Arctur Vox
Wybory do parlamentu krajowego, AD. 1973
I
Działo się to w dzień przedwyborczy.
Około godziny jedenastej rano Namsos Voss, przymuszony przez pusty żołądek, wypełznął ze swojego pokoju na piętrze rodzinnego domu w Nowym Aarhus, ześliznął się po schodach i przyczaił u niedomkniętych drzwi kuchennych. Wyczekiwał dogodnego momentu, by, nie narażając się na żadną interakcję, przypaść do lodówki, wyrwać coś do zjedzenia, coś do wypicia, co wystarczy mu aż do wieczora i błyskawicznie zaszyć się z powrotem w ciepłej sypialni. Póki co trwał nieruchomo, zaglądając do środka przez szparę.
W jasnej i czyściutkiej kuchni scenka jak z elementarza. Rowena Voss zerknęła na poranną gazetę i wybuchnęła głośnym śmiechem:
– A to dobre! Ha-ha! Spójrz sam, jaka fraszka!
Albatros Voss dolał sobie kawy, po czym wziął od małżonki dziennik. Humor jednak wcale mu się nie poprawił dzięki lekturze fraszki. Mężczyzna wykrzywił tylko wargi w grymasie zniesmaczenia. Uniósł głowę i rzekł w stronę przedpokoju:
– Namso, synku, a co się tam tak kryjesz? Pozwól no tu do mnie.
Ten jednak postanowił udać, że wcale go nie ma i chyłkiem wycofać w bezpieczne miejsce.
– Synu, nie słyszysz, jak ojciec cię woła? – zawołała wciąż rozbawiona Rowena.
Drżąc na całym ciele z powodu nagłego zdekonspirowania, Namsos powoli zbliżył się, zajmując miejsce obok ojcowskiego krzesła.
– Tato?
Albatros uśmiechnął się zimno.
– Zobacz, co matka znalazła zabawnego – i dość zamaszyście podsunął mu pierwszą stronę „Extra Bladet” pod sam nos. Zlękniony Namsos przebiegł ją tylko pobieżnie wzrokiem, ale od razu domyślił się, o co chodzi ojcu. Rzeczony wierszyk widniał na samym dole. Tytuł, wydrukowany krzykliwą czcionką, brzmiał: „Na paleolibertarianina”. Niżej zaś znajdowała się treść:
Na kanapie leży kuc
Co dzień konia lubi tłuc.
Lubić, lubi, cóż ma począć?
Innej szansy nie miał dotąd.
Fraszkę ilustrowała karykatura, przedstawiająca rozwalonego na wyścielonej pornografią wersalce chudzielca z tłustymi włosami upiętymi w długi ogon, okularami jak dwa denka od butelek, pryszczatą oraz zarośniętą w okolicach szyi gębą; odzianego niedbale i dzierżącego butelkę piwska. Pokraczny osobnik sękatymi paluchami majstrował w okolicach rozporka. Jego zaplamioną koszulę zdobił nadruk: „Lat 20, Syn Maminy. Wolnościowe wielbię Bździny”.
Albatros chrząknął bardzo znacząco. Nie dało się ukryć – odejmując strój, binokle i napój alkoholowy, postać Namsosa niczym nie różniła się od tej na obrazku. I on sam musiał zrozumieć, że właśnie o to się rozchodzi w całej sprawie, gdyż nerwowo przestępował z nogi na nogę, coraz bardziej spływając potem. Niewiele było trzeba, aby wyprowadzić Namsa z równowagi.
– I co mi powiesz? – spytał wreszcie ojciec.
Syn spuścił głowę; nie mówił nic.
– Czekaj, jak powie! – zakpiła Rowena Voss. – Widział kto kiedy, żeby on się z dobrej woli odezwał?
– Jak długo to jeszcze potrwa? – nie ustępował Albatros. – Dokąd zmierzasz, jak się tobie wydaje?
Zatem najgorsze przypuszczenia spełniły się. Namsos wiedział, iż kiedyś do tego dojdzie. Po prostu starał się tej myśli do siebie nie dopuszczać. Na szczęście opracował zawczasu plan awaryjny. Drzwi jego sypialni były dębowe i solidne, a jedyny klucz spoczywał w Namsosa kieszeni. Odczekał chwilę, aż czujność ojca osłabnie i, porwawszy z talerza matki świeżutki tost, sprintem puścił się w stronę schodów.
– Ajaj! Łap go, zabrał mi śniadanie! – wrzasnęła właścicielka kanapki.
Albatros doścignął zbiega dopiero na drugim stopniu. Schwycił długie włosy syna i pociągnął go ku sobie z wielką siłą.
– Skończyło się, rozumiesz?! Koniec fanaberii! – wysyczał z furią. Zaczął wlec Namsa w stronę pokoju. Pchnął go do środka, aż chłopak upadł na zaśmiecony dywan i wszedł za nim, lustrując pomieszczenie z obrzydzeniem.
W istocie, wystrój wnętrza nie przedstawiał się zachęcająco. Nozdrza wchodzącego atakował straszliwy odór zgnilizny, który wydzielały hałdy opakowań po gotowej żywności i baterie niedopitych butli słodzonych napojów wolnorynkowych. Choć panował półmrok, bo zasłony były zaciągnięte, to można było dokładnie obejrzeć, czym wyklejone są ściany – przedziwnym kolażem plakatów obskurnych zespołów muzycznych oraz stronic wyrwanych z różnych podziemnych manifestów i opracowań ekonomicznych – niedbale wyrysowana krzywa Laffera miała za sąsiada parafrazę sentencji Nietzschego z jednej strony, a reklamę barowego koncertu z drugiej.
W kącie, pomiędzy zakurzonymi pudłami w których Namsos przechowywał swoje rzeczy, tkwił na kiju sztandar. Pomimo wyszytego na nim, charakterystycznego biało – niebieskiego krzyża, prawie nie pewno nie reprezentował żadnego skandynawskiego państwa.
Łóżka Namsosa nie było widać spod grubej warstwy nieświeżych ubrań, podobnież nocnego stolika. Z całego bałaganu, jakim otoczył się mieszkaniec pokoju, wybijało się tylko jego biurko, lśniące niczym ołtarz świątynny. Na blacie, w równych, geometrycznych stosach, ułożono kolekcjonerskie wydania książek, z tytułami wybitymi w twardych oprawach za pomocą złoconych literek. Woluminy opatrzono kolorowymi zdjęciami autorów. Większość z nich posiadała specyficzny typ urody, charakteryzujący się małymi oczkami, dużym nosem oraz wysokim czołem. Wrażenie odświętności potęgowała oświetlająca księgozbiór, ozdobna lampka olejowa z kolorowym kloszem.
Albatros miotał się, machając rękami; nie wiedział, od czego zacząć. Widok synowskiej nory odebrał mu dech. Namsos tymczasem bliski był ataku nerwowego. Ojciec wysapał:
– To tak się mieszka? Instytut Misesa urządzasz po moim dachem?!
Szarpnął skraj papierowej „tapety”, odrywając spory kawał i odsłaniając białą ścianę pod spodem.
– Darmozjadzie! Czegoś tu naznosił?
Podniósł z biureczka pierwszą lepszą książkę, przewertował – Namsosowi serce stanęło na widok tak wielkiej świętości miętoszonej przez łapy ojca, i przeczytał fragment:
„Albo prywatna własność środków produkcji, albo głód i nędza dla wszystkich”. Cóż za ścierwo! – wykrzyknął i cisnął tomiszczem o podłogę.
– Mów mi w tej chwili, którego dzisiaj mamy?!
– 29 marca, 1973 – odrzekł cicho Namso, nie bez konsultacji z przybitym do drzwi kalendarzem.
– Ach, tak? Bo jak widzę te bzdury, to mi się zdaje, że ciągle jest dziewiętnasty wiek!
Rowena, zaniepokojona awanturą, ostrożnie zerkała do pokoju.
– Co wy wyrabiacie? O, czytelnia! – ucieszyła się. Również wzięła sobie książkę i pogrążyła w lekturze. Po chwili ryczała za śmiechu, jak niedawno przy śniadaniu.
– Co ja czytam! Jakie rzeczy! Że kobieta… zarażona… poglądami… od mężczyzny… jeszcze przez plemnik! Hi-hiii!
Rozochocona, złapała wspomnianą flagę i zaczęła nią wymachiwać, przewracając wszystko dookoła.
Albatros, opanowawszy się trochę, zabrał sztandar małżonce i odłożył na miejsce. Podszedł do syna.
Teraz skulony Namsos miał nad sobą oboje rodziców.
– I co z nim zrobimy? Za późno, by zapobiegać – czy da się uleczyć? – powiedział grobowym tonem ojciec.
Rowena zainteresowała się otwartą konserwą turystyczną, z resztką gnijącej fasoli na dnie.
– Jak długo to zamierza tu leżeć? – jęknęła. Nie bardzo było wiadomo, kogo ma na myśli – puszkę czy syna.
A Namso Voss, z oczami pełnymi łez i zaciśniętym od szlochu gardłem, miał ochotę odpowiedzieć:
„Tak długo, jak wasz faszyzm panować będzie na świecie. Tak długo, aż uczciwy zarobek nie zacznie spływać do uczciwych rąk, a pasożytów, kanalie nie spotka to samo społeczne wygnanie, które ja cierpię. Tak długo, aż ostatni urzędnik nie skona na zgliszczach ostatniej instytucji państwowej. Tak długo, aż wskutek interwencji dobrych ludzi, za oknem nie rozkwitnie szczęśliwy i wolny świat, w którym znajdę ujście dla wszystkich stłamszonych potencjałów; w którym dobrze płatna praca, uścisk kobiecych ramiom, przyjaciele i jasny salon zamiast ciasnej nory… Tak długo!”
Ale nie pisnął ani słówkiem.
Mimo to Albatros (być może z oczu syna) wyczytał, że coś podobnego chodzi mu po głowie, bowiem ciężko westchnął:
– W tym stanie nie możemy przecież puścić go na jutrzejsze wybory. Jak on będzie głosował? Przyniesie hańbę domu Vossów oraz Państwu.
– Lecz nie wolno mu też zakazać, bo złamalibyśmy Prawo – Rowena zmarszczyła brwi. – To impas!
– Nie do końca. Zdaje mi się, że istnieje sposób na takich, jak on. Dowiedziałem się o nim z broszury naukowej Towarzystwa Socjologicznego, którą prenumeruję. Podobno działa w każdym przypadku i przez jeden wieczór robi z ciemnoty postępowca. Nazywa się go – „terapią empatyczną”.
Zwrócił się teraz do syna:
– Posłuchaj, Namsosie! Daję ci wybór: albo pozwolisz sobie pomóc przed głosowaniem, a wtedy w twym życiu niewiele się zmieni, obiecuję ci solennie. Będzie tak, jak sobie wymyśliłeś, jakkolwiek odrażające by nie było to twoje urządzenie. Nie naruszymy więcej, tfu!, suwerenności tego pokoju. Albo postanowisz trwać w obłędzie, lecz wówczas możesz nie pokazywać mi się więcej na oczy. Nie będę dłużej łożył na utrzymanie wstecznika.
– Ani pracy, ani studiów, kto widział takiego chłopa?! – zaczęła biadolić matka.
– Dajemy ci osiem godzin na podjęcie decyzji. Przez ten czas nie będziesz niepokojony. Pamiętaj – wybierz mądrze!
I wspólnie z Roweną opuścił pokój, zatrzaskując dębowe drzwi.
***