Dzisiaj
Zdziczałe psy ucztowały w najlepsze nad zdobyczą, ściśle przestrzegając panującej w watasze hierarchii. Westchnął – było ich zbyt dużo, by ryzykować płoszenie zwierząt za pomocą strzałów w powietrze, a na wybicie stada po prostu szkoda kul. Szczególnie, że przybył dość późno: z kurtki i spodni ofiary niewiele już pożytku, buty, z tego co widział przez lornetkę, i tak zdawały się liche, a zawartość plecaka oraz ocalałych kieszeni będzie mógł przetrząsnąć spokojnie jak tylko drapieżcy skończą się pożywiać. Położył rękę na głowie warującego obok, niespokojnie nasłuchującego wilczura – obydwaj musieli uzbroić się w cierpliwość. Wątpił, by wataha na dole zostawiła cokolwiek zdatnego do jedzenia, ale może parę kości… Nieostrożnemu wędrowcowi, na tyle szalonemu by po zmroku zapuszczać się w miejskie parki połączone z pobliskimi lasami, teraz jest i tak już wszystko jedno.
Mieli przed sobą kilka godzin czekania. Niespiesznie zaczął szykować plastikowy płaszcz, rękawice, maskę i okulary.
Późnym popołudniem mogli w końcu podejść do zwłok. Wilczur od razu rzucił się ku resztkom ciała, szukając czegoś do zjedzenia. Człowiek, okutany w ochronną warstwę dodatkowej odzieży, zabrał się do metodycznego przeszukiwanie strzępów ubrania i plecaka. Znalazł kilka użytecznych drobiazgów. Przepakował wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość – dla siebie lub na wymianę – do oddzielnej, szczelnej foliówki. Niezwykłym znaleziskiem było… jajko, z wydrapanym znakiem. Symbol na skorupce przedstawiał romb z zaznaczonymi przekątnymi oraz z domalowanymi przy każdym boku figurami, kształtem przypominającymi słupy o zaokrąglonych czubkach. Schował je w nadziei, że będzie się jeszcze nadawało do zjedzenia – to byłby prawdziwy skarb. Na samą myśl poczuł, jak ślina napływa mu do ust, a bulgotanie w żołądku boleśnie przypomniało o mizernym posiłku, jaki zjadł wczoraj wieczorem. Gdybyś tylko mógł mówić, Karmo Zdziczałych Psów, i powiedział jeszcze, skąd je wziąłeś…
Nagle jego wzrok przykuło coś między żebrami trupa. Ostrożnie, by ostre krawędzie pogryzionych kości nie rozdarły osłony, sięgnął do środka po przedmiot. Równie uważnie wyjął go na zewnątrz i wstępnie oczyścił. Poczuł, jak skóra na karku cierpnie gwałtownie, a w środku błyskawicznie rośnie kula panicznego, niemożliwego do opanowania strachu. Powoli, bardzo powoli owinął znalezisko w kawałek płótna urwanego z ubrania zmarłego, a potem w osobną plastikową torebkę. Zamknął ją szczelnie i schował do plecaka na łupy. Dłuższą chwilę próbował uspokoić drżenie rąk, myśli galopowały przez głowę całymi tabunami przerażających możliwości. Zamknął oczy i kilka razy odetchnął głęboko. Tak, najpierw spotka się i porozmawia z Doktorkiem. Potem będzie czas na przerażenie i zamartwianie się co dalej.
Uniósł powieki i spojrzał na psa, który o kilka kroków dalej ogryzał resztki ludzkich kości. Bał się pomyśleć, co – lub kogo – musiał spotkać, zabić i zjeść, zanim się zetknęli tamtego wieczoru…
***
W powietrzu czuć było nadchodzącą burzę. Zaczęło się szybko ściemniać, zaszumiały drzewa smagnięte nagłym podmuchem wiatru. W oddali błysnęło, po niebie przetoczył się grzmot. Mężczyzna stał, ściskając w ręku kij. Kilkanaście kroków dalej, przy krzakach, niespokojnie przestępował z nogi na nogę wychudzony pies. Sierść posklejana w strąki, niezdrowo matowa, poznaczony bliznami pysk, poszarpane uszy – wszystko wskazywało na kudłacza, który przetrwał zakażenie oraz kilka walk. Człowiek, przygarbiony, w poszarpanym ubraniu i ze źle zagojonymi śladami choroby na twarzy, również nie wyglądał najlepiej. Z początku obserwował zwierzę, wzrok miał pusty, beznamiętny. Już od wielu tygodni tkwił w swoistym letargu, z którego nie potrafił – lub nie chciał – wyjść. Jak zwykle, jego dbający o przetrwanie pasażer na gapę zignorował ten brak woli i drgnął całym ciałem. Już po chwili mężczyzna potrząsnął groźnie kijem i zacharczał gardłowo, ukazując zęby. Pies nie zareagował odsłonięciem kłów – opuścił łeb, położył uszy po sobie i zamiast zaatakować lub uciekać, zaskomlał i majtnął ogonem. Człowiek zrobił krok do przodu, wciąż warcząc i unosząc kij. Pies nie uciekł, lecz popiskiwał chwilę, by w końcu przypaść płasko do ziemi. Pysk położył między przednimi łapami. Mężczyzna zatrzymał się, wyraźnie zdezorientowany. Przyglądał się zwierzęciu kilka chwil. Na twarzy odmalowało się zdumienie, niedowierzanie…
Zaraz potem człowiek zmarszczył brwi, usta zmienił w wąską kreskę. Zacisnął dłoń na kiju mocno, bardzo mocno, aż zbielały mu kłykcie. Mężczyzna oddychał coraz mocniej, dysząc nieomal, postąpił jeszcze krok do przodu. W pustych do tej pory oczach zajaśniała jakaś skra, żar, którego dawno tam nie było.
A potem zaczął biec. Krzyczał, wydobywając z siebie straszny dźwięk – ni to wrzask, ni to skowyt… Rzucił się w kierunku psa, wywijając kijem. Chciał zabić. Zwierzę nie uciekało – skuliło się i przewróciło na plecy, pokazując brzuch.
Pierwsze krople deszczu spadły na ziemię.
***
Dzień “przed”
– Mamooo…! Mamooo…! – zawołała dziewczynka, wbiegając do domu. Niosła coś w rękach. Pierwsze krople wiosennego deszczu rozmazały brud na buzi. W głosie pobrzmiewał niepokój, taki najgłębszy, gdy coś bardzo niezrozumiałego zaskoczy znienacka małe serduszko. Za nią, jak cień, kłusował niespiesznie wielki wilczur, ziając głośno z gorąca.
– Co się stało, Aniu?
– Mamoooo…! – Pobiegła w kierunku głosu. – Ptaszek…
W małych, złożonych w koszyczek dłoniach, niosła martwego wróbla.
– Czemu ptaszek… się nie rusza? – zapytała dziewczynka.
Kobieta westchnęła. Wzięła z opakowania na stole kilka chusteczek i ostrożnie wyjęła martwe zwierzątko z rąk córki.
– Skąd to masz? – zapytała łagodnie. – Nie wycieraj oczek! Trzeba zaraz rączki umyć!
– Bury znalazł pod krzaczkiem… – Dziecko patrzyło na mamę wielkimi oczami, nie rozumiejąc jeszcze tej jednej, strasznej tajemnicy, z którą tak nagle zetknęło się w przydomowym ogródku.
– Kochanie, ptaszek odleciał do ptasiego raju… Nie mógł polecieć tak wysoko jako zwykły wróbelek, więc zmienił się w ducha i poleciał – wyjaśniła spokojnie matka, otwierając szafkę pod zlewem. Kubeł i tak był prawie pełny, od razu wymieni worek, a kiedy A. wróci, to przejdzie się do śmietnika. I weźmie Burego, ileż można psa bez spaceru w ogrodzie trzymać! Jeśli gdzieś narobił, to nie ma mowy, żeby sprzątała. A. miał być już godzinę temu. Zatrzymała się na chwilę i przełamując obrzydzenie, sprawdziła palcem, czy ptak rzeczywiście jest martwy.
– Jak Kacper, przyjazny duch? – dopytywała dalej dziewczynka.
– Tak, kochanie… Mówiłam ci, żebyś nie tarła oczu! Chodź tu, umyjemy zaraz rączki. Nie wiadomo ile tam leżał, nie wolno tak gołymi łapkami brać…
Pół godziny później zadzwonił telefon. Spojrzała na wyświetlacz – A. No, ciekawe co wymyśli tym razem, krętacz jeden… Uderzyła ze złością w ikonę, odbierając.
– Gdzie jesteś!? Miałeś być już dawno temu! Pamiętasz, że czytasz dziecku bajkę!?
– Przepraszam, ale zamknęli lotnisko we Wrocławiu i klient, którego tam zablokowali, z terminalu urządził sobie z nami długą telekonferencję. Jakiś straszny kipisz… Wszyscy kwitliśmy pół dnia…
– Nie mów, że nie mogłeś wysłać smsa! Rozmawialiśmy o tym tyle razy!
– Już jadę, kupić coś po drodze?
– Nie! Samo się już kupiło, samo się zrobiło i przygotowało! Ania lata po domu z martwym wróblem, którego Bury gdzieś wyniuchał, bydlę chce wyjść… Co ty sobie wyobrażasz, że ja mogę pięć rzeczy naraz zrobić!? Masz rodzinę!
– Przepraszam, już jadę…
***
Kilka godzin “przed”
Najpierw wieczorne wiadomości biły na alarm. Potem telefony od rodziny, dzwonili bez przerwy. Kaśka, jak to u niej bywało, w panice dostała szału. Kazała mu natychmiast jechać i robić zapasy.
– I nie wracaj mi tu z tekstem, że czegoś nie było! Masz zdobyć i już! Myśl o Ani!
Udało mu się ją uspokoić na tyle, że usiedli i na spokojnie zrobili listę najważniejszych rzeczy. Dopiero wtedy ruszył. Nie on jeden… Mimo późnej pory, w sklepie był tłok. W aptece dyżurnej – długa kolejka. Nie chciał sobie wyobrażać, co będzie działo się rano, gdy więcej osób wysłucha wiadomości i obudzi się w zupełnie innym świecie niż ten, który istniał przed zaśnięciem. Nie żałował ich, trzeba było być czujnym – według niego świat dzielił się na małą garstkę dobrze zorientowanych w sytuacji zwycięzców, do których sam należał, i całą resztę, zapewniającą tym pierwszym wszystko, czego potrzebowali.
Kupił wszystko, nie przejmował się pieniędzmi. Zdenerwowani, nie spali do rana. Co kilka minut przełączał na inny kanał informacyjny, szukając najnowszych wieści. Uważnie słuchali radia. W międzyczasie sortowali zakupy, pakowali, szykowali. Bury, zdziwiony początkowo niecodzienną porą aktywności ludzi, kręcił się przy nich. Właził pod nogi i usiłował wsadzić nos w kolejne torby. W końcu doigrał się: szmatą przez łeb i wynocha do ogrodu! Urażony, ujadał trochę, a potem położył się pod drzwiami na werandę. Rano, zmęczeni i poirytowani, pokłócili się strasznie. Z Wrocławia zadzwoniła przyjaciółka Kaśki mówiąc, że na ulicach jest wojsko. Że chodzą od domu do domu, zabierają zwierzęta, że zabijają. A. był zdziwiony tak błyskawiczną reakcją władz – jak żył, nie pamiętał, by w tym kraju ktoś potrafił w środku nocy podjąć TAKĄ decyzję. I jeszcze wojsko…! Żona chciała, żeby wywiózł psa. Daleko, najdalej, jak się da – i, jak jakiś dupek bez serca, porzucił go w środku lasu. Nie zgodził się, tłumaczył, że zwierzę jest czyste, praktycznie domowe. Skończyło się pyskówką, jak zwykle nieprzyjemną i jak zwykle – od pewnego momentu zupełnie nie na temat.
Pękł dopiero, gdy usłyszeli w telewizji o „podjęciu radykalnych kroków wobec bezdomnych zwierząt, które na sierści mogą przenosić uśpioną formę wirusa”. Bury cieszył się ogromnie, lubił przejażdżki samochodem. A. ścisnęło w gardle, kiedy zobaczył jak pies tańczy mu koło nóg, jak radośnie wskakuje do bagażnika i szczeka ponaglająco – jakby mówił „No dalej, ruszaj, jedźmy już!”. Spakował jeszcze kilka kości i ruszyli.
Odjechał jakieś pół godziny na północ i skręcił w leśną drogę. Wjechał tak daleko, jak się dało, a potem przeszli jeszcze kawałek na piechotę. Bury co rusz podrywał z ziemi patyk. Z kijem w zębach zabiegał mężczyźnie drogę, zachęcał do zabawy. Mężczyzna w trakcie drogi nadciął smycz, tak, by duży, silny pies był w stanie ją zerwać. W końcu stanęli, przywołał zwierzę. Poluzował nieco obrożę („A nuż nie zerwie smyczy… Niech chociaż tak się wyślizgnie”), przywiązał Burego do młodego drzewka i długo głaskał w milczeniu. Nie potrafił tak… Nie mógł… Ale Ania! W lesie zwierz miał większe szanse…
Dał psu jedną kość. Pozostałe resztki położył w pewnej odległości, tak, by futrzak musiał szarpnąć się na uwięzi, by je dostać.
– Zostań! – Podkreślił komendę dłonią. Wiele razy robili to pod sklepem. Wiedział, że kiedy odejdzie na kilka kroków, Bury zacznie popiskiwać. Trochę liczył na to, że może ogryzanie gnata okaże się atrakcyjniejsze… Zdawał sobie sprawę, że kiedy zniknie psu z widoku, rozlegnie się krótkie, nawołujące szczekanie, którego bardzo nie chciał słyszeć. Wiedział też, że kudłacz będzie tam cierpliwie siedział aż… No właśnie, jak długo? Miał nadzieję, że w końcu się zorientuje, że głód pokieruje futrem, że zerwie się ze smyczy i da sobie radę. Tak, jasne, domowy wilczur, który uwielbia żreć z miski i ładować się na kanapę do ludzi, bardziej maskotka niż myśliwy…
Za zakrętem ścieżki puścił się biegiem i zatkał uszy, by nic nie słyszeć. Dopadł do auta, dysząc ciężko, wsiadł szybko, włączył radio na cały regulator. Nigdy jeszcze nie czuł się tak paskudnie. Uruchomił silnik i ruszył, chciał jak najszybciej odjechać, żeby już nie słyszeć, nie myśleć, żeby nie opłacało się wracać…
W drodze powrotnej słuchał radia, ale wiadomości podawano wciąż te same, co w nocy. Zniecierpliwiony, zmieniał co chwila stację. W pewnym momencie audycja ucichła, orędzie wygłosił prezydent. Mówił o ważnym zagrożeniu, o błyskawicznej reakcji odpowiednich służb i pełnej kontroli nad sytuacją, o konieczności zachowania spokoju. Doradzał pozostanie w domu przez kilka dni… A. zdziwił się: w oszczędnych, dobrze dobranych słowach, przez pięć minut głowa państwa po prostu leje wodę, by na końcu życzyć rodakom dobrego dnia? Pięć minut w radiu o niczym, przecież to fortuna, niewybaczalne marnotrawstwo! Dlaczego? O co tu chodzi?
Dopiero teraz tak naprawdę się przestraszył.
***
Wyhamował o krok od psa, niemalże nad nim, unosząc wysoko kij. Zwierzę dalej leżało na plecach, w pozycji uległości. Ręka mu drżała, wrzeszczał bez przerwy. Stał na wpół ugiętych nogach, napięty, gotowy do ciosu w każdej chwili – wystarczy jedno solidne uderzenie sękatej lagi w nieruchomy, zezujący żółtymi ślepiami w górę łeb…
Głos mężczyzny załamał się nagle, zmienił tonację. Krzyki stały się urywane, krótsze. Teraz już nie groziły śmiercią, nie drapały wściekłością, szałem – teraz stały się swoistym lamentem, chrypiały bezsilnością, rozpaczą, smutkiem. Człowiek padł ciężko na kolana, upuścił kij. Ukrył twarz w dłoniach i wreszcie – zaszlochał.
Krawędzie chmur oświetliły rozbłyski, grzmot rozległ się krócej, jakby gdzieś bliżej. Lunęło.
***
– Czysto!
– Tu też czysto!
– Dobrze, następny budynek.
Tupot ciężkich butów rozległ się na chodniku. Skrzypnęły zawiasy otwieranej furtki. W porannej szarówce snopy świateł taktycznych latarek omiatały wejście do domu. Pierwszy żołnierz szedł przodem, drugi, młodszy, ubezpieczał. Skinęli sobie głowami i prawie jednocześnie wychylili się zza rogu budynku. W przydomowym ogródku stało plastikowe krzesło, na którym w bezruchu tkwiła owinięta w koc postać. Ręka zwisała bezwładnie, niemalże dotykając ziemi, obok leżała pusta butelka po wódce. Naprzeciw krzesła znajdowały się dwa świeże kopce, a właściwie kopiec i kopczyk, obłożone kamieniami. Żołnierze rozglądali się chwilę, upewniając się, czy nic im nie grozi, a potem opuścili broń. Starszy wrócił przed wejście i na furtce, pod numerem domu, zrobił wyraźny znak żółtą kredą.
– O kurwa, Gruby! Czerwony, czerwony! – z ogrodu dobiegł go spanikowany głos młodszego kolegi. Żołnierz podskoczył jak oparzony i pobiegł z powrotem na tyły domu. Faktycznie, postać w kocu poruszała się niemrawo, ale nic więcej się nie działo.
– Czego się drzesz, Młody… – sapnął. Z bronią gotową do strzału obchodził siedzącego, by przyjrzeć się ożywieńcowi od przodu. Tak po prawdzie nie dziwił się towarzyszowi, sam miał nerwy w strzępach. Byli dziesiątą godzinę na nogach, a przy tym, co tej nocy widzieli – i robili – letnia zmiana w Afganistanie, kiedy to partyzanci urządzali zasadzkę za zasadzką, jawiła mu się jako umiarkowanie stresujący turnusik w egzotycznym kraju.
Mężczyzna na krześle najwyraźniej budził się, mamrotał coś pod nosem. Głowę zwiesił na piersi, rękoma nieporadnie usiłował zdjąć z siebie koc. Kiedy uniósł twarz do wschodzącego słońca, Gruby zobaczył dziesiątki wybroczyn, krew w kąciku ust i nieobecny, szklany wzrok.
– Gorączka, albo pijany jeszcze – zawyrokował weteran, nie opuszczając broni. – Utrzymuj dystans, maski, zawiadom resztę – rzucił po chwili w kierunku kolegi. Sam cofnął się kilka kroków i dopiero w bezpiecznej odległości pozwolił sobie na przykucnięcie. Lufę oparł o kolano. Cały czas mierząc, niezdarnie, jedną ręką, przyłożył maskę do twarzy. Młody już meldował.
Mężczyzna na krześle, zdawałoby się, nie dostrzegał ich zupełnie. Pochylił się do przodu, łokcie oparł na kolanach i wpatrywał się tępo to w kopczyki, to we własne dłonie. Gruby zauważył, że ręce ma brudne od ziemi. Poczuł ucisk w dołku – sam miał rodzinę.
Niedaleko huknął strzał, usłyszeli krótki skowyt i głośne przekleństwa. Kilka chwil później w pobliżu rozległy się miarowe kroki. Furtka skrzypnęła jękliwie i zza rogu domu wyszło dwóch kolejnych żołnierzy. Ten z dystynkcjami oficerskimi na pagonach podszedł bliżej, chwilę oceniał sytuację. Znad nałożonej na twarz maski wyzierały podkrążone, przekrwione oczy.
– Słyszy mnie pan? Jestem porucznik Barczewski, czwarty pułk przeciwlotniczy. Jak się pan nazywa?
Siedzący odwrócił głowę w kierunku żołnierza, jakby dopiero go zauważył. Miał już przytomniejszy wzrok. Otarł wierzchem dłoni usta, przez chwilę zatrzymał wzrok na rozmazanej krwi.
– A… – zakaszlał, a żołnierze odruchowo cofnęli się o krok. Mężczyzna oczyścił gardło, spluwając czymś ciemnym na ziemię. – A czy to ważne? – odezwał się cicho. – Tutaj i tak nie ma już nikogo żywego… – dodał głucho po chwili, wciąż patrząc na ubrudzoną ziemią dłoń.
Zapadła ciężka cisza. Oficer na chwilę jakby zapomniał języka w gębie, drużyna popatrywała to na niego, to na zakażonego. W końcu dowódca przerwał milczenie. W jego głosie słychać było ogromne zmęczenie.
– Znajduje się pan w strefie buforowej wokół szpitala. Nie otrzyma pan żadnej pomocy medycznej na miejscu. Powinien pan opuścić teren w promieniu pięciuset metrów od lecznicy najdalej za godzinę. Gdyby jednak… – Żołnierz zawahał się na moment. – Gdyby jednak został pan tutaj, proszę nie opuszczać domu. Obowiązuje instrukcja numer dziewięć, możemy strzelać bez ostrzeżenia. Panowie – zwrócił się do podwładnych – oznakować furtę czerwonym, opuścić teren, nie wchodzić ponownie bez zabezpieczenia. Wykonać!
Wojskowi skinęli głowami i jeden po drugim skierowali się do wyjścia. Oficer stał jeszcze chwilę, spoglądając na siedzącego.
– Spróbuj pan to przeżyć. Powodzenia… – powiedział żołnierz, jakby łagodniej, odwrócił się i wyszedł. W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl: Trzy dni! Trzy dni wystarczyły, by miejską kostnicę, szpital i poliklinikę wypełnić trupami. Ludzie umierali w domach. Za późno weszli, mogli tylko izolować… Kiedy nieopodal wejścia na posesję mijał zastrzelonego przed chwilą kundla, zmełł przekleństwo w ustach. Tego zwierzolubnego jebańca, który otworzył klatki w schronisku, by ratować biedne stworzonka przed masakrą, z chęcią wziąłby ze sobą na dzisiejszą nockę, a potem zostawił w jednym z wymarłych bloków. Obwieszonego za jaja na klamce, najlepiej z widokiem na jakąś martwą rodzinkę.
Tydzień później, podczas konwoju zwłok do krematorium przy miejskim cmentarzu, porucznik Barczewski po raz pierwszy zakaszlał krwią. Nie przeżył czterdziestu ośmiu godzin. Dwa dni po jego śmierci resztki oddziałów, które miały ustanowić strefy kwarantanny, wycofały się z miasta, paląc sprzęt skażony w kontakcie z chorymi. Żołnierzy rozlokowano na głównych drogach dojazdowych do pobliskich metropolii.
Młody i Gruby zginęli przy barykadzie ustawionej na drodze krajowej wiodącej do Poznania. Nie chcieli już więcej strzelać do cywili, którzy masowo, w panice i po rozkradzeniu wszystkich sklepów oraz magazynów z zapasami, które uznali za przydatne, starali dostać się do większych miast w nadziei na otrzymanie bezpiecznego schronienia. Niestety, cywile okazali się niewdzięcznymi, egoistycznymi dupkami – bez pardonu zaatakowali posterunek. Żołnierze dostali się pod koła rozpędzonego TIRa, jednego z dwóch, którymi uciekinierzy przełamywali blokadę.
Być może, tak naprawdę, mieli szczęście.
***
Mężczyzna klęczał, wciąż łkając, w strugach deszczu. Pies obrócił się na brzuch, postawił uszy i przekrzywił łeb. Zaskomlał cicho, po czym wstał. Popiskiwał, robiąc krok to w lewo, to w prawo – jakby niepewny, czy może podejść jeszcze bliżej.
***
Tamtego poranka, kiedy chował małą Anię obok żony, coś się stało. Nie mógł płakać, z trudem mówił, w piersi czuł jakby kamień i ogromną pustkę. Potem pił, szybko i dużo, a kiedy przyszło wojsko – zrozumiał, że też jest chory.
Nie rozumiał za to, dlaczego przeżył. Po dwóch dniach gorączka cofnęła się. Siedział w domu, spuścił rolety antywłamaniowe. W środku zapanowała ciemność. Wpatrywał się tępo w telewizor, który zapalał się i gasł w rytm przerw w dostawach prądu. Machinalnie wstawał, jadł coś, pił i siadał ponownie, jakby czekał na nawrót choroby lub przebudzenie z tego koszmaru. Wpadł w stupor, nie wiedział ile to trwało. Kontrolę powoli przejmował pasażer na gapę, jakby jakaś część jego osobowości wciąż jeszcze walczyła, o każdy moment, o każdy odruch zadbania o podstawowe potrzeby… Jego ciało działało samo, bez udziału woli. On zaś siedział, obserwował ekran telewizora, coraz bardziej obcy w samym sobie.
Cztery dni „po”
Obraz pojawiał się teraz rzadziej. W audycjach wspominano o śmiertelnej skuteczności wirusa, góra trzech dniach od zakażenia do śmierci, objawach, dezynfekcji… Niekiedy pojawiały się mapki, z których wynikało, że wszystkiemu winne są lotniska, bo gdyby nie one, można było Zarazę kontrolować na jakimś terytorium. Podobno zaczęło się w Azji, ale nikt nie znał szczegółów: Amerykanie oskarżali islamistów, islamiści twierdzili, że to nieudany eksperyment Wielkiego Szatana, jacyś eksperci szeptali, że Rosjanom coś nie wyszło, a Chińczycy znacząco milczeli. Wraz z upływem czasu obrazy w okienku stawały się coraz dramatyczniejsze: zamieszki, potem walki, braki prądu, wody, żywności… W końcu komuś gdzieś puściły nerwy, doszło do kilku pogranicznych wojen, dokonywano rzezi, palono całe ludzkie osiedla. Obserwował to wszystko bez emocji, wypalony do cna. Jakaś prezenterka robiła show do końca, aż straciła przytomność na wizji. Makijaż nie był w stanie ukryć wybroczyn, kaszlała krwią. Potem zaczęły pojawiać się wciąż te same wiadomości, zapętlone. I reklamy. Nie wiedzieć czemu, umierający świat miał mieć biały uśmiech od wskazanej pasty do zębów. No i koniecznie makaron, który można długo przechowywać, oraz konserwy tamtej firmy, dobre nawet na zagładę. Nie pamiętał już, czy siedział tak tylko, czy też wychodził, czy w ogóle spał…
Tydzień – chyba – „po”
Telewizor zgasł. Potem jeszcze włączył się na chwilę, ale pokazał tylko śnieg, biały szum. Zamigotał i zgasł ponownie, tym razem na dobre.
Czasami nad miastem unosił się huk wystrzałów. Nocami, bywało, na horyzoncie widoczne były łuny. Nie było gazu, z kranu przestała lecieć woda. W końcu instynkt samozachowawczy przejął kontrolę, A. opuścił dom i chyba po raz pierwszy, zapamiętał ten fakt. Od tego czasu wychodził coraz częściej.
Dużo dni „po”
Zapasy, te w pośpiechu nabywane dla całej trójki podczas nocnego wypadu, powoli się kończyły. Poruszał się jak we śnie, mechanicznie, prowadził go jego prywatny, wewnętrzny przewodnik. Kursował między domem rodziców, swoim oraz sklepami i opuszczonymi budynkami. Coś w nim, bo nie on sam, szukało żywności, leków i broni. Wojska nie było już w mieście, a w parkach grasowały zdziczałe, żywiące się padliną psy, od których trzeba było się opędzać. Spotykał czasem innych, podobnych sobie – samotnych, snujących się jak w letargu, bez przekonania przetrząsających sklepowe lady, śmietniki, opuszczone domy. Nie podchodzili jednak do siebie, wszak bakcyl mutował błyskawicznie. Po co ryzykować bez potrzeby? Starali się mijać z daleka, najwyżej zobaczą się na placu. Nie odczuwał zbytnio potrzeby rozmawiania, nikt też go nie zaczepiał. Z gazet, w które opakował słoiki z przetworami wydobyte z jakiejś piwnicy, dowiedział się, że wystarczyły dwa tygodnie, by dosłownie pół miasta umarło. Potem, po tej dacie, nie było już żadnej gazety. Wiele mieszkań i domów stało otworem, jakby opuszczono je w pośpiechu. Coś pamiętał, coś kojarzył, obraz ulicy zapchanej pojazdami… Może jednak wychodził wcześniej?
Parę tygodni „po”
– Co za to chcesz? – Brodacz o pustym spojrzeniu – takim samym prawie u wszystkich, którzy nie wiedzieć czemu przeżyli – oglądał położony pomiędzy nimi nóż myśliwski.
Przetrwańcy spotykali się co kilka dni na jednym z placów w centrum miasta. Dzisiaj przyszło kilkadziesiąt osób.
– Osełkę. Linkę hamulcową od roweru z gotową pętelką. Tamten malutki woreczek soli – odparł pasażer na gapę jego ustami. On tylko obserwował, przetrwaniem zajmował się ktoś inny w środku. Nóż był naprawdę dobry, wart takiej ceny.
Brodacz chwilę zastanawiał się, pocierając ręką zarost, w końcu skinął głową. Wyłożył przedmioty na wymianę na ziemię, wziął nóż i zgodnie z niepisaną etykietą, wycofał się kilka kroków do tyłu. A. zdjął rękę z noża przy pasku – trzymał ją tak, na wypadek, gdyby kupiec chciał porwać przedmiot i uciec nie płacąc. Mógł wtedy szybko dobyć broni. Założył ochronne, foliowe rękawice, wyjął manierkę z alkoholem i podszedł do przedmiotów. Starannie przemywał ich powierzchnię, zanim spakował je do plecaka.
Podczas wizyt w centrum, A. naliczył blisko tysiąc przetrwańców, może trochę więcej. Tysiąc – w jeszcze do niedawna ponad stukrotnie liczniejszym mieście… Żadne z nich nie znało odpowiedzi na pytanie: dlaczego wciąż żyję? Dlaczego ja, nie moi bliscy? Jedyne, co im zostało, to pierwotny, atawistyczny instynkt przetrwania.
Późna wiosna. A może już lato?
– Po co ci ta folia? – Brodacz był zdziwiony dzisiejszą wymianą.
– Moja sprawa. – Pasażer na gapę rozgościł się na całego. Nabył maskę i przeźroczystą, termozgrzewalną folię. On tylko obserwował, jak siadają w kącie placu. Na pierwszy ogień poszedł zegarek – dokładnie owinięty, z miejscem w środku na obrót pokrętła do nakręcania, brzegi zgrzane zapalniczką. Potem obrączka, przecież miała grawerunek, w zakamarkach którego w każdej chwili mógł zaląc się bakcyl. Kilka pomniejszych przedmiotów: latarka, kompas, mapy… Tak, jego autopilot to uparty typ. Minimalizował każde ryzyko, które dostrzegł.
Każdego tygodnia przeważnie ubywało kilka twarzy – po prostu nie pojawiały się w dni handlu na placu. Najszybciej odchodzili ci, którzy zdołali otrząsnąć się z letargu.
Kierowca autobusu, który z niewiadomego powodu pomagał pewnej staruszce, nie żądając nic w zamian. W pobliżu placu przewróciła się babinka i leżała, bezsilna, kurczowo ściskając torbę z jabłkami na wymianę, a ludzie omijali ją obojętnie. A on nie, coś w nim pękło, stanął, podniósł, podtrzymał… Któregoś dnia zachorowała staruszka, pochorował się i on.
Albo kobieta, która całymi dniami wysiadywała na pobliskim placu zabaw, patrząc gdzieś w przestrzeń, aż któregoś dnia ocknęła się i przybiła do huśtawek tabliczkę. Następnie zaczęła cierpliwie rzeźbić na jej powierzchni: Janek Kurecki, 6 lat, grupa B starszaków; Kinga Puślecka, 5 lat, grupa A; Ala Krab, 5 lat… Tak się w tym zapamiętała, że już wkrótce umierała: chora, odwodniona i niedożywiona.
Staruszka miała pęk kluczy. Jeden z nich pasował do piwnicy w bloku – znalazł tam sporo przetworów z jabłek. Skarb, którym postanowił z nikim się nie dzielić. Przewoził je nocą, z duszą na ramieniu – psy stawały się coraz zuchwalsze, bywało, że polowały wśród zabudowań miejskich. Kobieta ryła napisy dobrej jakości scyzorykiem. Długo go dezynfekował, zanim zdecydował się dotknąć narzędzia bez rękawic.
Do oczyszczania przedmiotów potrzebował więcej czystego spirytusu, więc w końcu natknął się na Doktorka. Doktorek w ambulatorium dawnego pogotowia ratunkowego urządził sobie miejsce do życia i punkt doraźnej pomocy medycznej. Nastawiał tam połamane kości, zszywał rany, podpowiadał jak domowymi sposobami leczyć otarcia i oszukiwać głód – oczywiście, nie za darmo. A gdy trafiał się ktoś ponownie zakażony lub w nieuleczalnej, bolesnej chorobie, to bywało, że przychylał się do ostatniej prośby. Po godzinach zaś destylował i rafinował alkohol, do dezynfekcji, zarówno ciała jak i duszy.
Tak, Doktorek też miał puste oczy. Podobno był jednym z lekarzy, którzy jeszcze w szpitalu przyjmowali pierwsze ofiary epidemii. A. odwiedzał sporadycznie Doktorka, wymieniając znaleziska na destylat, opatrunki oraz wiedzę.
Bardzo ciepłe lato.
Kapłan upodobał sobie jedno ze starych drzew ocieniających plac w centrum miasta, ten sam, na którym handlowali przetrwańcy. Ozdobił pień dziwnymi symbolami i kwiatami. Bez przerwy wyłamywał sobie palce u rąk, drobił w miejscu, jakby nie mógł ustać spokojnie ani chwili. Miał szaloną, co rusz wykrzywioną innym grymasem, twarz. I dziwne oczy. Rozbiegane, niebudzące zaufania… Nie były puste. Miały w sobie żar, odstręczający i fascynujący zarazem. Przyglądał mu się, ale zawsze z daleka, ostrożnie.
– Przeżyliście, boście pozamieniali swoje serca w zimne głazy! – Krzyczał, unosząc ręce i rozczapierzając palce. – Ale starym bogom to się nie podoba! Przyjdźcie, pokłońcie się odwiecznym władcom tych miejsc, a ponownie rozgrzeją was ogniem i ocalą od zarazy oraz głodu! Przyjdzie słota jesienią, śniegiem sypnie zima, zadbajcie o łaskę dla siebie! Stańcie tu ze mną, złóżcie ofiarę pod Drzewem Życia, przywołajcie starych bogów!
Większość przetrwańców obdarzała Kapłana obojętnym spojrzeniem, ale znaleźli się i tacy, którzy doń dołączyli. Razem z nim czcili drzewo, wykrzykując imiona zapomnianych bogów. Nie trzeba było wiele czasu, by na drugim końcu placu zaczął pojawiać się Ksiądz, z Biblią pod pachą i palcem wzniesionym ku niebu.
– Oto koniec świata! Czterech jeźdźców Apokalipsy opadło ten świat, a Pan wziął swoje dzieci na sąd! My, którzy zostaliśmy, niegodni jesteśmy stawać przed Jego obliczem, przeto naznaczono nam ten Czyściec, abyśmy przeszli przez niego z pokorą i oczekiwali łaski Pańskiej! Pismo mówi: Zgromadzę was na nowo spośród obcych narodów, sprowadzę was z krajów, po których zostaliście rozproszeni, i dam wam ziemię Izraela. Wrócą tam i wykorzenią z niej wszystkie bożki i obrzydliwości. Dam im jedno serce i wniosę nowego ducha do ich wnętrza. Z ciała ich usunę serce kamienne, a dam im serce cielesne, aby postępowali zgodnie z moimi poleceniami, strzegli nakazów moich i wypełniali je. I tak będą oni moim ludem, a Ja będę ich Bogiem. Uważajcie więc na bałwochwalców, ponoć wiedzie ich szaleniec, którego zowią Ruben, co, jak łatwo udowodnić, pochodzi od Rubenstein – a wiadomo przecież, co to za nazwisko…! Kto w Boga wierzy, niech modli się ze mną o lekką zimę!
I Ksiądz znalazł kilku wiernych wyznawców, lecz większość jedynie wzruszała ramionami na jego nawoływania. Religia już od dawna nikogo nie obchodziła. Stan ten trwał do momentu, gdy na placu w dzień handlowy pojawiła się zakażona. Widział, jak z trudem dokuśtykała pod święte drzewo Kapłana. Jego pasażer na gapę wycofał ich, dla pewności nakładając maskę na twarz. Głośny szmer rozszedł się falą po ludziach, wszyscy robili krok w tył, odruchowo unikając chorej, gdzieś szczęknęła repetowana broń, zazgrzytała klinga wyjmowanego z pochwy noża…
– Jak ci na imię, nieszczęsna? – odezwał się spokojnie Kapłan, kładąc rękę na ramieniu kobiety. Drugą sięgnął za pazuchę, wyciągając coś niedużego. W dłoni trzymał jajko, którym zaczął toczyć po czole i policzkach kobiety, wywołując chorobę z ułomnego ciała i mamrocząc coś pod nosem.
Zapytana zaniosła się kaszlem, bełkocząc coś niezrozumiale. Ci, którzy stali najbliżej, spierali się potem, jakby to miało jakieś znaczenie: powiedziała „Anka” czy „Danka”? Ślina, pomieszana z krwią, padła na ubranie szalonego duchownego. Kapłan nie zwrócił jednak na to uwagi, odchylił głowę do tyłu i zawył nieludzko. Zerwał się wiatr, drzewo zaszumiało. Coś dziwnego stało się z powietrzem, coś strasznego tak bardzo, że włosy same stawały dęba, a nogi rwały się do ucieczki.
Kapłan nie zachorował. Nieznajoma również przeżyła i stała się gorliwą wyznawczynią starych bogów. Ksiądz za każdym razem powtarzał, że to oszustwo, a ludzie przestali od tamtej pory przedstawiać się własnymi imionami…
Na drzewach są już pierwsze, żółte liście. Niektóre dni stały się zimne.
Niedawno, podczas szperania w opuszczonych domkach jednorodzinnych, A. znalazł pistolet i pas z zapasowymi magazynkami, a na strychu śrutówkę. Chyba chciał się ucieszyć, ale natychmiast zrezygnował z tego niemądrego odruchu. Nie było z czego się radować, lasy były ciche. Nie śpiewały ptaki, nie grasowała w nich zwierzyna – nie było na co polować. Stara Dama nie oszczędzała nikogo, brała do siebie po równo, ludzi i bydlątka. Nieliczne ocalałe sztuki praktycznie cały czas uciekały – przed zdziczałymi psami, przed ludźmi, przed wszystkim, co mięsożerne i głodne.
Brak żywności doskwierał coraz bardziej. Ludzie patrzyli na siebie wilkiem, zdarzały się bójki o każdy znaleziony kęs. W takich chwilach, dosłownie w mgnieniu oka przeistaczali się w drapieżniki, walczące o zdobycz. Upolował kiedyś kota przy piwnicznym okienku. Będzie świeża zupa, pomyślał. Nagle, jak spod ziemi, wyrosło nieopodal dwóch wychudzonych łobuzów, którzy najwyraźniej chcieli podebrać łup.
– Moje! – warknął groźnie, doskakując do zdobyczy. – Won! – Przystanął na chwilę, jakby zdziwiony brzmieniem własnego głosu.
– Nasze! Nasze! – zawyli, wyciągając noże. Nie zamierzali zrezygnować, próbowali go zajść z dwóch stron.
Wtedy pierwszy raz użył pistoletu, bez zastanowienia, ale i bez żalu czy wyrzutów sumienia. Drugi zdążył podbiec, więc podłożył mu nogę, wyszarpnął nóż zza paska i wbił głęboko w pierś napastnika. Coś zgrzytnęło, może kość… Nie przejął się. Chcieli zabrać jeść, jego jeść. Moja zwierzyna, ja głodny, moja, nie dam – to było wszystko, o czym myślał w tamtej chwili. Nie zmusił się jednak, by zjeść oprawców. Padlina z ludzi jest dla Dzikusów. Przeszukał ich tylko, tak jak każde inne zwłoki, zabierając najprzydatniejsze przedmioty – na wymianę lub dla siebie.
Z czasem zobojętniał jeszcze bardziej. Zdobywanie pożywienia stawało się coraz trudniejsze. Nierzadko mijały dni, nim z oddali zobaczył kogoś żywego, nie licząc oczywiście wycieczek na plac. Spał, by odpocząć lub przespać głód. Gdy nie spał, szukał jedzenia, zakładał wnyki w nadziei na złapanie w potrzask jednego z garstki ocalałych piwnicznych kotów lub któregoś z nielicznych – bezdomnych teraz – dawnych domowych pupili.
Bywało, że usiłował polować w pobliskim lesie, ale dzika widział tylko raz, z daleka. Czasami całe dnie spędzał tylko o wodzie. A czasami – w ogrodzie, siedząc na plastikowym krzesełku i patrząc na kopce. Oczy wciąż miał suche, a kamień w piersi był nadal twardy. Wiedział, że nie przeżyje zimy, że nikt jej nie przeżyje, jeśli nie będzie wystarczająco dużo zwierzyny…
Ale to już zupełnie osobna historia. Dla tej ważne jest, że pewnego ciepłego wieczora, jednego z tych, gdy mężczyzna gapił się w bezruchu na groby żony i córki, przez niedomkniętą furtkę do ogrodu wślizgnął się półdziki, obszarpany pies. Człowiek go nie usłyszał, zatopiony w swoim bezmyślnym patrzeniu, a pies, duży, wychudzony wilczur, stanął niezdecydowany, łapiąc górny wiatr. Zbierało się na letnią burzę.
***
Mężczyzna zagryzał pięść, patrząc przez deszcz na kręcącego się tuż obok niego zdziczałego psa. Wiedział, że zwierzę mogło mieć na sierści wszystko, w tym jego własną śmierć. Mimo to wyciągnął rękę, gwizdnął cicho. Pies obwąchiwał chwilę dłoń, a potem oparł łeb o jej wnętrze, domagając się pieszczoty. Człowiek przyciągnął go do siebie, głaszcząc i przytulając.
– To nie twoja wina, Bury – zaszlochał cicho do psiego ucha – To nie twoja wina…
Deszcz litościwe ukrył łzy spływające po policzkach. Ciężar w piersi, który nosił w sobie każdego dnia od kilku miesięcy, jakby zelżał…
***
Dwunasty października. Z duszą na ramieniu idę do Doktorka, nie ufam już własnym zmysłom. Jeśli to prawda, to… Czy ja… Jakie mam szanse? Przecież to świństwo wciąż wszędzie jest… Co robić, co robić? Już mi nie jest wszystko jedno, nie chcę umierać!
Dawne ambulatorium pogotowia mieściło się w prawie stuletniej, poniemieckiej willi, na rogu dwóch ulic. Budynek okalał kawałek trawnika, a wstępu poza wyznaczoną bramką bronił wysoki żywopłot, teraz ogołocony z liści. Późna jesień królowała w powietrzu, muśnięciami chłodnego wiatru przypominając o swojej obecności. A. wyciągnął z kieszeni kurtki piszczącą piłkę i rzucił na trawnik, Bury natychmiast rzucił się w pogoń za zabawką. To był jedyny sposób, by odciągnąć uwagę zwierzęcia – komenda „zostań” powodowała efekty odwrotne od zamierzonych. Mężczyzna wszedł po kilku stopniach i uchylił jedno skrzydło dużych, drewnianych drzwi. W korytarzu, przerobionym na poczekalnię, przywitały go pustka i cisza. Wszedł dalej, mijając lekko uchylone drzwi od gabinetu zabiegowego. Zauważył, że na leżance śpi starszy człowiek, chyba podłączony do kroplówki. No cóż, Doktorek ani chybi nielicho się wzbogacił na tym zabiegu, leki podawane dożylnie stanowiły rzadkość. Usłyszał charakterystyczny dźwięk krzemienia i zaraz potem poczuł papierosowy dym – podszedł więc dwa kroki dalej, do otwartego gabinetu przyjęć. W środku siedział Doktorek, wysoki mężczyzna w średnim wieku. Nogi trzymał na biurku, czytając książkę i paląc papierosa. Rarytas, pewnie zapłata za jakąś usługę… Lekarz spojrzał na przybysza zza na wpół opuszczonych okularów.
– Uszanowanko, Obserwatorze. Nie umawialiśmy się. Co cię sprowadza?
– Dobry, Doktorku. Chcę ci coś pokazać. Znalazłem to przy świeżym trupie, więc chyba… Trzeba by najpierw zabezpieczyć. Sądzę, że koniecznie powinieneś to obejrzeć.
Doktorek parsknął, wzruszył ramionami i odłożył książkę. Papierosa wciąż trzymał w ustach. Coś w twarzy rozmówcy musiało jednak wzbudzić iskrę dawno zapomnianego zaciekawienia, bo wstał w końcu i zaczął przygotowywać stanowisko. Stanowisko… Dużo powiedziane. Przeźroczyste, plastikowe pudło, dobrze uszczelnione, z wyciętymi otworami na ręce i dokładnie poprzyklejanymi grubymi rękawicami. Umożliwiały one bezpieczne manipulowanie badanymi przedmiotami wewnątrz pojemnika. Wyciągnął konstrukcję spod szafy, zdmuchnął niewidoczny kurz i przyszykował metalową tacę jako podstawę.
– Zabezpieczyć… Mnie się licho nie ima, jak widzisz. A trafia mi się owo ścierwo, powiem ci, coraz częściej, jakby Zaraza wracała tylnymi drzwiami.
– Ten staruszek…? – Obserwator ściszył głos, wskazując brodą na korytarz.
– On? Nie, on po prostu był już zmęczony takim życiem. Założyłem mu wenflon, poinstruowałem co i jak, a na końcu poprosiłem, żeby się jeszcze raz zastanowił, zanim podepnie sobie rurkę. No co tak patrzysz? – Doktorek spojrzał na rozmówcę, na którego twarzy wyraźnie odmalowywała się dezaprobata. – Byłbym hipokrytą, gdybym mu odmówił. A mięsa z niego nie będzie, bo krwiobieg i mięśnie zostaną zatrute. Właśnie, mógłbyś podrzucić ciało tym zdziczalcom… – urwał, kiedy Obserwator obrzucił go dziwnym wzrokiem. Coś w spojrzeniu mężczyzny podpowiadało mu, że tego tematu lepiej nie kontynuować.
Kiedy rozstawił już wszystko, gość założył jednorazowe rękawiczki i bardzo ostrożnie wyjął pakunek z plecaka. Położył go na przygotowanej metalowej tacy, którą Doktorek zaraz zakrył pudłem. Lekarz wydmuchnął kącikiem ust chmurę dymu, przyglądając się zawiniątku.
– Rękawic jeszcze nie zdejmuj, może pójdzie szybko i wyniesiesz mi toto od razu do spalenia – powiedział, dopalając papierosa tak, że żar niemal spopielił filtr. Zgasił niedopałek w popielniczce obok i wsunął ręce w otwory w ściance stanowiska. Kilka chwil mocował się z opakowaniem, aż w końcu zdołał zedrzeć ochronne folie i szmaty. Na twarzy medyka odmalowało się ogromne zdumienie, po raz pierwszy odkąd Obserwator go znał.
– Co to ma być…!? Mówisz, że skąd to masz?
– Ze świeżego trupa. Dzikusy upolowały go nocą. Usłyszałem nawoływania stada i krzyki, więc rano poszedłem sprawdzić, co dopadły. Żarły go jeszcze, kiedy dotarłem tam z Burym. I… – przerwał.
– No mówże! – ponaglił go lekarz, nie odwracając wzroku od znaleziska. Obracał je w dłoniach. Powierzchnia przedmiotu zdawała się być twarda, ale elastyczna: uginała się pod naciskiem palców w grubym, gumowym płaszczu rękawicy.
– Ech… Wiem jak to zabrzmi, ale wyjąłem… to coś… spomiędzy żeber.
Zapadła cisza. Doktorek odłożył w końcu znalezisko z powrotem na tacę, wyjął ręce z pudła i spojrzał na Obserwatora. W oczach coś miał, jakieś przekorne niedowierzanie, zwątpienie. Oczy lekarza – żyły.
– Niesamowite, słowo ciałem się stało… Myślisz, że nasi lokalni prorocy coś wiedzą, ale nam nie mówią? – zapytał medyk.
– Ty mi powiedz. Dlatego chciałem ci to pokazać. Czy to w ogóle możliwe? – odparł, wciąż trzymając w górze dłonie w jednorazowych rękawiczkach.
Doktorek opuścił głowę, potarł palcem nos, jakby się zastanawiał. Po chwili zerknął na korytarz i zapytał półgłosem:
– Kiedy tu szedłeś, dziadzia spał?
Obserwator skinął głową, potwierdzając.
– No to zaraz sprawdzimy, czy to w ogóle możliwe. Przeżył żonę, syna i wnuki. Chcesz, chodź ze mną, nie chcesz – zaczekaj tutaj, tylko niczego tymi rękawicami nie dotykaj. – Doktorek wyszedł na korytarz, kierując się najwyraźniej do gabinetu zabiegowego.
Obserwator stał chwilę, dumając. Spojrzał na stół, gdzie w plastikowym akwarium leżało znalezisko. Nie miał ochoty przyglądać się naprędce wykonywanej sekcji ciepłych jeszcze zwłok w pokoju obok. Westchnął, usiadł na krześle naprzeciw biurka uważając, by niczego nie dotknąć – i czekał.
Ignorował niesmaczne dźwięki dochodzące jego uszu przez dłuższy czas. Przez drzwi głowę wetknął do pomieszczenia Doktorek.
– Nic z tego, kurwa, nie rozumiem. Chodź, sam zobacz.
Poszedł. Już dawno przestało mu się robić niedobrze na widok zwłok w różnym stadium rozkładu lub stanie uszkodzenia, ale w widoku starca, o twarzy tak spokojnej, jakby spał snem sprawiedliwego, tak pogodnej, jakby przed momentem zasnął, w zestawieniu z krwawą dziurą w piersi – było coś… Niestosownego.
Doktorek, ubrany w upstrzony rdzawymi plamami fartuch, zanurzył rękę w otworze, rozchylił krawędzie i wskazał palcem coś w środku. Obserwator nachylił się.
– Widzisz? Żadnych cudów. Jesteś pewien, że tamto wziąłeś, skąd wziąłeś, ze świeżego ciała?
– Tak.
– To powiedz mi, kim, do ciężkiej cholery, był ten twój trup!?
Obserwator nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Wyszli na korytarz. Odwrócił się do lekarza:
– Słuchaj, biorę to… coś, oczyszczę tylko najpierw. Pogadam z nimi. Nie mam lepszego pomysłu, a ty?
– Daj mi się umyć, zdezynfekować, pójdę z tobą. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem…
***
Wraz z zapadającym zmrokiem dzień na placu już się kończył, zostali tylko nieliczni przetrwańcy i trzódka Kapłana. W jękliwych modłach usiłował przeszkodzić im Ksiądz, czytający Biblię na głos tuż obok chramu zaimprowizowanego wokół drzewa. Obserwator uśmiechnął się mimowolnie, nierówna to walka – czytać po zmierzchu bez światła będzie trudno, a wyć po ciemku to żadna sztuka. Podeszli do zgromadzonych. Bury, prowadzony na sznurku, zawarczał.
Poprosili obu na bok. Duchowni obrzucili się nieprzyjaznymi spojrzeniami, ale podeszli razem. Mężczyzna wyciągnął z plecaka zawiniątko i zbliżył się tak, by nikt niepowołany nie mógł łatwo zobaczyć co trzyma w rękach. Rozwinął powoli materiał i – uważnie obserwując twarze to jednego, to drugiego – pokazał przedmiot. Ksiądz przeżegnał się pospiesznie, Kapłan uniósł brwi, przestępując swoim zwyczajem z nogi na nogę i wykręcając palce u rąk. Rozmawiali chwilę. Obserwator przyglądał się Kapłanowi, po czym sięgnął do plecaka i wyjął znalezione jajko. Skorupka pękła w jednym miejscu, nie uszkadzając jednak wydrapanego na niej wzoru. Pokazał je zebranym. Ich oczy błysnęły źle skrywanym pożądaniem – jeśli było wciąż dobre… Kapłan najwyraźniej rozpoznał symbol, gestykulował zawzięcie, próbując sięgnąć po jajo. Doktorek musiał chwycić go za rękę – i wtedy wszyscy zamarli.
Nikt teraz nie dotykał drugiej osoby bez ważnego powodu. A jeśli już, to zazwyczaj używano rękawic.
– Kiedy bogowie wybierają swoich żerców, napełniają ich na chwilę mocą. Po tym dotknięciu zawsze coś zostaje, jakaś zmiana. To kamienne serce – Kapłan wskazał pierwszy przedmiot – pewnie jest takim śladem po Mokoszy. Ona włada ludzkimi losami, a los nie zna uczuć – wydusił z siebie, wyrywając rękę z uścisku Doktorka. – A jajo to amulet, ziarno mocy bogów. Symbol zdrowia, odrodzenia, życia. Wiem, jak go użyć. Może nam pomóc. Wszystkim – ostatnie słowo wypowiedział wolno, z naciskiem, popatrując to na Obserwatora, to na Księdza.
Obserwator zacisnął usta i milczał. Jeszcze dziś rano wyśmiałby Kapłana, ale teraz, z ludzkim sercem o wyglądzie i fakturze kamienia w dłoni, sam nie wiedział, w co wierzyć. Jednego był pewien – każdy był głodny. Trudno było rozsądzić, czy rzeczywiście chodzi o jakiś mistyczny amulet, czy też o zwykłe burczenie w żołądku. Przed chwilą byli o krok od wszczęcia bójki o jedno, być może niezepsute, jajko. Kusiło go, by zachować je dla siebie, by urządzić sobie dziś wieczór prawdziwą ucztę, ale z drugiej strony – idzie zima. Jeśli nic się nie zmieni, co będą jedli? A może pytanie powinno brzmieć: kogo…?
Bury trącił nosem rękę, domagając się uwagi. Obserwator potrząsnął głową, teraz już mu nie było obojętne, czy przeżyje. On i pasażer znów stanowili całość.
Podał amulet Kapłanowi. Ksiądz spojrzał dziwnie, zrobił znak krzyża na odegnanie złego, ale nic nie powiedział. Tydzień później chwyciły przymrozki i zauważono dziki, które wyszły z okolicznych lasów w poszukiwaniu pożywienia.
Dużo dzików.
