- Opowiadanie: guard14 - Nowy Początek

Nowy Początek

Jest to druga wersja, mojego drugiego opowiadania. Dużo czasu spędziłem, próbując wyeliminować błędy, które były piętą achillesową pierwowzoru. Dopisałem także kilka stron, by opowieść była pełniejsza. Dzisiaj jeszcze raz proszę o konstruktywną krytykę. Zachęcam do przeczytania i życzę miłej lektury.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Nowy Początek

Od zarania dziejów demony i anioły walczą o dominację nad światem, od tego też czasu pojawiają się śmiałkowie, którzy gotowi są ochraniać wszystkie żyjące istoty przed nadprzyrodzonym konfliktem. Najbardziej znanymi pośród nich są Grymoonowie. Potężny ród, którego zwłaszcza ostatnie pokolenie dało się we znaki władcom nieba i piekła. Dwaj bracia: Jack i Oliver pokonali Archanioła Gabriela i jego podwładnego Wielkiego Iluzjonistę. Od tamtych wydarzeń wszelki słuch po nich zaginął i tylko nieliczni wiedzą co stało się z braćmi.

 

***

 

Półokrągły księżyc płynął po ciemnym całunie nieba w towarzystwie milionów gwiazd. Daleko pod nim, na Ziemi rozpościerało się, otulone gorącym mrokiem nocy Rio de Janeiro. Pomimo późnej pory w wielu oknach paliło się światło, ludzie tłumnie przechadzali się ulicami, a samochody przy blasku reflektorów przemierzały rozległe drogi. Na szczycie Corcovado stał monumentalny posąg Chrystusa Zbawiciela, błyszczący bielą.

Czarny Mercedes klasy S o dziwnych numerach rejestracyjnych wjechał w ciemną, opustoszałą uliczkę, po kilku metrach zjechał na popękany chodnik i tam się zatrzymał. Zgasły światła i umilkł silnik. Tylnymi drzwiami wysiadł Kardynał Pasiello. Przygarbiony staruszek rozejrzał się dookoła, jego wzrok prześlizgnął się po zniszczonych i zaniedbanych fasadach budynków.

Z westchnieniem zwrócił swój wzrok na majaczące obok wejście do budynku. Zrobił krok w jego stronę i poczuł, jak paraliżuje go strach i niepewność. Papież wyraził się jasno, ale czy na pewno było to ich jedyne wyjście? Pasiello miał co do tego poważne wątpliwości, a złe przeczucie nie opuszczało go od chwili, gdy rano opuszczał Castel Gandolfo. Kardynał otrząsnął się z mrocznych myśli, postawił kolejny niepewny krok, niestety nieprzyjemne uczucie w żołądku jedynie przybrało na sile. Z ciężkim sercem obejrzał się na stojący za sobą samochód. Miał ochotę uciekać stąd jak najdalej, jednak zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że z dwojga złego, lepiej spotkać się z młodszym Grymoonem, niż narazić się na gniew papieża.

Pasiello zacisnął pięści i sztywno wmaszerował na klatkę schodową. Drżącą dłonią zapalił światło. Żółty blask padł na łysiejącego staruszka. Miał on twarz pooraną licznymi zmarszczkami i bruzdami, pośród których znajdowały się blade usta i szeroki nos.

Kardynał chwiejnym krokiem ruszył ku górze. Postępował powoli, pokonując jeden wyszczerbiony stopień za drugim. Zgrzybiałą dłonią kurczowo trzymał się poręczy, aż do momentu, kiedy postawił stopę na posadzce czwartego piętra.  Błękitnymi oczami spojrzał na znajdujące się po lewej stronie drzwi. Strach, który odczuwał Pasiello, teraz znacząco przybrał na sile. Bo oto staruszek znalazł się krok od miejsca, z którego nie będzie można już uciec. Za tymi drzwiami czekał Jack Grymoon, który na poselstwo z Watykanu mógł zareagować w najprzeróżniejszy sposób.

Staruszek wziął kilka głębokich wdechów i zapukał kilkakrotnie do drzwi. Serce podeszło mu do gardła, czas stanął w miejscu, przerażająca cisza wyła mu w uszach, a pot ozdobił czoło. Po kilku sekundach, które wydały mu się wiecznością, szczęknął zamek. Drzwi delikatnie otworzyły się do środka. Lokator wyjrzał na zewnątrz, zaś kardynał zamarł w bezruchu, ledwo powstrzymując się od krzyku. Spodziewał się spotkać „Wielkiego” Grymoona, a tym czasem spoglądał na niego zarośnięty, brodaty, ponad trzydziestoletni mężczyzna o wychudzonej twarzy. Piwne oczy miał zapuchnięte i przekrwione. Przez zapadnięty policzek przechodziła szeroka szrama. Ciemne, długie włosy były przetłuszczone. Śmierdziało od niego papierosami i alkoholem.

Lokator zmierzył wzrokiem przybysza, ubranego w czarne spodnie od garnituru, ciemną koszulę i koloratkę. Pokręcił z politowaniem głową i zaczął zamykać drzwi. Staruszek niespodziewanie poczuł przypływ odwagi. Błyskawicznie zatrzymał drzwi ręką, a potem przyblokował nogą.

– JACK! Musimy porozmawiać! – powiedział twardo, doskonale zdając sobie sprawę, iż igra z ogniem. Zbolałym wzrokiem spojrzał na mężczyznę, spodziewając się najgorszego.

– Nie mamy o czym eminencjo… proszę odejść i zostawić mnie w spokoju – odparł bezbarwnym, pozbawionym emocji głosem lokator.

– Gdyby to tylko było takie proste! Jack – westchnął kardynał, którego powoli opuszczała panika. Jego oddech znów stał się miarowy i spokojny. – Przynoszę wiadomość od Jego Świątobliwości, wysłuchaj mnie! – powiedział, akcentując ostatnie słowa.

– Mało mnie to interesuje… Proszę zabrać tę nogę i odejść.

– Papież obiecuje ci łaskę i odpuszczenie win, jeśli tylko zgodzisz się pomóc Stolicy Apostolskiej! Jack! Na miłość boską! Ojciec Święty gotów jest zdjąć z ciebie klątwę!

Przez zapadniętą twarz mężczyzny przemknął dziwny, nieopisany cień, a w jego oczach zapłonął ogień. Jednak już po chwili, po owych dziwach nie było śladu, zaś on sam zamarł w bezruchu, bijąc się z własnymi myślami.

Staruszek utkwił wzrok w swojej ostatniej nadziei i poczuł, jak serce znów szuka drogi do gardła. Wiedział, że nie może wrócić do Rzymu z pustymi rękoma. Do jego duszy znów powrócił strach i niepewność, lecz tym razem mieszały się one z nadzieją.

– Jack, jak długo jeszcze będziesz udawał, że się wahasz?! Od siedmiu lat czekasz na ten moment. Po co się zastanawiać? Po co?! Skoro decyzję podjąłeś dawno temu? – Kardynał zamilkł i z napięciem obserwował mężczyznę. To był ten moment, moment, w którym wszystko powinno stać się jasne.

Jack uśmiechnął się niezauważalnie.

– Wejdź eminencjo… porozmawiamy – rzekł bezbarwnie i mocniej uchylił drzwi

Kardynał odetchnął z wyraźną ulgą.

 

***

 

Pokój był wąski, na ścianach w kolorze brudnego różu wisiał przekrzywiony obraz w ciemnej ramie. Przedstawiał on fioletowe kwiaty w kryształowym wazonie. Poniżej stała, kiepsko zbita szafka i mała biblioteczka wypełniona masą woluminów. Skrzypiącą podłogę pokrywał brudny dywan w kwieciste wzory, zaś na nim stał niski, okrągły stół zawalony butelkami po piwie i wódce. Po podłodze walały się ubrania i resztki jedzenia. Przed małym telewizorem ustawiono trzy, krzywe krzesełka.

– Siadaj, eminencjo – mruknął Jack, zrzucając z fotela ubrania wprost na ziemię.

Staruszek z lekką dozą niepewności zajął uprzątnięty fotel i z litością spojrzał na mężczyznę, ubranego w podarte dżinsy i brudną koszulę.

– Co się z tobą stało człowieku? – westchnął kardynał, nim zdążył ugryźć się w język.

 Szeroko, otwartymi oczami przypatrywał się mężczyźnie, w którym z trudem rozpoznawał tego wielkiego czarnoksiężnika, z którym dawniej miał doczynienia. Od ich ostatniego spotkania minęło kilka lat, a Jack zmienił się nie do poznania. Stoczył się na dno i nic nie wskazywało na to, by miał zamiar się od niego odbić.

– Przecież wiesz – odparł lodowato Grymoon, a w jego oczach zabłysły ogniki wściekłości.

– Wybacz nie chciałem… – rzekł pospieszne Pasiello, bojąc się wybuchu gospodarza.

– Nie interesują mnie przeprosiny – burknął tamten, machając lekceważąco ręką. – Mówiłeś eminencjo, że Ojciec Święty ma dla mnie propozycję? O co chodzi? – rzekł chłodno Jack, zapalając papierosa.

– Słyszałeś kiedyś o Rozpruwaczu? Dziewiętnastowiecznym londyńskim mordercy… Co by nie było twoim imienniku?

– Taa… Obiło mi się o uszy. Co z nim? – zapytał Jack, zaciągając się dymem.

– Uważamy, że powrócił – rzekł poważnie kardynał, znów odzyskując animusz. – W Londynie zamordowano dwie kobiety. I to w taki sam sposób, w jaki robił to on. Dwa wieki wcześniej!

– Eminencjo? Ty tak na poważnie? Błagam… Siejecie niepotrzebną panikę – prychnął z pogardą i politowaniem Grymoon. – Macie doczynienia z naśladowcą, a do tego nawet nie z seryjnym mordercą. Seryjnym, zostaje się po trzecim morderstwie, o czym obaj wiemy. W ogóle skąd pomysł, że to rozpruwacz? Ten człowiek pewnie zmarł dwieście lat temu, jak nie więcej. Nie mógłby wrócić! – Jack podniósł głos, strząsając popiół z papierosa.

– Chyba że… – Kardynał uniósł brwi i spojrzał wymownie na Jacka.

Jack zmarszczył czoło.

– Chyba, że to demon! – rzekł bardzo cicho i niepewnie, wypuszczając dym z płuc. Spojrzał badawczo na kardynała. – Wysłałeś łowców?! Prawda? Inaczej by cię tutaj nie było. – Jack spytał, czując, jak włosy stają mu dęba. Wiedział, że pytanie było bez sensu, doskonale znał odpowiedź.

– Tak – powiedział smutno staruszek – wysłałem, ale żaden nie wrócił. Jego Świątobliwość jest pewien, że tylko ty jesteś w stanie odnaleźć i zgładzić Rozpruwacza…

– To żart?! Prawda? – spytał Jack, wytrzeszczając oczy i gasząc papierosa w szklance. – Nie mam mocy, jestem nikim…

– Nie masz mocy, to fakt – przytaknął bardzo spokojnie kardynał, czując że powoli zbliża się do najcięższej części rozmowy. – Ale tylko ty, jako jedyny przemierzyłeś oba światy. Wiesz, co kryje się za kurtyną, wiesz czego należy się spodziewać. Wiesz…

– Litości, eminencjo! Litości! – Jack głosem pełnym bólu przerwał kardynałowi. – Ja już nic nie wiem! Rozumiesz?! Nie jestem już nawet człowiekiem! Jestem nieśmiertelnym wynaturzeniem…

– Jack…

– Nie przerywaj mi eminencjo! – Mężczyzna podniósł głos. – Jestem wynaturzeniem, które skazaliście na wieczną tułaczkę i samotność!!! – Gdy krzyczał w jego oczach rozbłysły ognie wściekłości i bólu. – A kiedy już się z tym pogodziłem, przybywasz i ofiarujesz mi nadzieję?! Ty i twój kościół nie macie nic wspólnego z miłosierdziem! Będziecie smażyć się w piekle! To was czeka! Za cierpienie, które niesiecie! – Jack odetchnął głośno, uspokajając się w mig. – Teraz możesz mówić eminencjo – dodał spokojnym, zmienionym nie do poznawania głosem.

 – Jestem tutaj, właśnie po to, by ofiarować ci miłosierdzie! – wydusił Pasiello, załamując ręce. – Odnajdź dla nas mordercę, a odzyskasz duszę. Skończy się samotność i tułaczka. Będziesz mógł dołączyć do żony. Tylko podejmij właściwą decyzję.

– Jeden demon za moją duszę? Dobrze rozumiem? – spytał z odrobiną kpiny w głosie Jack.

– Tak – odparł zwięźle Pasiello.

Mężczyzna przez krótką chwilę rozważał za i przeciw. Doskonale pamiętał, że Stolica Apostolska zdradziła go nie raz, nie dwa, wiedział, jak zazwyczaj kończą się interesy z kościołem. Ale teraz, nie mieli mu już czego zabrać, a on nie miał już nic do stracenia. Wiedział, że za słowami jego eminencji, kryje się szyte grubymi nićmi kłamstwo. Ale Grymoon gotów był zaryzykować dla swojej żony, dla Julii.

– Zrobię to, ale nie próbujcie mnie oszukać – powiedział cicho i niewiarygodnie groźnie. Podał dłoń kardynałowi. – Mamy umowę eminencjo. Oby Jego Świątobliwość o niej nie zapomniał. W innym wypadku wątpię, czy ktokolwiek ocali was przed moim gniewem…

– Nie zapomni. Masz moje słowo. – Kardynał poklepał mężczyznę po ramieniu. – Samolot do Londynu będzie czekał na ciebie jutro, o dwunastej, na lotnisku Daumonta. Nie spóźnij się.

Kiedy Pasiello wstawał z fotela, poczuła, że właśnie ktoś zdjął z jego barków i serca ogromny ciężar

 

***

 

Blada tarcza słońca błyszczała za całunem szarych chmur, z których lały się strugi deszczu, zaś od wschodu dął zimny wicher, czyniąc dzień jeszcze bardziej ponurym. Pośród tej nieprzyjemnej dla oka pogody, biały odrzutowiec z wyciem silników, powoli opadł ku ziemi, jego podwozie z piskiem dotknęło czarnego pasa. Wytracając prędkość maszyna, zatrzymała się w pobliżu terminali.

 Kardynał ubrany w białą koszulę i lniane spodnie odetchnął z ulgą, rozpinając pasy.

– Nienawidzę latać – wyszeptał, spoglądając uważnie, na siedzącego naprzeciw Jacka.

Nie był to Jack, z którym eminencja rozmawiał wczorajszego wieczoru. Był to Jack, którego kardynał pamiętał z dawnych lat. Ubrany w mokasyny, jasne dżinsy i białą obcisłą podkoszulkę, głowę miał ogoloną na łyso, a na twarzy pozostał mu lekki zarost. Lewą część ciała od ręki, aż po potylicę ozdabiał czarny tatuaż, na prawej dłoni znajdował się wytatuowany krzyż, zaś na serdecznym palcu platynowa obrączka.

– A mi jest to wszystko jedno, eminencjo – odparł ponuro mężczyzna, wyrwany z zadumy

– Ohh przestań… Londyn czeka! – powiedział z entuzjazmem w głosie kardynał, wstając z białego, skórzanego fotela. Jack złapał za swoją skórzaną kurtkę i ruszył za nim. We dwóch wyszli na zewnątrz, zostawiając za sobą jaskrawy kokpit samolotu.

Na pasie startowym, w deszczu czekał na nich smukły, przygnębiony mężczyzna o szlachetnych rysach twarzy i lekko posiwiałej czuprynie czarnych włosów, ubrany w ciemny garnitur.

– Kardynale Pasiello, inspektor George Novicki. Do usług. – przedstawił się.

– Witam – odparł Pasiello, ściskając jego dłoń.

– Panie Grymoon, witam w Wielkiej Brytanii – Novicki zwrócił się do Jacka, który w odpowiedzi jedynie skinął głową. – Zapraszam do samochodu, nie będziemy tutaj mokli – dodał, wskazując czarnego Jaguara XFR.

Jack i Pasiello zajęli miejsca z tyłu, natomiast inspektor usiadł za kierownicą, zapiął pasy i przekręcił kluczyk. Prawie czterystukonny silnik zaryczał, zapłonęły ksenonowe reflektory, a wycieraczki z szybkością błyskawicy zaczęły smagać szklaną taflę szyby. Auto powoli ruszyło po mokrym, czarnym asfalcie. Nabierając prędkości, wyjechało przez niebieską bramę wprost na ulice Londynu.

– Wyglądasz na poważnie zmartwionego, panie Novicki – odezwał się Jack, obserwując w lusterku twarz inspektora, na której malował się frasunek.

Mężczyzna westchnął potężnie, skręcając na rondzie w prawo.

– Dziś w nocy doszło do kolejnego morderstwa – powiedział z rozgoryczeniem. – I nic! Znów żadnych świadków! Ten sukinsyn jest jak duch… pojawia się i znika! Do tego wszystkiego wysłał, jeszcze list do Timesa. Opinia publiczna, już wiesza na nas psy i trąbi o naśladowcy…

– Możliwe, że mają rację. Tylko że, nie dość, że to naśladowca, to jeszcze seryjny. Trzecie morderstwo za nami… –  rzekł Jack bezbarwnym tonem, patrząc jak inspektor na trzecim z kolei rondzie skręca w prawo i wjeżdża na Silvertown Way.

– Mam nadzieję, że z panów pomocą uda się go złapać. Inaczej wole nie myśleć, jakie piekło się tutaj rozpęta – powiedział ze smutkiem w głosie George, wciskając mocniej pedał gazu.

– Zrobimy co w naszej mocy – odparł spokojnie kardynał.

– Ten świr musi stanąć przed sądem i odpowiedzieć za to co zrobił.

– Jeśli okaże się, że to demon… to z sądem może być problem – mruknął bez przekonania Jack, doskonale wiedząc, jakie mają szansę posadzić nadnaturalną istotę przed sądem. Jedynym rozwiązaniem, w miarę sprawiedliwym, które Jack opanował do perfekcji była eksterminacja tych szkodników. Bez względu na to, czy reprezentowali oni niebo, czy piekło.

– Demonem?! – spytał z niedowierzaniem inspektor, wciskając pedał hamulca tak nagle, że tylko pasy bezpieczeństwa ocaliły pasażerów, przed wyfrunięciem przez przednią szybę.

Przy akompaniamencie klaksonów Jaguar zatrzymał się w miejscu. George zaciągnął hamulec ręczny i obejrzał się do tyłu z nadzieją, że jedynie się przesłyszał. – Demonem?! – powtórzył, patrząc szeroko otwartymi oczami i bojąc się usłyszeć odpowiedzi.

– Mówiłeś, że są wtajemniczeni – Jack westchnął i z wyrzutem zwrócił się do jego eminencji.

– Nie aż tak – wyszeptał tamten zmieszany, czując, jak grunt ucieka mu spod stóp.

 Samo współpraca z Grymoonem była dla niego nie lada wyzwaniem. Samo przebywanie z czarnoksiężnikiem, wymagało od niego wielkiego poświęcenia. A teraz, nie dość, że musiał uważać na niego, to jeszcze inspektor został „oświecony”. Tego eminencja nie spodziewał się w najgorszych koszmarach. Bez względu na to co działo się na Ziemi on i jego konfratrzy, nie mogli pozwolić sobie na wybuch paniki w społeczeństwie.

– Nie aż tak?! Przecież to podstawy – jęknął Jack, wyrywając kardynała z zamyślenia i patrząc to na niego, to na inspektora. 

– Powie mi ktoś, co się tu tak naprawdę dzieje? – rzekł twardo George, włączając światła awaryjne.

– Nawet się nie waż! – syknął Pasiello do Jacka, próbując ratować sytuację.

Jednak mężczyzna zignorował jego słowa.

– Panie Novicki musisz być pewien, że chcesz to wiedzieć… to wszystko wywróci twój świat do góry nogami. Jesteś na to gotów? – Jack wiedział, że to głupie pytanie. Nikt, nigdy nie był na to przygotowany i nic nie wskazywało na to, by z inspektorem było inaczej.

– Mów…

– Dobrze więc… – westchnął Jack, wiedząc że ma przed sobą nie lada wyzwanie. – Oprócz naszego świata istnieją jeszcze trzy inne, równoległe. Znasz je. Są to Niebo, Czyściec i Piekło. Mieszkają w nich istoty potężniejsze od ludzi. Mogą one zjawiać się na Ziemi pod różnymi postaciami i czynić zło lub dobro.

– Czyli co? Anioły i demony od tak szwendają się po ziemi? – spytał z nutą kpiny w głosie George.

– Tak – odparł lekko poirytowany Jack, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że inspektor należy do ludzi małej wiary. Jednak niezrażony jego postawą tłumaczył dalej: – I nie tylko anioły, ale też i Archanioły, Cheruby, Szrafy, Trony, Moce, Cnoty… a prócz demonów, szatany, diabły, nawet i piekielni książęta… dowódcy legionów.

– To znaczy, że oni są tutaj? Gdzieś? Teraz?!

– Owszem – przytaknął Jack. – Mogą przechodzić się chodnikami, mogą być w samochodach, które nas mijają… Ba! Mogą nawet piastować wysokie urzędy. Mogą być wszędzie.

– Chodziłem na lekcje religii, ale żeby to wszystko było od razu prawdą. To raczej nie możliwie. Żartuje sobie pan ze mnie? Panie Grymoon?

– Nie! – rzekł Jack, siląc się na obojętność i powoli tracąc cierpliwość. – Nie żartuje sobie z poważnych spraw! Dlaczego ludziom tak ciężko przychodzi wiara w cokolwiek – pomyślał z rozgoryczeniem. – Proszę patrzeć uważnie inspektorze! – warknął, całkowicie tracąc cierpliwość.

Inspektor spojrzał na Jacka. Mężczyzna wyciągnął dłoń w jego kierunku.

– Kiedyś byłem w stanie sprowadzić deszcze ognia, dziś potrafię tylko tyle – rzekł i zamknął oczy. Zacisnął zęby, a na jego twarzy pojawił się grymas, podobny do tego, który towarzyszy nadludzkiemu wysiłkowi. Jack jęknął. Jego wskazujący palec zapłonął białym ogniem, by po krótkiej chwili zgasnąć. Mężczyzna ciężko oddychając, otworzył oczy i spojrzał na inspektora, który gapił się na niego, z szeroko otwartymi ustami.

– Wystarczy to panu za potwierdzenie, inspektorze?

– Tak… chyba tak. W cholerę… nie żartował pan… O cholera ciężko to ogarnąć. Ale kim wy w takim razie jesteście panowie? Łowcami?

– Nie – odparł z rozbawieniem Jack. – Kardynał Pasiello jest po prostu kardynałem. Natomiast ja, jak pan widział, jestem byłym czarnoksiężnikiem.

George bez słowa kiwnął głową. Luźno podchodził do spraw wiary i życia po śmierci, ale czegoś takiego nigdy się nie spodziewał. Anioły i demony. Czarnoksiężnicy… to było coś, na co nie był przygotowany. Umysł podpowiadał mu, by nie wierzyć tym szarlatanom. Ale z drugiej strony widział płonący palec… coś tak niezwykłego, że aż magicznego.

– Czy to wszystkie atrakcje? – wybąkał inspektor, powoli wracając do siebie.

– Większość – rzekł bez entuzjazmu Pasiello. – To co pan usłyszał, musi pozostać miedzy nami – dodał.

– Jasne… nawet gdybym się wygadał, to kto mi w to uwierzy?! – George odwrócił się do przodu i zakrył twarz dłońmi. – To jakieś szaleństwo… Anioły i demony tutaj?… Mam tylko nadzieję, że wy panowie naprawdę jesteście z tych dobrych – mruknął, zwalniając hamulec ręczny i wyłączając światła awaryjne.

– Gwarantuję ci to – rzekł uspokajająco kardynał.

Po tych słowach zapadło głuche milczenie, atmosfera zgęstniała. Inspektor pogrążył się we własnych myślach. Jack przymknął powieki, a Pasiello z grymasem wściekłości na twarzy i rękoma skrzyżowanymi na piersi wyglądał przez szybę. Samochód powoli ruszył do przodu, zjechał z Silvertown Way, na rondzie skręcił w lewo, przejechał przez Lower Lea i drogą Aspen Way pomknął jak czarna strzała ku tunelowi Limehouse Link.

Wysokie, szkliste wieżowce rosły w oczach z każdą chwilą. Ich szczyty wydawały się dotykać ciemnych obłoków, a po ścianach, gładkich jak lodowa tafla spływały krople deszczu. Ponad czarnym Jaguarem i Aspen Way wznosiło się torowisko DLR, czyli automatycznie sterowanych pociągów, które krążyły po wschodnich dzielnicach Londynu

Samochód poprzez tunel Limehouse wyjechał na otoczoną zielenią The Highway i trzymając się już brzegu Tamizy, mknął po mokrym asfalcie w stronę dzielnicy Westminster, gdzie mieściła się siedziba Policji Metropolitalnej.

W końcu Jaguar zatrzymał się przed nowym budynkiem Scotland Yardu. Był to szklany wieżowiec usytuowany przy Victoria Street, nieopodal Pałacu Westminsterskiego. George wyłączył silnik, a Jack otworzył drzwi. Napięta atmosfera, która towarzyszyła podróżującym zdała się lekko rozprężyć. Eminencja kaszląc wysiadł na zewnątrz.

 

***

 

George pchnął przed siebie szklane drzwi i ruchem ręki zaprosił towarzyszących mu mężczyzn do środka. Jack i kardynał Pasiello weszli do kwadratowego pomieszczenia, którego jedna ze ścian była krystalicznie czystą, przeźroczystą szybą, zaś za nią rozpościerał się widok na wysokie budowle i majaczący w oddali Jame’s Park. Pozostałe ściany w kolorze jasnego błękitu zastawiały wysokie, orzechowe szafy wypchane po brzegi segregatorami i teczkami pełnymi dokumentów. Na posadzce pokrytej panelami stały dwa biurka, na których znajdowały się szerokie monitory, kupy papierzysk, telefony, długopisy i wszelkie możliwe przyrządy biurowe. Przy jasnym, klonowym stoliczku usytuowanym w rogu, stała wysoka blondynka i parzyła sobie kawę. Jack zmierzył ją spojrzeniem od góry do dołu. Była szczupła, ubrana w wyjściowy, szary kostium, lnianą bluzkę i buty na wysokim obcasie. Twarz miała owalną, z lekko zadartym nosem i oczami barwy wzburzonego morza.

– Panowie, poznajcie panią podinspektor Mirandę Bregoth.

– Witam – powiedział oschle Pasiello, wciąż będąc wściekłym na Jacka.

Natomiast Jack podszedł do kobiety i ucałował jej dłoń.

– Miło panią poznać – rzekł z delikatnym, szelmowskim uśmiechem.

– Panów również – odpowiedziała oczarowana mężczyzną blondynka. Bardzo powoli odwróciła wzrok, od jego piwnych oczu, pełnych bólu. Sięgnęła po biały kubek. – Przyszedł raport od koronera. Masz go na biurku – zwróciła się do Georga, upijając łyk kawy.

– Dzięki – mruknął inspektor. – Proszę panowie, siadajcie – wskazał mężczyznom dwa miękkie, szare krzesła. Samemu zasiadł za biurkiem i sięgnął po leżącą na szczycie papierzysk teczkę. Ze znużeniem na twarzy, zaczął przeglądać strony raportu. Po dłuższej chwili z ciężkim westchnieniem odłożył wszystko na blat.

– Mogę spojrzeć? – spytał Jack

– Jeśli się pan na tym zna, to proszę bardzo – mruknął George.

Grymoon sięgnął po teczkę i z nieodgadnionym wyrazem twarzy, zaczął przeglądać raport. Z zapisków koronera jasno wynikało, że mają do czynienia z młodą kobietą, lat około trzydziestu. Brunetką o nieznanej tożsamości, która zginęła przez podcięcie gardła, ruchem od lewej do prawej. Jack pokręcił ze smutkiem głową, wpatrując się w zdjęcia ofiary. Twarz kobiety była zmasakrowana. Prawa część była całkowicie pozbawiona skóry, a oczy wyłupione. Reszta fotografii przedstawiały potwornie okaleczone ciało. Jednak dopiero obraz stóp wstrząsnął Jackiem. Kobieta miała tylko cztery palce u nóg i nie wyglądało na to, by któryś został amputowany. Taka się po prostu urodziła.

– To Derahin – rzekł poważnie Grymoon, odkładając teczkę na blat.

– Derahin? – powtórzył inspektor, czując, jak dostaje gęsiej skórki.

Kardynał chrząknął głośno, spojrzał groźnie na George’a, a potem przeniósł swój wzrok na panią podinspektor. Dając jasno do zrozumienia, że powinni zostać sami.

Novicki przewracając oczami zwrócił się do koleżanki: – Mirando? Mogłabyś zostawić nas samych?

Kobieta spojrzała na niego zdziwiona. Odrzuciła pukle jasnych włosów do tyłu.

– Jasne. I tak miałam uporać się z tym – odparła spokojnie, spojrzała z niechęcią na dwa opasłe segregatory. Wstała zza biurka, podniosła segregatory i trzymając je pod pachą, wyszła z pokoju.

– Derahin? Co to takiego? – wypalił George, gdy tylko blondynka zamknęła za sobą drzwi.

– Nie co, tylko kto… – odparł poirytowany Pasiello. – Derahinowie to inaczej elfowie. Elfowie królewskiego rodu.

– Których po prawdzie nie zostało już zbyt wielu – wtrącił się z bólem Jack.

– Elfowie?! – spytał z niedowierzaniem inspektor. – Poważnie? Elfowie? To przestaje być śmieszne!

– Nikt nie powiedział, że będzie – odparł lekko rozbawiony Jack, po czym spojrzał uważnie na jego ekscelencję. – Trzeba znaleźć tego całego rozpruwacza, zanim zrobi się nieciekawie.

– Moi ludzie próbują tego dokonać od ośmiu miesięcy! Ośmiu i nic! Panie Grymoon, uważasz, że tobie od tak się uda.

– Wystarczy wiedzieć, gdzie szukać, panie Novicki – odrzekł oschle Jack, poirytowany tym, że ktokolwiek może wątpić w jego możliwości.

– Co planujesz? – Kardynał z niepokojem spojrzał na Grymoona. Po ostatnim wyskoku wolał mieć go na oku, by nie ryzykować kolejnych wpadek.

– Odwiedzę Lorda Rzeki. On wie wszystko, o wszystkich i wszystkim – odparł mężczyzna, podnosząc się z siedzenia.

– Lorda Rzeki? – mrukną George. – Albo nie, nie chcę wiedzieć… – zreflektował się błyskawicznie.

– Na pewno nie chcesz – rzekł z ulgą kardynał. – Jak skończysz, spotkamy się w Hiltonie, przy Park Lane. Tylko uważaj, nie będę tolerował twoich wyskoków – zwrócił się śmiertelnie poważnie do Jacka.

Mężczyzna roześmiał się szczerze, machnął ręką na kardynała, wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni, poprawił kołnierz skórzanej kurtki i wyszedł z pomieszczenia.

 

***

 

Po kilkunastu minutach jazdy, czarna taksówka zatrzymała się u brzegów Tamizy. Jack rozpiął pasy, z kieszeni wyciągnął portfel i wygrzebał z niego kilka funtów. Wręczył je kierowcy.

– Nie będę miał panu wydać – burknął zmieszany mężczyzna o mysiej twarzy i kręconych blond włosach, ubrany w ortalionową kurtkę.

– Nie trzeba – odparł zwięźle Grymoon, chowając portfel do kieszeni.

Były Czarnoksiężnik nigdy nie przywiązywał wagi do pieniądza, wiele lat temu zdał sobie sprawę, że te śmieszne, kolorowe papierki nie posiadały żadnej realnej wartości i tylko ludzie fanatycznie wierzyli, że im więcej będą ich mieli, tym będzie im się żyło lepiej. Za to przekonanie, gotowi byli mordować się nawzajem, nie wiedząc, że pieniądze były okrutnym kłamstwem, wymyślonym eony temu. Jack był pewien, że dopóki ludzie nie przestaną pożądać fałszywych bogactw, dotąd świat będzie zakłamanym miejscem, w którym nic nie jest takie, jakim się wydaje.

– Do widzenia. Życzę szerokiej drogi – powiedział  Grymoon, powoli wysiadając na zewnątrz.

– Dziękuję, do widzenia – odparł grzecznie, kierowca.

Jack stanął twardo na ziemi. Zamknął za sobą drzwi samochodu, naciągnął na głowę czarny kaptur, z kieszeni wyciągnął paczkę papierosów i z niemałym trudem odpalił jednego z nich. Z niezwykłą przyjemnością zaciągnął się tytoniowym dymem i rozejrzał po okolicy. W ciągu ostatnich kilku godzin ulewa przybrał na sile. Z brudnoszarych chmur lało jak z cebra, na chodnikach i ulicach porobiły się głębokie, ciemne kałuże. Wody Tamizy falowały potężnie, od czasu do czasu uderzając z pluskiem o kamienny brzeg, nad którym wznosiły się, pobudowane z czerwonej cegły kamienice. Ich fasady były starannie wykończone i przyozdobione białymi płaskorzeźbami w kształcie filarów i kwiatów, zaś w ciemnych, dębowych oknach odbijało się pochmurne niebo. Grymoon wolnym krokiem ruszył przed siebie, lawirując pomiędzy kałużami, kierował się do budowli, usytuowanej najbardziej na lewo.

Na parterze, owej odległej kamienicy znajdował się bardzo dziwny sklep. Czarny banner wiszący nad hebanowymi drzwiami, ozdabiały pomarańczowe litery, zaś napis brzmiał „Trick or Treat”. Z wystawy skąpanej w piekielnie czerwonym świetle, łypały na przechodniów czaszki i dynie, szklane kule, wypchane koty i dziwnie powyginane miotły.

Na widok pseudo-magicznych akcesoriów Jack pokręcił głową, uśmiechając się przy tym z politowaniem. Rzucił niedopałek papierosa na mokrą ziemię, ściągnął z głowy kaptur, nacisnął wytartą klamkę w kształcie długiego smoka i przekroczył próg.

W sklepie było tak potwornie duszno i gorące, że Grymoon z trudem wyczuwał własny oddech i nim zdążył się zorientować pot ozdobił jego czoło. Otarł je dłonią i pospiesznie ściągnął z siebie kurtkę. Powoli rozejrzał się po pomieszczeniu, którego posadzkę zdobił krwistoczerwony dywan. W okno wystawy rytmicznie bębnił deszcz, a wzdłuż ścian wykonanych z czarnego kamienia, ustawiono rzędy mahoniowych półek. Te na lewo od drzwi uginały się pod ciężarem różnego rodzaju kuferków, słoików, karafek i butelek wypełnionych po brzegi substancjami we wszystkich kolorach tęczy. Natomiast półki na prawo, wypchane były po brzegi najprzeróżniejszymi woluminami. Większość była względnie nowa, ale znalazło się kilka takich, na których czas odcisnął swoje piętno. Jack inaczej pamiętał wnętrze sklepu, który ostatnim raz odwiedził prawie siedem lat temu. Wtedy było tutaj przyjemnie chłodno, wszędzie stały akwaria, a całość była utrzymana w chłodnej, błękitnej tonacji.

Grymoon wolnym krokiem podszedł do długiej, ciemnej lady ozdobionej fioletowymi neonami. Oparł się o blat i uderzył dłonią w szczerozłoty dzwoneczek. Nieustępliwy, metaliczny dźwięk wypełnił całe pomieszczenie, wzywając sprzedawcę. Nie minęła sekunda, a zza czerwonej kotary wyłonił się młody, dobrze zbudowany szatyn o pociągłej twarzy, przenikliwych, zielonych oczach i kędzierzawych włosach. Ubrany w białą, lnianą koszulę oraz czarne spodnie.

– Cześć Dave – rzekł spokojnie Jack, rozpoznając w mężczyźnie swego dawnego ucznia, Davida Haizberga, Lorda Rzeki. Jednego z najpotężniejszych magów, z jakimi przyszło mu się spotkać, a przy tym oddanego przyjaciela i sprzymierzeńca, który zawsze stawał po stronie młodszego Grymoona bez względu na wszystko, choć obce było mu słowo „kompromis”.

 

***

 

Zapadła grobowa cisza. David nerwowo poprawił się w wyczarowanym przez siebie, półprzezroczystym, miękkim fotelu z fioletowej mgły. Utkwił wzrok w Jacku, który siedział na identycznym tworze. Twarz miał zakrytą rękoma i oddychał głęboko, próbując za wszelką cenę poukładać myśli.

– Jak to? Nie jesteś Lordem Rzeki? – spytał cicho Grymoon, czując jak jego misterny plan, właśnie leci na łeb, na szyję. Bez Haizberga jako Pana Tamizy, był bezbronnym ślepcem, któremu poszukiwania rozpruwacza mogą zająć lata. Przyszłość, którą pokazał mu Pasiello, przyszłość u boku ukochanej Julii wydawała się coraz bardziej nierealna. Los po raz wtóry, zakpił z niego potężnie.

– To długa historia – mruknął smutno Dave.

– Mów. Chce wiedzieć.

– Jesteś pewny?

– Mam nieskończenie wiele czasu – odparł z dziwną obojętnością Jack.

– Okej… Ale będę musiał zacząć od początku… Wszystko zaczęło się jakieś pół roku po waszym zniknięciu… – zaczął niepewnie David. – Tak, mniej więcej wtedy zaczęła słabnąć magia Iluzjonisty. Czarodzieje poczuli się pewniej i bezpieczniej, tu i ówdzie dało się słyszeć szepty zwiastujące nadciągającą burzę, ale wtedy jeszcze nic nie zapowiadało kompletnej katastrofy. Dopiero po kolejnych sześciu miesiącach, większość magów i czarodziejek zaczęła otwarcie mówić… mówić o tym, że… – Haizberg westchnął ciężko szukając odpowiednich słów. – Jakby to powiedzieć… O! Że Triumwirat jest nam zbędny.

– Zbędny?! – spytał z niedowierzaniem i oburzeniem Jack. – To dzięki niemu, większość tych… beznadziejnych magików przeżyła ostatnie dwie dekady! Zero szacunku i wdzięczności – prychnął. Nie mieściło mu się w głowie, jak czarodzieje mogli odwrócić się od Triumwiratu przy pierwszej lepszej okazji … To właśnie ten twór, ocalił ich od powtórnego losu. Jack czuł gorycz i smutek. On i jego rodzina poświęcili się dla czarodziejów, a ci po prostu o nich zapomnieli…

– Ehh… – westchnął David. – Nie chodziło o brak szacunku, czy wdzięczności. Tylko… Po prostu te surowe zasady, które ustaliłeś z Oliverem i Julią straciły datę ważności. Po upadku Iluzjonisty, nie potrzebowaliśmy się pilnować tak jak wcześniej. Wreszcie możliwa była prawdziwa wolność.

– Więc rozwiązaliście Triumwirat?

– Nie. – Wzruszył ramionami Haizberg. – Po prostu postanowiliśmy, nikogo tam nie sadzać. A co sprytniejsi, podzielili miedzy siebie wasze dziedzictwo.

– Czyli zaczęło się ćwiartowanie ścierwa, gratuluję – rzekł zimno Jack.

– Bez przesady! Po prostu podzieliliśmy się wpływami…

– MY?!

– Mi przypadł w udziale Londyn, a przez chwile miałem i całą Brytanię.

– A jak to się stało, że nie masz ani Brytanii, ani Londynu?

David zmierzył swojego mistrza morderczym spojrzeniem i westchnął ciężko.

– Cóż… kiedy my byliśmy zajęci, jak to ująłeś? A tak, ćwiartowaniem ścierwa. Wtedy to uczniowie twojej kochanej żony, Peter i Sophia Rosebroke, razem z jakimś pożal się Boże magikiem ze wschodu przejęli triumwirat. Błyskawicznie ogarnęli chaos i buntujących się czarodziejów. Polało się przy tym trochę krwi, co poniektórzy stracili nogi, ręce, a nawet i głowy. Ale można powiedzieć, że niebyło tak źle. Chociaż mnie w przeciągu tygodnia pozbawili Brytanii, a kiedy przyszli po Londyn, kazałem im spadać. Oczywiście użyłem bardziej dosadnych słów – uśmiechnął się groźnie Haizberg.

– I co? Nie poskutkowało?

– Wprost przeciwnie! Zniknęli z miasta i przez jakiś czas był nawet spokój. Ja sobie, oni sobie. Było idealnie, aż do momentu, w którym Sophia nie zaproponowała rozejmu… Dostanę Londyn na własność, jeśli tylko wyuczę młodą czarodziejkę. Cathrine Tamcroft. Zgodziłem się…

– I świetnie na tym wyszedłeś – uśmiechnął się Jack.

– Daruj sobie komentarze… – westchnął David. – Nauczyłem ją wszystkiego, co tylko umiałem. Była elementalistką, ale bardzo zdolną… bardzo pojętną. Jej moc robiła wrażenie nawet na mnie. A i tak wszytko szlag trafił… – Haizberg uderzył pięścią o pięść.

– Zginęła?

– Nie… – rzekł z goryczą. – Teraz to ona jest Panią Rzeki… w służbie Triumwiratu.

– No to ciekawie… – mruknął Jack. Błyskawicznie zrozumiał, że tylko owa Cathrine, może go doprowadzić do rozpruwacza. Jego plan znów mógł się powieść, z tym wyjątkiem, że miejsce Haizberga zajęła panna Tamcroft. – W takim razie, muszę z nią porozmawiać jak najszybciej!

– Oszalałeś?! – jęknął David. – Ona nie będzie z tobą rozmawiać, czy dyskutować. Stoi po stronie nowej władzy, dla której jesteś ni mniej, ni więcej wrogiem. Tak samo jak ja… – Haizberg westchnął ciężko. – Ale razem możemy odzyskać miasto! Pomóż mi pokonać Cathrine, a jako Lord Rzeki zrobię wszystko, o co tylko mnie poprosisz.

– Pokonać Cathrine? – spytał rozbawiony Jack. – Obaj doskonale wiemy, co przez to rozumiesz, a ja nie zabiję czarodzieja – warknął – nie odwrócę się od zasad, które ustaliłem z Oliverem. Bo tylko one, odróżniają nas od tego, kim chciał nas uczynić Iluzjonista. Nie po to z nim walczyłem, by teraz wszystko zaprzepaścić.

– Nie bądź głupcem Jack! Teraz, kiedy jesteś tutaj. Mamy szansę odbić miasto. Londyn był mój i będzie mój ponownie! Nawet, jeśli oznacza to śmierć Cathrine!

– Nie zmienię swojego zdania, choćby nie wiem co!

– Jack…

– Zrobimy to po mojemu. Porozmawiam z nią, od tego zaczniemy!

– To głupota! Ona cię zabije.

– Gdzie ją znajdę? – spytał Grymoon, całkowicie ignorując wypowiedź Haizberga na temat swojej śmierci.

– Pytasz poważnie?

– Owszem…

– Nie wiem – westchnął David. – Ale jeśli naprawdę chcesz wcielić w życie ten durny plan, to dowiem się tego. Daj mi kilka dni.

– Tylko nie ociągaj się, nie mam dużo czasu.

– Zrobię co w mojej mocy. Gdybym mógł pomóc w jakiś inny sposób, zawsze możesz na mnie liczyć.

– Myślę, że jest jedna sprawa… Potrzebuje kilku artefaktów.

– Artefaktów? Po co?

Grymoon zawahał się. Z jednej strony nie chciał mówić Haizbergowi, że nie posiada swoich mocy, zaś z drugiej strony doskonale wiedział, że tak Pasiello, jak i Novicki znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. I tylko on może ich ochronić, przynajmniej na razie, dopóki nie rozmówi się z Panią Rzeki. 

– Nie mam swoich mocy – rzekł smutno Jack, zrzucając ze swych barków straszliwy ciężar.  

– Że co takiego?! – wykrzyknął Haizberg, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w młodszego z Grymoonów, w swego wielkiego mistrza, w swój autorytet. Nie mieściło mu się w głowie, w jaki sposób czarnoksiężnik pokroju Jacka, mógł stracić moce. – Jak to się stało? – spytał prawie szeptem.

– Michael… – odparł zwięźle Jack.

– Nienawidzę aniołów… – westchnął David. Zakrył twarz dłońmi.

– Znajdziesz coś dla mnie?

– Tak… jakiś mały arsenał będzie w sam raz. – Haizberg wstał, z magicznego fotela i podszedł do wielkiego lustra w srebrnej ramie. Delikatnie przesunął ręką po szklanej tafli, a ona zniknęła, ukazując czarodziejską skrytkę. Dave sięgnął do środka i wyciągnął kartonowe pudełko. Wolnym krokiem podszedł do lady i położył je na blacie. Ze środka wyciągnął czarny cienkopis i odłożył obok kartonu, dalej położył czarne, skórzane rękawiczki bez palców, błękitną zapalniczkę, dezodorant w sprayu, długi nóż o tytanowym ostrzu, osadzonym na rękojeści z kości słoniowej i srebrny łańcuszek.

– To chyba najpotężniejsze rzeczy jakie mam – rzekł do swojego mistrza. – Chodź zobacz.

Jack podniósł się z fotela, zarzucił kurkę na ramię i podszedł do ucznia.

– Dobra… – mruknął David. – Szybka instrukcja obsługi. Cienkopis usypia każdego, kogo dotknie. – Wskazał mazak. – Rękawiczki osłonią cię przed każdym ciosem i słabszymi zaklęciami. Zapalniczka po użyciu tworzy kulę ognia. Antyperspirant zamraża wszystko dookoła. Nóż obraca w pył, każdą żywą istotę, jaką tylko tknie. Także ostrożnie! No i łańcuszek. Ochroni cię przed wzrokiem Cathrine i słabszych magów. Mam nadzieję, że to ci wystarczy… Chciałbym pomóc bardziej, ale to wszystko co mam.

– To wystarczy – rzekł spokojnie Jack. – Kto by pomyślał – uśmiechnął się. – Najpotężniejszy czarownik Londynu kończy jako paser na czarnym rynku…

– Bardzo zabawne – prychnął Dave. – Z czegoś trzeba żyć!

 

***

 

Jack Grymoon otworzył drzwi i z długiego korytarza wszedł do zalanego żółtym światłem pokoju. Pomieszczenie było ogromne, utrzymane w jasnej tonacji. Ze stropu zwisał kryształowy żyrandol, na szaro-morelowym dywanie stał złocisty stolik, a także dwie sofy w kolorze ecru. W szerokiej ścianie mieściło się wielkie okno, okolone ciemnooliwkowymi zasłonami i białymi firanami, drewniane dodatki na ścianach, a także drzwi miały barwę ciepłego orzecha.

Na ciemnooliwkowym fotelu siedział kardynał Pasiello. Staruszek nieobecnym wzrokiem wyglądał przez okno i patrzył na londyńską metropolię, która otoczona deszczowym całunem, uciekała w objęcia morfeusza. Jack chrząknął znacząco. Eminencja odwrócił się ku niemu. Grymoon był zdrowo przemoczony, a w ręku ściskał skórzaną teczkę i zapalonego papierosa

– Już myślałem, że się ulotniłeś – rzekł Pasiello.

– Bez obaw! – odparł Jack. – W końcu mamy umowę, czyż nie?

Kardynał nie odpowiedział, lecz uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Dowiedziałeś się gdzie jest Rozpruwacz? – spytał poważnie staruszek.

– Sprawy lekko się skomplikowały – wycedził Grymoon. – Ale spokojnie, niedługo się dowiem. Kwestia kilku dni.

 

Koniec

Komentarze

Czyta się. Doceniam pomysł i prowadzenie akcji. Ciekawa lektura, lecz nie widzę zakończenia. Wygląda na jeden rozdział. Napisane tak…hmm… bardzo filmowo, obrazowo. Jest nieco miejsc do korekty językowej, interpunkcyjnej. Jakieś 'od tak' zamiast 'ot tak' – w ten deseń (trzeba by wypisywać, a mnie się niezbyt teraz do tego pali :). Ale dotychczasowa całość podana bardzo zachęcająco i całkiem sprawnie. Będzie ciąg dalszy?

Maniacka perseweracja ambiwalencji niekongruentnych epifenomenów

Mogę zagwarantować, że niedługo wrzucę dalszą część historii ;)

Długi fragment, brak zakończenia

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka