- Opowiadanie: Michau - Sfinks i inni na kartach zaklęci

Sfinks i inni na kartach zaklęci

Opowiadanie zgłaszałem już pod tytułem “Kustosz” ale zmiany w tekście były chyba na tyle duże, że wrzucenie go jeszcze raz jest usprawiedliwione. No, i tytuł się zmienił. Mam nadzieję, że tym razem wyszło lepiej.

Za nieocenioną pomoc dziękuję użytkownikom o nickach (kolejność przypadkowa): regulatorzy, tintin i Tensza. 

[MAŁY SPOILER] Żółwik dla wszystkich, którzy wiedzą skąd jest zagadka. A chyba wie każdy, bo zagadka jest powszechnie znana ;P

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Sfinks i inni na kartach zaklęci

– Nie dotykaj niczego, czego NIE MUSISZ bezwzględnie dotykać, Janek bardzo nie lubi… macania, czy jak on to tam mówi. Uważaj na książki, są zrobione dużo lepiej niż te dzisiejsze, paper back czy jak to się nazywa, zszyte grubą nicią z jelit, oprawione w drewno, skórę, klejnoty… ale, jako się rzekło, uważaj, bo swoje lata mają. Co jeszcze, co jeszcze?… Hej! Słuchasz mnie w ogóle? – pani Alina przekłada lampę naftową z lewej do prawej ręki i uderza mnie rozgrzaną od jej trzymania dłonią w tył głowy. – Ja cię tu wpuszczam, a ty mnie olewasz, gówniarzu? Chamstwo! Czy ty wiesz ile ja mam lat?! Mogłabym być twoją praprapraprababką!

Faktycznie, nie słucham pani Aliny już od dłuższego czasu. Ta drobna staruszka w okularach przypominających denka od butelek, z zupełnie już siwymi włosami upiętymi w misterny kok i całą pomarszczoną twarzą plecie tak od kilkunastu minut, a ten korytarz, mimo, że śmierdzi tu stęchlizną, zgnilizną i grozi zawaleniem jest nadal piękny. Płaskorzeźby na ścianach, choć prawie zupełnie zatarte, wciąż olśniewają. Rozumiem już, dlaczego wzięła lampę naftową, a nie dużo wygodniejszą latarkę na baterie. W zimnym, elektrycznym świetle ten korytarz nie wyglądałby tak tajemniczo.

– Tak, ma pani rację, przepraszam – mówię i spuszczam wzrok, udając skruchę. Pani Alina wybucha głośnym śmiechem. Czasami mam wrażenie, że jej pobrużdżona twarz zaraz się rozpadnie, ale jednak, cały czas jest w całości.

– Dobra, dobra, już przestań, masz dosyć pierdolenia zramolałej staruchy. Cały czas magicznie cię sonduję, wiem dokładnie o czym myślisz. My, starzy czarodzieje lubimy sobie czasem pogadać. Bądź miły dla Janka, wyjaśnij mu na czym polega sprawa, to może cię polubi. Potrafi być bardzo drażliwy, jak ma gorszy dzień, więc uważaj. Powodzenia, idę sobie powspominać łóżko Kazimierza Wielkiego.

Posłusznie przywołuję na twarz wyraz zdziwienia, a pani Alina jak zwykle zanosi się śmiechem i na odchodnym woła, że nie jest aż taka stara. W dzieciństwie często odwiedzałem wypożyczalnię, ale jeszcze nigdy nie zszedłem tu, na dół. Ciągle słyszałem od pani Aliny o niejakim Janku, który jest chyba czymś w rodzaju strażnika tej podziemnej biblioteki, ale nie mam pojęcia dlaczego ciągle tam siedzi.

Przy okazji spotkania z panią Aliną (i, tak naprawdę, jakimkolwiek innym czarodziejem) zastanawiam się dlaczego magowie nie mogą być tacy jak ten z Syna rzeźnika Janusza Rothsteina, jednej z pierwszych książek, które przeczytałem i jednocześnie ulubionej.

Jej akcja dzieje się gdzieś w XVI wieku. Bohater był synem rzeźnika, miał na imię Roman i chciał zostać magiem, ale żeby sędziwy, mądry i wcale nie gadatliwy, jak wszyscy magowie, których znam, mistrz wziął go do terminu musiał porzucić wszystko co znał. No to porzucił wszystko co znał, łącznie ze zrozpaczonym wyjazdem jedynego dziecka ojcem, a mistrz okazał się oszustem, który chciał złożyć Romana w ofierze szatanowi. Jednakże Roman bohatersko pokonał go za pomocą noża rzeźnickiego i wymęczony wrócił do ojca, obiecał, że już nigdy go nie opuści, koniec, kropka. Takiego maga, jak ów mistrz chciałbym kiedyś spotkać.

Zostaję sam w niemal całkowitych ciemnościach. Popycham ciężkie, kamienne drzwi, które szorują o podłogę. Wchodzę.

Sala jest wielka. Główny korytarz oświetlono pochodniami, a na skrzyżowaniach dróżek pomiędzy regałami, zawieszone na długich, sięgających prawdopodobnie aż do niknącego w mroku sufitu łańcuchach wiszą żyrandole. Podłoga wyłożona jest popękanymi, kamiennymi płytami, w szczelinach rośnie mech. Półki wysokie są chyba na sześć metrów, a szerokie na – tak na oko – cztery. Nie wiem jak długie, giną w ciemności. Uginają się pod ciężarem książek.

Jak ja tu znajdę tę książkę?

Podchodzę do najbliższej i obserwuję zakurzone tomiszcza. Wyjmuję jeden, ciężki i duży wolumin. Tak jak mówiła pani Alina, okładkę wykonano z drewna, inkrustowano klejnotami. Lśnią w skąpym świetle pochodni, mimo, że pokryte grubą warstwą kurzu. Otwieram ostrożnie księgę. Ręcznie przepisana, na marginesach wyrysowano przepiękne, choć nieco już wyblakłe miniatury. Pachnie stęchlizną, ale nadal jest piękna. Uwielbiam książki.

Ale jak ja tu znajdę TĘ książkę? I gdzie jest Janek?

Nagle kamienne drzwi z hukiem się zatrzaskują. Podskakuję, przestraszony, upuszczam książkę, która, uderzając o ziemię, wzbija w powietrze tumany kurzu, a włosy stają mi dęba. Robię parę kroków do przodu i wołam:

– Haaaaloooo?! Czy jest tu Jaaaneeek?!

Założę się, że pani Alina siedzi sobie w ciepłej wypożyczalni i śmieje się z mojej głupoty. Tymczasem tu jest zimno i wilgotno.

Nagle, tuż za mną, na ziemię upada pochodnia. Znów podskakuję, jestem wprost przerażony. Dlaczego się zgodziłem? Szóstka na koniec z praktyk magicznych nie jest tego warta!

Wtem słyszę, że ktoś za mną chichocze. Zaczynam domyślać się prawdy. Żaden Janek nie istnieje, pani Alina mnie podpuściła i teraz ma niezły ubaw. Jestem pewien, że to ona za mną stoi. To takie typowe dla magów, nabijać się z każdego, kto jest mniej doświadczony od nich. I młodszy. Odwracam się z zamiarem zrugania jej i…

Mimo woli wrzeszczę, nogi się pode mną uginają i upadam na plecy. Janek okazuje się nie tylko istnieć, ale być jeszcze do tego duchem. Ubrany w jakiś kontusz, żupan czy coś w ten deseń, ma długie, kędzierzawe włosy, kozią bródkę, unosi się pół  metra nad ziemią, jest półprzezroczysty i śmieje się ze mnie. Świetny Janek.

– Żebyś… widział swoją minę-ę… – Nie wytrzymuje; parska serdecznym śmiechem, chwyta się za brzuch i przewraca. Mimo to cały czas lewituje. Leży w powietrzu.

– Janek?

– Janek, Janek – podnosi się i wyciera łzę, która mu popłynęła… moment, duchy mogą płakać? – A dokładniej Jan Antoni Stanisław Wielogórski herbu Grabie, ale tak dawno nie miałem okazji konwersować z nikim innym niż z Aliną, że przywykłem. Ale i tak mów mi Janie Antoni Stanisławie. Choć nie, lepiej „panie bracie”. Będzie jak w starej, dobrej Rzplitej, nie?

– Rzplitej?

– RZeczyPospoLITEJ! Nie uczą was teraz tego?! – zaakcentował dokładnie głoski wchodzące w skład tego skrótu. – O najjaśniejszej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, serenissima res publica! Edukacja magiczna chyba leży i kwiczy. Bo to, że jesteś magiem nie ulega wątpliwości. Albo uczniem. W jakim celu tu przychodzisz?

– Ekhm, tak, no więc…

– Zdania nie zaczyna się od „no więc”! – karci mnie Jan Antoni Stanisław, aka Janek, duch sarmackiego szlachcica. I to jeszcze czarodzieja, wnioskując po specyficznym poczuciu humoru, ciągotach do nabijania się, pouczania oraz bezustannego gadania. – I śmielej! Wyglądasz jakbyś dopiero co wypił butlę nieświeżego dwójniaka! Co prawda jestem kustoszem pradawnej biblioteki, w której zgromadziliśmy praktycznie wszystkie wyjątkowe książki, spotkał cię niebywały zaszczyt, że mogłeś do niej wejść, a mnie, że mogę być jej strażnikiem, no i jestem duchem, co jest dość niezwykłe nawet jak na czarodzieja… ale naprawdę, nie zjem cię! – śmieje się do rozpuku.

Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale Jan Antoni Stanisław aka Janek chyba się już rozkręcił. A magowi, który się rozkręcił NAPRAWDĘ trudno przerwać.

– Widzisz – zaczął duch sunąc w stronę przeciwną do tej, gdzie są drzwi; lata naprawdę szybko i ledwo za nim nadążam. – Około… ile to już będzie? Pół tysiąca? Tak, prawie pół tysiąca lat temu w Rzplitej panowała powszechna tolerancja i olbrzymi szacunek dla wiedzy. Była to jedyna rzecz do której w ogóle mieliśmy szacunek, ponieważ króla, prawa ani drugiego człowieka nie szanowaliśmy. Chyba – unosi palec – że był szlachcicem. Wtedy tak. I postanowiliśmy zgromadzić całą, albo większość wiedzy magicznej, jaką posiadł człowiek. Dostawaliśmy nieraz przedziwne tomiszcza, ale wszystkie dla wszystkich znalazło się miejsce tu! Już wtedy każde z nich kosztowało małą fortunę, ale teraz są po prostu BEZCENNE! BEZ-CEN-NE! Hej, panie bracie, słuchasz?! Tylko niczego tu nie macaj! Nie ma nic gorszego niż takie bezsensowne dotykanie!

Kiwnąłem głową, ale tak naprawdę bardziej interesowałem się oglądaniem półek. Szukałem wzrokiem książki, którą zlecono mi znaleźć. Ot, bułka z masłem. W końcu dobrze znam te strony. Nigdy więcej!

Wszyscy wiedzieli, że pod naszą wypożyczalnią jest biblioteka, w której zgromadzone są przeróżne książki magiczne (czyli albo traktujące o magii, albo nasycone magią). I nasz nie mniej pomarszczony niż pani Alina profesor od praktyk magicznych, niejaki Gargulec (ale nazwisko, nie?), zwany też Garbusem, stwierdził, że całkiem nieźle w tym roku i chętnie dałby mi szóstkę, no ale te dwie czwóry psują mi szyki i muszę coś dla niego zrobić, jeśli chcę ją dostać. Pytam go co takiego miałbym zrobić? A on, że iść po książkę taką, a taką do podziemnej biblioteki. Wypisał mi tytuł na karteczce i krzyżyk na drogę. Tam jest bardzo miły bibliotekarz, on mi z pewnością pomoże! Myślałem, że chodziło o panią Alinę i rozanielony zgodziłem się, a potem w podskokach pobiegłem do Jadzi, no i miała wolną chatę i…

– …Galileusz napisał… Hola, hola, co to za kosmate myśli?! – Jan Antoni Stanisław spojrzał na mnie z wyrzutem. – Gdybym mógł, to bym cię kopnął, ale przenikam przez wszystko oprócz książek. Nie uchodzi w takim miejscu! Ale ciałko to ma, istnieje naprawdę, czy to iluzja?

Zrobiłem się czerwony, nie!, fioletowy jak winogrono i nie wiedziałem co mam powiedzieć. Skoro pani Alina mnie sondowała, to dlaczego on nie miałby tego robić? Jestem prawdziwym idiotą. Mógłbym się ogarnąć!

– No cóż, jeśli iluzja to naprawdę dobra! Ale nie sądzę, żeby mógł ją wyczarować uczeń, czyli prawdziwa! – zawołał rozmarzony duch. Nie, błagam, jeśli teraz zacznie rozprawiać o kobietach… – Ach, siedzę tu w już tyle czasu, ale moja warta kończy się dopiero za kilkanaście lat, więc poużywać sobie nie poużywam, przynajmniej na razie. Ale jak żyłem, to miałem taką żoneczkę, mówię ci… ruda była, lubię rude, i calutkie ciało miała w takich drobniutkich piegach! – brzmi jak jakiś zboczeniec. Duch-czarodziej-zboczeniec? Tego chyba już za wiele!

– Panie bracie? – przerywam mu rozważania na temat piegów jego żoneczki.

– Oooch, ostatni raz ktoś tak do mnie powiedział chyba z trzysta lat temu! To był taki uczeń, strasznie przemądrzały. Przyszedł tu i zaczął się ze mnie nabijać. Chciałem mu zdrowo przyłożyć, no ale nie mogłem, w końcu jestem duchem i myślał, że może sobie folgować. Ale znalazłem sposób. Wziąłem książkę, one przeze mnie nie przenikają, i tak go trzasnąłem w pysk, że się popłakał. Więcej nie przyszedł – uśmiechnął się na myśl o trzaskaniu w pysk krnąbrnych uczniów. ‒ Ale głównie próżnuję. Dużo czytam. Ostatnio Wielką Księgę Zagadek, którą przyniosła mi Alina.

Minęliśmy kolejne regały. Wszystkie były wykonane z ciemnego, dębowego drewna, śmierdziały zgnilizną; wyrzeźbiono na nich misterne wzory. Uginały się od książek – małych, dużych, głównie starych, ale zauważyłem też kilka wyglądających na całkiem nowe.

– Zaraza! – mruknął niespodziewanie duch.

– Coś się stało?

– Obawiam się, że się zgubiliśmy.

Rozejrzałem się. Byliśmy na skrzyżowaniu korytarzyków między regałami. Żyrandol wiszący nisko nad nami dawał dużo światła. Problem w tym, że ja zupełnie nie znałem biblioteki, a jej rzekomy kustosz tak się zagadał, iż zmylił drogę! Genialnie. Z szóstki nici, i tak się go nie dopytam o tę książkę. Będę szczęśliwy jeżeli w ogóle kiedyś stąd wyjdę!

– To nie moja wina, trzeba było mnie słuchać, zatrzymać, cokolwiek! – Janek odruchowo odpowiedział na moje oskarżycielskie myśli. Ten chamski, gadatliwy i zboczony duch cały czas mnie sonduje!

No nie mogę! Będzie miał teraz do mnie pretensje, że się zagadał! Co za typ!

– Myślałem, że idziemy właśnie po tę książkę! W końcu i tak mnie cały czas sondujesz! To moja wina, że nie umiesz zamknąć swojej duchowej jadaczki?!

‒ Hej, uczniu, nie pozwa…

‒ A właśnie, że będę sobie pozwalał! Przyszedłem tu po książkę, a nie słuchać duchów!

Janek spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakbym właśnie zaczął wykonywać przed nim striptiz.

‒ Książkę?

‒ Ja pierdolę, a po co się do biblioteki przychodzi?!

‒ Cóż za język!… Gdybym to ja cię uczył…

‒ Ale nie uczysz! Jasna cholera, ileż można słuchać tego twojego pier…

Zanim kończę słowo zostaję z wielką siłą uderzony w twarz, aż się przewracam. Gdy otwieram oczy, widzę Janka odkładającego ciężkie tomiszcze na półkę. To pewnie nim mnie uderzył, ale jakim cudem zrobił to tak szybko? Nawet nie zauważyłem kiedy je wziął!

‒ Na przyszłość powściągnij język. A teraz mówże, co to za książka, zanim zmienię zdanie ‒ warczy Jan Antoni Stanisław.

Cała twarz mnie boli, mam ochotę na niego nawrzeszczeć, ale nie chcę znowu oberwać. Albo gorzej. Kto wie, na co stać tego szaleńca? Wyjmuję z kieszeni dżinsów karteczkę i odczytuję wypisany zamaszystym pismem Garbusa tytuł:

Magiczne stworzenia na kartach zaklęte jakiegoś Rewling… Rawling?

‒ Rowling, prostaku. ‒ Janek chyba mnie nie lubi. Gdy czarodzieje kogoś nie lubią, zazwyczaj są w stosunku do niego bardzo oschli, a ten tutaj wygląda na typowego maga.

Pstryka palcami, a w moich rękach nagle pojawia się duża księga z czerwoną okładką, na której złotymi, błyszczącymi literami wypisano tytuł.

‒ Możesz przywoływać książki PSTRYKNIĘCIEM? ‒ pytam niemal płacząc; gdybym od początku wiedział… Zmusiłbym go, żeby mi dał tą książkę i nie musiałbym słuchać jego wywodów, nie zgubilibyśmy się, nie rypnąłby mnie książką w twarz (chyba złamał mi zęba) i już dawno byłbym w domu!

‒ Od tego jest kustosz, obiboku. Czy poinstruowano cię jak obchodzić się z tym tom… Nie, NIE OTWIERAJ!

Patrzę na tę piękną książkę jak urzeczony i otwieram na chybił trafił nie zważając na okrzyk Janka. Czas jakby nagle zwolnił. Litery wewnątrz woluminu świecą na fioletowo, a jedną ze stron, na której otworzyłem książkę, w całości zajmuje misterny rysunek jakiegoś stwora. Jego ciało wygląda na lwie, tylko sierść jest szkarłatna. Głowę ma ludzką, długie, czarne włosy, przekrwione, czerwone oczy i krzywe, żółte zębiska tak wielkie, że nie może domknąć ust.

Niespodziewanie z księgi bucha gorące powietrze, wypada mi ona z rąk i wyskakuje z niej stwór, którego przed momentem obserwowałem na rysunku. Przez chwilę stoi dumnie, potem wydaje donośny, lwi ryk i uderza łapą w regał; z półek spada kilka książek.

‒ Co żeś narobił?! ‒ Janek zrozpaczony łapie się za głowę. ‒ Przecież jest napisane, że w książce są zaklęte potwory! Wyzwoliłeś sfinksa!

Zaklinanie? Jeszcze nie mieliśmy tego na lekcjach, to skąd miałem to wiedzieć?! Nie wiem co powiedzieć, jestem przerażony. Chyba zaraz padnę na zawał.

Sfinks pręży się jak prawdziwy lew. Wygląda bardzo szlachetnie.

‒ KRRRWA! ‒ woła już nieco mniej szlachetnie. Jego głos brzmi jakby całe życie palił papierosy, jest szorstki.

‒ Co teraz? ‒ pytam patrząc z nadzieją na Janka.

‒ Zagadka! ‒ ryczy sfinks, szczerząc krzywe zębiska. ‒ Zgadniecie, żyjecie! Przegrywacie, umieracie!

Patrzę na Janka. Jego twarz nie jest już półprzezroczysta, tylko biała jak kreda. Wygląda jakby zaraz miał się popłakać.

‒ Słuchać! ‒ warczy sfinks, łypiąc to na mnie, to na ducha. Jestem pewien, że tu umrę. Nigdy nie byłem dobry w zagadkach, a Jan Antoni Stanisław wygląda na zupełnie niezdolnego do współpracy. Gdy sfinks zaczyna recytować zagadkę, mówi inaczej niż wcześniej. Nie tym szorstkim głosem, a głębokim, miękkim basem:

 

Coś, przed czym w świecie nic nie uciecze,

Co gnie żelazo, przegryza miecze,

Pożera ptaki, zwierzęta, ziele,

Najtwardszy kamień na mąkę miele,

Królów nie szczędzi, rozwala mury,

Poniża nawet najwyższe góry.

 

Co?! Skąd ja mam to wiedzieć?! Stoję i wpatruję się z niedowierzaniem w sfinksa, gdy nagle przypominam sobie, że Janek twierdził, iż czytał jakąś tam księgę z zagadkami.

‒ Panie bracie! ‒ wołam. ‒ Przecież czytałeś książkę o zagadkach! Na pewno rozwiążesz tą! Przecież jesteś taki mądry i rozważny! ‒ dorzucam komplement, żeby go zachęcić.

Duch czarodzieja chyba ożywił się nieco pod wpływem pochwały. Poprosił sfinksa o powtórzenie treści zagadki, a ten posłusznie to zrobił. Mijają minuty, a Janek wpatruje się nieprzytomnie w stwora. Magiczne stworzenia na kartach zaklęte leżą, cały czas otwarte, tuż obok sfinksa, kurz szybuje wokół nas, zdaje się, że czas zwolnił. I ja, i sfinks wpatrywaliśmy się w Janka, który stoi i marszczy brwi. Już myślałem, że zrezygnował, gdy westchnął i powiedział:

‒ Czas.

Sfinks patrzy przez chwilę zdziwiony na Janka, gdy nagle ryczy znowu szorstkim głosem:

‒ SKRRRWIEL! SONDOWAŁ! SONDOWAŁ!

‒ Na pewno cię nie sondował! Wygraliśmy, wracaj do książki! ‒ krzyczę rozkazująco, ale nawet nie wiem, czy da się go ponownie zakląć.

‒ Myślałem, że się nie zorientuje… ‒ mamrocze Janek, a ja uderzam się otwartą dłonią w twarz. Czyli sondował?! No to tyle w kwestii mądrości i potęgi starych czarodziejów.

Przejebane.

Wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka. Sfinks wyprężył się, a następnie skoczył na Jana Antoniego Stanisława, który wrzasnął, niezdarnie uskoczył i jakimś cudem uniknął. Stwór uderzył w regał, który zaczął się chwiać. Wypadają książki, sfinks obrywa kilka razy. Jestem pewien, że półka zaraz się przewróci.

Korzystam z szansy. Podbiegam do nadal leżących na podłodze Magicznych stworzeń na kartach zaklętych, podnoszę i puszczam się pędem prosto przed siebie. Mijam kolejne regały, żyrandole i pochodnie. Cały czas słyszę dzikie lwie ryki i Janka, który odgraża się, że zaraz zabije sfinksa. Coś za mną błyska (chyba Jan Antoni Stanisław nadal może czarować), do moich uszu dobiega trzask łamanego drewna, regały daleko za mną przewracają się z donośnym hukiem. W pewnym momencie czuję woń spalenizny. Odwracam się na moment i widzę walące się niby wieżowce, płonące regały. Coś wybucha, huk niesie się po całej bibliotece.

Cały czas biegnę. Płomienie mnie gonią, temperatura rośnie, zaczyna być duszno. Tlen się spala.

Zawsze dobrze umiałem chemię.

Docieram do ściany i widzę po swojej prawej drzwi, ale nie te, którymi wszedłem, tylko inne, drewniane. Podchodzę do nich i pcham. Wparowuję w ciągnący się za nimi, oświetlany nielicznymi pochodniami korytarz.

Biegnę tak długo, aż dopadam do kolejnych drzwi, z normalną, nowoczesną klamką. Otwieram je i przekraczam próg.

Wpadam do wypożyczalni. Widzę panią Alinę siedzącą za biurkiem, normalne, niskie półeczki, z normalnymi książkami, przez okna wpada światło słoneczne, słychać rozmowy, samochody. Nawet nie próbuję się zastanawiać jakim cudem doprowadziły mnie tu zupełnie inne drzwi i zupełnie inny korytarz.

‒ Stało się coś? Co tak dyszysz? ‒ pyta pani Alina.

Mam ochotę na nią nawrzeszczeć. Ja tu ledwo uchodzę z życiem, a ona pyta czy coś się stało?!

Decyduję się jednak powiedzieć tylko:

‒ Nie, dziękuję za pomoc. ‒ Wprost nie mogę doczekać się chwili, gdy ta stara purchawa zejdzie do podziemnej biblioteki i zobaczy jakiego tam burdelu narobiłem!

Ale jakby co, to wina Janka.

Idąc do wyjścia słyszę jeszcze, jak pani Alina pociąga nosem i mruczy:

‒ Pali się coś, czy co?

Zatrzymuję się w pół kroku i nagle do mnie dociera ‒ z mojej winy płoną teraz setki bezcennych ksiąg, boję się nawet myśleć, co oprócz sfinksa mogło powyłazić z tych ksiąg, a biblioteka stojąca już (jak twierdzi Janek) pół tysiąca lat została zdemolowana. Co ja narobiłem?!

A chwilę później drzwi prowadzące do podziemne biblioteki zostają brutalnie wyrwane z zawiasów, przelatują tuż przed twarzą pani Aliny; do wypożyczalni wlatuje wrzeszcząc Janek, a za nim wlewają się (to chyba najodpowiedniejsze słowo) setki leżących na sobie wzajemnie i wydających najróżniejsze dźwięki potworów ‒ jakieś ośmiornice, gryf, ziejący wokół ogniem mały smok, trójgłowy pies, gigantyczny wilk, słyszę też ryk sfinksa:

‒ KRRRWA! ‒ Przypomina to wszystko wizję jakiegoś szalonego artysty.

Zdążyłem zauważyć tylko wstającą panią Alinę, zanim wybiegłem z biblioteki.

Co ja, kurwa, narobiłem?!

Koniec

Komentarze

No dobrze, przeczytałam. Teraz przynajmniej jest jakieś zakończenie – co stanowi pewien postęp. Nawet jest jakiś pomysł. Pomimo tego pozwolę sobie zauważyć, że ów pomysł wydał mi się dość dziecinny. A bluzgi mnie raziły.

Koniec końców mamy niesympatycznego głównego bohatera, niezrównoważonego (i takiego jakiegoś nierównego) maga-ducha, a na koniec wszystko idzie w…

 

Ale jest lepiej niż za pierwszym razem ; p

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nie lubię czytać tego samego tekstu raz za razem. Za zmuszanie mnie do tego masz minus na wstępie. Nie, opowiadanie nie zostało zmienione aż tak bardzo, żeby uznać je za coś nowego. I wiele błędów pozostało. Końcówkę mogłeś przepisać i w starym pliku.

Warunki konkursu spełnione.

Duch – obecny.

Język – interpunkcja do poprawki. Przekleństwa jakoś nie pasowały mi do postaci pani Aliny.

Bardzo dziwnie muszą wyglądać półki wysokie na sześć metrów i szerokie na cztery. 'Kustosz'? A dlaczego nie zwyczajny 'bibliotekarz'?

Mech rośnie w bibliotece. OK, przynajmniej zapewniłeś źródło światła, ale mech potrzebuje wilgoci, a książki wprost przeciwnie i widzę tu brak konsystencji.

Nie bardzo sobie wyobrażam, jak można złamać komuś ząb, waląc go książką w twarz. Najpierw szlag trafia nos. Chyba że kantem książki, ale wtedy chłopak dostałby w usta, a nie w twarz.

Końcówka lepsza niż w wersji pierwotnej, ale wciąż nie rzuca na kolana. Brykający uczeń czarnoksiężnika to nienowy pomysł. Ten popełnia błędy wyjątkowo głupie. Kurczę, w pierwszej klasie powinni zaczynać od kursu BHP.

Babska logika rządzi!

Do ducha, który mówi że jest Jan (…) “aka Janek” było nawet ciekawie. A potem równia pochyła.

AKA – also known as – akronim zapożyczony, w dodatku używany w skrótowych mediach, komunikacji mailowej, programach telewizyjnych… Jakoś mi się nie widzi, żeby kustosz, duch zmarłego przed stuleciami szlachcica, posługiwał się takim językiem. Podobnie uwierały mnie nadmiernie “umłodzieżowione”, czyli napisane potoczną mową młodych ludzi, kwestie Aliny.

Finał troszkę rozczarowuje. Opowiadanei da się streścić o tak:

Poszedł do biblioteki. Narozrabiał. Się spaliło.

 

I nie będzie żadnego niedopowiedzenia, żadnego haczyka, dla którego czytelnik, zaciekawiony, sięgnąłby po tekst.

 

Czyli generalnie wyszło mocno przeciętnie. Sądzę, że warto by popracować nad odpowiednią stylizacją – archaizacją? Próbami łączenia staropolskiej z nowopolską mowy Aliny i Janka? – wypowiedzi bibliotekarki i kustosza. Wulgaryzmów odrobinę za dużo, zrezygnowałbym z dużej cześci i zostawił tylko te naprawdę podkreślające jakieś zwroty akcji.

I kurde, finał jakiś, skoro koncepcja dość ograna, to finał… Może na końcu nic by się nie paliło, ALina zasmiewałaby się z Jankiem z psikusa wyciętego młodemu? Może Janek, zamiast szatańskiej księgi, zyskałby sfinksa za funfla? Może sfinks, zamiast odpowiedzi na zagadkę, tak naprawdę pokochałby smak piwa i stek na krwisto oraz literaturę piękną, a osobliwie ciągnełoby go na wakacje w Egipcie? Cokolwiek…

 

 

Ale to ja.

Na potęgę posępnego OPKo! ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Pierwszej wersji nie pamiętam – możliwe, że nie doczytałem, czymś tam zniechęcony. Gdy natomiast o tę poprawioną chodzi… w poprzedzających komentarzach zawarta jest średnio miła dla Autora prawda. Język, punkt pierwszy. Niepotrzebnie “ogniste” zakończenie, punkt drugi.

Mogła powstać komedyjka; nie rewelacyjna, bo temat znany wszystkim, ale całkiem sympatyczna.

No tak, Kustosz, jeśli dobrze pamiętam, raczej mnie nie zachwycił, natomiast tu jest deczko lepiej, ale też bez rewelacji.

Zupełnie nie rozumiem, czemu ma służyć użycie wulgaryzmów.

Wykonanie nadal pozostawia sporo do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka