- Opowiadanie: bzugaj - MARY CELESTE

MARY CELESTE

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

MARY CELESTE

 

„Za­wsze zda­rza się to, czego czło­wiek nie ocze­ku­je.”

 

– Jo­seph Con­rad

 

 

Ocean Atlan­tyc­ki, rejon Azo­rów, 2 mile na pół­noc­ny za­chód od wyspy Corvo,

30 li­sto­pa­da 1872 roku.

 

– Ostroż­nie, ostroż­nie! – Ka­pi­tan stu­dził zapał za­ło­gi, kiedy mała łódź wie­lo­ryb­ni­cza po­wo­li zbli­ża­ła się do roz­ko­ły­sa­nej na fa­lach sza­lu­py. Burta ude­rzy­ła o burtę i kil­ka­na­ście głów wy­chy­li­ło się zza re­lin­gu, żeby zo­ba­czyć dar, jakim morze ob­ro­dzi­ło w ostat­ni dzień rejsu, tuż przed po­wro­tem do domu.

– Od­su­nąć się na­tych­miast! Banda dzie­cia­ków. Co po­wie­dzia­łem?!

Ka­pi­tan ryk­nął na pod­wład­nych i po­dra­pał się ner­wo­wo po szyi.

– Mar­tin, ty scho­dzisz. – za­rzą­dził i spoj­rzał w dół na ta­jem­ni­czą łódź.

Młod­szy ma­ry­narz kiw­nął sztyw­no głową i drew­nia­na dra­bin­ka za­grze­cho­ta­ła o czar­ną burtę jed­nost­ki wie­lo­ryb­ni­czej. Mar­tin po­sta­wił stopy na obcej sza­lu­pie i zła­pał rów­no­wa­gę. Jej mały maszt był zła­ma­ny na wy­so­ko­ści kolan i wraz z ga­flem przy­kry­wał dużą część po­kła­du.

Chło­pak zła­pał za kra­wędź żagla i od­rzu­cił go szyb­kim, ener­gicz­nym ru­chem.

– Chry­ste…  – wy­szep­tał, od­ska­ku­jąc i in­stynk­tow­nie ro­biąc znak krzy­ża.

Wśród za­ło­gi ro­ze­szły się nie­spo­koj­ne po­mru­ki.

Ka­pi­tan prze­pchnął się po­mię­dzy ga­pia­mi i oparł twar­de, spra­co­wa­ne dło­nie o re­ling.

– Chry­stus nie ma tu nic do rze­czy – po­wie­dział – i na tej łodzi na pewno go nie było…

 

***

 

FRAG­MEN­TY OSO­BI­STE­GO DZIEN­NI­KA AL­BER­TA C. RI­CHARD­SO­NA, PIERW­SZE­GO OFI­CE­RA NA BRY­GAN­TY­NIE „MARY CE­LE­STE”

 

6 li­sto­pa­da 1872 roku

 

Wczo­raj­sze­go ranka mi­nę­li­śmy głów­ki portu w Nowym Jorku i kie­ru­je­my się do Genui z ła­dun­kiem 1701 be­czek spi­ry­tu­su.

Nasza za­ło­ga jest nie­licz­na (osiem osób), ale do­brze wy­szko­lo­na. Ka­pi­tan Ben­ja­min Briggs to do­świad­czo­ny i wzbu­dza­ją­cy za­ufa­nie że­glarz. Razem z nim pły­nie też jego żona i dwu­let­nia có­recz­ka, co wbrew po­zo­rom do­brze dzia­ła na ludzi. Wie­dzą, że ka­pi­tan uni­kał bę­dzie ry­zy­ka, mu­sząc zwa­żać nie tylko na bez­pie­czeń­stwo swoje i za­ło­gi, ale także dwóch ko­biet swo­je­go życia. Tylko naj­star­szy ma­ry­narz Arian Mar­tens uważa, że ko­bie­ta na po­kła­dzie przy­no­si pecha i co jakiś czas, wi­dząc panią Sarę (żona ka­pi­ta­na) splu­wa przez ramię tak, żeby nikt nie do­strzegł. Za­pi­su­ję to z nie­ja­kim roz­ba­wie­niem, jed­nak nie za­mie­rzam kar­cić go za te za­bo­bon­ne ry­tu­ały rodem ze śre­dnio­wie­cza. Na­stro­je są dobre, po­go­da wspa­nia­ła. Wiatr nie­zmien­nie wieje z po­łu­dnio­we­go za­cho­du i ła­god­nym ba­kszta­giem po­ko­nu­je­my Atlan­tyk w do­brym tem­pie ośmiu wę­złów.

 

9 li­sto­pa­da 1872 roku

 

Dobra po­go­da utrzy­mu­je się. Choć słoń­ce od dwóch dni nie po­ka­za­ło się z za chmur, tem­pe­ra­tu­ra jest dość wy­so­ka, jak na li­sto­pad i nie ma opa­dów. Wiatr wzmógł się do tego stop­nia, że wczo­raj koło po­łu­dnia ze­rwał się nam grot­bramsz­tak­sel. Szyb­ko na­pra­wi­li­śmy uszko­dze­nia, ale nie­po­kój, jaki ogar­nął mnie po tym zda­rze­niu nie opusz­cza mnie do teraz. Mam wra­że­nie, że coś dziw­ne­go dzie­je się z ka­pi­ta­nem. W Nowym Jorku dał się po­znać, jako otwar­ta i to­wa­rzy­ska osoba, teraz zaś widać, że ogar­nia go dziw­na me­lan­cho­lia. Cza­sem stoi na dzio­bie i spo­glą­da nie­obec­nym wzro­kiem przed sie­bie, nie re­agu­jąc na próby na­wią­za­nia kon­wer­sa­cji z mojej stro­ny. Jakby coś drę­czy­ło go we­wnętrz­nie. Pani Sara także wy­glą­da na za­nie­po­ko­jo­ną. Być może po­wi­nie­nem z nim po­roz­ma­wiać, przy któ­rymś ze wspól­nych obia­dów.

 

13 li­sto­pa­da 1872 roku

 

Oka­zu­je się, że ir­ra­cjo­nal­ny nie­po­kój, który od­czu­wa­łem od kilku dni miał jed­nak swoje tra­gicz­ne uza­sad­nie­nie. Ze­szłej nocy za­gi­nął ma­ry­narz, Got­tlieb Gon­de­schall. Nie wró­cił z wie­czor­nej wach­ty do ka­ju­ty. Nad ranem zgło­sił mi to drugi ofi­cer, pan Gil­ling. Prze­szu­ka­no cały sta­tek, ale Got­tlie­ba nie zna­le­zio­no. Oba­wiam się, że wra­ca­jąc z wach­ty, wy­padł za­spa­ny za burtę. Dla­cze­go jed­nak zmie­nia­ją­cy go ma­ry­narz nic nie usły­szał? Za­ło­ga jest przy­gnę­bio­na i choć nie zna­le­zio­no ciała, chce­my od­pra­wić krót­ką wspól­ną mo­dli­twę za duszę tego nie­ostroż­ne­go bie­da­ka.

 

14 li­sto­pa­da 1872 roku

 

Dziś, po kilku dniach wy­ma­rzo­nych wa­run­ków że­glu­go­wych, wiatr nie­spo­dzie­wa­nie ustał. Tafla oce­anu jest nie­mal zu­peł­nie gład­ka. Cisza wręcz nie­na­tu­ral­na. Nie ukry­wam, że taka nagła flau­ta nieco nas za­sko­czy­ła. W mo­dli­twie po­że­gnal­nej dla Gon­de­schal­la udział brała cała za­ło­ga, a także pani Sara i jej mała có­recz­ka. Choć szcze­rze mó­wiąc, nie był to chyba naj­szczę­śliw­szy po­mysł. Żona ka­pi­ta­na jest blada i mor­ska po­dróż naj­wy­raź­niej jej nie służy. Część za­ło­gi na­le­ga­ła, żeby wrzu­cić do morza wszyst­kie rze­czy oso­bi­ste za­gi­nio­ne­go, ale wspól­nie z ka­pi­ta­nem zde­cy­do­wa­li­śmy prze­słać je ro­dzi­nie Gon­den­schal­la zaraz po do­pły­nię­ciu do portu prze­zna­cze­nia. Niech cho­ciaż taką pa­miąt­kę mają po tym nie­szczę­snym chło­pa­ku.

 

16 li­sto­pa­da 1872 roku

 

Dziw­na cisza na morzu trwa. Za­ło­ga robi się coraz bar­dziej nie­spo­koj­na. Cho­ciaż po­ko­na­li­śmy ponad 1300 mil mor­skich w 8 dni, przez ostat­nie 48 go­dzin nie po­su­nę­li­śmy się praw­nie wcale.

Cisza ota­cza­ją­ca „Mary Ce­le­ste” jest zło­wro­ga i wpija się w umysł ni­czym ostrze szpa­dy. Ka­pi­tan Briggs nie po­ja­wia się na most­ku, zrzu­ca­jąc kie­ro­wa­nie jed­nost­ką na barki moje i pana Gil­lin­ga. Sie­dzi za­mknię­ty w swo­jej ka­ju­cie i tym bar­dziej po­tę­gu­je strach wśród ma­ry­na­rzy. Coś się dzie­je… Coś nie­wy­tłu­ma­czal­ne­go i groź­ne­go za­ra­zem.

Nie ja jeden mam wra­że­nie, że to cisza przed burzą.

 

***

 

16 li­sto­pa­da 1872 roku, go­dzi­na 21.17

 

– Panie pierw­szy ofi­ce­rze! Panie Ri­chard­son! – głos za­dud­nił rów­no­cze­śnie z pię­ścią ude­rza­ją­cą w drzwi ka­ju­ty.

Al­bert odło­żył przy­bo­ry do pi­sa­nia. Pu­ka­nie roz­le­gło się po­now­nie, tym razem bar­dziej na­tar­czy­we.

– Mo­ment, na Boga! – Pierw­szy ofi­cer szyb­kim ru­chem na­rzu­cił kurt­kę na ra­mio­na i prze­cze­sał pal­ca­mi włosy.

Zanim pięść ude­rzy­ła raz jesz­cze, drzwi otwo­rzy­ły się.

– Lo­ren­son! Co się dzie­je?!

– Panie pierw­szy ofi­ce­rze, ka­pi­tan na dzio­bie – wy­szep­tał wy­stra­szo­ny ma­ry­narz.

– Co?

– Ka­pi­tan stoi na dzio­bie. Z córą w ręku. Wo­ła­łem do niego kilka razy, ale ani spoj­rzał. A sły­szeć sły­szał. Mu­so­wo, bo sta­łem pra­wie jak do pana teraz.

– Pro­wadź, pręd­ko!

Ri­chard­son po­czuł jak jego serce wy­bi­ja coraz szyb­szy rytm, a krew ude­rza do głowy. Nie po­tra­fił po­wie­dzieć dla­cze­go, ale po­czuł strach, ja­kie­go nigdy jesz­cze nie do­świad­czył na morzu.

Szyb­kim kro­kiem wy­bie­gli na po­kład i ru­szy­li w kie­run­ku dzio­bu. Mdła­we la­ta­ren­ki oświe­tla­ły gęsty mrok mor­skie­go nieba, kiedy pró­bo­wa­li do­strzec zna­jo­mą syl­wet­kę. Sta­nę­li w końcu nad for­pi­kiem, ale ka­pi­ta­na nie było. Tylko wszech­obec­na cisza.

– Stał tutaj, nie kła­mię. Stał tutaj jak i my! – pró­bo­wał tłu­ma­czyć się Lo­ren­son.

– Cisza! – Ofi­cer uniósł rękę w ge­ście na­ka­zu­ją­cym mil­cze­nie.

Młody ma­ry­narz spoj­rzał na do­wód­cę ze zdzi­wie­niem. Po raz pierw­szy od trzech dni po­czu­li na skó­rze po­dmuch wil­got­ne­go, sło­ne­go wia­tru. Buksz­pryt „Mary Ce­le­ste” za­ko­ły­sał nad czar­ną ni­czym smoła taflą i Ri­chard­son przy­siągł­by, że sły­szy nie­wy­raź­ny głos. Z po­cząt­ku nie ufał swoim zmy­słom, ale po chwi­li po­zbył się wąt­pli­wo­ści i po­mi­mo mroź­ne­go wia­tru, zimna struż­ka potu spły­nę­ła mu po ple­cach. Ocean szem­rał…

 

***

 

FRAG­MEN­TY OSO­BI­STE­GO DZIEN­NI­KA AL­BER­TA C. RI­CHARD­SO­NA, PIERW­SZE­GO OFI­CE­RA NA BRY­GAN­TY­NIE „MARY CE­LE­STE”

 

17 li­sto­pa­da 1872 roku

 

Od wczo­raj wiatr znowu wiał z dużą siłą, ale po po­łu­dniu, wzmógł się na tyle, że spo­dzie­wać można się po­tęż­ne­go sztor­mu. Ciem­ne chmu­ry za­kry­ły niebo i wszyst­ko spra­wia bar­dzo przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie. Po­le­ci­łem zre­fo­wać część żagli, a także zwi­nąć grota i po­zbyć się sztak­sli. Pły­nąc je­dy­nie na ża­glach re­jo­wych i kliw­rach i tak osią­ga­my znacz­ną pręd­kość pię­ciu wę­złów. De­cy­zję mu­sia­łem pod­jąć sam. Ka­pi­tan Briggs nie opu­ścił dziś ka­ju­ty, wy­ma­wia­jąc się złym sa­mo­po­czu­ciem. Nie wi­dzie­li­śmy też na po­kła­dzie jego ro­dzi­ny. Kilka go­dzin temu za­czął sią­pić drob­ny deszcz sku­tecz­nie uprzy­krza­jąc życie ma­ry­na­rzom. Czuję jak po­wo­li ogar­nia mnie pa­ra­no­ja. W każ­dym zja­wi­sku za­czy­nam do­strze­gać nie­na­tu­ral­ne przy­czy­ny i nie­zna­ną grozę. Za­ło­ga też to widzi, nie wpły­wa to do­brze na jej mo­ra­le. Jeśli sa­mo­po­czu­cie Ka­pi­ta­na nie po­lep­szy się i dalej nie bę­dzie z nim kon­tak­tu, sta­nie­my w Ponta Del­ga­da na Azo­rach i za­sta­no­wię się co robić dalej.

 

18 li­sto­pa­da 1872 roku

 

Je­dy­nie po­czu­cie obo­wiąz­ku i chęć upo­rząd­ko­wa­nia myśli skło­ni­ła mnie do za­no­to­wa­nia dzi­siej­szych wy­da­rzeń. Wciąż pły­nie­my na nie­peł­nych ża­glach, wiatr i fale robią się coraz sil­niej­sze. Do tego leje jak z cebra. Deszcz jest tak gęsty, że sto­jąc na for­de­ku le­d­wie można do­strzec rufę. Tym spo­so­bem znowu nikt nie roz­po­znał grozy, która na­de­szła. Zmie­ni­li­śmy wiatr na pełny i wy­da­wa­łem wła­śnie po­le­ce­nia ma­ry­na­rzom, do­ty­czą­ce wy­bra­nia bom­kliw­ra na obu szo­tach, aby spró­bo­wać stłu­mić nasz roz­ko­łys, kiedy po­mi­mo ha­ła­su roz­sza­la­łej toni i wia­tru, do na­szych uszu do­tarł prze­raź­li­wy wrzask do­cho­dzą­cy z tyl­nej czę­ści po­kła­du. Krzy­czał Boy Lo­ren­son, chło­pak, który był u mnie po­przed­nie­go wie­czo­ra. Kiedy do niego do­bie­gli­śmy był roz­trzę­sio­ny. Mówił coś o ja­kiejś syl­wet­ce w ciem­nym płasz­czu, która wy­pchnę­ła jego brata (Vol­ker­ta) za burtę. W oczach igra­ły mu iskier­ki sza­leń­stwa. Gdy do­tarł do miej­sca, w któ­rym ją wi­dział, ta jakby roz­pły­nę­ła się w po­wie­trzu. Oczy­wi­stym dla nas było, że mu­siał to być ktoś z za­ło­gi, jed­nak Lo­ren­son nie roz­po­znał twa­rzy, ukry­tej za wy­so­kim koł­nie­rzem, w gę­stych stru­gach desz­czu. Nie był to jed­nak ko­niec dra­ma­tu. Młody ma­ry­narz zawył prze­raź­li­wie i zanim kto­kol­wiek zdą­żył za­re­ago­wać, rzu­cił się w obłę­dzie by ra­to­wać brata. Przy sile wia­tru osią­ga­ją­cej już chyba 7 stop­ni w skali Be­au­for­ta, szyb­ko znik­nął nam z oczu. Sta­li­śmy jak za­klę­ci dłuż­szą chwi­lę i po sto­kroć mógł­bym przy­siąc, że wśród trza­sku fal i ta­kie­lun­ku usły­sza­łem jak ocean szep­ce.

Kiedy tylko otrzą­sną­łem się z tra­ge­dii, ru­szy­łem do ka­pi­tań­skiej ka­ju­ty. To co tam za­sta­łem wstrzą­snę­ło mną nie mniej, niż stra­ta dwóch człon­ków za­ło­gi.

Ben­ja­min Briggs otwo­rzył mi z ocią­ga­niem. Był kom­plet­nie nie­świa­do­my tego, co dzie­je się na po­kła­dzie. Jego wy­gląd po­ru­szył mnie do­głęb­nie. Po­licz­ki za­pa­dły się, a cera stała się nie­zdro­wa i zie­mi­sta. Oczy były szkli­ste, jakby nie­obec­ne. Włosy zmierz­wio­ne. Co się stało z tym dum­nym nie­gdyś i ele­ganc­kim czło­wie­kiem?!

 

***

 

18 li­sto­pa­da 1872 roku, go­dzi­na 18.52

 

– Ka­pi­ta­nie, dwóch za­ło­gan­tów za burtą! Bra­cia Lo­ren­son.

Briggs po­ki­wał głową i spoj­rzał za­mglo­nym wzro­kiem gdzieś za plecy Ri­chard­so­na.

– Ka­pi­ta­nie Briggs… Ben­ja­mi­nie. Mu­si­my po­roz­ma­wiać. W tym sta­nie nie jest pan zdol­ny do­wo­dzić jed­nost­ką.

Al­bert bez­czel­nie wszedł do ka­ju­ty, nie cze­ka­jąc na po­zwo­le­nie. We wnę­trzu pa­no­wa­ła nie­zdro­wa du­cho­ta i smród. Jakby stę­chli­zny.

– Nie teraz, Ri­chard­son… – Ka­pi­tan oparł się o ko­mo­dę. – Nie wy­cho­dzi­łem z ka­ju­ty. Wyjdź pro­szę… zrób co trze­ba.

– Zbli­ża się sztorm, a ja mam czte­ry osoby zdol­ne do pracy.

– Po­ra­dzisz sobie jak za­wsze. Je­steś do­brym ofi­ce­rem.

Ri­chard­son pod­szedł do ka­pi­ta­na i mocno szarp­nął za ramię.

– Do dia­bła, Briggs! W Genui złożę na cie­bie ra­port!

Oczy jego do­wód­cy za­pło­nę­ły na mo­ment dziw­nym bla­skiem.

– Dia­bła… Tak, być może…

Pierw­szy ofi­cer spoj­rzał przez wej­ście na drzwi do prze­ciw­le­głej ka­ju­ty.

– Ostrze­gę panią Sarę – po­wie­dział.

Briggs oprzy­tom­niał na mo­ment i ści­snął Al­ber­ta za ło­kieć.

– Ona jest chora. Po­trze­bu­je spo­ko­ju.

Przez chwi­lę mie­rzy­li się wzro­kiem. Briggs miał w sobie teraz coś nie­obli­czal­ne­go. Coś, co spo­wo­do­wa­ło, że Ri­chard­son zre­zy­gno­wał ze swo­je­go po­my­słu. Ob­rzu­cił ka­pi­ta­na po­gar­dli­wym spoj­rze­niem i wy­szedł na górny po­kład. Ode­tchnął świe­żym, desz­czo­wym po­wie­trzem i do­pie­ro teraz uzmy­sło­wił sobie, jaki obraz uchwy­cił kątem oka w ka­pi­tań­skiej ka­ju­cie.

Pod za­wie­szo­nym na haku ubra­niem Brig­g­sa wid­nia­ła mała ka­łu­ża wody. Płaszcz był mokry…

Po ple­cach ofi­ce­ra prze­szedł dreszcz.

Sztorm się wzma­gał.

 

***

 

FRAG­MEN­TY OSO­BI­STE­GO DZIEN­NI­KA AL­BER­TA C. RI­CHARD­SO­NA, PIERW­SZE­GO OFI­CE­RA NA BRY­GAN­TY­NIE „MARY CE­LE­STE”

 

21 li­sto­pa­da 1872 roku

 

Wra­cam do dzien­ni­ka po trzech dniach, aby opi­sać to, co się dziś wy­da­rzy­ło. Wi­cher uspo­ko­ił się owego pa­mięt­ne­go dnia, po tym jak osią­gnął swoje apo­geum jakąś go­dzi­nę po opusz­cze­niu prze­ze mnie ka­pi­tań­skiej ka­ju­ty. Dzię­ki Bogu, szko­dy nie były zbyt licz­ne, ani bar­dzo po­waż­ne. Nad­wy­rę­żo­ne po­szy­cie prze­cie­ka­ło w dwóch miej­scach, ale pompy z ła­two­ścią na­dą­ża­ły w utrzy­my­wa­niem ni­skiej ilo­ści wody pod po­kła­dem, a po­szar­pa­ny fok­bram­sel zo­stał za­bez­pie­czo­ny. Praw­dzi­wy kosz­mar miał jed­nak na­dejść do­pie­ro po sztor­mie.

W związ­ku z cią­głą ab­sen­cją ka­pi­ta­na i śmier­cią trzech ma­ry­na­rzy za­ło­ga była bli­ska buntu. Tylko bli­żej nie­okre­ślo­ny strach trzy­mał ją jesz­cze w ry­zach.

Go­dzi­nę temu, kiedy ro­bi­łem ob­chód po po­kła­dzie i roz­my­śla­łem nad naszą trud­ną sy­tu­acją, do­szły mnie dziw­ne głu­che dźwię­ki do­bie­ga­ją­ce z głów­nej ła­dow­ni, nad którą wła­śnie prze­cho­dzi­łem. Było już kom­plet­nie ciem­no, zdją­łem więc jedną z lamp ze ścia­ny nad­bu­dów­ki i ru­szy­łem do włazu. Klu­cze do ła­dow­ni trzy­ma­łem za­wsze przy pasku, otwo­rzy­łem więc kłód­kę i ostroż­nie ru­szy­łem scho­da­mi w dół, na­słu­chu­jąc. Oba­wia­łem się przejść głę­biej, po­mię­dzy becz­ki z al­ko­ho­lem, z po­wo­du lampy naf­to­wej trzy­ma­nej w dłoni, za­czą­łem więc na­wo­ły­wać, aby wy­pło­szyć z ukry­cia ewen­tu­al­ne­go in­tru­za. Jakże ża­ło­wa­łem, że re­wol­wer mój zo­stał w ka­ju­cie. Osta­tecz­nie ośmie­li­łem się zejść na sam dół ła­dow­ni i w tym wła­śnie mo­men­cie, na dru­gim jej końcu, za­ma­ja­czy­ła jakaś mrocz­na syl­wet­ka. Krzyk­ną­łem, żeby nie ru­sza­ła się z miej­sca, ona jed­nak bły­ska­wicz­nie sko­czy­ła na prze­ciw­le­głe scho­dy pro­wa­dzą­ce na górny po­kład (wej­ścia do głów­nej ła­dow­ni były dwa, aby za­bez­pie­czyć prze­pływ świe­że­go po­wie­trza) i znik­nę­ła mi z oczu. Kilka be­czek stało otwar­tych. Kiedy wy­sze­dłem na górę, przy dru­gim wyj­ściu nie było ni­ko­go, kłód­ka le­ża­ła jed­nak luźno, a klu­cze do ła­dow­ni miał tylko ka­pi­tan, ja i drugi ofi­cer – pan Gil­ling. Kie­ro­wa­ny na­głym prze­czu­ciem ru­szy­łem do ka­ju­ty Brig­g­sa. Kiedy otwo­rzył mi drzwi, był w jesz­cze gor­szym sta­nie niż po­przed­nio. Za­nie­dba­ny i wy­mi­ze­ro­wa­ny. Jego oczy błą­dzi­ły na skra­ju sza­leń­stwa.

Nie pró­bo­wa­łem nawet pytać go o jego obec­ność w ła­dow­ni, wpa­dłem na inny po­mysł, który po­mógł­by mi prze­ko­nać się o słusz­no­ści moich po­dej­rzeń. Po krót­kiej wy­mia­nie zdań i za­zna­cze­niu swej tro­ski o niego wy­sze­dłem, po­da­jąc mu dłoń na po­że­gna­nie. Briggs zdzi­wił się tro­chę, ale uści­snął ją lekko i usiadł na łóżku dając znać, że mogę go już opu­ścić. Skło­ni­łem się i za­mkną­łem za sobą drzwi. Kiedy pod­nio­słem dłoń do nosa po­czu­łem wy­raź­ny odór spi­ry­tu­su.

 

Po opusz­cze­niu ka­pi­tań­skiej ka­ju­ty od­szu­ka­łem na­sze­go ste­war­da, pana Heada, aby się z nim roz­mó­wić. Edward (tak miał na imię) do­sko­na­le zda­wał sobie spra­wę z nie­dy­spo­zy­cji ka­pi­ta­na i kiedy po­pro­si­łem go, aby miał go na oku, nie był szcze­gól­nie za­sko­czo­ny. Obie­cał mi, że poza wy­ko­ny­wa­niem swo­ich zwy­kłych kam­bu­zo­wych obo­wiąz­ków, bę­dzie miał na niego ba­cze­nie.

 

23 li­sto­pa­da 1872 roku

 

To co miało miej­sce dzi­siej­sze­go ranka utwier­dzi­ło mnie w prze­ko­na­niu, że demon obłę­du prze­jął kon­tro­lę nad stat­kiem. Nasz świat roz­sy­pał się na ka­wał­ki. Ka­pi­tan drę­czo­ny sza­leń­stwem trzy­ma­ny jest pod klu­czem, ja zaś je­stem zbyt roz­trzę­sio­ny, żeby dalej móc trzy­mać pióro w ręku. Niech Bóg ma nas teraz w swej opie­ce…

 

***

 

23 li­sto­pa­da 1872 roku, go­dzi­na 6 .21

 

Al­bert Ri­chard­son wy­szedł na po­kład i po­sta­wił koł­nierz, by ochro­nić się przed za­ci­na­ją­cą mżaw­ką.

– Stoi tak przy dzio­bie już dobry kwa­drans. – Edward Head pod­szedł do ofi­ce­ra i uniósł pod­bró­dek wska­zu­jąc nim ka­pi­ta­na.

– Dzię­ku­ję, panie Head.

– Dobra, to ja idę się napić her­ba­ty. Sa­kra­menc­ko dzi­siaj zimno.

Ste­ward po­dmu­chał w za­ci­śnię­te pię­ści i po­tarł wierz­chy dłoni.

– Oczy­wi­ście. Pro­szę iść.

Ri­chard­son pa­trzył na nie­ru­cho­mą syl­wet­kę Brig­g­sa sto­ją­cą w coraz bar­dziej za­ci­na­ją­cym desz­czu. Wiało dość sil­nie i dziób bry­gan­ty­ny to wzno­sił się, to znów opa­dał na spie­nio­nych fa­lach, idąc ostro do wia­tru. Nagle ka­pi­tan po­ru­szył się i wsa­dził rękę pod połę płasz­cza. Ri­chard­son pod­szedł bli­żej, żeby wi­dzieć wy­raź­niej po­stać do­wód­cy.

Briggs ob­ró­cił się w jego kie­run­ku i w jed­nej chwi­li serce pierw­sze­go ofi­ce­ra za­mar­ło. W ra­mio­nach ka­pi­ta­na spo­czy­wa­ła za­wi­nię­ta w koc mała So­phia Briggs. Jej twa­rzycz­ka była blada jak pa­pier. Ob­li­cze jej ojca nie wy­ra­ża­ło żad­nych emo­cji.

Ri­chard­son pod­biegł pręd­ko w jego kie­run­ku, ale za­trzy­mał się nagle, kiedy ka­pi­tan w od­po­wie­dzi cof­nął się kilka kro­ków i oparł ple­ca­mi o re­ling.

– Briggs…co pan robi?

Oczy ka­pi­ta­na były mętne i szkli­ste. Dziec­ko łkało cicho.

– On już tu jest. Sły­szysz?

– Kto, kto tu jest? – Al­bert ro­zej­rzał się do­oko­ła, ale nie do­strzegł żad­ne­go z ma­ry­na­rzy.

– On… – Ka­pi­tan spoj­rzał gdzieś ponad syl­wet­ką ofi­ce­ra i moc­niej przy­ci­snął córkę do pier­si. – Ve­phar

– Ben­ja­mi­nie! O kim mó­wisz? Co to zna­czy? – Ri­chard­son zro­bił mały krok, skra­ca­jąc dy­stans do Brig­g­sa.

– Nie sły­szysz jak śli­zga­ją się wśród fal? Nie sły­szysz śmier­ci, kiedy ta szep­ce ci do uszu?

Po ple­cach ofi­ce­ra prze­szedł dreszcz. Roz­gląd­nął się raz jesz­cze, ale wśród coraz sil­niej­sze­go desz­czu nie było ni­ko­go. Wiatr wzma­gał się z każdą chwi­lą, a stru­gi wody prze­le­wa­ły się przez po­kład. Al­bert spoj­rzał w ciem­ną toń oce­anu i był nie­mal pewny, że sły­szy chóry gło­sów wy­do­by­wa­ją­ce się z za­ła­mu­ją­cych fal. Na karb wy­obraź­ni sta­rał się zło­żyć ob­ra­zy, jakie do­strze­gał we wzbu­rzo­nej wo­dzie. Wi­ją­ce się pod mrocz­ną po­wierzch­nią nie­na­tu­ral­nie dłu­gie rybie ogony i prze­ra­ża­ją­co ludz­kie twa­rze o pu­stych oczo­do­łach, spo­glą­da­ją­ce na tar­ga­ny coraz po­tęż­niej­szą wi­chu­rą sta­tek. Wpa­trzo­ny w hip­no­tycz­ną toń przez mo­ment za­po­mniał o Brig­g­sie.

– …Ale ja nie po­zwo­lę mu jej za­brać! – ryk­nął ka­pi­tan.

Ri­chard­son od­wró­cił wzrok od bu­rzą­ce­go się oce­anu i spoj­rzał na sza­leń­ca, któ­re­go nie­gdyś znał.

– Briggs! Opa­mię­taj się! – Pierw­szy ofi­cer sta­rał się prze­krzy­czeć na­ra­sta­ją­cy sztorm.

– Tylko taka ofia­ra może go uspo­ko­ić! Tylko taka ofia­ra… Nim wszyst­kich nas za­cznie to­czyć ro­bac­two!

Ka­pi­tan ener­gicz­nym ru­chem wy­pro­sto­wał rękę, trzy­ma­jąc teraz dziec­ko nad za­my­ka­ją­cą się po­ni­żej pie­kiel­ną wodną cze­lu­ścią.

– Nieee! – Ri­chard­son bły­ska­wicz­nie rzu­cił się w kie­run­ku do­wód­cy, ale śli­ski po­kład osu­nął mu się spod nóg.

Briggs zro­bił po­tęż­ny za­mach i mała So­phia unio­sła się nad jedną z fal. Druga za­bra­ła ją w locie. Dzie­cię­ca głów­ka nie po­ja­wi­ła się już nad po­wierzch­nią.

 

23 li­sto­pa­da, go­dzi­na 6 .48

 

Arian Mar­tens, rosły ma­ry­narz, drugi wie­kiem po ka­pi­ta­nie, roz­pę­dził się i wle­ciał w drzwi ka­ju­ty Sary Briggs. Drzwi trza­snę­ły o pod­ło­gę i cała trój­ka, z pierw­szym i dru­gim ofi­ce­rem, wpa­dła do środ­ka.

– Boże je­dy­ny… – An­drew Gil­ling gło­śno prze­łknął ślinę.

Żona ka­pi­ta­na le­ża­ła na koi unu­rza­na we wła­snej krwi. Jej ręce były po­cię­te i wy­be­be­szo­ne do kości. Na twa­rzy i za­kne­blo­wa­nych ustach za­sty­gły ból i cier­pie­nie.

– To sza­leń­stwo – wy­szep­tał Mar­tens. – Dla­cze­go to zro­bił?

Ri­chard­son pod­szedł do zwłok i za­kry­wa­jąc ręką usta, drugą za­mknął ko­bie­cie oczy.

– Nie wiem, Mar­tens. Nic już nie wiem.

 

***

 

FRAG­MEN­TY OSO­BI­STE­GO DZIEN­NI­KA AL­BER­TA C. RI­CHARD­SO­NA, PIERW­SZE­GO OFI­CE­RA NA BRY­GAN­TY­NIE „MARY CE­LE­STE”

 

24 li­sto­pa­da 1872 roku

 

Jakże gorz­ko my­li­li­śmy się są­dząc, że za­my­ka­jąc ka­pi­ta­na pod klu­czem, kosz­mar jest już za nami. Dzi­siej­sze­go dnia, kiedy po­sta­no­wi­łem po­cho­wać panią Sarę z peł­nym do­sto­jeń­stwem mor­skie­go ce­re­mo­nia­łu, zło ode­gra­ło ostat­ni akt dra­ma­tu. Żal mi Ben­ja­mi­na Brag­g­sa i do końca życia, być może, mój czyn, który na­pa­wa mnie teraz od­ra­zą, nie po­zwo­li mi na spo­koj­ny sen. Jed­nak mój strach przed tym czło­wie­kiem był po sto­kroć sil­niej­szy…

 

***

 

24 li­sto­pa­da 1872 roku, go­dzi­na 13.30

 

Ciało Sary Briggs ob­le­czo­ne w ża­glo­we płót­no znik­nę­ło w gę­stej gra­na­to­wej toni. Ri­chard­son, Gil­ling i Head stali po­grą­że­ni w mo­dli­twie.

…Et lux per­pe­tua lu­ce­at eis. – do­koń­czył pierw­szy ofi­cer i prze­że­gnał się. – To wszyst­ko, pa­no­wie.

Po­zo­sta­li ski­nę­li gło­wa­mi.

– Panie Gil­ling, niech pan spraw­dzi, czy u Mar­ten­sa wszyst­ko w po­rząd­ku.

– Tak jest. – Drugi ofi­cer od­da­lił się pręd­ko.

Od kilku go­dzin wiatr był spo­koj­ny i Ri­chard­son po­sta­no­wił po­sta­wić grota. Bry­gan­ty­na su­nę­ła wdzięcz­nie po fa­lach. Za­chmu­rze­nie nie było duże.

Nie­spo­dzie­wa­nie, ze stro­ny ła­dow­ni, do­szedł głu­chy hałas, jakby huk­nię­cie.

Ri­chard­son i Head spoj­rze­li po sobie i rzu­ci­li się bie­giem w tam­tym kie­run­ku. W tym samym cza­sie, z ru­fo­wej nad­bu­dów­ki wy­biegł, wra­ca­jąc, Gil­ling.

– Panie pierw­szy ofi­ce­rze! Mar­tens! Ka­pi­tan!

Ri­chard­son zma­cał re­wol­wer scho­wa­ny w kie­sze­ni kurt­ki i zszedł po­wo­li do ła­dow­ni. Razem ze ste­war­dem sta­nę­li jak wryci, nie wie­rząc w to, co widzą.

Briggs z sza­leń­czym za­pa­mię­ta­niem prze­wra­cał ko­lej­ną becz­kę spi­ry­tu­su.

– Ben­ja­min! – Pierw­szy ofi­cer nie wie­dział jak za­re­ago­wać.

Ka­pi­tan do­pie­ro teraz zo­rien­to­wał się, że nie jest sam.

– To nie wy­star­czy­ło, Ri­chard­son! Ve­phar nie spu­ścił z nas oczu. Wi­dzisz?! – Briggs pod­cią­gnął rę­ka­wy i po­ka­zał roz­dra­pa­ne do krwi przed­ra­mio­na. – Ro­ba­ki, wszę­dzie ro­ba­ki. Sam zo­bacz!

Al­bert skrzy­wił się z obrzy­dze­niem.

Ste­ward za­cho­wał trzeź­wość i splu­nął pod nogi.

– Cho­ler­ny czu­bek – po­wie­dział – i rzu­cił się na ka­pi­ta­na.

Briggs rąb­nął go na odlew z nie­wia­ry­god­ną siłą sza­leń­ca i rzu­cił się do włazu.

– Teraz już tylko ogień nas oczy­ści – wrza­snął.

Ri­chard­son otrzą­snął się z oszo­ło­mie­nia i wy­biegł za nim na po­kład.

Ka­pi­tan do­padł do pło­ną­cej lampy naf­to­wej przy­mo­co­wa­nej do masz­tu i spoj­rzał na ofi­ce­ra, który stał mu na dro­dze.

– Odsuń się, czło­wie­ku… – wy­ce­dził.

Ri­chard­son się­gnął drżą­cą ręką do kie­sze­ni i wyjął re­wol­wer. Za nim stali już Head i Gil­ling.

– Po­staw lampę, Ben­ja­min – po­wie­dział.

Briggs przez dłuż­szą chwi­lę wpa­try­wał się w trój­kę męż­czyzn a w jego oczach po­ja­wił się jakiś obcy, dia­bel­ski błysk…

Ve­phar… sły­szysz jego imię…?

Ru­szył na nich.

Re­wol­wer w ręce Ri­chard­so­na wy­pa­lił i kula wbiła się w czasz­kę Brig­g­sa roz­bi­ja­jąc ją ni­czym jajko. Krew blu­znę­ła na wil­got­ny po­kład, a ciało ka­pi­ta­na z ło­mo­tem zwa­li­ło się na gre­ting.

Ri­chard­son kątem oka spoj­rzał na Gil­lin­ga.

– Mar­tens?

– Nie żyje…, panie ofi­ce­rze.

 

***

 

FRAG­MEN­TY OSO­BI­STE­GO DZIEN­NI­KA AL­BER­TA C. RI­CHARD­SO­NA, PIERW­SZE­GO OFI­CE­RA NA BRY­GAN­TY­NIE „MARY CE­LE­STE”

 

25 li­sto­pa­da 1872 roku

 

Go­dzi­na 12.23

Po raz ostat­ni się­gam dziś po pióro. Wie­dząc, że trzy osoby nie są w sta­nie po­pro­wa­dzić bry­gan­ty­ny przy cięż­szych wa­run­kach po­go­do­wych, zde­cy­do­wa­łem, iż wraz z po­zo­sta­ły­mi człon­ka­mi za­ło­gi opusz­cza­my dziś „Mary Ce­le­ste”. Do­ko­nu­ję też ostat­nie­go wpisu w dzien­ni­ku po­kła­do­wym. Dla po­rząd­ku. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że bez opie­ki jed­nost­ka szyb­ko pój­dzie na dno. Pełna hi­sto­ria od­ra­ża­ją­cych wy­da­rzeń, w ja­kich uczest­ni­czy­łem, za­war­ta jest w ni­niej­szym no­tat­ni­ku i pa­mię­ci na­ocz­nych świad­ków, któ­rzy oca­le­li z tego kosz­ma­ru. Oprócz mnie jest to An­drew Gil­ling, pierw­szy ofi­cer na „Mary Ce­le­ste” oraz ste­ward Edward W. Head. Po­zo­sta­li człon­ko­wie za­ło­gi i pa­sa­że­ro­wie nie żyją. Ciała po­chło­nął ocean. Wszyst­kim, dla któ­rych było to moż­li­we, wy­pra­wi­li­śmy sto­sow­ny po­grzeb.

Wedle moich ob­li­czeń do por­tu­gal­skich Azo­rów jest około 100 mil mor­skich, przy odro­bi­nie szczę­ścia po­win­ni­śmy tam do­trzeć.

Sza­lu­pa jest przy­go­to­wa­na do że­glu­gi. Za­bie­ra­my ze sobą naj­po­trzeb­niej­sze przy­rzą­dy na­wi­ga­cyj­ne, a także za­pa­sy żyw­no­ści i wody.

Zo­sta­wia­my nie­szczę­sny sta­tek na pa­stwę sa­me­go pie­kła i niech Bóg po­mo­że bez­piecz­nie do­pły­nąć nam do celu.

 

***

 

Head ode­pchnął sza­lu­pę od burty „Mary Ce­le­ste” i po­sta­wił ża­giel. Łódź na­bra­ła pręd­ko­ści.

Gil­ling sie­dział na rufie wpa­trzo­ny w toń. Kiedy pod­niósł wzrok na to­wa­rzy­szy, jego oczy były puste i nie wy­ra­ża­ły ni­cze­go. Do­pie­ro potem po­ja­wił się w nich jakiś obcy, dia­bel­ski błysk…

Zdało mu się, że na przed­ra­mio­nach ste­war­da i pierw­sze­go ofi­ce­ra do­strze­ga ro­pie­ją­ce rany i wy­peł­za­ją­ce z nich larwy.

Chwy­cił za nóż.

 

***

 

Ocean Atlan­tyc­ki, rejon Azo­rów, 2 mile na pół­noc­ny za­chód od wyspy Corvo,

30 li­sto­pa­da 1872 roku.

 

Ka­pi­tan jed­nost­ki wie­lo­ryb­ni­czej stał opar­ty o re­ling. W sza­lu­pie, obi­ja­ją­cej się o burtę jego łodzi, le­ża­ły trzy ciała. Dwa z nich były kom­plet­nie zma­sa­kro­wa­ne. Ostat­nie, le­żą­ce na rufie, nie miało ob­ra­żeń poza roz­dar­ty­mi do kości przed­ra­mio­na­mi.

– Mar­tin…

Mło­dzie­niec nie od­po­wie­dział.

– Mar­tin! Do ja­snej cho­le­ry!

– Tak, panie ka­pi­ta­nie? – ma­ry­narz miał łzy w oczach.

– Tam na dzio­bie leży jakaś książ­ka. Podaj no ją, chłop­cze.

– Tak jest…

 

Po dłuż­szej chwi­li ciała zo­sta­ły po­now­nie za­kry­te ża­glem. Sza­lu­pę wzię­to na hol.

Ka­pi­tan sta­nął na rufie i otwo­rzył dzien­nik. Po chwi­li od­wró­cił głowę i spoj­rzał za sie­bie.

Mógł­by przy­siąc, że ocean szep­tał…

 

"Mary Celeste" padła ofiarą "głosu morza", Trójkąta Bermudzkiego, czy bąbla metanu? Oto historia zniknięcia załogi żaglowca

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Do­brze się czyta, ale nie wie­dzieć czemu, wo­la­ła­bym otwar­te za­koń­cze­nie, które po­zo­sta­wi­ło­by w do­my­śle, czy ofi­ce­ro­wie do­tar­li do Azo­rów. Nie­mniej – cie­ka­we :)

Fol­low the White Rab­bit!

Ni­ko­go z człon­ków za­ło­gi nie od­na­le­zio­no, więc nie chcia­łem prze­ina­czać fak­tów. :) Cie­szę się, że Ci się po­do­ba­ło.

:-) Wy­star­czy prze­czy­ta­nie do­wol­nie wy­bra­nej z czte­rech po­wta­rza­ją­cych się czę­ści, czy na­le­ży czy­tać wszyst­kie? :-)

Czy 21 li­sto­pa­da pana Ri­chard­so­na za­czy­na­ło ogar­niać sza­leń­stwo? Bo na­pi­sał coś ta­kie­go:

dnia,inę po rzyło.miercią trzech ma­ry­na­rzyz ła­two­ścią na­ór­ny po­kład.oczu­ze

 

Bar­dzo mi się to opo­wia­da­nie po­do­ba­ło. Pro­szę o in­for­ma­cję, je­że­li dal­sze, zda­ją­ce się po­wta­rzać, czę­ści, róż­nią się czymś od pierw­szej. Bo przej­rza­łam tylko i wy­da­je mi się, że nie. :)

hmmm…cho­le­ra, mam zgryz, prze­gląd­ną­łem cały tekst i u mnie wszyst­ko jest w po­rząd­ku, nie wiem skąd się wziął ten beł­kot i po­wtó­rze­nia, daj­cie znać (jeśli ktoś wie) co się mogło stać przy pu­bli­ka­cji, bo mnie się wy­świe­tla pra­wi­dło­wo… :/

O, to dziw­ne. Spraw­dzi­łam na lap­to­pie i te­le­fo­nie (Chro­me) oraz na ta­ble­cie (we­wnętrz­na prze­glą­dar­ka) i wszę­dzie mam to samo. Po­wtó­rze­nia i ten jeden bel­ko­tli­wy frag­ment.

Opo­wia­da­nie spraw­nie i zgrab­nie na­pi­sa­ne. Nie­ste­ty fa­bu­ła, choć osa­dzo­na w cie­ka­wym miej­scu i cza­sie, w moim od­czu­ciu jest sztam­po­wa, prze­wi­dy­wal­na i odro­bi­nę nie­chluj­na. Czy­ta­ło się przy­jem­nie, i za to au­to­ro­wi ser­decz­nie dzię­ku­ję, ale sądzę, że temat można było przed­sta­wić w bar­dziej ory­gi­nal­ny, a przez to cie­kaw­szy spo­sób.

na eme­ry­tu­rze

 

Do­brze na­pi­sa­ny szort. Czyta się na­praw­dę bły­ska­wicz­nie. W związ­ku z tym ja także chęt­nie zaj­rzał­bym do cze­goś am­bit­niej­sze­go w wy­ko­na­niu au­to­ra. Po­zdra­wiam.

W edy­cji, nie wiem dla­cze­go, mia­łem czte­ry tek­sty wkle­jo­ne. Li­te­rów­ki usu­nię­te. Teraz już po­win­no być ok :)

Bar­dzo ładne opo­wia­da­nie.

Teraz już można na­pi­sać, że czy­ta­ło mi się gład­ko i cały czas z jed­na­ko­wym za­in­te­re­so­wa­niem. Nie będę kła­mał, że uszy mi sztyw­nia­ły z cie­ka­wo­ści co , jak i dla­cze­go, ale za­cie­ka­wio­ny byłem – spra­wa "Mary Ce­le­ste" już wiele razy "brana była na warsz­tat", toteż chcia­łem do­wie­dzieć się, jak to ro­ze­grał Ko­le­ga bzu­gaj. Wy­da­je mi się, że ro­ze­grał kla­sycz­nie: ta­jem­ni­czy szept oce­anu, w któ­rym tają się i czają ta­jem­ni­cze stwo­ry.

Nie wiem, czy Autor zna jedną z hi­po­tez, mó­wią­cą o tak zwa­nym "gło­sie morza". Sko­ja­rzy­ła mi się ona z tek­stem z po­wo­du owego "szep­tu oce­anu".

Dzię­ki. Miło "sły­szeć". Znam, znam :) Tro­chę się tego na­czy­ta­łem zanim za­czą­łem pisać. Nie ukry­wam, że opo­wia­da­nie może być tro­chę prze­wi­dy­wal­ne, ale to przez nie­do­syt kla­sy­ki. Prze­ro­bi­łem ostat­nio dużo XIX wiecz­nych opo­wie­ści grozy i tro­chę mi się za­tę­sk­ni­ło za takim kli­ma­tem :) Za­sta­na­wia­łem się też, czy ktoś wy­go­oglu­je imię Ve­phar (Wepar, Wefar)

:-) Nie mu­sisz się chwa­lić przy­go­to­wa­nia­mi me­ry­to­rycz­ny­mi – widać je, to zna­czy ich skut­ki. :-) 

Kli­mat daw­niej­szych opo­wie­ści grozy. Nie je­stem ich fanem, ani sta­rych, ani no­wych, ale gdy po­rów­nam to, czym i jak stra­szył nas Alan Edgar z tym, co dzi­siaj ma nam jeżyć włosy nie tylko na gło­wach, wy­gry­wa dzia­dzio Poe. Kli­mat, jak utar­ło się na­zy­wać…

O, już jest w po­rząd­ku. :)

Kla­sycz­ność tego tek­stu jest – przy­naj­mniej dla mnie – jego dużą za­le­tą. 

Bę­dzie mi rów­nież bar­dzo miło, jeśli spoj­rzy­cie na opo­wia­da­nie "Pogoń" , czy by się do bi­blio­te­ki nada­wa­ło. Także nie­ja­ko kla­sycz­ne ;) Po­zdra­wiam!

Cie­ka­we i do­brze na­pi­sa­ne, choć wkra­dło się nieco błę­dów.

 

– Mo­ment, na Boga! – pierw­szy ofi­cer szyb­kim ru­chem na­rzu­cił kurt­kę na ra­mio­na i prze­cze­sał pal­ca­mi włosy.

– Mo­ment, na Boga! – Pierw­szy ofi­cer szyb­kim ru­chem na­rzu­cił kurt­kę na ra­mio­na i prze­cze­sał pal­ca­mi włosy.

 

– Ka­pi­tan stoi na dzio­bie. Z córą w ręku.

– jeśli nie może być na ręku, to może w ra­mio­nach? Albo po pro­stu z córką? Bo trud­no trzy­mać dziec­ko w ręku. No­wo­rod­ka da się, ale też nie­zbyt to wy­god­ne. Aż spraw­dza­łam, czy córa to nie jakiś ma­ry­nar­ski slang:)

 

W tym sta­nie nie jest Pan zdol­ny do­wo­dzić jed­nost­ką.

W tym sta­nie nie jest pan zdol­ny do­wo­dzić jed­nost­ką.

 

Przez chwi­lę mie­rzy­li się spoj­rze­niem. Briggs miał w sobie teraz coś nie­obli­czal­ne­go. Coś, co spo­wo­do­wa­ło, że Ri­chard­son zre­zy­gno­wał ze swo­je­go po­my­słu. Ob­rzu­cił ka­pi­ta­na po­gar­dli­wym spoj­rze­niem i wy­szedł na górny po­kład.

po­wtó­rze­nie

 

Kilka zdań we frag­men­cie opi­su­ją­cym 21 li­sto­pa­da wy­da­wa­ło mi się zbyt prze­ga­da­ne, ale skoro to pa­mięt­nik – nie mnie oce­niać styl Ri­chard­so­na:)

 

Na "Pogoń" też spoj­rzę, jak znaj­dę chwi­lę.

”Kto się myli w win­dzie, myli się na wielu po­zio­mach (SPCh)

Dzię­ku­ję. Po­pra­wio­ne. Za­wsze coś umknie jed­nak, choć tyle razy się prze­glą­da. Córę tylko zo­sta­wiam, bo to pro­sty chło­pak mówi, nie chcę za jego błędy od­po­wia­dać :) po­zdra­wiam!

No, no jed­nym tchem prze­czy­ta­łam :) Bar­dzo, bar­dzo mi się po­do­ba­ło. Nie ma jak groza, któ­rej nie spo­sób zro­zu­mieć, a która się nie koń­czy. Za­bra­kło mi kilku do­bit­nych scen, ta­kich, które pod­wyż­sza­ją na­pię­cie do gra­nic. Kiedy we­szli do ka­ju­ty ka­pi­ta­na, gdzie zna­leź­li jego żonę, to mogło być to, a nie było. Tak samo jak go­ni­twa w ko­tłow­ni. Nad tym bym po­pra­co­wa­ła.

Pro­kris, to może do bi­blio­te­ki, co? :)

Bar­dzo spraw­nie na­pi­sa­ne, jest kli­ma­cik grozy, cho­ciaż zgo­dzę się z Pro­kris, że na­pię­cie można było jesz­cze pod­bić. Tekst warty Bi­blio­te­ki :)

 

Tylko jeden za­rzut: po­dob­no na Mary Ce­le­ste nie bra­ko­wa­ło żad­nej sza­lu­py…?

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Po­do­ba­ło mi się. Ład­nie zro­bio­ny re­se­arch – to pro­cen­tu­je. :)

And the world began when I was born/ And the world is mine to win.

Nie chcę wyjść na cze­pial­ską, bo opo­wia­da­nie na­praw­dę faj­nie na­pi­sa­ne i re­se­arch, jak ta lala, więc te kilka wpa­dek, które wy­pi­sa­łam po­ni­żej, pro­szę jako jakąś strasz­ną kry­ty­kę nie od­bie­rać :) Szcze­gól­nie, że eks­per­tem nie je­stem i mogę się w ja­kimś miej­scu mylić.

 

jaki ogar­nął mnie po tym zda­rze­niu nie opusz­cza mnie do teraz

Po­wtó­rze­nie.

 

 

Jeśli sa­mo­po­czu­cie Kapi­ta­na nie po­lep­szy się i dalej nie bę­dzie z nim kon­tak­tu, sta­nie­my w Ponta Del­ga­da na Azo­rach i za­sta­no­wię się co robić dalej.

Czemu nagle ka­pi­tan z dużej li­te­ry? Do tego po­wtó­rze­nie – przy­zna­ję, tro­chę cięż­kie do za­stą­pie­nia, więc zro­zu­mia­łe.

 

Gdy do­tarł do miej­sca, w któ­rym ją wi­dział

Nie le­piej na miej­sce? Plus brak prze­cin­ka – wy­da­ję mi się, że ogól­nie kilku bra­ko­wa­ło tu i tam, ale to już tro­chę strze­lam.

 

– Nie teraz, Ri­chard­son… – ka­pi­tan oparł się o ko­mo­dę.

Brak “ru­chów gę­bo­wych”, więc Kapi­tan.

 

który po­mógł by mi prze­ko­nać się o słusz­no­ści moich po­dej­rzeń

Po­mógł­by.

 

Po ple­cach ofi­ce­ra prze­szedł dreszcz. Roz­gląd­nął się raz jesz­cze

Jakoś mi tak za­brzmia­ło, że dreszcz się roz­gląd­nął. Ale tego nie je­stem pewna.

 

się są­dząc, że za­my­ka­jąc ka­pi­ta­na

Chyba “są­dząc, że za­mknąw­szy” brzmia­ło­by le­piej.

 

No, to­tal­nie wy­glą­da, jak­bym się cze­pia­ła. A prze­cież, po­do­ba­ło mi się! I jeśli kła­mię, niech mnie morze po­chło­nie ;)

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Ech…to jak praca ma­gi­ster­ska…tyle po­pra­wek, a cią­gle błędy :D Część po­pra­wię, Część obro­nię, ale jak wrócę z wła­ja­ży ;) tj. po ma­jów­ce i po­wro­cie do kraju. Dzię­ku­ję za wni­kli­wość i po­zdra­wiam! :)

No więc tak :) jeśli cho­dzi o ka­pi­ta­na z dużej li­te­ry, “za­my­ka­jąc” i po­wtó­rze­nia, to zo­sta­wię jak jest. Niech sty­li­sty­ka bę­dzie winą ofi­ce­ra (w końcu on pisał swój dzien­nik), a duża li­te­ra jest ce­lo­wo, to wyraz sza­cun­ku w tek­ście, wobec prze­ło­żo­ne­go. “Do miej­sca” w tym kon­tek­ście też mi jakoś na­tu­ral­niej “po­tocz­niej” brzmi. Resz­tę po­pra­wiam i bar­dzo dzię­ku­ję, za aż tak wni­kli­we czy­ta­nie, tym bar­dziej, że ja sam, chyba aż tak nie uwa­żam przy cu­dzych tek­stach. Po­zdra­wiam! :)

Psy­cho­Fish: No wła­śnie oka­za­ło się, że jed­nak bra­ko­wa­ło. Nie­bra­ku­ją­ce sza­lu­py bu­dzi­ły wię­cej dresz­czy­ku emo­cji, ale to mit. Bra­ko­wa­ło sza­lu­py i przy­rzą­dów na­wi­ga­cyj­nych, więc pew­nie nikt w po­śpie­chu MC nie opusz­czał. :)

Hmmm. Bra­ko­wa­ło mi fan­ta­sty­ki – bar­dziej mi to wy­glą­da­ło na ha­lu­cy­na­cje albo de­lir­kę. Do­pie­ro pod ko­niec tro­chę się za­gęsz­cza, ale też bez prze­sa­dy.

Nawet nie sły­sza­łam o MC (zna­czy, o takim okrę­cie), więc nie je­stem w sta­nie do­ce­nić re­se­ar­chu.

Go­dzi­nę temu, ro­biąc ob­chód po po­kła­dzie i roz­my­śla­jąc nad naszą trud­ną sy­tu­acją, do­szły mnie dziw­ne głu­che dźwię­ki do­bie­ga­ją­ce z głów­nej ła­dow­ni,

W zda­niach tego typu nie wolno zmie­niać pod­mio­tu, bo wy­cho­dzi, że to dźwię­ki ro­bi­ły ob­chód. Skoro pi­szą­cy był ofi­ce­rem, to chyba nie po­wi­nien po­peł­niać brzyd­kich błę­dów.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Bzu­ga­ju, kie­ru­jąc się Twoją re­ko­man­da­cją zaj­rza­łem do “Mary Ce­le­ste”. 

Opo­wia­da­nie świet­ne, z gę­stym, do­brym kli­ma­tem, który uwiel­biam. Czy­ta­ło się do­sko­na­le, je­stem bar­dzo za­do­wo­lo­ny z lek­tu­ry. Za­koń­cze­nie wy­jąt­ko­wo przy­pa­dło mi do gustu, uwiel­biam po­wra­ca­ją­ce mo­ty­wy i grozę, która goni bo­ha­te­rów opo­wie­ści. 

Pi­szesz jesz­cze? Jeśli tak, z przy­jem­no­ścią prze­czy­tam ko­lej­ny tekst. 

 

Dzię­ku­ję i po­zdra­wiam. 

No to się cie­szę :) Dwa inne opo­wia­da­nia są tutaj na stro­nie – “Klasz­tor” i “Pogoń”, piszę nie­ste­ty nie­zbyt czę­sto, tzn na tyle na ile star­cza czasu i sa­mo­za­par­cia ;) dzię­ki za wpis!

Po­nie­waż za­gad­ka Mary Ce­le­ste do dziś nie zo­sta­ła wy­ja­śnio­na, zro­zu­mia­łe jest, że można snuć na ten temat do­wol­ne przy­pusz­cze­nia. Twoja opo­wieść, Bzu­ga­ju, tchnie spe­cy­ficz­ną grozą, tu wszyst­ko zdaje się mówić, że rejs nie może skoń­czyć się do­brze.  

Z przy­jem­no­ścią do­łą­czam do grona czy­tel­ni­ków usa­tys­fak­cjo­no­wa­nych lek­tu­rą. :)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

bar­dzo, bar­dzo mi miło :)

 

Na­stro­jo­we, nie­złe. Nie znam się za bar­dzo na re­aliach że­glar­skich, choć coś tam pły­wa­łam śród­lą­do­wo, więc tech­no­beł­kot brzmiał mi prze­ko­nu­ją­co. Mam wła­ści­wie pro­blem tylko z “po­grze­bem” pani ka­pi­ta­no­wej (poza za­pi­sem).

“…Et lux per­pe­tua lu­ce­at eis. – do­koń­czył pierw­szy ofi­cer i prze­że­gnał się. –” →

– …et lux per­pe­tua lu­ce­at eis – do­koń­czył…

 

Po pierw­sze nie wszyst­kie wy­zna­nia pro­te­stanc­kie uzna­ją “że­gna­nie się”, część chyba do­pu­ści­ła to do­pie­ro w XX wieku (nie wiem, usi­ło­wa­łam zri­ser­czo­wać i tra­fi­łam na spory w tym wzglę­dzie), więc by­ła­bym z tym ostroż­na w od­nie­sie­niu do XIX w., skoro na po­kła­dzie byli ra­czej pro­te­stan­ci, są­dząc po skła­dzie na­ro­do­wo­ścio­wym. Re­qu­iem z kolei funk­cjo­nu­je tylko w tra­dy­cji ka­to­lic­kiej i lu­te­rań­skiej, więc znów nie­pew­ne, czy Ame­ry­ka­nin je od­ma­wiał, co po tro­chu też za­le­ży od wy­zna­nia ka­pi­ta­na. An­giel­ska wiki po­da­je tylko, że był bar­dzo re­li­gij­ny, dużo czy­tał Bi­blię i się mo­dlił, a do tego był zwo­len­ni­kiem abs­ty­nen­cji od al­ko­ho­lu, co wska­zy­wa­ło­by na bar­dziej ra­dy­kal­ny odłam pro­te­stan­ty­zmu ame­ry­kań­skie­go. A więc ob­rzą­dek po­wi­nien ra­czej nie być ka­to­lic­ki, a nawet lu­te­rań­ski. (Ską­d­inąd jak tak sobie tych szcze­gó­łów szu­ka­łam, to mi się ulągł po­mysł na opo­wia­da­nie z MC w da­le­kim tle, bo na re­alia mor­skie nie będę się szar­pać.)

 

 

A py­ta­nie z cie­ka­wo­ści: na stat­kach uży­wa­no wtedy po­wszech­nie lamp naf­to­wych? Wła­ści­wie nie widzę po­wo­du, żeby nie, ale się z tym wcze­śniej nie ze­tknę­łam. (Bo też aku­rat o życiu na morzu nie bar­dzo czy­ta­łam.)

 

Dro­bia­zgi:

 

“W Nowym Jorku dał się po­znać, jako otwar­ta i to­wa­rzy­ska osoba” bez prze­cin­ka

 

– Panie pierw­szy ofi­ce­rze! Panie Ri­chard­son! – głos za­dud­nił → Głos

 

To co miało miej­sce dzi­siej­sze­go ranka utwier­dzi­ło mnie w prze­ko­na­niu → To, co miało miej­sce dzi­siej­sze­go ranka, utwier­dzi­ło…

 

 

 

 

http://altronapoleone.home.blog

Po­now­nie dzię­ku­ję za wni­kli­wą lek­tu­rę i szcze­gó­ły :)

Lampy naf­to­we były uży­wa­ne jak naj­bar­dziej i po­wszech­nie rów­nież na stat­kach.

Co do sceny po­grze­bu, nie mam nic na swoje uspra­wie­dli­wie­nie :) zwy­czaj­nie nie po­my­śla­łem o róż­ni­cach wy­zna­nio­wych, tak to sobie wy­obra­zi­łem i od razu za­pi­sa­łem, nie za­da­jąc sobie trudu, żeby spraw­dzić czy to przy­pad­kiem nie błąd. Mea culpa.

Po­zdra­wiam!!

b.

Nowa Fantastyka