtańsze (będę podawał kwoty za 100 g) kosztują mniej niż 100 zł (chociażby żółcień neapolitański wg. receptury z XIX w.), nieco drożej wychodzi np. żółć cynowo-ołowiowa, czy też malachit naturalny (coś około 200 zł). Jest tego naprawdę sporo. Ponad 1 000 zł kosztują azuryty i cynobry. Żeby nie przedłużać. Znajduję pozycję lapis lazuli, najczystsza, tzw. błękit Fra Angelica, tradycyjnie wytwarzana przez wygniatanie z żywicą we wodzie, cena: 9 035 zł :-0 Dla porównania czerń uzyskiwana z kości słoniowej kosztuje jedynie 2 189 zł.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Do teraz zastanawiałem się, po co komu wiedza o kątach w trójkątach i jak to można niby wykorzystać? Cóż, po zapoznaniu się z wiki, już wiem. Proste i genialne. Noo, może nie tak proste w wykonaniu – ale też marynarze nie liczyli na dokładne wyniki, tylko raczej w myśl zasady “byle dopłynąć”. 

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

@Sirin – teraz się przy epilepsji wycina jedną półkulę. W ten sposób efekty uboczne zostały sprowadzone do zmian w osobowości.

Co do środków służących do dbania o higienę jamy ustnej to oprócz moczu stosowano też sproszkowaną cegłę czy popiół. Aczkolwiek trzeba przyznać, że po różnego rodzaju wody zapachowe też sięgano. Gorszy problem pojawiał się wtedy, gdy zęby już się straciło i wypadało je czymś zastąpić. No i skąd teraz wziąć nowe zęby? Otóż dość chodliwe były zęby wyrwane trupom, często zdobywano je na polach bitew trupom. 

A tutaj można przeczytać artykuł na temat historii sztucznej szczęki.

 

A jak już podrzucam linki, to tutaj jest artykuł opowiadający o historii teleskopu.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

@KPiach – świetna sprawa z barwnikami! Kojarzysz jakieś książki/ artykuły na temat codziennego życia/pracy malarzy? Poznałam kiedyś dziewczynę, której rodzina od pokoleń zajmowała się malarstwem i opowiadała, że mają w domu taką ścianę, na której są ślady działalności dziadków i pradziadków (w sensie mieszania farb –  jeśli dobrze pamiętam, to sprawdzali, czy kolor wyszedł taki, jak powinien – ale mogłam coś przekręcić). Strasznie żałowałam, że to nie taka znajomość, żebym się mogła wprosić i zobaczyć ją na własne oczy :-)

@lena – a jak wprawiali te zęby z pól bitewnych? :-)

@lena – a jak wprawiali te zęby z pól bitewnych? :-)

Rzuć okiem w link o historii sztucznej szczęki, który zamieściłem powyżej. A co do książek, to podpytam znajomego, który jest w temacie i dam znać.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Dziękuję, artykuł o szczęce zaczyna się bosko (”Najlepiej jest mieć w gotowości rozmaite osoby, u których zęby są tak utworzone, że mogą zastąpić inny, nadający się do wyrwania ząb, ponieważ często, jeśli pierwszy nie chce się trzymać, uczyni to inny ząb, zajmując jego miejsce“ – taaak!) – a reszta poczeka na po pracy :-)

Również zaktywuję sobie migającą gwizdkę. :3

http://wachlarzemoaloes.blogspot.in - mój blog o fantasy i science-fiction. :D

Odnośnie dentystyki w dawnych wiekach to polecam książkę "Wśród córek Eskulapa. Szkice z dziejów medycyny i higieny w Rzeczypospolitej XVI-XVIII wieku" pod redakcją Karpińskiego bodajże. Jest tam bardzo ciekawy artykuł o dentystach, metodach wyrywania zębów i dbania o nie. Zresztą w tej książce są też inne ciekawe teksty o medycynie, pracę magisterskie i fragmenty doktoratów, więc wszystko jest świetnie udokumentowane.

Natknąłem się na portal pełen informacji o drogach, mostach, znakach drogowych na przestrzeni dziejów. Tu macie link do okresu średniowiecza. W menu po lewej znajdziecie również inne okresy historyczne.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Czy wiedzieliście, że Wikingowie robili żagle z wełny owczej? Mieli do tego specjalny gatunek owiec, u których występuje bardzo wyraźny podział na runo wewnętrzne, miękkie i krótkie thel oraz runo zewnętrzne okrywowe tog. Z tego pierwszego wykonywano ciepłą odzież, z tego drugiego odzież zewnętrzną, mocne nici i właśnie żagle. Tak wykonane płótno było impregnowane np. mieszaniną ochry, słonej wody i tranu. Co ciekawe dzisiejsze gatunki owiec hodowlanych mają już inne charakterystyki sierści, jakkolwiek na Islandii nadal żyją owce podobne do tych, które były tak użyteczne dla Wikingów.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Wyobraźcie sobie bohatera opowiadania, który ma dwa ośrodki nim zawiadujące, a działające przeciw sobie.

@Sirin, no więc tacy bohaterowie już się pojawili w historii literatury, u jej samych początków. Pamiętam ze studiów wieki temu arcyciekawe wykłady o “Iliadzie”, gdzie rozterki Achillesa i istnienie/brak wolnej woli były właśnie wyprowadzane od ewolucji w budowie mózgu.

 

A tu ciekawy cytacik autorstwa Pani Agaty Bezubik:

Według teorii Jaynesa świadomość powstała w okresie historycznym (starożytna Grecja, czasy “Iliady” to przełom, przejście z nieświadomego do świadomego umysłu). Pierwotnie ludzie poddawali się glosom bogów – halucynacjom wywoływanym przez części mózgu w prawej półkuli tożsame z ośrodkiem Wernickiego w lewej półkuli. Podobne halucynacje można uzyskać, przecinając połączenia miedzy półkulami np. u epileptyków (metoda leczenia epilepsji) i pobudzając elektrycznie wyżej wymienione ośrodki. Oznacza to, ze ewolucja mózgu w czasach historycznych polegała na łączeniu się półkul. Jednak podobne ‘słyszenie głosów’ można zaobserwować również u współczesnych schizofreników. Do tej pory nie zidentyfikowano ostatecznych przyczyn tej choroby, jakkolwiek jej neurobiologiczne mechanizmy są znane (wykryto m.in. zmiany w płacie skroniowym, gdzie mieszczą się ośrodki mowy). W takim wypadku schizofrenicy wydają się pozostawać na granicy świadomość/nieświadomość. Czy możliwa w tym wypadku (halucynacji słuchowych) jest wtórna utrata pewnych połączeń międzypółkulowych? Wiadomo, ze istnieją genetyczne predyspozycje do tej choroby, więc być może to zaprogramowana genetycznie apoptoza komórek tworzących owe połączenia, uaktywniająca się pod wpływem pewnych czynników środowiskowych (np. stres)? Czy są prowadzone (w oparciu właśnie o teorie Jaynesa) jakiekolwiek badania tego dotyczące? Ciekawa jest również kwestia kreatywności schizofreników (przewyższająca normalną) w porównaniu do przywołanych starożytnych Greków (Iliada uznawana za jedno z największych dzieł wszechczasów).

 

Źródła:

 

Julian Jaynes, The origin of consciousness in the breakdown of the bicameral mind

Skopiowane z tego miejsca.

Nowa Fantastyka