- Opowiadanie: Scathach - Ona

Ona

I znów: nie je­stem jesz­cze wpra­wio­na w do­bie­ra­niu ga­tun­ku i tagów. Fan­ta­sy – bo w za­my­śle miało to być fan­ta­sy. Tagi – cóż, wy­bie­ra­ne na dro­dze “hmmmm, co by mi tu pa­so­wa­ło...”. No i nie je­stem pewna w któ­rym mo­men­cie koń­czy się szort, a za­czy­na opo­wia­da­nie... Jakby coś nie grało, daj­cie znać, po­pra­wi się.

Ko­lej­na spra­wa mo­gą­ca bu­dzić wąt­pli­wo­ści: spora licz­ba za­im­ków oso­bo­wych. Jest ona cał­ko­wi­cie za­mie­rzo­na i służy pod­kre­śla­niu osoby, o któ­rej wtedy mowa. Da­ła­bym je z dużej li­te­ry, ale uzna­łam to za lekką prze­sa­dę, więc po pro­stu zo­sta­wi­łam je w ta­kiej ilo­ści, w ja­kiej są.

Przy­znam, że to opo­wia­da­nie jest moim oso­bi­stym eks­pe­ry­men­tem, jeśli cho­dzi o nar­ra­cję i czas, w któ­rym piszę. Jest to po pro­stu pierw­szy tego typu tekst w moim wy­ko­na­niu. So...

Hope you’ll enjoy it! :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Ona

Klik-klik.

Klik-klik.

Klik-klik.

Kciuk, cał­ko­wi­cie bez udzia­łu mojej woli raz za razem na­ci­ska koń­ców­kę dłu­go­pi­su, z wolna od­mie­rza­jąc upły­wa­ją­ce mi­nu­ty. Trzy, dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści osiem… Co to za róż­ni­ca? Wszyst­kie wy­glą­da­ją do­kład­nie tak samo, wloką się jedna za drugą, jak gdyby dźwi­ga­ły na ple­cach naj­więk­sze cię­ża­ry. Se­kun­da po se­kun­dzie sta­wia­ją kroki wol­niej niż zwy­kle, niby to ze zmę­cze­nia, a na­praw­dę z czy­stej zło­śli­wo­ści.

Czuję na sobie czyjś wzrok i uświa­da­miam sobie, że kli­ka­nie za­czę­ło roz­le­gać się w ab­so­lut­nej ciszy, jesz­cze przed chwi­lą wy­peł­nio­nej de­li­kat­nym szu­mem gło­sów. Pod­no­szę oczy, prze­śli­zgu­ję się spoj­rze­niem po zna­jo­mych twa­rzach i na­tych­miast prze­sta­ję bawić się dłu­go­pi­sem. Teraz pa­trzą się już wszy­scy. Z wolna prze­no­szę wzrok na po­stać z przo­du, sto­ją­cą tuż obok zie­lo­ne­go ka­wał­ka bla­chy w ramce, po­wie­szo­ne­go na ścia­nie. Kątem oka re­je­stru­ję za­pi­sa­ne na nim rów­na­nie, ale nie mam czasu za­sta­no­wić się nad tym, kiedy się tam po­ja­wi­ło.

Ma­te­ma­tycz­ka przy­glą­da mi się z wy­cze­ki­wa­niem i lekką dez­apro­ba­tą. Po wy­ra­zie jej twa­rzy po­zna­ję, że wła­śnie za­da­ła mi py­ta­nie. Grzecz­nie pro­szę ją o po­wtó­rze­nie i nie­mal jak w de­ja-vu pa­trzę, jak z iry­ta­cją pod­cho­dzi do sto­ją­ce­go na biur­ku kom­pu­te­ra. Do­kład­nie prze­wi­du­ję każdy ruch jej pal­ców na kla­wia­tu­rze, kiedy w dzien­ni­ku elek­tro­nicz­nym po­ja­wia się ko­lej­na je­dyn­ka. Wiem, w któ­rym mo­men­cie pod­nie­sie na mnie wzrok znad mo­ni­to­ra, a moja twarz cał­kiem au­to­ma­tycz­nie przyj­mu­je wtedy ten skru­szo­ny, smut­no-gorz­ki wyraz, który w naj­mniej­szym stop­niu nie od­zwier­cie­dla obo­jęt­no­ści, z jaką przyj­mu­ję ko­lej­ną na­ga­nę. Wiem jed­nak, że jeśli nie okażę uczuć, na­uczy­ciel­ka zrobi z tego aferę jak stąd do nie­skoń­czo­no­ści… Niech przy­naj­mniej myśli, że mnie to ob­cho­dzi.

Gdy po­wie­trze prze­ci­na dźwięk dzwon­ka, moje rze­czy bły­ska­wicz­nie lą­du­ją w tor­bie. Jed­nym ru­chem wie­szam ją na ra­mie­niu i pierw­sza wy­cho­dzę z klasy na jesz­cze pusty ko­ry­tarz, za kilka se­kund ma­ją­cy za­peł­nić się tłu­mem uczniów. Za­trzy­mu­ję się do­pie­ro przy kla­sie pię­tro wyżej, rzu­cam torbę na pa­ra­pet i sia­dam obok niej. Okno jest za­mknię­te, ale otwie­ram je mimo zim­ne­go, desz­czo­we­go dnia i braku ogrze­wa­nia w bu­dyn­ku. Sta­ram się nie za­uwa­żać wro­gich spoj­rzeń mi­ja­ją­cych mnie ludzi, cia­śniej za­wi­ja­ją­cych się w bluzy i swe­try.

Chłod­ne po­wie­trze, prze­sy­co­ne za­pa­chem mo­krych bzów, otula moją twarz, wy­peł­nia płuca. Z ulgą opie­ram się o fra­mu­gę okna i przy­my­kam oczy. Spę­dzam tak całą prze­rwę, je­dy­ną od­mia­nę sta­no­wi kilka łyków wody z pla­sti­ko­wej bu­tel­ki. Dzwo­nek od­zy­wa się zde­cy­do­wa­nie zbyt szyb­ko, za­po­wia­da­jąc ko­lej­ne czter­dzie­ści pięć dłu­gich minut czy­stej ka­tor­gi, dla od­mia­ny w sali peł­nej nie­bie­sko-bia­ło-czer­wo­nych flag, a nie ta­blic ze wzo­ra­mi na pola czwo­ro­ką­tów.

Ko­lej­na lek­cja, ko­lej­ne zło­śli­wie cią­gną­ce się mi­nu­ty, upar­cie nie zga­dza­ją­ce się na mi­ni­mal­ne choć­by przy­spie­sze­nie wę­drów­ki. Tym razem udaję, że słu­cham, za­pi­su­ję nawet kilka słó­wek, cho­ciaż moje myśli cały czas błą­dzą w zu­peł­nie innym miej­scu i cza­sie. Tak jak przez ko­lej­ne snu­ją­ce się le­ni­wie go­dzi­ny, z któ­rych każda mi­ni­mal­nie tylko różni się od na­stęp­nej. Mi­ja­ją, a ja stoję jakby z boku. Lekko oży­wiam się tylko na pol­skim, zgła­szam się i uczest­ni­czę w tej lek­cji rów­nież du­chem. Z uwagą słu­cham o li­te­ra­tu­rze śre­dnio­wie­cza, o na­szej ro­dzi­mej „Bo­gu­ro­dzi­cy”, do wy­kła­du do­rzu­cam nawet kilka rze­czy od sie­bie. Po­lo­nist­ka jest za­do­wo­lo­na, widzę to w jej spoj­rze­niu, kiedy ko­lej­ny raz udzie­la mi głosu. Je­dy­na osoba w całym tym ob­skur­nym bu­dyn­ku, która po­tra­fi czym­kol­wiek mnie za­in­te­re­so­wać.

 

*

 

Stoję w swoim po­ko­ju. Zimne pa­ne­le chci­wie spi­ja­ją cie­pło z bo­sych stóp, z wło­sów co chwi­lę spa­da­ją na nie w od­we­cie kro­ple wody. Pa­trzę na łóżko, jak zwy­kle przez mo­ment się waham. Wiem jed­nak, że się nie po­wstrzy­mam i mo­ment póź­niej leżę na pra­wym boku, otu­lo­na chłod­ną jesz­cze koł­drą. Mięk­ki ma­te­rac do­pa­so­wu­je się do kształ­tu mo­je­go ciała, jakby otwie­rał ra­mio­na, by mnie przy­wi­tać. Teraz już się nie waham, ze znie­cier­pli­wie­niem za­my­kam oczy, cze­ka­jąc na sen.

 

*

 

Pierw­szym, co czuję, jest za­pach. Teraz już zna­jo­my, wdzie­ra się do noz­drzy razem z su­chym, cie­płym po­wie­trzem. Za­pach sta­re­go pa­pie­ru i ta­jem­ni­cy. Kiedy robię krok w przód, pod moim cię­ża­rem skrzy­pią deski pod­ło­gi. Do­pie­ro wtedy otwie­ram oczy.

Stoję w nie­sa­mo­wi­cie dłu­gim ko­ry­ta­rzu, któ­re­go oba końce giną w mroku, dalej niż można by się było tego spo­dzie­wać po ską­pym, a wła­ści­wie żad­nym oświe­tle­niu. Za­miast ścian ogra­ni­cza­ją go jed­nak re­ga­ły – ogrom­ne, z ciem­ne­go drew­na, wy­peł­nio­ne po brze­gi książ­ka­mi. Ich szczy­tów rów­nież nie widać, co spra­wia, że po­miesz­cze­nie wy­da­je się być za­wie­szo­ne w pu­st­ce, bez końca ani po­cząt­ku. Co kil­ka­na­ście me­trów jest przej­ście do są­sied­nie­go ko­ry­ta­rza, rów­nie dłu­gie­go jak pierw­szy. I jak ko­lej­ne. Same re­ga­ły spra­wia­ją wra­że­nie wie­ko­wych, zu­peł­nie jakby stały w tym miej­scu od po­cząt­ków czasu, a jed­no­cze­śnie nie widać po nich żad­nych oznak bu­twie­nia, ani nawet prze­tarć od czę­ste­go uży­wa­nia.

Za­czy­nam iść. Teraz wiem już, co czeka mnie w dal­szej czę­ści Wiel­kiej Bi­blio­te­ki, jak lubię o niej my­śleć. Praw­do­po­dob­nie wcale się tak nie na­zy­wa, ba – praw­do­po­dob­nie w ogóle nie ma żad­nej nazwy, ale tak jest mi ła­twiej. Zu­peł­nie jakby ist­nia­ła na­praw­dę.

Liczę przej­ścia, które mijam, za każ­dym razem od­ru­cho­wo zer­ka­jąc w prawo. Pusta prze­strzeń znowu cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność… A może ścia­na jest tuż za gra­ni­cą cie­nia? Siód­me przej­ście. A może Bi­blio­te­ki wcale nie ogra­ni­cza­ją ścia­ny? Może na­praw­dę nie ma końca? Dzie­sią­te przej­ście. Spo­glą­dam na książ­ki. Chyba nie ma tu dwóch ta­kich sa­mych, bo choć nie mają na grzbie­tach ty­tu­łów, widać wśród nich róż­no­rod­ność. Dwu­na­ste przej­ście. Jesz­cze tro­chę…

Pa­mię­tam, że kie­dyś pró­bo­wa­łam prze­czy­tać kilka z nich. Pierw­sza, któ­rej do­tknę­łam, była go­rą­ca, jakby pło­nę­ła, choć nie widać było ognia. Druga po­ra­zi­ła mnie bo­le­śnie prą­dem. Ko­lej­nej nawet nie do­tknę­łam, w od­le­gło­ści za­le­d­wie dwóch cen­ty­me­trów na­tra­fi­łam na coś w ro­dza­ju prze­zro­czy­stej ba­rie­ry…

Jest. Do­kład­nie dzie­więt­na­ste przej­ście od miej­sca, w któ­rym za­wsze po­ja­wiam się w Bi­blio­te­ce. Przy­sta­ję na środ­ku tego oso­bli­we­go skrzy­żo­wa­nia i cze­kam. W ciszy, która za­pa­dła po usta­niu od­gło­su moich kro­ków, sły­szę tylko swój od­dech.

Ile mija czasu, nie mam po­ję­cia. Tutaj wszyst­ko dzie­je się ina­czej, rów­nie do­brze mogła to być mi­nu­ta, jak i go­dzi­na czy pół­to­rej. A może w ogóle nie pły­nie tu czas… Nie zwra­cam na to uwagi, już dawno prze­sta­łam za­sta­na­wiać się nad ta­ki­mi kwe­stia­mi. Upar­cie wpa­tru­ję się w pod­ło­gę przy na­stęp­nym, dwu­dzie­stym przej­ściu. I cze­kam. Cze­kam, aż przyj­dzie ona.

Na po­cząt­ku za­wsze byłam w Bi­blio­te­ce sama. Noc w noc po­ja­wia­łam się tutaj, nie wie­dząc czemu, nie wie­dząc, czy to na­praw­dę sen, czy może po pro­stu tracę zmy­sły. Bałam się wtedy, że już nie wrócę, że zo­sta­nę tu na za­wsze, a kiedy jed­nak się bu­dzi­łam, bałam się znowu za­snąć.

Ona po­ja­wi­ła się do­pie­ro, kiedy już przy­zwy­cza­iłam się do tego miej­sca, kiedy wręcz za­czę­łam czuć się tu swoj­sko. Jak zwy­kle sie­dzia­łam na za­ku­rzo­nej pod­ło­dze, nie bar­dzo wie­dząc co robić, kiedy zo­ba­czy­łam ją sto­ją­cą nie­ru­cho­mo kilka przejść od miej­sca, w któ­rym sie­dzia­łam. W ciągu na­stęp­nych nocy po­ja­wia­ła się coraz dalej, tak samo nie­ru­cho­ma, mil­czą­ca. Oczy­wi­ście szłam za nią. Co noc o jedno przej­ście bli­żej, nigdy nie ośmie­li­łam się jed­nak po­dejść na mniej niż dłu­gość re­ga­łu. A ona stała i pa­trzy­ła, ni to z wy­cze­ki­wa­niem, ni to z przy­ga­ną, ni to z nie­cier­pli­wo­ścią. Ale się nie po­ru­sza­ła.

Któ­rejś nocy nie po­ja­wi­ła się. Na po­cząt­ku lekko skon­ster­no­wa­na, szyb­ko za­czę­łam się nie­po­ko­ić. Przy­zwy­cza­iłam się do jej ci­chej obec­no­ści, do spoj­rze­nia… A jej tym razem nie było. Nie­wie­le my­śląc, za­czę­łam jej szu­kać, nie za­sta­na­wia­jąc się czemu, po co… Bie­głam przed sie­bie, cały czas roz­glą­da­jąc się na boki. Po­ja­wi­ła się znie­nac­ka le­d­wie parę kro­ków przede mną, nie­mal nie zdą­ży­łam wy­ha­mo­wać. Potem po pro­stu od­wró­ci­ła się i ode­szła. I tak przez ko­lej­nych parę nocy… Wszyst­ko dzia­ło się iry­tu­ją­co po­wo­li, ale z dru­giej stro­ny, dokąd można by się spie­szyć w takim miej­scu?

Za każ­dym razem mam na­dzie­ję, że się ode­zwie, i za każ­dym czeka mnie roz­cza­ro­wa­nie. Cza­sem od­no­szę wra­że­nie, że nigdy nie wy­po­wie­dzia­ła nawet jed­ne­go słowa, ale może to tylko moja wy­obraź­nia.

Cze­kam, a ona nie przy­cho­dzi. Mimo to wiem, że po­ja­wi się w dwu­dzie­stym przej­ściu. Że potem spoj­rzy na mnie wy­cze­ku­ją­co. Że pój­dzie w lewo. Je­stem pewna, że w końcu się po­ja­wi.

A jeśli nie?

Po­trzą­sam głową, żeby po­zbyć się na­tręt­nych myśli. Na pewno przyj­dzie, czuję to. Ona chce mi coś po­ka­zać, chce, żebym coś zro­zu­mia­ła, dla­te­go mnie tu przy­pro­wa­dza. W tym musi być jakiś cel.

Za­my­kam oczy, pró­bu­jąc po­zbyć się ogar­nia­ją­ce­go mnie po­wo­li po­czu­cia bez­sil­no­ści. Dziw­ne, po­win­nam się chyba już do niego przy­zwy­cza­ić. W końcu to­wa­rzy­szy­ło mi wier­nie przez całe życie na jawie.

Kiedy po­wo­li uchy­lam po­wie­ki, ona już tam stoi. Czeka. W jej twa­rzy widzę coś no­we­go, coś, co ko­ja­rzy mi się ze świa­tłem cie­płe­go, let­nie­go po­ran­ka, a jed­no­cze­śnie coś dziw­nie zna­jo­me­go. Robię krok na­przód, jak za­wsze nieco onie­śmie­lo­na jej obec­no­ścią. Wtedy ona od­wra­ca się i znika za za­krę­tem, wię­cej się na mnie nie oglą­da­jąc.

Nie mogę wy­trzy­mać, przy­spie­szam, a chwi­lę póź­niej bie­gnę lek­kim truch­tem. Moje stopy w kon­tak­cie z drew­nia­ną pod­ło­gą wy­da­ją dziw­ny, przy­tłu­mio­ny od­głos. Albo ra­czej… Po­chła­nia­ny? Tak, to dobre słowo. Ota­cza­ją­ca mnie pust­ka po­chła­nia dźwię­ki.

Mimo że bie­gnę, kiedy skrę­cam w przej­ście, w któ­rym znik­nę­ła ona, do­strze­gam ją dość da­le­ko. Zbyt da­le­ko, zwa­żyw­szy na to, że praw­do­po­dob­nie nawet na mo­ment nie przy­spie­sza­ła kroku. Nie dzi­wię się temu jed­nak, jej nie da się prze­cież za­szu­flad­ko­wać zgod­nie z za­sa­da­mi lo­gi­ki.

Truch­tam dalej. Boję się, że jeśli zo­sta­nę za bar­dzo w tyle, ona znik­nie i nie znaj­dę jej w prze­past­nym wnę­trzu Bi­blio­te­ki. A jed­nak kiedy przy­spie­szam, mam wra­że­nie że je­stem znacz­nie bar­dziej w tyle. Na próbę zwal­niam i za­czy­nam iść. Mo­men­tal­nie się do niej zbli­żam. Nie za­sta­na­wia­jąc się długo nad tym ewe­ne­men­tem, zwal­niam jesz­cze tro­chę i sta­ram się uspo­ko­ić roz­ko­ła­ta­ne serce. Teraz po­dą­żam rap­tem kil­ka­na­ście kro­ków za nią.

Nie mam po­ję­cia, jak długo tak idzie­my. Co jakiś czas skrę­ca­my w różne przej­ścia, klu­cząc chyba po całej Wiel­kiej Bi­blio­te­ce. Nie mam po­ję­cia, dokąd ona mnie pro­wa­dzi, ale idę za nią jak za­cza­ro­wa­na. Nie mam po­ję­cia gdzie się znaj­du­ję… Do­cho­dzę do wnio­sku, że w ogóle o ni­czym nie mam w tym miej­scu po­ję­cia. Je­stem tu obca.

Ona za­trzy­mu­je się bez uprze­dze­nia. Rów­nież prze­sta­ję iść, rów­no­cze­śnie uświa­da­mia­jąc sobie, że przez całą naszą wę­drów­kę sły­sza­łam od­głos tylko jed­nych kro­ków. W sumie nawet mnie to nie dziwi.

Chcia­ła­bym o coś spy­tać, ale nie mogę mówić. Nie, nie z emo­cji, w Bi­blio­te­ce nigdy nie je­stem w sta­nie wy­do­być z sie­bie głosu. Może to jedno z tych miejsc, w któ­rych słowa są zbęd­ne, a może to dla­te­go, że to wszyst­ko tylko wy­twór mojej cho­rej wy­obraź­ni.

Śle­dzę ją wzro­kiem, kiedy od­wra­ca się po­wo­li w moją stro­nę. Pa­trząc mi w oczy, pod­no­si rękę i wska­zu­je dło­nią regał po swo­jej pra­wej stro­nie. To coś no­we­go, zwy­kle w tym mo­men­cie bu­dzi­łam się we wła­snym łóżku. Nie bar­dzo wie­dząc, o co cho­dzi, prze­no­szę spoj­rze­nie na półkę. Nie różni się ni­czym spe­cjal­nym od in­nych. Cała za­peł­nio­na książ­ka­mi, nie­mal iden­tycz­na jak ta po­wy­żej i po­ni­żej. Spo­glą­dam py­ta­ją­co na nią, ale ona nawet nie drgnę­ła. Robię kilka kro­ków w jej stro­nę, przy­glą­dam się do­kład­niej. Za­uwa­żam, że wska­zu­je kon­kret­ną książ­kę. Chcę po­wie­dzieć, że pró­bo­wa­łam zdej­mo­wać nie­któ­re z półek, ale oczy­wi­ście nie mogę. Nie wi­dząc in­ne­go wyj­ścia, ostroż­nie się­gam po księ­gę.

Jest to opa­słe, opraw­ne w czar­ną skórę to­misz­cze, nie­wia­ry­god­nie grube w po­rów­na­niu z in­ny­mi znaj­du­ją­cy­mi się na półce i w ogóle w całej Bi­blio­te­ce. Bez pro­ble­mu mogę go do­tknąć, nie czuję żad­nych sen­sa­cji. Oglą­dam się na sto­ją­cą za mną po­stać. Opu­ści­ła już dłoń i wpa­tru­je się we mnie wy­cze­ku­ją­co. Le­d­wie do­strze­gal­nie kiwa głową w od­po­wie­dzi na nie­za­da­ne prze­ze mnie py­ta­nie. Moc­niej za­ci­skam palce na księ­dze i zdej­mu­ję ją z półki. Mimo swo­ich roz­mia­rów spra­wia wra­że­nie, jakby nic nie wa­ży­ła. To dość dziw­ne uczu­cie – czuję pod pal­ca­mi fak­tu­rę skóry, twar­dość okład­ki i lekki chłód prze­ni­ka­ją­cy do dłoni, ale księ­ga zu­peł­nie mi nie ciąży.

Nie­wie­le my­śląc, otwie­ram ją na stro­nie ty­tu­ło­wej… Jest pusta. Prze­wra­cam ko­lej­ne kart­ki i znaj­du­ję tylko cią­gły tekst, od­dzie­lo­ny je­dy­nie nie­wiel­ki­mi cy­fra­mi od­li­cza­ją­cy­mi ko­lej­ne frag­men­ty. Dla wy­go­dy sia­dam i za­czy­nam czy­tać od po­cząt­ku.

Opo­wieść jest wprost wspa­nia­ła. Trak­tu­je o życiu, cał­kiem zwy­czaj­nym, usia­nym pro­za­icz­ny­mi nie­kie­dy prze­szko­da­mi, ale wciąż pięk­nym, tęt­nią­cym nie­spo­ży­tą ener­gią. O wol­no­ści, ulot­nej a jed­no­cze­śnie sta­łej, nie­ogra­ni­czo­nej… O szczę­ściu, na które trze­ba sobie za­słu­żyć. O mi­ło­ści, w naj­róż­niej­szych jej od­sło­nach. O cu­dow­nych kra­jo­bra­zach. O har­mo­nii ze świa­tem. W końcu, o rze­czach cał­ko­wi­cie nie­praw­do­po­dob­nych, nie­mal nie­moż­li­wych, a jed­nak w jakiś spo­sób mi bli­skich.

Czy­tam, nie mogąc wyjść z po­dzi­wu. Do­cho­dzę do wnio­sku, że bo­ha­ter­ka opo­wie­ści mu­sia­ła mieć ide­al­ne życie, skoro zna­la­zło się w nim miej­sce dla tylu pięk­nych rze­czy. Nie­ocze­ki­wa­nie dla sie­bie, czuję ukłu­cie za­zdro­ści, cho­ciaż za­wsze uwa­ża­łam, że moje wła­sne jest mi cał­kiem obo­jęt­ne.

Księ­ga, któ­rej prze­czy­ta­nie w nor­mal­nych wa­run­kach za­ję­ło­by mi całe ty­go­dnie, koń­czy się za­ska­ku­ją­co szyb­ko. Ocza­ro­wa­na, od­ru­cho­wo chcę prze­wró­cić ją znowu na pierw­szą stro­nę i prze­czy­tać raz jesz­cze, ale kiedy to robię, na­tra­fiam znowu na pustą stro­nę ty­tu­ło­wą. Dziw­ne, wy­da­wa­ło mi się, że ją po­mi­nę­łam… Prze­wra­cam kart­kę, ale ko­lej­na stro­na rów­nież jest pusta. To nie­moż­li­we! Prze­wra­cam dalej, ale z każdą ko­lej­ną stro­ną tylko utwier­dzam się w po­nu­rym po­dej­rze­niu: cały tekst znik­nął.

Nagle przy­po­mi­nam sobie o niej. Pod­no­szę wzrok znad księ­gi i na­po­ty­kam utkwio­ne we mnie spoj­rze­nie. Coś jed­nak zmie­ni­ło się w jej twa­rzy… Przy­glą­dam się jej dłuż­szą chwi­lę, zanim za­uwa­żam. Uśmie­cha się. Wra­cam spoj­rze­niem do jej oczu. W nich rów­nież coś się zmie­ni­ło. Spo­glą­dam na pustą księ­gę i znowu na jej oczy. I nagle do­zna­ję olśnie­nia: widzę w tych oczach to wszyst­ko, o czym prze­czy­ta­łam przed chwi­lą w opo­wie­ści. Widzę szczę­ście, widzę mi­łość i wol­ność, widzę pięk­no zi­mo­we­go wscho­du słoń­ca i upal­ne­go wie­czo­ru póź­nym latem, widzę… Od nad­mia­ru wra­żeń za­czy­na krę­cić mi się w gło­wie. Znowu od­zy­wa się we mnie za­zdrość, już nie ukłu­ciem, a nożem wbi­tym pro­sto w serce.

Pró­bu­ję wstać, ale coś cią­gnie mnie ku ziemi. Za­ta­czam się i upa­dam, nie po­ma­ga nawet trzy­ma­nie się półki. Za­wro­ty głowy nie są już wy­ni­kiem oszo­ło­mie­nia emo­cja­mi, wzma­ga­ją się tym bar­dziej, im bar­dziej sta­ram się pod­nieść. Nieco nie­przy­tom­nym wzro­kiem szu­kam jej, ale już jej tu nie ma, znowu je­stem w Bi­blio­te­ce cał­kiem sama. Pa­mię­tam tylko wyraz jej oczu, to wszyst­ko, co sama chcia­ła­bym czuć… Teraz nie je­stem w sta­nie nawet sie­dzieć, upa­dam na brud­ną pod­ło­gę. W klat­ce pier­sio­wej czuję dziw­ny ucisk, a może kłu­cie… Za­ci­skam po­wie­ki, ale nadal widzę to spoj­rze­nie, te oczy, jakby wy­pa­lo­ne na stałe w moim umy­śle. Ból się wzma­ga, wy­pie­ra wszel­kie inne myśli. Nie mogę od­dy­chać, więc wpa­dam w pa­ni­kę, go­rącz­ko­wo pró­bu­ję za­czerp­nąć tchu. Bez­sku­tecz­nie. Chwi­lę póź­niej…

 

*

 

… Budzę się w łóżku pod cięż­ką po­ście­lą, cała zlana potem. Od­dy­cham szyb­ko, roz­ko­szu­jąc się każ­dym hau­stem chłod­ne­go, cu­dow­nie rześ­kie­go po­wie­trza…

To dla­te­go nie od razu za­uwa­żam, że coś jest nie tak. Po­wie­trze pach­nie zu­peł­nie ina­czej niż po­win­no, jest aż zbyt rześ­kie, wręcz… ste­ryl­ne. Wzrok mam lekko za­mglo­ny, ale ro­zej­rzaw­szy się do­oko­ła wszę­dzie do­strze­gam biel, od czasu do czasu tylko prze­ty­ka­ną błę­ki­tem lub me­ta­licz­nym po­ły­skiem. Chwi­lę póź­niej uświa­da­miam sobie, że czuję w gar­dle dziw­ny ucisk, a od­dy­cham wy­łącz­nie przez usta. Wzrok nieco mi się wy­ostrzył, więc ze­zu­ję w dół. Z gar­dła ster­czy mi gruba rurka.

Lekko spa­ni­ko­wa­na, pró­bu­ję usiąść, ale z po­wo­dze­niem utrud­nia mi to róż­no­rod­na apa­ra­tu­ra. Do­pie­ro teraz sły­szę ciche pik-pik-pik, w rów­nych od­stę­pach czasu roz­le­ga­ją­ce się gdzieś nie­opo­dal. Po­ru­szam się gwał­tow­nie, usi­łu­jąc zo­ba­czyć, co wy­da­je ten dźwięk, ale mię­śnie nie­mal mnie nie słu­cha­ją, są ocię­ża­łe i za­sta­łe jak po dłu­gim nie­uży­wa­niu.

Nagle coś po­ru­sza się gdzieś z lewej, na samej gra­ni­cy mo­je­go pola wi­dze­nia. Sły­szę cichy świst gwał­tow­nie wcią­ga­ne­go przez kogoś po­wie­trza, a mo­ment póź­niej zna­jo­my, choć nieco za­chryp­nię­ty głos.

– Chry­ste Panie, Jasia! Obu­dzi­łaś się! Monia, wsta­waj, szyb­ko! Jasia się obu­dzi­ła!

Ko­lej­ny ruch, potem kilka nie­ar­ty­ku­ło­wa­nych mruk­nięć osoby, która do­pie­ro co się obu­dzi­ła i nie do końca kon­tak­tu­je.

– Co…? Co ty… O mój Boże! Ja­śmin­ka! Na­resz­cie… Paweł, wołaj panią dok­tor!

Szu­ra­nie od­su­wa­ne­go krze­sła, po­śpiesz­ne kroki. Przy­tłu­mio­na roz­mo­wa gdzieś dalej, może za drzwia­mi. Wszyst­ko do­cie­ra do mnie z lek­kim opóź­nie­niem. Chcia­ła­bym coś zro­bić, ale mogę tylko błą­dzić wzro­kiem gdzieś w oko­li­cach su­fi­tu.

Znowu kroki, tym razem po­wrot­ne.

– Och! Do­brze, że pan po mnie przy­szedł, Gó­rzew­ski. Tak, tak, zaraz spraw­dzę, czy wszyst­ko z nią w po­rząd­ku. Pro­szę dać mi chwi­lę.

Głos jest ra­czej przy­jem­ny, ła­god­ny i spo­koj­ny, bu­dzą­cy za­ufa­nie. Praw­do­po­dob­nie na­le­ży do młodo wy­glą­da­ją­cej ko­bie­ty w bia­łym far­tu­chu, która po­chy­la się nade mną chwi­lę póź­niej. Macha mi przed ocza­mi dło­nią i świe­ci la­tar­ką w oczy, ale wy­ba­czam jej, kiedy tylko znowu się od­zy­wa, py­ta­jąc, czy do­brze się czuję. Tak miło się jej słu­cha… Kiwam twier­dzą­co głową, a w każ­dym razie chcę to zro­bić. Chyba mi się udaje, bo ko­bie­ta uśmie­cha się cie­pło i znika z mo­je­go pola wi­dze­nia. Sły­szę jak mru­czy coś do sie­bie, głów­nie ja­kieś licz­by. Kilka razy wy­chwy­tu­ję słowo ‘norma’, potem po­je­dyn­cze ‘śpiącz­ka’ i ‘pra­wie ty­dzień’…

– Cóż, wy­glą­da na to, że już po wszyst­kim. Nie ma się czym nie­po­ko­ić, córka bę­dzie mu­sia­ła zo­stać jesz­cze tylko kilka dni, zro­bi­my ba­da­nia kon­tro­l­ne, od­pocz­nie tro­chę i wy­pi­sze­my ją. Za chwil­kę przyj­dzie pie­lę­gniar­ka, odłą­czy pa­cjent­kę od re­spi­ra­to­ra, a ja wrócę na ob­chód – od­zy­wa się znowu ko­bie­ta i chyba od­cho­dzi, bo sły­szę kroki i trzask za­my­ka­nych drzwi.

Rze­czy­wi­ście przy­cho­dzi pie­lę­gniar­ka. Nie jest tak miła, jak ‘pani dok­tor’, ale też nie taka znowu zła. Przede wszyst­kim wy­cią­ga mi z gar­dła tę prze­klę­tą rurkę, co jest odro­bi­nę bo­le­sne, ale czuję nie­sa­mo­wi­tą ulgę. Po­ma­ga mi usiąść, a wła­ści­wie po­ło­żyć się nieco wyżej i po­pra­wia po­dusz­ki. Potem daje mi do picia tro­chę wody, która wy­da­je się wtedy naj­wspa­nial­szym, naj­bar­dziej orzeź­wia­ją­cym na­po­jem, ja­kie­go w życiu pró­bo­wa­łam. Pyta jesz­cze, czy na pewno wszyst­ko w po­rząd­ku, a kiedy kiwam głową rów­nież wy­cho­dzi.

Gdy tylko trza­ska­ją drzwi, od­wra­cam głowę w lewo i pa­trzę na sie­dzą­cych obok łóżka ludzi. Ro­dzi­ce mają na sobie dziw­ne, na wpół prze­zro­czy­ste zie­lon­ka­we ‘szat­ki’, które mgli­ście ko­ja­rzę z fil­mów o le­ka­rzach. Pa­trzą na mnie z wy­cze­ki­wa­niem, nie­do­wie­rza­niem i ja­kimś dziw­nym lę­kiem, jakby bali się, że je­stem kimś innym niż do­tych­czas, albo że zaraz umrę. Uśmie­cham się do nich lekko, z wy­sił­kiem. Od­wza­jem­nia­ją go, po chwi­li je­stem już oto­czo­na ich ra­mio­na­mi, z lewej taty, a z pra­wej mamy. Szep­czą, że mnie ko­cha­ją, że im przy­kro, że prze­pra­sza­ją. Nie od­po­wia­dam, tylko przy­tu­lam ich nieco moc­niej.

Wy­cho­dzą, kiedy myślą, że za­snę­łam. Otwie­ram oczy od razu, gdy tylko sły­szę ostroż­ne trza­śnię­cie za­my­ka­nych drzwi. Pró­bu­ję wszyst­ko jakoś po­ukła­dać sobie w gło­wie, ale wciąż nie bar­dzo to do mnie do­cie­ra. Ostat­nie, co pa­mię­tam sprzed obu­dze­nia się w tym miej­scu, to Bi­blio­te­ka…

Pod wpły­wem im­pul­su pod­no­szę się lekko na łok­ciach i roz­glą­dam po sali. Pa­trzę przez okno. Mrużę oczy, ośle­pio­na na mo­ment bla­skiem za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, a kiedy znowu je otwie­ram, widzę na ze­wnątrz zna­jo­mą po­stać. Pa­trzy na mnie z tym samym wy­ra­zem oczu, który tak głę­bo­ko wyrył mi się w pa­mię­ci, a w rę­kach trzy­ma grubą, opra­wio­ną w czar­ną skórę księ­gę. Wska­zu­je na nią, potem na mnie. Uśmie­cha się i unosi dłoń w ge­ście po­zdro­wie­nia. Od­wza­jem­niam uśmiech i rów­nież pod­no­szę rękę. Już ro­zu­miem.

A ona znika razem z ostat­ni­mi pro­mie­nia­mi słoń­ca.

Koniec

Komentarze

Wszyst­ko po­wy­żej 10 ty­się­cy zna­ków to już zde­cy­do­wa­nie opo­wia­da­nie. Ogól­nie przyj­mu­je się limit 5 ty­się­cy dla szor­ta. Trze­ba to bę­dzie umie­ścić w in­struk­cji (jak kie­dyś bę­dzie).

Lecą smoki pod ob­ło­ki, wiatr im kręci smo­cze loki

5 ty­się­cy… Za­pa­mię­tam :D Dzię­ki, braj­cie!

Ra­dość pi­sa­nia. Moż­ność utrwa­la­nia. Ze­msta ręki śmier­tel­nej.

Co za­uwa­ży­łam póki co:

naj­więk­sze cię­ża­ry.

To brzmi bar­dzo dziw­nie. Czym mia­ły­by być te cię­ża­ry? Czy­tel­nik musi sam sobie coś wy­obra­żać. Jak dla mnie za­stąp to, np: jak gdyby dźwi­ga­ły góry.

Czuję na sobie czyjś wzrok i uświa­da­miam sobie, że kli­ka­nie za­czę­ło roz­le­gać się w ab­so­lut­nej ciszy, jesz­cze przed chwi­lą wy­peł­nio­nej de­li­kat­nym szu­mem gło­sów.

Nie robi się opisu wstecz. Czy­tel­nik po­wi­nien wie­dzieć, że szum już tam był. W innym przy­pad­ku nagle jest zmu­szo­ny wy­obra­zić sobie szum, który sobie teraz ucina. To two­rzy… nie­na­tu­ral­ne wy­obra­że­nie.

z przo­du po­miesz­cze­nia, 

Samo “z przo­du” wy­star­czy. Bez po­miesz­cze­nia.

nie­mal jak w de­ja-vu pa­trzę

Tu może się cze­piam, ale za­miast de­ja-vu da­ła­bym re­tro­spek­cję. De­ja-vu można "mieć" nie wiem jak z "by­ciem w".

opie­ram się o fra­mu­gę okna

Okna są we­wnątrz wnęki. Jak już to bo­ha­ter­ka opie­ra się o we­wnętrz­ny pa­ra­pet.

jakby obok

jakby z boku

o na­szej ro­dzi­mej „Bo­gu­ro­dzi­cy”, do­rzu­cam kilka rze­czy od sie­bie

To brzmi dziw­nie. Jakby bo­ha­ter­ka do­rzu­ca­ła coś do Bo­gu­ro­dzi­cy :P

Zimne pa­ne­le chci­wie spi­ja­ją cie­pło z bo­sych stóp

Ładne :)

Pa­trzę na łóżko, jak zwy­kle przez mo­ment wa­ha­jąc się

“Wa­ha­jąc się” za­mie­ni­ła­bym na zwy­kłe “waham się”.

Stoję w nie­sa­mo­wi­cie dłu­gim ko­ry­ta­rzu, któ­re­go oba końce giną w mroku, dalej niż można by się było tego spo­dzie­wać.

Zbęd­ny do­pi­sek na końcu. Skoro jest nie­sa­mo­wi­cie długi to wia­do­mo, że ra­czej nie jest to ty­po­we/spo­dzie­wa­ne ;]

Za­miast ścian ogra­ni­cza­ją go jed­nak re­ga­ły

Skoro uży­wasz za­miast to czemu do­da­jesz jed­nak? 

wy­peł­nio­ne po brze­gi książ­ka­mi, z ciem­ne­go drew­na

Książ­ki z ciem­ne­go drew­na?;) Wiem, że tam jest prze­ci­nek, ale nie le­piej po pro­stu zmie­nić ko­lej­ność opisu?

I ogól­nie od­nio­słam wra­że­nie, że jest tro­chę za dużo jak/jakby w tek­ście. Może za­mień nie­któ­re na “ni­czym”.

 

EDIT:

Wrócę póź­niej :)

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Dzię­ki za od­wie­dzi­ny, Ten­szo ;)

Co do uwag:

– cię­ża­ry są po pro­stu cię­ża­ra­mi, trze­ba je dźwi­gać, więc idzie się wol­niej – nie jest de facto istot­ne co tym cię­ża­rem jest. Jeśli bar­dzo prze­szka­dza, czemu nie, zmie­nię, ale po co bied­nym mi­nut­kom wi­zu­ali­zo­wać cię­ża­ry? ;)

– w gło­wie bo­ha­ter­ki rów­nież nie było szumu – to jeden z tych stop­ni za­my­śle­nia, kiedy nie zda­je­my sobie spra­wy, że coś sły­szy­my, do­pó­ki ten dźwięk nie usta­nie… W każ­dym razie o to mi cho­dzi­ło.

– OK, “po­miesz­cze­nie” wy­la­tu­je

– jed­nak zo­sta­wię de­ja-vu. Le­piej od­da­je to, co od­czu­wa­ła wtedy bo­ha­ter­ka :)

– jakby to… O, już wiem. Ona usia­dła wzdłuż pa­ra­pe­tu, a okno, przy otwar­ciu go na oścież opar­ło się o ścia­nę wnęki. Dla­te­go z kolei bo­ha­ter­ka opie­ra­ła się o fra­mu­gę. Nie­do­kład­nie na­pi­sa­łam ;-; po­sta­ram się po­pra­wić

– fakt, “z boku” brzmi o niebo le­piej!

– hmmm… Coś do­rzu­cę, żeby było mniej dziw­nie :p

– merci :D

– po na­my­śle stwier­dzam, że “waham” fak­tycz­nie lep­sze

– w tym miej­scu cho­dzi­ło o to, że mimo ogól­ne­go braku świa­tła w po­miesz­cze­niu, było widać dużo wię­cej, niż wy­ni­ka­ło­by to ze zwy­cza­jo­wych praw fi­zy­ki :)

– bo to jed­nak re­ga­ły, a nie ścia­ny xD

– racja, zmie­nię ;)

– jeśli ja­kieś rzuci mi się w oczy przy po­praw­kach to zmie­nię, czemu nie ^^

 

Wra­caj, za­pra­szam ser­decz­nie :D

 

P.S.

Mimo upły­nię­cia ter­mi­nu po­praw­ki wpro­wa­dzę, żeby przy­jem­niej czy­ta­ło się ewen­tu­al­nym przy­szłym od­bior­com, nie­ko­niecz­nie jury (jeśli już prze­czy­ta­ło :3)

Ra­dość pi­sa­nia. Moż­ność utrwa­la­nia. Ze­msta ręki śmier­tel­nej.

Po­pra­wiaj śmia­ło, zresz­tą prze­dłu­ży­li­śmy ter­min o jeden dzień.

Lecą smoki pod ob­ło­ki, wiatr im kręci smo­cze loki

była go­rą­ca, jakby ktoś wła­śnie wrzu­cił ją w sam śro­dek pło­ną­ce­go bu­dyn­ku.

Chyba jak już to "wyją z", a nie "wrzu­cił w". Ogól­nie ciut dziw­ne to po­rów­na­nie.

A ona stała i pa­trzy­ła, jakby z wy­cze­ki­wa­niem, jakby z przy­ga­ną, jakby z nie­cier­pli­wo­ścią.

Jako, że tych jakby masz jus sporo da­ła­bym:

A ona stała i pa­trzy­ła, wy­cze­ku­jąc, ni to z przy­ga­ną, ni to z nie­cier­pli­wo­ścią.

Nie­wie­le my­śląc, za­czę­łam jej szu­kać

Wiem, że tych “jej” jest in­ten­cjo­nal­nie dużo, ale ten już mocno zgrzy­ta.

le­d­wie parę kro­ków przede mną, ledwo

le­d­wie ledwo

że w ogóle nigdy nie wy­po­wie­dzia­ła

zbęd­ne w ogóle

pod­ło­gą wy­da­ją dziw­ny od­głos, jakby przy­tłu­mio­ny

Le­piej: dziw­ny, przy­tłu­mio­ny od­głos. Nad­uży­wasz jakby :P

Nie mam po­ję­cia gdzie je­stem… Do­cho­dzę do wnio­sku, że w ogóle o ni­czym nie mam w tym miej­scu po­ję­cia. Je­stem tu obca.

Je­stem je­stem – może le­piej "Nie mam po­ję­cia, gdzie się znaj­du­ję".

Ona za­trzy­mu­je się zu­peł­nie bez uprze­dze­nia.

Zbęd­ne "zu­peł­nie". Cięż­ko się za­trzy­mać czę­ścio­wo bez uprze­dze­nia.

Spo­glą­dam py­ta­ją­co na nią, ale ona nie drgnę­ła nawet o mi­li­metr.

Spo­glą­dam py­ta­ją­co na nią, ale ona nawet nie drgnie.

Mimo jej roz­mia­rów spra­wia wra­że­nie, jakby nic nie wa­ży­ła.

Ro­zu­miem, że "Ona" za­słu­gu­je na dużo "jej" "ją" etc… Ale to jest szka­ra­deł­ko cięż­kie do prze­łknię­cia. Szcze­gól­nie, że do­ty­czy tylko przed­mio­tu.

Nie­ocze­ki­wa­nie dla sie­bie, czuję ukłu­cie za­zdro­ści, cho­ciaż za­wsze uwa­ża­łam, że moje wła­sne jest mi cał­kiem obo­jęt­ne.

Ke? O.o

Znowu od­zy­wa się we mnie za­zdrość, już nie ukłu­ciem, a nożem wbi­tym pro­sto w serce.

Ładne :)

Za­wro­ty głowy nie są już wy­ni­kiem oszo­ło­mie­nia emo­cja­mi, wzma­ga­ją się tym bar­dziej, im bar­dziej sta­ram się pod­nieść

Zbęd­ne "emo­cja­mi". I da­ła­bym jed­nak "tym moc­niej".

na samej gra­ni­cy mojej wi­docz­no­ści.

na samej gra­ni­cy pola wi­dze­nia.

Znowu kroki, tym razem z po­wro­tem.

Znowu kroki, tym razem po­wrot­ne.

Potem dale mi do picia

daje ;)

 

Po­nie­dzia­łek, więc go­rzej widzę na oczy, mo­głam po­mi­nąć to i owo.

Jeśli cho­dzi o wra­że­nia z lek­tu­ry – cięż­ko mi coś po­wie­dzieć. O ile bo­ha­ter­ka już wszyst­ko na końcu ro­zu­mie, to ja ni cho­le­ry. Cza­sa­mi na­praw­dę ład­nie bu­du­jesz zda­nia, to się przy­jem­nie czyta, ale nadal po­trze­bu­jesz prak­ty­ki ;) I nie­ste­ty nie prze­ko­na­łaś mnie do ta­kiej la­wi­ny za­im­ków oso­bo­wych :P aż mnie świerz­bi­ło, żeby wszyst­kie wy­ma­zać.

 

 

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Prze­czy­ta­łam.

Za­czy­na się nie­źle, na­to­miast potem jest go­rzej.

A) Opis bi­blio­te­ki, po­ru­sza­nia się w niej i po­go­ni za dziew­czy­ną jest za długi, po ja­kimś cza­sie staje się nu­żą­cy i czy­tel­nik nie może się do­cze­kać, kiedy się wresz­cie skoń­czy,

B) To jeden z naj­bar­dziej okle­pa­nych za­bie­gów – bo­ha­te­ro­wi coś się przy­da­rza we śnie/bo­ha­ter coś robi, a potem budzi się w szpi­ta­lu, bo był nie­przy­tom­ny. Można po­wie­dzieć, że to nawet dwa z naj­bar­dziej okle­pa­nych za­bie­gów, tu złą­czo­ne w jeden…

C) Nie ma żad­ne­go wy­ja­śnie­nia. Po co bo­ha­ter­ka prze­no­si­ła się do Bi­blio­te­ki, jaki cel miała dziew­czy­na-duch w cią­ga­niu bo­ha­ter­ki po ko­ry­ta­rzach, czemu trwa­ło to tak długo, ewen­tu­al­nie po co dusza, która żyła szczę­śli­wie, zo­sta­ła uwię­zio­na w Bi­blio­te­ce i po­trze­bo­wa­ła kogoś, by opo­wie­dzieć mu o swoim życiu?

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Wa­run­ki kon­kur­su speł­nio­ne.

Duch – nie je­stem pewna, ale chyba obec­ny.

Język – cał­kiem nie­źle, tylko chyba jed­nak trze­ba było pisać za­im­ki dużą li­te­rą, bo w któ­rymś miej­scu z kon­struk­cji zdań wy­ni­ka­ło, że „ona” od­no­si się do półki.

Tekst czy­ta­ło się nie­źle, ale do mnie nie prze­mó­wił. Być może dla­te­go, że nie zro­zu­mia­łam prze­sła­nia. Z cze­piac­twa: kiedy ro­dzi­ce wy­cho­dzą ze szpi­ta­la, za­cho­dzi słoń­ce, a nie­dłu­go wcze­śniej spali. Tro­chę mnie to za­sko­czy­ło.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Witam po­now­nie, Ten­szo :)

I znów, co do uwag:

– jak to teraz czy­tam, to rze­czy­wi­ście brzmi dziw­nie. Dałam inne

– OK. Po pro­stu OK

– nie wiem czemu, ale w tym miej­scu aku­rat mi nie zgrzy­ta O.o

– po­pra­wio­ne ;)

– jw.

– jw.

– … jw. xD

– iiiii…. jw.!

– zmie­nio­ne, cho­ciaż przy cza­sie prze­szłym zo­sta­łam

– ależ to nie ta ‘ona’! Ona to dziew­czy­na, tutaj – księ­ga. Nie­mniej zmie­ni­łam, żeby nie ra­zi­ło

– cóż, bo­ha­ter­ka nie miała do końca… zdro­wej psy­chi­ki. Po pro­stu była obo­jęt­na na wła­sne życie

– merci :3

– nie je­stem pewna, ale ra­czej nie można ‘moc­niej się wzma­gać’… Emo­cje też zo­sta­wi­łam, bo za­le­ży mi na za­zna­cze­niu ich jako przy­czy­ny oszo­ło­mie­nia :)

– racja, brzmi le­piej. Zmie­nio­ne

– no, w sumie…

– ech, a już my­śla­łam, że nie ma li­te­ró­wek! :/

 

Na samym końcu do­rzu­ci­łam jedno kró­ciut­kie zdan­ko – mam na­dzie­ję, że co nieco wy­ja­śni. Jeśli nie, od­po­wiedź w dal­szej czę­ści ko­men­ta­rza xD

Za­im­ki jed­nak zo­sta­wię :p

 

jo­se­he­im,

– opis w za­mie­rze­niu miał być nu­żą­cy – bo i same wi­zy­ty w bi­blio­te­ce takie były. I wierz mi, bo­ha­ter­ka rów­nież chcia­ła jak naj­szyb­ciej po­dróż za­koń­czyć ;)

– co do snów – za­le­ża­ło mi na tym, żeby to były wła­śnie sny, bo motyw ten ubó­stwiam i uwa­żam, że daje ogrom­ne moż­li­wo­ści. Co do szpi­ta­la… Fakt, okle­pa­ny, ale uzna­łam, że takie nagłe za­gro­że­nie życia le­piej zmo­ty­wu­je bo­ha­ter­kę do zmia­ny niż zwy­kłe obu­dze­nie się, po któ­rym moż­na­by stwier­dzić ‘to był tylko sen, nie ma co się przej­mo­wać’… Wy­szło tro­chę sztam­po­wo, ale szpi­tal ma jedną do­dat­ko­wą funk­cję – zbie­gnię­cie się w cza­sie osta­tecz­ne­go roz­wią­za­nia kwe­stii bi­blio­te­ki i cho­ro­by pod­kre­śla ce­lo­wość wizyt. Dla­te­go wła­śnie szpi­tal i cho­ro­ba ;)

– nie wiem, czy moje do­da­ne przed chwi­lą zdan­ko coś wnio­sło, na wszel­ki wy­pa­dek wy­ja­śnię – dziew­czy­na spo­tka­na w bi­blio­te­ce była tylko prze­wod­ni­kiem. Może w kon­tek­ście tego por­ta­lu za­brzmi nieco dziw­nie, ale była, co tu dużo mówić, Du­chem Bi­blio­te­ki :D tak czy owak, za­zdrość bo­ha­ter­ki nie była przy­pad­ko­wa – książ­ka opi­sy­wa­ła życie, któ­re­go pra­gnę­ła i które mo­gła­by mieć, gdyby nie jej na­sta­wie­nie. Były to po pro­stu po­rzu­co­ne przez nią ma­rze­nia – jak wszyst­kie książ­ki w bi­blio­te­ce, ale o tym nie na­pi­sa­łam, więc nie mam pre­ten­sji, że nikt na to nie wpadł. cią­ga­nie było, żeby, może tro­chę na­iw­nie ale jed­nak, na­uczyć bo­ha­ter­kę cier­pli­wo­ści i po­nie­kąd przy­go­to­wać ją na sam ko­niec. Gdyby taki scep­tyk jak ona od razu prze­czy­tał, co miał, z miej­sca by to zba­ga­te­li­zo­wał. Jak już pew­nie jest jasne, opi­sa­ne w książ­ce życie nie było hi­sto­rią Ducha, a al­ter­na­tyw­ną wer­sją eg­zy­sten­cji bo­ha­ter­ki.

Tak, wiem, że tekst, któ­re­go nie ro­zu­mie się od razu nie może być uzna­ny za dobry, ale wciąż sta­ram się ćwi­czyć od­po­wied­nie prze­ka­zy­wa­nie in­for­ma­cji. Bła­gam więc o wy­ba­cze­nie mi mo­je­go nie­wy­ro­bio­ne­go jesz­cze (mam na­dzie­ję) warsz­ta­tu :)

 

 

Fin­klo,

Miej­sca nie wy­ła­pa­łam, więc nie po­pra­wio­ne :c nie­mniej dzię­ku­ję nawet za ‘cał­kiem nie­źle’, bo to dobra droga do ‘cał­kiem do­brze’ i ‘do­brze’, a kto wie, czy nie dalej… Przy­naj­mniej w moim opty­mi­stycz­nym po­strze­ga­niu świa­ta :D

Jak wyżej, może moje zdan­ko coś zmie­ni, jeśli nie, za­pra­szam do wy­ja­śnień dla jo­se­he­im, a na­stęp­nym razem po­sta­ram się bar­dziej ;)

Och, ro­dzi­ce spali, bo od kilku dni zwy­czaj­nie ko­czo­wa­li w szpi­ta­lu, z oczy­wi­stych po­wo­dów sta­ra­jąc się spać jak naj­mniej. No i zmo­gło ich w środ­ku dnia ;)

 

Dzię­ki wszyst­kim za od­wie­dzi­ny i dłu­gie ko­men­ta­rze – zwłasz­cza Ten­szy, która była bar­dzo po­moc­na!

Ra­dość pi­sa­nia. Moż­ność utrwa­la­nia. Ze­msta ręki śmier­tel­nej.

Tekst ład­nie na­pi­sa­ny, ale po prze­czy­ta­niu wy­ja­śnie­nia Au­tor­ki w ko­men­ta­rzach po­wiem wprost – nie prze­ka­za­łaś swo­jej in­ten­cji w zro­zu­mia­ły dla Czy­tel­ni­ka spo­sób. Ja, na ten przy­kład, do­szu­ki­wa­łem się ja­kie­goś hor­ro­ru, że dusz­ka-bi­blio­te­kusz­ka wabi ma­ło­la­tę, daje jej książ­kę i za po­mo­cą tejże opraw­nej w czar­ną skórę knigi (dla­cze­go ten szcze­gół jest ważny?) wci­ska ją na swoją po­zy­cję, a sama od­cho­dzi pożyć ży­ciem jak z bajki. Bo­ha­ter­ka ma jed­nak ja­kieś szczę­ście i wy­bu­dza się ze śpiącz­ki…

 

I po­ścig w Bi­blio­te­ce zde­cy­do­wa­nie za długi, za­czą­łem ska­no­wać tekst co kilka lini, żeby omi­nąć nu­żą­cy frag­ment. TO, że po­dróż miała taki efekt na bo­ha­ter­kę, mo­żesz za­ko­mu­ni­ko­wać czy­tel­ni­ko­wi jed­nym zda­niem, za­miast mę­czyć go tak samo ;-)

 

Ge­ne­ral­ne na plus warsz­tat, na plu­sik po­mysł, na duży minus – nie­zro­zu­mia­łość prze­sła­nia.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Z opóź­nie­niem, Psy­cho­Fish, ale prze­czy­ta­łam i dzię­ku­ję :)

Po­wiem wprost: prze­le­wa­nie wszyst­kie­go, co mam w gło­wie na pa­pier/ekran w kon­kret­ny i jasny spo­sób, a przy tym zwięź­le i nie­nu­żą­co, za­wsze sta­no­wi­ło dla mnie pro­blem. Nie­mniej pra­cu­ję nad tym (a w każ­dym razie się sta­ram)!

Moim skrom­nym zda­niem i tak po­szło mi le­piej, niż przy po­przed­nim kon­kur­sie, czyli nie jest źle.

Jesz­cze raz dzię­ki za ko­men­tarz, szcze­gól­nie za po­chwa­łę warsz­ta­tu (ale za kry­ty­kę rów­nież) :)

Ra­dość pi­sa­nia. Moż­ność utrwa­la­nia. Ze­msta ręki śmier­tel­nej.

Ja tak kró­ciut­ko, bo Ko­le­żan­ki i Ko­le­dzy na­pi­sa­li prak­tycz­nie wszyst­ko – zwalcz ten pro­blem, o któ­rym pi­szesz po­wy­żej, a bę­dzie du­uużo le­piej.

Po­wo­dze­nia.

No cóż, bar­dzo nu­żą­ca hi­sto­ria i tak po praw­dzie, to nie bar­dzo wiem, co Au­tor­ka miała na­dzie­ję opo­wie­dzieć. Opis snu i prze­bu­dze­nie w szpi­ta­lu, moim zda­niem, cał­ko­wi­cie po­grze­ba­ły po­mysł.  

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia sporo do ży­cze­nia.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nowa Fantastyka