Książka

| KOPIUJ

Recenzja:

Jan_Janek

Pospolitość skrzeczy, a życie to kiepski żart

{
Orbitowski nie ściemnia, tylko ładuje piąchą prosto w gębę. Leci się po tym ciosie hen, wysoko, aż szkoda mi tych, którzy cierpią na lęk wysokości.

Jest taki rozdział w "Paragrafie 22", gdy znika na moment wszechwładny, desperacko kpiący ton Hellera. Yossarian wędruje przez nocny Rzym, a rzeczywistość zaczyna  przypominać  senny koszmar – przypomina go swoją wojenną zwyczajnością.  Czytelnika i bohatera opuszcza  wiodące w powieści prym poczucie absurdu, zastępuje je strach przed napierającą, smutną rzeczywistością. Ów  fragment przypomniał mi się podczas lektury "Szczęśliwej ziemi" Łukasza Orbitowskiego. Są tam całe partie tekstu, w których narrator wydaje się patrzy z góry na świat, widząc wszystko – jakby przewijaną na magnetowidzie teraźniejszość ,  która z pozycji obserwatora wydaje się być ciągiem nieistotnych zjawisk. Dla nas są to z pewnością raz mniej ważne sprawy, a raz sprawy życia i śmierci. W każdym razie -  to nasze życie. No dobra, powieść Orbitowskiego to książka o życiu. O chłopakach z małego miasteczka o nazwie Rykusmyku.  Powieść niebosiężnie alegoryczna, przemielona formalnie, straszliwa, duszna i smutna. Aż chce się śmiać z tego wszystkiego. I dosłownie – tańczyć. Najlepiej na jakichś bachanaliach.

Aha, ja też jestem z Rykusmyku. Znaczy z małego miasteczka, chyba dlatego tak do mnie trafiają książki Kinga. Z takiej pipidówy, nawet jeśli ostatecznie lądujesz w stolicy kraju, nie da się uciec. W te wakacje, do mojego rodzinnego miasteczka zawitałem trzy razy. Zrobiliśmy z kumplem (który tymczasowo uciekł z Warszawy i przed długami ) dwa spacery wspominkowe, przed pierwszym trochę popiliśmy, przed drugim on już nie mógł, no bo od trzech dni nie pije i jakoś mu chwilowo z tym dobrze. Przeszliśmy obok opustoszałego budynku Domu Kultury, w którym  miało być kino na sześćset miejsc. Ponad  dwadzieścia lat temu, w podziemiach tego budynku próbowaliśmy wywołać ducha Freddiego Mercury. Świadomość, że Freddie nie żyje od tylu lat po prostu ścina z nóg. Oczywiście zawędrowaliśmy też nad rzekę – kiedyś odbywały się tam dyskoteki, teraz jest wykarczowany  teren. Ale zrobili parking dla samochodów –  tam obecnie młodzi się spotykają. Komary wygoniły nas stamtąd po pięciu minutach. A poza tym, wszystko się zmieniło. Wszystko i nic. Ileś lat temu pierdzielnęli  z boku miasteczka obwodnicę. Mój nieżyjący już brat cioteczny,  gdy samochody przestały jeździć  ciągiem nocami po głównej ulicy, nie potrafił zasnąć. Za każdym razem, gdy przyjeżdżam do mojej wersji Rykusmyku, matka podaje  news, że znowu ktoś umarł. Rozumiecie. Ktoś, kogo przynajmniej znało się z widzenia. I jak tu uciec z takiego miejsca? Najczęściej śniącą mi się osobą  jest kumpel z licealnej klasy, który zginął w wypadku jakieś dwa lata po maturze. A nie, przepraszam, ostatnio przebił go mój ojciec.  W snach ojciec wciąż żyje, ale to nie znaczy, że w tej nocnej, alternatywnej rzeczywistości  wszystko jest w porządku. Bynajmniej.

                 Wszystko co najważniejsze w powieści Orbitowskiego dzieje się w dwóch pierwszych rozdziałach – są one wstępem do koszmarnej baśni o naszej rzeczywistości.  Matką bohatera jest Wściekłość,  jego czterech  kumpli to fajne, napieprzające w Quake'a chłopaki,  każdy ma odpowiednią ksywkę. W Rykusmyku są zwykli ludzie, są też szaleńcy i święci, jak wszędzie. Pospolitość skrzeczy, skrzeczy też coś nieustannie w głowie bohatera. W Rykusmyku umiera wiele młodych kobiet.  Jest zamek i są podziemia. W podziemiach siedzi coś z rogami, co potrafi spełniać życzenia. Aby życzenie się spełniło, trzeba zatańczyć i kogoś poświęcić. Właściwie najgorzej ma ten, kto jest spełnionym życzeniem. Cholera, a jeśli całe Rykusmyku, a niech będzie – cały świat jest czyimś spełnionym życzeniem?  Brrr...  Z  bajek z dzieciństwa wiemy, że spełnianie życzeń to śliska sprawa. Ziszczanie marzeń to najlepsza droga ku zniszczeniu, ku porucie i upadkowi.

                 Główny bohater powieści, Szymek, zostaje w swoim mieście, trójka kumpli rusza w wielki świat. No tak, ja też ruszyłem. Wylądowałem ledwie siedemdziesiąt kilometrów dalej, nie wiem czemu tak blisko jest ten wielki świat. Gdy byłem naprawdę daleko, w Rzymie, który na szczęście nie przypominał tego Yossarianowego (ale co ja tam wiem, byliśmy z małżonką zajęci sobą i zwiedzaniem) poczułem wreszcie,  trwający trzy dni oddech wolności. Ludzie nie umierali. Nie było Polski , nie było Rykusmyku i nie było głupiej pracy. Byli wciskający nam jakieś duperele imigranci, do których przemawiałem w nieznanym im i mnie języku. Był też Caravaggio i grupa Laokoona w Muzeum Watykańskim – zatkało mnie, gdy zobaczyłem tę znaną mi z ilustracji w "Mitologii" Parandowskiego rzeźbę. Piękna to była ułuda. Zastanawiam się, co by było, gdybym został. Nie w Rzymie, tylko w moim Rykusmyku. No dobra – zupełnie nie mogę sobie tego wyobrazić. Od tego jest książka Łukasza Orbitowskiego. Jak to jest zostać i jak to jest wyjechać – tego się z niej dowiecie. I tak już sporo zdradziłem, ale tych którzy nie czytali, a zamierzają, czeka jeszcze wiele niespodzianek. Przykrych niespodzianek. Zajebistych wrażeń. Wszechogarniającej formy i prostych zdań pędzących do utraty tchu. Życia jak kiepskiego żartu. Tak, ta powieść jest niczym byk, którego nie masz wyjścia – musisz chwycić za rogi. I nie będę ściemniał – ten byk może Cię, czytelniku,  pokonać.  Wymęczyć i wydupczyć. To nie jest zwykły byk. To jest, za przeproszeniem, drogi czytelniku tej recenzji, prawdziwa, pieprzona  literatura. Czytajcie!

 

P.S.

"Szczęśliwa ziemia" jest nominowana do Zajdla (nie spodziewałem się, że Sapek będzie najsłabszą powieścią w zestawie przeczytanych przeze mnie, wygra ci on?), a także do nagrody Nike. Plan był taki, żeby przeczytać jeszcze (w końcu) "Morfinę" i skrobnąć tekst o przechodzeniu fantastów do mainstreamu. Ale to kiedyś tam, prawda jest taka, że "Szczęśliwa ziemia" jest pierwszym tekstem Łukasza Orbitowskiego, który przeczytałem. Najpierw zatem muszę nadrobić. Poczytać co panowie Orbitowski, Szostak ("Sto dni..." czytałem), Twardoch pisali jako fantaści i zrozumieć jak i dlaczego wypierdzielili na szersze wody z naszego ukochanego getta. Taki jest plan na kiedyś. Tak powiedziałem tak chcę. Tak. 

Komentarze

obserwuj

Dobra recenzja, Janku. Bardzo mi się podobała. A po książkę i tak zamierzałem sięgnąć. Była kiedyś w Matrasie inna książka Orbitowskiego, za kwadrans złotych. Żałuję, że nie wziąłem.

Mee!

Dzięki, kozajuniorze :-) Dobrze, że tu mogę wrzucać takie recenzje, gdzie indziej coś takiego pewnie by nie przeszło :-) Co chciałem – to oddać ducha powieści, stąd taka forma. 

Przywiozłem książkę ze sobą. Czytnę i podzielę się wrażeniami.

Twardocha polecam najgoręcej, jak tylko potrafię.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Szkoda, że nie poszła na stronę startową. Jakiś brajt albo beryl by się przydał. :P

Mee!

O, solidna recenzja, z rodzaju tych, co to wątrobę wykręcają i rozrzynają od środka. A że Jan ma gust nieco zbliżony do mojego, to teraz kufa trzeba się zaopatrzyć... ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Parę osób zajrzało, fajnie. Mocna rzecz ten Orbitowski. Po prostu, po tych iluś fantastycznych i rzadziej niefantastycznych, ostatnich lekturach, ściąga na ziemię. Pewnie nie do wszystkich trafi ze swoim stylem, a mnie jakoś mocno wzięło. 

Świetna recenzja, jak zwykle. :)

Do “Szczęśliwej ziemi” muszę za jakiś czas wrócić. Niesamowita książka, jedno przeczytanie nie wystarczy. ;-)

http://www.wojciech-chajec.pl/

Zacząłem wczoraj czytać i dołączam do p(e)anów ;)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

O, podziękowania dla beryla, wrzucił reckę na start. No i już niedługo dowiemy się, kto zgarnie Zajdla. 

Orbitowski jest mniej “poetycki” niż zwykle, ale za to potrafi wcisnąć zdania perełki, że mucha nie siada :) Doczytam i wypowiem się nieco dłużej.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Mówisz, że jest bardziej poetycki we wcześniejszych rzeczach? “Tracę ciepło” planuję kiedyś czytnąć, zobaczymy jak to będzie. 

Czytnij – bardziej niż polecam ;)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Przeczytałem. Najstraszniejsze w tej powieści jest to, że każdy (or prawie każdy) może się identyfikować z którymś z Kłejkochłopaków. U mnie udało się nawet (w mniejszym lub większym stopniu) praktycznie z każdym – przerażające. Gdzie unikatowość każdego człowieka?! ;)

Orbitowski pisze prosto, całość przyprawiając zdaniami, których tylko pozazdrościć (wstawka o mądrych, bo często rozmawiających menelach; miasto, które nie śpi, tylko przezuca się z boku na bok i cała masa tego typu perełek).

Ta powieść jest tak blisko skóry czytelnika, że aż piecze, parzy. Brawo!

Przedksiężycowi III w dalszym ciągu są moim faworytem Zajdlowym – za wyobraźnię i mocne zakończenie trylogii – ale wygrywają z Orbitem o włos – cieniutki jak kartka papieru. Poza tym cholernie trudno porównać te dwa dzieła – inne bajki; wszystko rozbija się o gusta, nie o literacką wartość.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

A mi właśnie “Przedksiężycowi” do przeczytania zostali. Całość. Zbieram komplet po promocjach na czytnik, gdy cena jest około dychy. I teraz gdzieś jest! Kupię trójkę i będę miał całość za trzy dychy :-) A przeczytam? Jej, pewnie za rok, tyle jest wszystkiego. Ale i tak dla mnie, ten rok pod względem lektury książek polskich autorów, jest rekordowy. Się przełamałem. 

 

 

Uwaga techniczna:

Główny bohater powieści, Szymek...” – nie ma czegoś takiego, jak “główny bohater“, ponieważ nie istnieją bohaterowie podrzędni. Bohater to główna postać, zatem główny bohater to główna główna postać, czyli masło maślane. Mamy więc w historiach bohaterów i postaci drugoplanowe.

 

Poza tym solidnie napracowałeś się nad recenzją. Może się skuszę, chociaż nie przebrnąłem przez “Widma” i zniechęciłem do twórczości Orbitowskiego. Ale może miałem złe dni.

O cholercia, to w książkach już nie ma głównych bohaterów?!

Ech... jak byłem młody, to jeszcze byli ;-)

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Nowa Fantastyka