„[…] Nowożytne osadnictwo Grenie, najdalej wysuniętego na północ regionu Astarii, wciąż pozostaje w dużej mierze niezbadane.
Pierwsze wzmianki na temat tamtejszej nienazwanej osady pochodzą z XVII wieku. Wówczas to, w roku 1674, na owe tereny wyruszył sir Jeremiah Hods. Przez kolejne trzy lata Hods kontaktował się listownie z krewnymi, dzięki czemu wiemy, że z biegiem czasu zdecydował się pozostać tam na stałe. Po tym okresie relacje pomiędzy szlachcicem a jego rodziną niespodziewanie się urywają. Przyczyną tego był najprawdopodobniej konflikt zapoczątkowany niezrozumieniem przez krewnych jego decyzji.
Do dziś zachowały się jedynie dwa listy, w których liczba informacji dotyczących osady i jej mieszkańców jest stosunkowo niewielka, co więcej, znajdują się w nich zapiski, które wprawiły badaczy w zakłopotanie. […]
W roku 1814 grupa przyrodników przypadkowo odkryła, iż osada została przed laty opuszczona. Dokąd udali się mieszkańcy i co było przyczyną takowej decyzji, do dziś pozostaje kością niezgody pomiędzy badaczami. […]
Osadnicy ponownie przybyli do Grenie na początku XX wieku […]”
– E. Schaltz – „Zarys historii Astarii”
„[…] tak daleko na północy, że świat rzeczywisty i świat magii wydają się wzajemnie przenikać […]”
– R. Estrov – „Pamiętniki z wypraw. Tom III”
„Życie jest pasmem wyborów”.
– popularne powiedzenie mieszkańców Astarii
Prolog
Rok 1895
Słońce skryło się za drzewami, nadając niebu kolor ognia. Kolejny dzień pracy niemal dobiegł końca, pozostało jedynie spławić ścięte pnie.
Hart Mesten policzył ładunek. Był zadowolony z dzisiejszego wyniku. Kazał przygotować liny i przez kolejne chwile obserwował swych ludzi pracujących przy lewym brzegu rzeki. Spławianie nigdy nie zajmowało wiele czasu. Mesten wiedział, że do żadnej innej czynności jego załoga nie podchodzi z taką werwą; choć zmęczeni po całym dniu pracy, wiedzieli, że gdy się z nią uporają, czeka ich odpoczynek. Spojrzał w dół rzeki na płynące bale drewna, zastanawiając się, ile czasu minie, nim to on popłynie tym nurtem, wracając do domu, do żony i córek.
Gdy uporano się z zadaniem, Mesten stanął na czele pochodu zmierzającego w kierunku obozowiska. Choć wędrowali tą samą ścieżką już drugi miesiąc, okolica wciąż wydawała się równie dziewicza jak pierwszego dnia pobytu. Wokół wznosiły się modrzewie, sosny i świerki, o pniach tak grubych, że jeden człowiek nie był w stanie objąć ich rękami, i koronach niemal sięgających nieba. Najwyższe były jednak astrie, endemiczne, trujące drzewa, od których nazwano ich ojczyznę. Dorodność astrii była pierwszą rzeczą, która zdumiała Mestena, gdy przypłynął na miejsce. Nim dotarli do obozu, zaczął zapadać zmrok. Przemieniał on okolicę w miejsce rodem ze strasznych opowieści, które Mesten czytał w dzieciństwie. Nie bał się jednak. Spędził w lasach pół życia i twierdził, że widział wszystkie niebezpieczeństwa, które czyhają w nich na człowieka.
Mieszkali w miejscu, które zostało wykarczowane w pierwszych dniach ich pobytu. Sześć dużych płóciennych namiotów, z których jeden należał wyłącznie do Mestena, mnóstwo narzędzi oraz innego sprzętu wyrosło przed ich oczami, psując obraz dziewiczego miejsca.
Ktoś czekał na ich powrót. Pod jednym z drzew, na granicy pomiędzy karczowiskiem i lasem, ujrzeli ciemną ludzką sylwetkę. Wybuchła nagła radość.
– Mówiłem, że wrócą! Mówiłem! – Krys, nieduży człowieczek zawsze tryskający optymizmem, krzyczał najgłośniej z całej grupy.
Zdarzyło się to przed trzema dniami. Dwaj jego pracownicy, Robert i Asteo, tuż po zakończonym dniu pracy złożyli mu wizytę i poprosili o pozwolenie na nocną wyprawę. Jej celem miało być jezioro Grenie – ogromny zbiornik wodny, od którego nazwę przyjęła ponoć cała okolica. Mesten wiedział, że brzeg znajduje się niecałe cztery kilometry na północny zachód, lecz nigdy tam nie był. Umieszczone na mapie Grenie robiło spore wrażenie. Sto kilometrów kwadratowych – ocenił jego powierzchnię. Teren wydarty lasowi. Zaskoczony prośbą, zgodził się, nie przemyślawszy sprawy. Obiecali wrócić w ciągu sześciu godzin, lecz ślad po nich zaginął. Czuł się winny temu zdarzeniu i następnego dnia kazał swym ludziom wyruszyć na poszukiwania.
Pamiętał chwilę, gdy podczas przeczesywania lasu stanął nad brzegiem jeziora. Piękna, jasnoniebieska tafla wody rozciągała się aż po horyzont i, niczym gigantyczne lustro, odbijała niebo. Człowiek mógłby uznać, że to morze, gdyby nie było takie spokojne – pomyślał.
– Jeżeli utonęli, nie odnajdziemy ciał – stwierdził ponuro Aran, łysy, wytatuowany mężczyzna, którego wszyscy podejrzewali o przeszłość kryminalną. Był jednak niezwykle sumiennym i uczciwym pracownikiem, czym szybko zaskarbił sobie szacunek szefa.
– Utonęli, dopadł ich jakiś zwierz lub po prostu zabłądzili – powiedział. – Nie widzę innych możliwości.
– Na pewno się zgubili. Znajdziemy ich lub sami nas znajdą – stwierdził Krys.
– Jak ich już spotkamy, upierdolę im nogi u samej dupy – obiecał Mesten.
– Przynajmniej nie będą musieli pracować – Krys jak zwykle próbował obrócić wszystko w żart.
– Oczywiście, że będą musieli. Do piłowania drewna nie trzeba nóg. Będą leżeć na ziemi i piłować. – Wszyscy zaśmiali się niepewnie, po raz pierwszy tego dnia.
Bez dwóch zaginionych było ich dwudziestu czterech, w związku z tym Mesten wydzielił sześć czteroosobowych zespołów, z których każdy przeszukiwał inny teren. Sam również wziął udział w poszukiwaniach. Po wielu godzinach bezowocnego chodzenia po lesie wszyscy zgodnie uznali, iż był to najbardziej męczący dzień od czasu przybycia. Męczący psychicznie, nie fizyczne – domyślał się.
– Jutro musimy wrócić do pracy. Jeśli żyją, znajdą nas – powiedział w drodze powrotnej.
Przez dwa kolejne dni wciąż dręczyły go wyrzuty sumienia. Tracił już ludzi w wypadkach przy pracy, było to jednak wpisane w ich zawód. Ta sytuacja była dla niego zupełnie inna, obca.
W tej chwili cieszył się równie mocno jak pozostali. Jeden z zaginionych wrócił do nich cały i zdrowy.
Zbliżając się do namiotów, Mesten przeżył kolejne zaskoczenie. Osoba, która ich oczekiwała, z pewnością nie przypominała Roberta ani Asteo. Był to niewysoki, szczupły, młody mężczyzna, ubrany w wytworny, brązowy surdut. Wyglądał, jakby właśnie wyszedł z eleganckiego przyjęcia. Drwale ustawili się w półkręgu, spoglądając na niego z ciekawością. Ktoś rzucił niezbyt przyjemny żart.
– Kim pan jest? – zapytał Mesten, wychodząc przed swych ludzi.
– Czy to pan kieruje tutejszymi pracami? Chciałbym porozmawiać na osobności.
Zaprosił gościa do swego namiotu, posadził go przy niewielkim stole, zapalił lampę naftową i usiadł naprzeciwko.
– Kim pan jest? – ponowił pytanie.
– Może mnie pan nazywać Sługą – odpowiedział spokojnie. – Przywykłem do tego.
– Czyim sługą? Co pan tu robi? Jak się pan tu dostał? – zasypał gościa pytaniami, coraz bardziej zniecierpliwiony.
– Mógłbym wyjawić, kim jest osoba, która mnie tu wysłała, lecz to bezcelowe. Nie zna jej pan. Jak się tu dostałem? Podobnie jak wy. A jaki jest cel mej wizyty? Chciałbym, abyście zaprzestali karczowania lasu i odeszli – mówił to wszystko bardzo spokojnie, niemal hipnotyzująco. Drwal przez chwilę analizował jego słowa.
– Jak pan sobie to wyobraża? Podpisaliśmy kontrakt i musimy go dotrzymać. – Spojrzał podejrzliwie. – Działa pan na zlecenie któregoś z konkurencyjnych tartaków?
– Nie, nic z tych rzeczy. Czy mógłbym przedstawić panu pewną opowieść? To jedna z historii, jakich wiele opowiada się w tych okolicach.
– Przecież nikt tu nie mieszka – zdziwił się Mesten, lecz przybysz go zignorował.
– Żyła ongiś piękna, młoda dziewczyna o kasztanowych włosach i zielonych oczach. Zakochała się w pewnym chłopcu, a on zakochał się w niej. Razem wędrowali po tych lasach, wspinali na wzgórza, kąpali się w pobliskim jeziorze. Chcieli spędzić wspólnie resztę swych dni, niestety, rodzice dziewczyny zdecydowali inaczej. Postanowili wydać ją za starego, majętnego gospodarza, który właśnie pochował żonę. Był to dziki i zły człowiek. Dziewczyna musiała pogodzić się ze swym smutnym losem. Tuż po ślubie spotkała się z chłopcem, by ostatecznie zerwać ich wspólną relację. Wtedy nakrył ich jej mąż. Wpadł w szał, a w złości był nieobliczalny i szalony. Nie pomogły przekonywania, błagania ani prośby. Zabrał chłopca i uwięził w straszliwej, ciemnej jaskini, gdzie miał umrzeć z głodu. Gdy zapadła noc, zrozpaczona dziewczyna uciekła z domu, nie wiedziała jednak, gdzie ukryty jest ukochany. Wędrowała zwierzęcą ścieżką ku gęstwinom i wnosiła modły do lasu, gdyż tylko las znała i był on dla niej całym światem. Prosiła, by drzewa zabrały jej męża. Następnie wróciła do domu, położyła się do łóżka, a gdy rano wstała, mężczyzny już w nim nie było. Chłopiec wrócił następnego dnia, a rodzice dziewczyny, widząc, co się stało, zaakceptowali ten związek. Bohaterowie mej opowieści połączyli się węzłem małżeńskim i żyli tu, pośród tych lasów, dzieląc ze sobą szczęście. – Gdy mężczyzna skończył opowiadać, Mesten zauważył łzy spływające po jego twarzy.
– Ryczy pan jak baba – skwitował.
– Nic pan nie rozumie.
– Nie rozumiem. Co chce mi pan przekazać? Nie przerwiemy pracy! – rzucił, coraz bardziej rozzłoszczony.
– W takim razie musicie liczyć się z konsekwencjami, naprawdę poważnymi. Niech mnie pan usłucha – prosił, łkając – i opuści to miejsce.
Mesten nie wiedział, jak rozmawiać z takim człowiekiem. Całe życie obracał się wśród twardych i silnych mężczyzn. Co więcej, ten płaczliwy, absurdalnie wystrojony chudzielec groził mu i jego ludziom. Zastanawiał się przez chwilę, szukając wyjścia z tej niecodziennej sytuacji. Na myśli przyszło mu tylko jedno rozwiązanie.
– Żegnam. – Wskazał mu wyjście.
Gdy przybysz opuścił namiot i odszedł w kierunku lasu, Mesten kazał Aranowi go śledzić.
Resztę wieczoru przesiedział sam, podczas gdy w innych namiotach pito alkohol i prowadzono ożywione dyskusje. Domyślał się, czego dotyczą.
Aran wrócił, gdy wszyscy mieszkańcy obozu ułożyli się już do snu.
– Śledziłem go przez… ja wiem… kilometr – zrelacjonował. – Potem przepadł. Sam nie wiem, jak to się stało. Straciłem go z oczu. Jakby zniknął.
– W którym kierunku szedł? – zapytał, niezadowolony.
– Trudno powiedzieć, zmieniał go, jakby chodził w kółko. Miałem trudności trafić tu z powrotem.
Zasnął dopiero po północy. Śniła mu się dziewczyna z opowieści. Stała pod wielkim drzewem, tuż obok znajomej mu ścieżki. Dotknęła pnia, zostawiając krwawy odcisk dłoni, po czym upadła na ziemię. Z jej licznych ran sączyła się krew. Umierała. Mesten stał tuż za nią. Chciał krzyknąć, że to nieprawda, że to nie może się dziać, że opowieść dobrze się skończyła. Wówczas zobaczył cień czegoś, co bezgłośnie skradało się za jego plecami, rosło i było coraz większe. Wtedy się obudził.
W miarę jak słońce pięło się po niebie, coraz mniej myślał o wczorajszych wydarzeniach. Dzień był pogodny i zaskakująco ciepły. Gdy dobiegł końca, Mesten policzył pnie. Znów był zadowolony. Po zwodowaniu ruszył ku namiotom. Nie zdziwił się, widząc przybysza czekającego dokładnie w tym miejscu, w którym zastali go poprzedniego dnia.
– Nie mam zamiaru z panem rozmawiać – Mesten przemówił tonem, który skutecznie zamknąłby usta każdemu z jego robotników.
– Tym razem mam dla pana propozycję. Proszę mnie wysłuchać. – Przybysz spoglądał na niego pełnymi smutku oczyma.
Uległ mu. Weszli do namiotu i usiedli przy stoliku.
– Gdzie spędził pan noc? – Był tym bardzo zaciekawiony.
– Na wzgórzu. Mam do tego miejsca, nazwijmy to, sentyment.
Mesten przypomniał sobie, o co zapomniał zapytać podczas poprzedniej rozmowy.
– Dwóch moich ludzi zaginęło przed czterema dniami. Wie pan coś o tym?
– Jeśli pan pyta, czy mam z tym coś wspólnego, odpowiedź brzmi: „Nie”. Gdzie to się stało? – spytał, lecz Mesten odniósł wrażenie, że jego rozmówca zna odpowiedź.
– Przy jeziorze Grenie. Prawdopodobnie.
– Podstępne miejsce. Urokliwe, ale niebezpieczne. Nie szukałbym tam letniej ochłody – powiedział zupełnie poważnie.
– Ochłody? Przecież lata są tu cholernie zimne.
– Wierzę w to, że bywały i ciepłe. – Przerwał. – Rozmowa zeszła na niewłaściwy temat. – Zawahał się i przemówił z dziwnym bólem, jakby wbrew sobie. – Mam dla pana propozycję. Wybór. Nie spełnił pan mojej wczorajszej prośby, więc pańscy ludzie będą musieli oddać swe życie. Pan zostanie oszczędzony. Chyba że nie chce pan do tego dopuścić. Wtedy musi pan oddać swe życie. Wówczas uratuje tym pan współpracowników. – Zrobił krótką pauzę. – Będą mogli odejść. Wrócić do domu.
Mesten słuchał, nie wierząc własnym uszom. To było tak absurdalne i bezczelne, że znów nie wiedział, jak się zachować. Tymczasem gość kontynuował:
– Jeśli zdecyduje się pan oddać swe życie, proszę wejść tej nocy do rzeki i dać się ponieść jej nurtowi.
Mesten złapał go za surdut i zrzucił z krzesła. Wyszedł z namiotu i zawołał pozostałych. Niektórzy chwycili narzędzia.
Gdy drwale weszli do namiotu, nie było w nim przybysza.
– To czary – stwierdził Krys. Pozostali również byli zbici z tropu. Zaczęli szeptać i pomrukiwać. Mesten wygonił ich wszystkich. Chciał zostać sam. Czy to naprawdę była magia? Całe to zdarzenie było tak niezwykle, że zaczął odczuwać lekki strach.
Przed snem poinstruował swych ludzi, by pojmali przybysza, gdy tylko się pojawi. Wywołało to falę zadowolenia. Niektórzy postanowili nie rozstawać się z siekierami lub kijami, jeden z mężczyzn przyniósł piłę, gdyż twierdził, że najlepiej się nią posługuje. Wszystko to, by mieć pewność, że tym razem im nie ucieknie. Dwudziestu trzech silnych, uzbrojonych mężczyzn przeciwko jednemu, drobnemu przeciwnikowi. Lecz on zniknął, tak po prostu. Wciąż czuł się niepewnie.
Obóz pogrążył się we śnie. Mesten siedział przy stoliku, sącząc wino i rozmyślając o propozycji. Musiał się przejść. Bezgłośnie opuścił obozowisko i ruszył w kierunku rzeki. Zatrzymał się na chwilę w miejscu, które widział we śnie, jakby miał nadzieję ujrzeć dziewczynę czy też ślady krwi. Mógłby ją zapytać, co powinien uczynić, choć podejrzewał, że odpowiedź nie przypadłaby mu do gustu. Rozejrzał się i nie dostrzegł nic niezwykłego. Okolica wyglądała jak każdego poprzedniego dnia.
Usłyszał odgłos nurtu, nim jeszcze ujrzał koryto. Rzeka przybrała przedziwny czarno-czerwony kolor. Księżyc powinien być w pełni – pomyślał. Spojrzał w niebo, lecz dopiero po chwili go odnalazł. Miał czerwoną barwę. To musi być zaćmienie. Podszedł do brzegu rzeki. Letnia ochłoda. Zauważył rybę płynącą z nurtem tuż pod powierzchnią wody. Nie. Nic z tego. Przez chwilę pragnął wybrać się na pobliskie wzgórza, by odnaleźć przybysza, lecz porzucił ten pomysł. Wrócił do namiotu i ułożył się do snu.
Gdy się obudził, cały obóz pogrążony był w ciszy. Wszyscy śpią – pomyślał, lecz czuł lekki niepokój. Nigdy nie budził się pierwszy. Wyszedł z namiotu. Obozowisko opustoszało, a pośrodku, w miejscu, które jeszcze wczoraj było polaną, wznosiły się potężne drzewa – świerki i sosny. Nie musiał ich liczyć, wiedział ile ich było. Dwadzieścia trzy. Stanął pod pierwszym z nich, dotknął pnia, gałęzi i korzenia, a następnie usiadł na ziemi i zapłakał.
CZĘŚĆ I
LETNIE PRZENIKANIE
Rozdział 1
Biały stwór
Rok 1992
– Ulgowy do Grenie. – Kierowca, słysząc jego słowa, westchnął niezadowolony. Jest sobotni wieczór, a będzie musiał nadłożyć trasy, by zawieźć mnie do domu.
– A bagaż? Jest dodatkowo płatny. – Wskazał na torby.
– Żaden nie przekracza dopuszczanych rozmiarów – przekonywał – może pan zmierzyć.
Kierowca zaczął rozglądać się za miarką. Po chwili bezowocnych poszukiwań zastosował inną strategię.
– Masz trzy bagaże. Nawet jeśli żaden z nich nie przekracza dopuszczalnych rozmiarów, to gdyby złożyć je do kupy, no to wtedy trzeba płacić.
– Może przeczytamy regulamin? Jestem pewien, że jest tam napisane o bagażu, nie o sumie bagażów.
– Siadaj już, do cholery. – Rzucił biletem.
Usadowił się z tyłu autobusu.
Nazywał się Kaines Slant, miał piętnaście lat i właśnie wracał do domu. Po sześciogodzinnej podróży ze stolicy znalazł się w Astarnort. Z tego miejsca od Grenie dzieliło go już tylko osiemnaście kilometrów.
Zamieszkałe przez niemal dziesięć tysięcy obywateli, Astarnort było największym miastem północnej Astarii. Zbudowano je przed kilkudziesięciu laty i w ciągu roku osiedlało się tu więcej mieszkańców niż w Grenie przez sto lat. Ludzie zajmowali się głównie rybołówstwem, wycinką lasu lub pracowali w kopalni rud żelaza. Znajdowały się tu również instytucje, na istnienie których mieszkańcy Grenie nie mogli liczyć w swej wiosce – szpital, kościół, kino czy szkoła. To właśnie przy szkole autobus zatrzymał się na kolejnym przystanku – ostatnim, gdy nikt z pasażerów nie deklarował podróży do Grenie.
Budynek szkoły był najprawdopodobniej największą budowlą w całym mieście, co wcale nie oznaczało, że był okazały. Dwa trzypiętrowe segmenty, połączone korytarzem, a wszystko pokryte paskudną szarozieloną farbą. Kai uczył się tu kiedyś, przed siedmioma laty, dopóki rodzice nie doszli do chorego wniosku, że wiedzą, co dla niego lepsze.
Czterej pasażerowie, wszyscy poza nim, opuścili pojazd. Kai zauważył kobietę, która weszła do autobusu i kupiła bilet do Grenie.
Usiadła cztery rzędy przed nim i wyjęła książkę. Wolumin miał czerwoną, twardą okładkę, lecz chłopiec nie widział tytułu. Kobieta przez chwilę wpatrywała się w tomiszcze, po czym położyła je na kolanach, dumając nad czymś intensywnie. Książka okazała się wskazówką, która pozwoliła Kaiowi rozpoznać tożsamość kobiety. Chłopiec znał wszystkich mieszkańców Grenie; choć wyjechał w wieku ośmiu lat, spędzał tam każde wakacje.
Współpasażerka nazywała się Lydia Ortos i pracowała w astarnockiej szkole jako bibliotekarka. W wakacje często odwiedzał prowadzoną przez nią placówkę, która zaopatrzona była równie dobrze jak publiczna Astarnort; jeszcze wcześniej, podczas pierwszego roku nauki, uczestniczył w prowadzonych przez Lydię zajęciach zachęcających do czytania. Najczęściej spotykali się oczywiście w Grenie. Mieszkała w starym domu na ulicy Pierwszych Osadników. W oczach chłopka nie była brzydka, jej czarne włosy sięgały ramion, miała delikatne rysy twarzy i ładną figurę, dlatego dziwne było, iż wciąż pozostawała niezamężna. Kai nie wiedział, ile miała lat. Ocenił, że trzydzieści pięć.
Lydia podniosła głowę i wówczas go zauważyła. Widząc bagaże, postanowiła, że to ona się przysiądzie.
– Dobry wieczór, Kai – odezwała się pierwsza. Rzeczywiście był to wieczór, choć słońce wiszące wysoko na niebie wydawało się temu przeczyć.
– Dobry wieczór.
– Kolejne wakacje w domu? – zapytała. Wciąż trzymała w dłoniach czerwoną książkę.
– Tym razem przyjechałem na stałe. Rodzice zrezygnowali z internatu – powiedział bez emocji, lecz w głębi duszy czuł z tego powodu wielką radość.
– To wielka szkoda. Pewnie wiele się tam nauczyłeś?
– Tak, bardzo wiele. – Ale nie rzeczy, o których teraz myślisz.
– Stolica to inny świat. Pewnie poznałeś wielu ciekawych ludzi – stwierdziła z taką fascynacją, jakby podróż do tego miasta było niemożliwym do spełnienia marzeniem jej życia.
– Tak, bardzo wielu. – Skrzywionych nastolatków, pozostawionych samych sobie. Takich jak ja.
Nastała chwila milczenia. Kai spojrzał przez szybę na ciągnące się w nieskończoność sylwetki drzew. Autobus podskakiwał na nierównościach drogi, przyprawiając go o chorobę lokomocyjną.
– Co to za książka? – spytał w końcu. Lydia nagle zaczęła sprawiać wrażenie osoby przyłapanej na jakimś niecnym uczynku.
– Robiłam inwentaryzację w bibliotece i nie było jej w katalogu. To nic takiego.
– O czym jest?
– Takie głupoty. Horror. O wilkach.
W jej głosie było coś dziwnego. Kai nie drążył tematu.
Kolejna chwila ciszy. Wjechali na teren Grenie, o czym informowała przydrożna tabliczka. Gmina Grenie, jezioro Grenie, rzeka Grenie, osada Grenie. Ten, kto nadawał te nazwy, musiał być cholernie kreatywny.
Zdecydował się w końcu poruszyć niewygodny temat.
– Chciałbym od pani usłyszeć, co tak naprawdę przydarzyło się mojej siostrze.
Lydia nie była na to przygotowana. Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Kai dostrzegł delikatny ruch w kabinie kierowcy, sugerujący, że mężczyzna przysłuchuje się ich rozmowie. Rodzice powiedzieli mu o wypadku dopiero przed kilkoma dniami, gdyż chcieli, by w spokoju dokończył rok szkolny. O to również miał do nich żal.
– Przepraszam. Powinnam była przekazać wyrazy współczucia. To dlatego wracasz do domu? – spytała z przejęciem.
– Tak, rodzice mają teraz sporo nowych wydatków, więc nie stać ich na płacenie za moją naukę. Co tam właściwie zaszło?
– Elia spadła ze wzniesienia, gdzieś blisko rzeki. Alwen usłyszał krzyk i przyniósł ją z lasu. Potem, razem z twoimi rodzicami, zawiózł do szpitala. Wróciła już do domu, wczoraj widziałam ją na spacerze.
Tyle to i ja wiem. Rodzice powiedzieli mu dokładnie to samo, lecz gdy rozmawiał z siostrą, wyjawiła mu coś zupełnie innego. Wiedział, że będzie musiał z nią jak najszybciej porozmawiać.
Zza drzew wyłoniła się osada Grenie, budząc w nim tysiąc różnych wspomnień. Kolorowe domy wznosiły się wzdłuż dwóch ulic, sięgając ku koronom drzew strzelistymi dachami. Droga Astarnorcka, którą jechali, kończyła się przy pierwszych zabudowaniach. Zakręcając w lewo, przemieniała się w ulicę Pierwszych Osadników, która mniej więcej w połowie krzyżowała się z ulicą Estrova. Ta ostatnia została nazwana dla upamiętnienia słynnego podróżnika, który w swych pamiętnikach niezwykle barwnie opisywał różne krainy, w tym również tutejszą okolicę. Niektórzy twierdzą, że to właśnie po przeczytaniu jego książki Har Aliton wpadł na pomysł założenia tu osady. Jeśli Kai dobrze pamiętał, było to osiemdziesiąt dziewięć lat temu.
Autobus zatrzymał się przy ulicy Pierwszych Osadników. Kai i Lydia opuścili pojazd, który po chwili rozpoczął skomplikowany manewr zawracania. Obie ulice Grenie były ślepe, więc kierowca nie mógł wykonać pętli.
Minęli posępną ruinę, przed laty należącą do Szwendacza, bezdomnego, o którym krążyły ponure legendy. Z każdym rokiem dom wydawał się być w gorszym stanie. Dotarli do skrzyżowania i stojącej tam posiadłości wójta. Kai spędził w jego ogrodzie połowę dzieciństwa. Pożegnał się z bibliotekarką i ruszył wzdłuż ulicy Estrova, przy której znajdował się rodzinny dom Slantów.
Ujrzał pierwsze, zaciekawione twarze sąsiadów, spoglądających na niego z ogródków. Witał się ze wszystkimi. Minął posiadłości Trastów, Murców i chałupkę babci. Dotarł na miejsce.
Dom nie zmienił się przez rok jego nieobecności. Był to szary budynek o białym, strzelistym dachu, wyrastający z bujnego ogrodu. Dostrzegł wychodzące na północ okno swojego pokoju. Rodzice czekali na niego. Gdy wszedł za furtkę, przywitali się z nim tak czule, że przez chwilę mógłby im wszystko wybaczyć.
Ojciec Kaia pracował jako mechanik samochodowy w jednym z warsztatów w Astarnort. W tym roku skończył czterdzieści jeden lat, niemal zupełnie wyłysiał i nabrał sporej wagi. Jego uścisk był tak silny, że Kai zastanawiał się, które żebro pęknie mu pierwsze. Matka miała długie, rude włosy, które odziedziczyła jego siostra, i wyglądała jak ćwierć swojego męża. Mimo to objęła go równie mocno.
Elia czekała na niego w kuchni. Siedziała na wózku inwalidzkim przy stole, na którym czekała powitalna kolacja. Kai uściskał siostrę i dziewczynka popłakała się ze wzruszenia. Zawsze płakała, gdy przyjeżdżał.
– Babcia powiedziała, że do nas przyjdzie, ale sam wiesz, jak z nią jest. Pewnie uciekło jej to z głowy albo poszła spać – powiedziała matka. Jakby przecząc jej słowom, babcia Kaia pojawiła się już po chwili. Przyniosła całą siatkę jedzenia, jakby mało go stało na stole.
– Na południu nie wiedzą, co to prawdziwe jedzenie – powiedziała, wyciągając trzeci rodzaj szynki. – Pewnie karmili cię jakimś paskudztwem.
– Jedzenie było dobre – odpowiedział zgodnie z prawdą.
Chcieli wiedzieć, jak spędził ostatni rok nauki. Opowiedział im, mieszając prawdę z kłamstwem, starając się nie pogubić we własnych wymysłach.
– Poznałeś może jakąś fajną dziewczynę? – spytała babcia charakterystycznym dla siebie tonem, sugerującym, że Kai powinien niedługo się ożenić.
– Nie. – Tak. To było tak bolesne, że przez chwilę rozważał odejście od stołu. Opanował się jednak.
Elia odwróciła się, chwytając szklankę. Zahaczyła łokciem o talerz, który upadł na podłogę.
Kai pobladł. Naczynie wylądowało miękko na dywanie, lecz w pamięci chłopca zabrzmiał brzęk rozbijanej ceramiki. Po raz kolejny musiał się opanować.
Ku jego zadowoleniu rozmowy zeszły na tematy dotyczące wioski. Babcia przekonywała swego syna, by wystartował w wyborach na wójta. Wszyscy dorośli zaczęli psioczyć na Rosta Alitona, który obecnie sprawował ten urząd. Ojciec opowiedział o stłuczce, w wyniku której Nadaj musiał oddać samochód do warsztatu. Nikt nie wspomniał o wypadku jego siostry.
Dziewczynka uparła się, że dziś wyjątkowo chce spać w pokoju brata. Kai sam wniósł ją na górę. Gdy zostali sami, zaczął zastanawiać się, w jaki sposób zapytać ją o wypadek. Niespodziewanie to ona podjęła temat.
– Chcesz wiedzieć, jak to było? – spytała.
– Tak. – Dochodziła godzina dwudziesta trzecia i słońce delikatnie musnęło horyzont, by niedługo się od niego odbić. Chwilowo jednak cieszyli się namiastką nocy.
– Dobrze. To było drugiego maja, w sobotę. Nie miałam szkoły, więc od rana byłam z Asper. Poszłyśmy nad rzekę, potem wróciliśmy do nas, a potem okazało się, że zgubiłam prezent od babci. Takie okulary, które dała mi na urodziny. Musiałam je zostawić nad rzeką. Poszłam tam sama, przez most, na drugi brzeg, ku takiej górce i… – przerwała na chwilę – był tam taki stwór, nie widziałam go dokładnie, wyglądał trochę jak lew, tylko że był cały biały. Uciekałam, ale mnie dogonił i przewrócił, a potem nie pamiętam. Obudziłam się w szpitalu.
Biały stwór. Przez chwilę nie wiedział, co o tym myśleć, lecz spojrzał jej w oczy i natychmiast w to uwierzył.
– Powiedzieli mi, że nigdy nie będę chodzić. – Zaczęła płakać i Kai, objąwszy ją, trzymał w ramionach aż zasnęła, po czym położył do łóżka.
Spojrzał przez okno na ciągnący się kilometrami las. Zwykły człowiek nie uwierzyłby w taką historię. On jednak się tu urodził i inaczej patrzył na świat. Gdzieś tam ukrywa się stwór podobny do lwa. Kai zaczął się zastanawiać nad kupnem broni.
Czekał tak długo, aż jego gniew minął, a następnie położył się obok siostry i zasnął.
We śnie szedł przez korytarz internatu. Był oświetlony jedynie przez księżyc, a w miejscu ścian rosły drzewa. Kierował się w stronę dziwnych smug światła, które wiły się w ciemności niczym przedziwne świetliste węże. Stał tam człowiek. Kai nie widział jego twarzy, lecz zauważył długą brodę i długie siwe włosy. Ubrany był niczym ludzie z dawnych czasów, w długie, postrzępione szaty. Ruszał energicznie rękoma, a każdy jego ruch pozostawiał wiszącą w powietrzu smugę.
– Co pan robi? – spytał zafascynowany.
– Rozdzielam – odpowiedział, nie przerywając rytuału.
– Co pan rozdziela? – dopytywał.
– Wszystko. – Pomarańczowe smugi przybierały coraz niezwyklejsze kształty.
– Po co? – Nic z tego nie rozumiał.
– Dla ciebie, Kai, i dla innych. – Nagle zatrzymał ręce. Ostatnie smugi przez chwilę wciąż wznosiły się w powietrzu, po czym zgasły. – Historia znów się może powtórzyć, Kai. Musisz być na to przygotowany.
– Jaka historia?
– Być może więcej niż jedna.
Usłyszał płacz dziewczyny. Minął brodatego mężczyznę, który wrócił do swego niezwykłego zajęcia. Leżała pod drzewem. Jej widok był dla Kaia strasznym wstrząsem. Znów poczuł silny gniew.
– Spójrz, co mi zrobili – rzuciła z wyrzutem, zanosząc się płaczem. Kai podszedł do niej, chciał ją przytulić, pocieszyć, lecz go odepchnęła. – Nienawidzę cię – powiedziała. W tym momencie coś dostrzegła i wskazała miejsce w ciemnościach. – Tam są – wyszeptała.
Kai pragnął wrócić do swojego łóżka, tam pod poduszką leżał jego nóż. Nie mógł jednak zostawić dziewczyny samej. Sięgnął do kieszeni, szukając innej broni, lecz jej nie odnalazł.
Zza drzewa, które było jednocześnie kolumną, wyszli dwaj chłopcy. Kai dobrze znał ich twarze. Nagle zniknęli, a w ich miejsce pojawił się inny, nieznany mu chłopak. Był w jego wieku, lecz wydawał się wyższy i silniejszy. Większą cześć jego sylwetki spowijał mrok. Bardziej przypominał cień niż człowieka. Pod drzewem ujrzał teraz inną dziewczynę. Leżała w śniegu, blada i zmarznięta. Kai jej nie znał. Spojrzał w jej oczy, była niezwykle piękna. Dziewczyna rozpłynęła się w powietrzu. Jej miejsce zajęła Elia. Leżała wykrzywiona dokładnie w miejscu, w którym zdarzył się wypadek. Tam, gdzie przed chwilą stał chłopak, pojawił się stwór z jej opowieści. Był większy, niż sobie go wyobrażał, podobny do lwa, lecz z pewnością to nie był lew. Biała grzywa porastała głowę o długim, pociągłym pysku. Ostre zęby wydawały się świecić w ciemnościach. Nigdy nie widział podobnego zwierzęcia, lecz nie odczuwał strachu.
Obudził się. Była trzecia w nocy. Świeciło słońce. Zasnął ponownie, pozwalając, by sen uleciał z jego pamięci.
Rozdział 2
Księżyc w dłoniach
Tego poranka na niebie pojawiły się gęste chmury zapowiadające deszcz. Mark Wolron zsunął się z łóżka. Jego brat i siostra wstali przed nim i zapewne zdążyli wymknąć się z domu. Spojrzał przez okno i się skrzywił. Taka pogoda przekreśliła wszystkie jego dzisiejsze plany. Czekał w swym pokoju na pierwsze krople deszczu niczym osadzony na wyrok, lecz niespodziewanie niebo przejaśniło się. Z uśmiechem, poszedł zjeść śniadanie.
Wolronowie mieszkali w niewielkim, jednopiętrowym domu na końcu ulicy Pierwszych Osadników. Sercem budynku była kuchnia; choć nieremontowana od wielu lat, prezentowała się okazalej od dwóch pozostałych pokoi. Stał w niej stary piec i drewniany stół pamiętający dzieciństwo dziadka Marka. Chłopiec odgrzał zupę, którą przyrządził wczoraj wieczorem, i zjadł z kawałkiem chleba, rozmyślając o dzisiejszych planach.
Niedziela zawsze była dla niego szczególnym dniem. Nie musiał pracować z wujem, a czas wolny zwykle spędzał z Estelą. Dziś miał z nią być przez cały dzień i, kto wie, może całą noc, co sprawiało, że czuł się niezwykle szczęśliwy.
Ugotował obiad, którego część zapakował do torby, zostawiając resztę dla rodzeństwa i wuja, a następnie przyniósł wodę ze studni.
– Asper, widziałaś gdzieś nasz aparat? – spytał siostrę, gdy ta wróciła na chwilę do domu. Była dziesięciolatką o kręconych blond włosach, które niezwykle upodabniały ją do matki.
– W mojej szafce – odpowiedziała i zniknęła mu z oczu. Wydarzenia sprzed trzech lat sprawiły, że jego siostra stała się małomównym i markotnym dzieckiem, lecz ostatnio ten stan jeszcze się pogłębił. Mark wiedział, że bardzo przeżywała wypadek przyjaciółki. Mimo rozmów, które z nią prowadził, czuła się współwinna.
Aparat rzeczywiście leżał w szafce, obok kilku rzeczy należących do siostry. Wśród nich był pamiętnik – różowy tomik, o zadziwiająco dużych stronicach. Zawahał się przez chwilę. To byłoby świństwo – doszedł do wniosku. Książka była zamknięta na kluczyk, więc postanowił jej nie ruszać.
Odnalazł siostrę na zewnątrz. Siedziała przy furtce, na końcu dużego ogrodu. Choć dom Wolronów nie był okazały, mogli się poszczycić sporą działką, którą nadał sobie prapradziadek Marka, jeden z założycieli osady Grenie.
– Asper, pamiętasz, że dziś wybywam na cały dzień? Wrócę wieczorem lub jeszcze później. W kuchni macie obiad. – Siostra w odpowiedzi pokiwała głową.
Aparat włożył do torby, którą spakował dzień wcześniej, i wyszedł na ulicę.
Jego dziewczyna, Estela Aliton, mieszkała w najokazalszym budynku w całym Grenie. Jej ojciec sprawował funkcję wójta. Przed czterema laty, gdy zmarł dziadek Esteli, pan Rost przejął stanowisko, które wyraźnie go przerosło. Co prawda wygrał już dwa głosowania, lecz przede wszystkim dlatego, iż tutejsi mieszkańcy cenili tradycję i historię. Rost Aliton był praprawnukiem Hara Alitona, najważniejszego założyciela osady i pierwszego wójta. Jego męscy potomkowie nieprzerwanie piastowali ten urząd, nawet gdy z biegiem lat wprowadzono demokratycznie głosowanie. Ale wkrótce może się to zmienić – pomyślał ze smutkiem, wiedząc, że przegrana ojca zasmuci Estelę.
Dom Alitonów zbudowano przy skrzyżowaniu lub to skrzyżowanie zlokalizowano w pobliżu domu. Mark nigdy się nad tym nie zastanawiał. Potężny, ciemnozielony budynek górował nad okolicą. Estela czekała koło furtki. Serce chłopca od razu mocniej zabiło.
Często zastanawiał się, czym zasłużył na tak wspaniały dar od losu. Estela wyglądała jak marzenia każdego chłopaka, miała długie, jasne włosy, zielone oczy i uśmiech który sprawiał, że Mark zapominał o całym świecie. Była również niezwykle rezolutna i wesoła, dzięki czemu mogła zdobyć każdego chłopaka w Astarnort, lecz, nie wiedzieć czemu, wybrała jego.
Rzecz jasna, znali się od zawsze. Estela miała szesnaście lat; była rok młodsza od niego. W podobnym wieki byli jeszcze Kai i brat Marka Artur, obaj piętnastolatkowie. Często śmiali się, że są grenijskim wyżem demograficznym i snuli różne fantastyczne teorie wyjaśniające ten stan rzeczy. Padły już propozycje dwuletniej zimy, która skutecznie zamknęła ich rodziców w domach, ingerencji nieznanego z imienia boga płodności czy tajemniczego ułożenia gwiazd.
Estela stała przy skrzyżowaniu, podszedł i pocałował ją.
– To dokąd mnie zabierasz? – spytała. – Namiot na twych plecach sugeruje jakieś odludzie. – Zmarszczyła brwi. – Zaraz, przecież cała okolica to jedno wielkie odludzie. Czyżby to było jezioro? – Prześwidrowała go wzrokiem i oboje wybuchnęli śmiechem.
– Tak, jezioro. Może być? – spytał niepewnie.
– Dziś niedziela. Czy czasem nie będzie tam tłumów? – zapytała, powstrzymując śmiech.
– Obiecuję, że nie.
– Skoro już zarezerwowałeś miejsce, niech ci będzie.
Z wioski do jeziora prowadziła ścieżka wydeptana wzdłuż prawego brzegu rzeki. Po godzinie byli już na miejscu. Niemal całe wybrzeże było gęsto porośnięte, lecz znali położenie niewielkiego wykarczowanego skrawka, który mieszkańcy nazywali plażą. Miejsce to, wciśnięte pomiędzy niebieskozieloną taflę jeziora i gęsty las, od zawsze było celem wypraw młodych mieszkańców Grenie.
– Rozstaw namiot, a ja się wykąpię – nakazała mu dziewczyna. Nim zdążył odpowiedzieć, że temperatura wynosi pewnie jakieś dwanaście stopni, zdążyła już się rozebrać i pobiec ku wodzie. – I rozpal ognisko, jeśli nie chcesz, żebym zeszła na hipotermię.
Ułożył drewno i zaczął wzniecać ogień, tymczasem Estela wyszła z wody i wtuliła się w niego. Później rozbili namiot i rozpakowali swoje rzeczy. Mark wyjął lornetkę i zaczął wpatrywać się w horyzont.
– Na co patrzysz? – spytała.
– Miałem nadzieję, że uda mi się dojrzeć wyspę. Nic z tego. Leży za daleko, przy północnym brzegu. Byłaś tam kiedyś?
– Nie.
– Podobno są tam ruiny. Słyszałem, że mogą pochodzić z czasów przed Pierwszymi Osadnikami. Może kiedyś tam popłyniemy?
– Czemu nie, jeśli uda się zdobyć łódkę. Z czasów przed Pierwszymi Osadnikami mówisz? – zdziwiła się. – Ojciec mi mówił, że wtedy nikt tu mieszkał. – Zamyśliła się na chwilę. – Będziemy opowiadać historie?
– Nie znam zbyt wielu.
– To wymyśl jakąś. Może być o czymkolwiek, na przykład o złotej rybce. Dam ci godzinę.
Przez kolejne chwile tworzył opowieść, łowiąc jednocześnie ryby. Używał prostej sieci, lecz udało mu się złapać całkiem sporego okonia. Gdy ułożył w głowie całą historię, wrócił do dziewczyny. Piekąc rybę na ogniu, rozpoczął swoją opowieść.
– W czasach Pierwszej Osady żył pewien stary człowiek. Mieszkał w niewielkiej chałupce wraz z dwoma synami, ich żonami oraz sześciorgiem wnucząt. Nastała zima, a wraz z nią siarczyste mrozy i śnieżyce, jakich od lat nie widziano w tych okolicach. Starzec wiedział, że jest dla swej rodziny wielkim obciążeniem, i postanowił ją opuścić, tak jak przed laty zrobili to jego rodzice i ich rodzice. Wymknął się pod osłoną nocy. Wędrował przez las, a śnieg sypał zawzięcie, jakby chciał pogrzebać go żywcem. Po wielu trudach, zmarznięty i głodny, dotarł do skutego lodem jeziora. Opuściły go siły i upadł na ziemię, a w miejscu, w które uderzył ręką, utworzył się przerębel. Przez kolejne chwile leżał tak na tafli lodu, słuchając odgłosu pluskających ryb. Ostatkiem sił włożył dłoń do lodowej szczeliny i zacisnął palce. Wyjął swą zdobycz i przyjrzał się uważnie. Była to ryba koloru złotego, całkiem spora i wyglądająca na smaczną. Zbliżył ją do ust, chcąc odgryźć kawałek mięsa, i w tym momencie ryba przemówiła do niego: „Jeśli mnie oszczędzisz, spełnię twe trzy życzenia”. Starzec zamyślił się, chcąc jak najlepiej wykorzystać swoją szansę. „Chcę, by moja rodzina, nigdy już nie zaznała głodu” – wypowiedział pierwsze życzenie. „I tak się stanie” – zgodziła się ryba. „Jak brzmi twe drugie życzenie?”. „Chcę, by moja rodzina, nigdy już nie zaznała choroby” – wycedził. „I tak się stanie” – powiedziała. „Jak brzmi twe trzecie życzenie?” Starzec zamyślił się po raz kolejny. Zapewnił swym krewnym jedzenie i zdrowie, mógł więc do nich wrócić i przeżyć kolejne lata w spokoju. Spojrzał na otaczającą go biel. Pomyślał, że nie zdoła dojść żywy do domu z powodu mrozu i śniegu. „Chcę, by zima minęła” – wypowiedział trzecie życzenie. „I tak się stanie” – zgodziła się ryba. Najpierw przestał sypać śnieg, następnie chmury ustąpiły miejsca czystemu niebu i pojawiły się gwiazdy, temperatura zaczęła rosnąć, a zza horyzontu nieśmiało wyjrzało letnie słońce. Śnieg zaczął topnieć. Podobnie jak lód. Na brzegach jeziora drzewa przybrały wiosenny zielony kolor. Lecz brzeg był daleko. Pokrywa lodowa stopiła się całkowicie i starzec wpadł do jeziora. Gdy woda zabierała z niego życie, ryba przepłynęła obok, a jej oczy pełne były smutku. „Zrobiłam to, o co mnie prosiłeś” – powiedziała i odpłynęła.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu, aż Estela rzuciła w Marka butem.
– Za smutna – stwierdziła. – Staruszek był dobry i powinien przeżyć.
– Był dobry, ale niezbyt bystry – bronił się chłopak. – Historie nie zawsze kończą się tak, jakbyśmy tego chcieli.
– Dopisz zakończenie, w którym wyławia go jakiś rybak. Mógłby mieć na imię Mark i łowić jednego okonia dziennie, przez co jego cała rodzina głoduje. – Znów się roześmiali. – Później staruszek nauczyłby go łowić ręką w przeręblu i razem zbili niezłą kasę.
– Wczoraj przyjechał Kai. Przeprowadza się tu na stałe – zmienił temat, rozczarowany, że nie doceniła jego historii.
– To cudownie. Dla nas cudownie, on pewnie jest rozczarowany. – Zamyśliła się na chwilę. – Może dokądś wyruszymy, w szóstkę, jak za starych czasów?
– Czemu nie – odpowiedział, zachwycony pomysłem.
Mijały kolejne godziny. Na horyzoncie pojawiły się czarne chmury, usłyszeli odległe grzmoty.
– Przejdzie bokiem – zapewnił, lecz po chwili lunął na nich deszcz. Na szczęście namiot był niemal wodoodporny, a Estela nie bała się burzy. Leżeli razem, słuchając kropel uderzających o namiot.
Godzinę później niebo znów zaczęło się przejaśniać.
– Jest! – zawołała dziewczyna, gdy wychyliła głowę z namiotu. – Szykuj aparat.
Na niebie widniał księżyc w pełni. Jego blask był słaby, gdyż w czasie lata słońce nie kryło się w pełni za horyzontem, lecz wystarczający, by utrwalić tarczę na fotografii.
Estela stanęła nad brzegiem jeziora i wyciągnęła ręce.
– Trochę w lewo i do góry – instruował ją Mark, patrząc w wizjer aparatu. – Jeszcze trochę do góry, nieco w prawo. – Rozległo się pstryknięcie.
– Było dobrze? Złapałam księżyc?
– Idealnie.
Zamienili się rolami.
Po zakończonej sesji poszli spać. Estela przytuliła się do Marka i bardzo szybko zasnęła. Jeszcze nie teraz – pomyślał i sam pogrążył się we śnie.
– Pomocy! – usłyszał krzyk dobiegający znad jeziora. Otworzył oczy. Estela wciąż spała. Wyszedł z namiotu, zastanawiając się, czy usłyszał to na jawie, czy we śnie. Ruszył w kierunku wybrzeża i wówczas ją zobaczył.
W wodzie znajdowała się tonąca kobieta. Próbowała utrzymać się na powierzchni, ledwie kilka metrów od brzegu, w miejscu stromego spadku dna. Mark wskoczył do jeziora, popłynął w jej kierunku, chwycił ją w pasie i wyciągnął na brzeg. Ubrana jedynie w białą, lnianą suknię, trzęsła się z zimna i przerażenia. Zaniósł ją w pobliże ogniska.
– Ogrzej mnie, proszę – odezwała się nieznajoma i dopiero wówczas uważnie jej się przyjrzał. Była to najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał, tak piękna, że wydała mu się nierzeczywista.
– Przytul mnie – powiedziała. W krótkiej chwili cały otaczający go świat zaczął się zmieniać. Wszystkie kształty stały się niewyraźne; czuł się jak krótkowidz po zdjęciu okularów. Kobietę widział jednak bardzo wyraźnie.
Zaczęło to przypominać przedziwny sen. Stracił kontrolę nad własnym ciałem, mógł jedynie biernie uczestniczyć w całej sytuacji niczym umierający człowiek, który z góry patrzy na samego siebie.
Całe jego dotychczasowe życie było tylko odległym wspomnieniem, które zacierało się z każdą upływającą sekundą. Świat przestał istnieć, zatarty w mroku. Był tylko on, nieznana mu kobieta i ciepło bijące z ogniska, choć sam ogień zdawał się znajdować gdzieś w innym świecie. Nieznajoma mocno go objęła. Była mokra i przeraźliwie zimna, lecz wcale mu to nie przeszkadzało. Przez chwilę chciał się wyrwać, gdyż czuł, że robi coś niewłaściwego, lecz nie potrafił się zorientować dlaczego. Kochali się przy cieple ogniska przez krótką chwilę lub przez cały dzień. Nie potrafił tego stwierdzić.
– Jak masz na imię? – spytał, lecz nie doczekał się odpowiedzi.
Gdy skończyli, świat wrócił nagle, uderzając w niego straszliwą świadomością, kim jest i co uczynił. Pojawiło się ognisko, namiot, las i jezioro. Estela.
– Jak ci się odwdzięczę? – spytała nagle kobieta. W niczym nie przypominała przerażonej i zmarzniętej osoby sprzed chwili.
– Zostaw mnie – wykrztusił z siebie. Estela, o Boże.
– Wyłowiłeś mnie z wody, wybawco. Co powiesz na to, że spełnię twoje trzy życzenia? – Uśmiechnęła się do niego.
– A więc to będzie pierwsze i ostatnie życzenie. Chcę, aby to się nigdy nie wydarzyło.
– Nie mogę ingerować w przeszłość – odpowiedziała ze smutkiem. – To jeden z dwóch warunków. Drugi mówi o tym, że moc życzenia nie może przekroczyć granic Grenie. Czy jest coś innego, co mogłabym dla ciebie zrobić? Może chcesz worek złota, piękny, wystawny dom lub nowy samochód? A może chcesz, bym zmieniła porę roku? – to ostatnie wypowiedziała z delikatną drwiną.
– Nic od ciebie nie chcę. Zostaw mnie – warknął.
– Jeśli zmienisz zdanie, będę tu na ciebie czekać. Zawsze w tym miejscu, w każdą niedzielną noc o tej porze – powiedziała z taką uprzejmością, że Mark odebrał jej słowa jako kolejne szyderstwo.
– Nie musisz. O nic nigdy cię nie poproszę – stwierdził stanowczo.
Kobieta odeszła w kierunku lasu, po chwili zniknęła wśród drzew.
Wszedł do namiotu. Estela cały czas spała. Gdy spojrzał na jej słodką twarz, ból i wstyd uderzyły go ze wzmożoną siłą. To nie było zależne ode mnie. Zdarzyło coś dziwnego. Usiadł koło niej, trzęsąc się z powodu wyrzutów sumienia. Nigdy więcej randek nad jeziorem – postanowił.
Rozdział 3
Niewłaściwy odbiorca
Kolor krwi – pomyślała Lydia, gdy wczoraj w bibliotece po raz pierwszy ujrzała czerwoną okładkę książki. Kolor mojej krwi – pomyślała dziś rano, gdy obudziła się i ujrzała tę samą książkę leżącą na stoliku w sypialnia. Przez resztę niedzieli starannie unikała lektury.
Wieczór spędziła w pokoju na piętrze, oglądając zabawny film. W połowie seansu była zmuszona odłączyć telewizor od prądu, gdyż z południa nadciągnęła potężna burza. W parapet zastukały pierwsze krople deszczu, a niebo raz po raz jaśniało od kolejnych błyskawic. Postanowiła poczytać książkę. Jakąkolwiek, byle nie tę w czerwonej okładce.
Nagle za jej oknem rozległo się wycie. Lydia stanęła jak wryta. Był to cichy i nieco dziwny odgłos, lecz z pewnością należał do wilka. Miała w tej kwestii doświadczenie. Wilki nie podchodzą tak blisko ludzkich osad – to była pierwsza, racjonalna myśl. Szybko jednak nadeszła kolejna, niedorzeczna – znalazły mnie.
Zbiegła do drzwi wejściowych i przekręciła klucz. Sprawdziła, czy wszystkie okna są zamknięte, a następnie wyciągnęła pistolet. W Grenie każdy mieszkaniec, który ukończył piętnaście lat, mógł legalnie posiadać broń palną. Tym razem nie pójdzie wam tak łatwo, skurwysyny. Przechodząc przez korytarz na piętrze, kątem oka dostrzegła czerwony tom. Ogarnięta dziwnym, podobnym uzależnieniu uczuciem, popychającym ją w stronę woluminu, podeszła do stolika i trzęsącymi się rękami chwyciła książkę. Wilk zawył po raz kolejny, lecz odgłos ten szybko zagłuszył grzmot pioruna.
Wszystko zaczęło się wczoraj.
Szkolna biblioteka w Astarnort czynna była w dni nauki szkolnej. Inwentaryzacja, zlecona przez dyrekcję w zeszłym tygodniu, zmusiła Lydię do zostania po godzinach w poniedziałek, wtorek i środę. Środa była najgorsza. Uciekł jej ostatni autobus i musiała przejść osiemnaście kilometrów piechotą. Wówczas postanowiła dokończyć zajęcie w dniu wolnym od pracy – w sobotę.
Zjawiła się w szkole z samego rana. W głównym korytarzu sprzątano dekoracje pozostałe po wczorajszych uroczystościach zakończenia roku szkolnego. Skierowała się na schody i stanęła twarzą w twarz z dyrektorem.
– Co ty tutaj robisz? – zapytał zdziwiony.
– Muszę skończyć inwentaryzację – odpowiedziała.
– A czy czasem nie miałaś tego zrobić w środę? Mieliśmy uporządkować zaległości uczniów przed rozdaniem świadectw.
– Nie miałam czasu. Dlatego jestem teraz.
– Skoro tak twierdzisz. – Machnął ręką i poszedł w swym kierunku. Niewiele rzeczy obchodziło go we własnej szkole, gdyż głównym źródłem utrzymania był dla niego położony niedaleko bar.
Biblioteka znajdowała się na drugim piętrze w niedużym pomieszczeniu. Regały zajmowały trzy z czterech ścian, a na środku stały trzy kolejne, wszystkie uginały się od woluminów. Jakieś sto milionów pozycji i ja sama mam je wszystkie zinwentaryzować. Chyba tu kogoś zdrowo pojebało – pomyślała, gdy zlecono jej to zadanie. Przez pierwsze trzy dni poradziła sobie z połową woluminów, omijając część z nich, wpisując zmyślone dane i dokonując innych różnorakich fałszerstw, byleby tylko skończyć to zadanie przed emeryturą. Nikt nie będzie tego sprawdzał, a jeśli zechce, to życzę mu powodzenia.
Wczoraj czekała na nią druga połowa zasobów. Lydia otworzył drzwi biblioteki i westchnęła ciężko. Przez kolejne godziny zajęła się pracą.
Przekładając kolejne woluminy, zauważyła, że na jednym z nich nie było tytułu ani autora. Wzięła książkę do ręki i przyjrzała się jednolicie czerwonej okładce. Kolor krwi. W widoku tym nie było nic dziwnego, napisy mogły się zatrzeć lub po prostu oryginalna okładka odpadła i zastąpiono ją nową. Otwarła na pierwszej stronie. Była pusta. Podobnie kolejna. Rzuciła okiem na regał, z którego wzięła książę. Ostatnia półka, tuż przy samej podłodze. Powieści historyczne. Ciekawe. Przerzuciła kolejną kartkę. Widniał tam tekst, niczym nieróżniący się od treści setek innych książek. Zaintrygowana, zaczęła czytać.
„Była to niewielka drewniana chata, kilka zbitych naprędce desek. Nie chroniła przed mrozem zimowej nocy” – czytając te słowa, poczuła nagły chłód. Podniosła oczy znad lektury i krzyknęła przerażona. Biblioteka zniknęła, a jej miejsce zajęła mała drewniana chatka.
Lydia stała w skromnej izdebce, której wnętrze oświetla wiekowa lampa naftowa. Na umeblowanie pomieszczenia składały się: drewniane łoże, szafa i mały stół. Na jednej ze ścian wisiał obraz. W środku było potwornie zimno; nie dostrzegła pieca ani innego źródła ciepła.
Zszokowana, podeszła do okna i to, co zobaczyła, zmroziło jej krew w żyłach. Na zewnątrz rozciągało się mroźne pustkowie; aż po horyzont wszystko wypełniała idealna biel. Wyjrzała przez drugie okno, umiejscowione w przeciwległej ścianie. Krajobraz wydawał się bardzo podobny, pomijając las, którego fragment dostrzegła po lewej stronie. W odległości około stu metrów w linii prostej stała sąsiednia chatka. Paliło się w niej światło. Szalejąca na zewnątrz zamieć sprawiła, że nie dostrzegła więcej szczegółów.
Zaczęła drżeć z zimna. Otworzyła szafę, w której znalazła ciuchy, co prawda męskie i o wiele na nią za duże, lecz naprawdę ciepłe.
Usiadła na łóżku i spróbowała się uspokoić. Obraz. Coś nie tak było z obrazem. Przypatrzyła mu się uważnie. Przedstawiał człowieka odpoczywającego w hamaku na pięknej, piaszczystej plaży. Za nim widoczny był fragment turkusowego morza, na tle którego artysta umieścił palmę. Ten widok tak kontrastował z tym, co zobaczyła na zewnątrz, że zrobiło jej się żal człowieka, który tu mieszkał. Czy powiesił ten obraz, by pomarzyć o cieple, którego nigdy nie zazna? – zastanawiała się. Coś jednak nie dawało jej spokoju. Człowiek wyglądał zwyczajnie. Przeciętny turysta. Coś nie tak było z hamakiem. Zaraz z niego spadnie – pomyślała. Świadomość tego napełniła ją irracjonalnym strachem. Dlaczego boję się jego upadku? Przecież wyląduje na piasku, prawda?
Oderwała wzrok od dzieła i ponownie spojrzała przez okno. Zamieć chwilowo się uspokoiła i Lydia mogła przyjrzeć się drugiemu domostwu. W jego oknie dostrzegła ludzką postać, co bardzo ją ucieszyło. Może ten ktoś mi pomoże. Może wie, co się dzieje. Skierowała się do wyjścia.
Otworzyła drzwi i zamknęła je z hukiem, krzycząc przeraźliwie. Na zewnątrz siedziała wataha wilków. Usłyszała ruch zwierząt i krzyknęła ponownie, głośniej niż poprzednio. Jeden z nich skoczył ku drzwiom, drapiąc je pazurami. Okna, o Boże. Podeszła do jednego z nich. Podwójne, grube szyby powinny wytrzymać napór drapieżnika. W tym momencie jeden z wilków doskoczył do okna, obnażając zęby. Lydia cofnęła się nagle, po raz kolejny krzycząc na całe gardło. Usiadła na łóżku roztrzęsiona i czekała, choć sama nie wiedziała na co.
Mijały godziny. Co pewien czas spoglądała na zewnątrz w nadziei, że wilki się zniechęciły, lecz zwierzęta wciąż krążyły wokół chatki. Robiło się coraz zimnej. Zaczęła odczuwać głód. One pewnie też są głodne – pomyślała histerycznie. Spojrzała na lampę, w której wciąż tlił się ogień. Musiała dostać się do drugiej chatki. Za każdym razem, gdy podchodziła do okna, widziała przebywającą tam osobę. Może ma jedzenie albo chociaż strzelbę.
Zrobiła prowizoryczną pochodnię z kawałka drewna wyrwanego z łóżka oraz starego szalika wyciągniętego z szafy. Usiadła przy stole wciąż pełna wątpliwości. Ogień w lampce dogasał, gdyż kończyła się nafta. Muszę to zrobić szybko. Bez namysłu. Inaczej strach uwięzi mnie tu na zawsze.
Oblała materiał naftą, zapaliła go i podeszła do drzwi. Nic nie słyszała. Powolutku chwyciła klamkę i pociągnęła.
Wilki odeszły. Świeciła we wszystkich kierunkach, nic jednak nie zauważyła. Pojawiła się za to mgła, gęsta jak mleko. Mogłaby przysiąc, że jeszcze przed chwilą jej tu nie było. Zaczęła biec przed siebie, starając się nie tracić kierunku. Nagle usłyszała wilki, biegły tuż za nią. Zatrzymała się i pomachała pochodnią. Pięć dużych osobników ustawiło się w półkręgu, warcząc i obnażając kły. Poruszała się tyłem, modląc się, by żaden z nich nie pojawił się za jej plecami. Jeden z drapieżników podszedł bliżej i zdołała oparzyć go pochodnią, co poskutkowało ich nagłym odwrotem. Znów przyspieszyła kroku. Pomknęła, rozświetlając biel.
W połowie drogi ujrzała rzecz bardziej przerażającą niż cała setka wilków. Zobaczyła siebie, stojącą z pochodnią pośród śniegu. Lustro. Ktoś ustawił przede mną gigantyczne lustro. Tam nie było żadnej chatki – zdała sobie sprawę. Za swym odbiciem spostrzegła skradającą się watahę, dwadzieścia, może trzydzieści osobników. Skoczyły na nią jednocześnie z kilku stron, rozrywając każdy kawałek ciała.
A gdy już umarła, znów znalazła się w bibliotece. W dłoniach wciąż trzymała książkę. Mój Boże, co właściwie się stało? Rzuciła wolumin na podłogę i przerażona usiadła na krześle.
Słabo pamiętała resztę dnia. Dokończyła inwentaryzację, opuściła szkołę i wsiadła do autobusu. Jadąc do domu, zorientowała się, że zabrała książkę ze sobą. Nie wiedziała dlaczego. W pojeździe zauważyła Kaia Slanta i przysiadła się do niego, by choć na chwilę zapomnieć o całym zdarzeniu.
Dziś rano w przypływie zdrowego rozsądku ruszyła nad rzekę. Nurt był tak silny, że w dawnych czasach używano jej do transportu ściętych drzew. Zabierze książkę do Astarnort lub jeszcze dalej. Stojąc nad brzegiem, wyjęła wolumin z torebki, by po chwili schować go z powrotem. Nie mogła tego zrobić. Czuła, jakby pozbycie się książki było czymś złym, czymś, co może mieć opłakane skutki.
Wilk zawył po raz kolejny, gdy podczas letniej burzy powróciła do lektury. Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego znów to zrobiła. Wiedziała, że czyni źle, lecz nie umiała przeciwstawić się uczuciu, które ją do tego zmuszało.
Tekst się zmienił.
„Piękny, tkany hamak jak setki mu podobnych wisiał nad morzem ostrzy” – tak w tej chwili brzmiały pierwsze zapisane słowa. W czasie krótszym od uderzenia serca dom zniknął, a Lydia zorientowała się, że leży w hamaku. Jego końce nie były zawieszone na drzewie, lecz podwieszone na stalowych hakach, które z kolei wisiały na długich stalowych linach. Nie widziała do czego przyczepione były te liny, gdyż zanikały w ciemności wiele metrów wyżej.
Cały dzień zastanawiała się, co przyniesie jej powrót do lektury. Czy znów przeniesie się do drewnianej chatki otoczonej przez wilki, czy może znajdzie się w innym miejscu? Czy znów umrze, czy jej celem jest przeżyć? To, co zobaczyła, przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Wyglądało jak chory koszmar.
Hamak wisiał w czymś, co wyglądało jak gigantyczna pieczara, której wnętrze rozjaśniało sączące się z kilku miejsc światło. W powietrzu zawieszone były setki podobnych hamaków, niektóre z nich były puste, lecz w wielu znajdowali się ludzie. Kilkanaście metrów niżej, tam, gdzie powinno znajdować się dno jaskini, wyrastał las długich na kilka metrów ostrzy. Nie widziała, czy to wyrzeźbione stalagmity, czy ustawione ostrza stalowe. W słabym świetle można było dostrzec ciała nabite na szpikulce, były ich setki, wiele zdążyło zsunąć się pod wpływem własnego ciężaru.
– Hej, co tu się dzieje? – spytała mężczyznę, który siedział na hamaku wiszącym najbliżej niej. Wyglądał, jakby się do czegoś przygotowywał.
– Nie wiem tego. Wydaje mi się, że trzeba po prostu skoczyć – odpowiedział, nie odrywając wzroku od szpikulców.
– Czy ty też czytałeś książkę? Dlatego się tu znalazłeś?
– Książkę? Nigdy nie czytałem książki, droga pani. Czy powinienem tego spróbować? – zapytał z ciekawością.
– Kim jesteś? Kim są ci wszyscy ludzie?
Mężczyzna się zamyślił. Odpowiedział jej po chwili.
– Wisimy tu i to tyle. Aż ktoś skoczy. – Spojrzał na nią z nadzieją w oczach. – Myśli pani, że gdy już człowiek skoczy, czeka go jakieś inne życie? Gdzieś w innym miejscu, gdzie nie ma ostrzy?
– A ja poczekam – odezwała się kobieta wisząca po lewej stronie Lydii. – W końcu na ostrzach nazbiera się tyle ciał, że zajmą je całe i skok będzie całkowicie bezpieczny. Zeskoczę z uśmiechem i poszukam wyjścia.
– Słyszałem, że niektóre hamaki się urywają – stwierdził ponuro mężczyzna.
Gdzieś w oddali rozniósł się krzyk. Wszyscy skierowali swe spojrzenia na starca, który stanął na hamaku i oznajmiał swój wyczyn doniosłym głosem. Po chwili wyskoczył, machając rękami niczym ptak. Nadział się na kilka szpikulców, które zabarwiły się na czerwono.
To się nie dzieje naprawdę. Nie ma mnie tu. Jestem w swym domu w Grenie. Jeśli wyskoczę, wrócę do niego. Czy na pewno? Co jeśli tym razem rzeczywiście umrę?
– Przyjdzie wielka fala – powiedział męski głos. Należał od człowieka, którego nie mogła dostrzec, gdyż leżał w hamaku zawieszonym niemal dwa metry wyżej. – I ta wielka fala zmyje najwyższe góry – po tych słowach zamilkł, jakby rozczarowany, że nikt nie zwraca na niego uwagi.
W Lydii odezwało się znajome uczucie. Obraz w chacie symbolizował, jak zginie po raz drugi. Podejrzewała, że ten człowiek właśnie ogłosił, w jaki sposób stanie się to po raz trzeci. A więc przeżyję własną śmierć, by umrzeć po raz kolejny.
W jednym z pustych hamaków zmaterializowała się młoda dziewczyna. Lydia przyjrzała się jej uważnie, nie dostrzegła jednak śladów dezorientacji czy zdziwienia.
– Czy ktoś kiedyś wpinał się po tych linach? – zapytała sąsiadów, wskazując ręką ku górze. Wszyscy sprawiali wrażenie zaskoczonych, nowoprzybyła dziewczyna rozdziawiła usta, jakby nie rozumiała jej słów.
– Ale po co? – zapytała. – To niebezpieczne. Lepiej skoczyć.
To jakiś absurd. Poczuła się jak wykładowca fizyki w szkole dla szympansów. Wstała i chwyciła linę podtrzymującą hamak. Zaczęła piąć się w górę. Czuła na sobie setki oczu śledzących każdy jej ruch.
Udało jej się pokonać dwa metry, nim lina pękła. Lydia spadła cztery metry na dół, wciąż trzymając się jedną ręką. Setki metrów urwanej stali spadło, porywając za sobą dziesiątki innych hamaków. Słyszała krzyki spadających, lecz nikt z tych, którzy wciąż tkwili w hamakach, nie odezwał się ani słowem. Nie miała już szans wpiąć się na górę, lecz opadła lina umożliwiała jej drogę w dół. Mogę zejść, muszę zejść. Druga z lin w każdej chwili mogła się urwać, schodziła więc najszybciej, jak potrafiła. Znalazła się na poziomie ostrzy i zauważyła kobietę, tę samą, która chciała zaczekać na bezpieczny zeskok. Była nadziana na dwa ostrza, lecz wciąż zachowała przytomność. Jej oczy płonęły nienawiścią. Wyciągnęła ręce ku Lydii, złapała ją za bluzkę, lecz na nic więcej nie starczyło jej sił.
Bibliotekarka konsekwentnie podążała w dół. Udało jej się wpasować pomiędzy szpikulce i rozpoczęła ostatnie metry wędrówki. Jedno z ostrzy musnęło jej plecy, a inne rękę, zostawiając krwawe ślady. Dotknęła stopami dna i spojrzała w górę. Widok był naprawdę piękny i przerażający. Setki hamaków wsiały nad nią niczym muchy w pajęczynie stalowych lin.
Czekała ją jeszcze wędrówka przez labirynt ostrzy. Wyczytała kiedyś, że z każdego labiryntu można wyjść, trzymając się ściany prawą ręką, lecz tu było o wiele trudniej. Wybrała kierunek, który prowadził w stronę najsilniej oświetlonej części jaskini, i rozpoczęła marsz. Najtrudniejsze było nie unikanie zranień, lecz omijanie ciał. Byli to ludzie w różnym wieku, od dzieci po starców, w różnym stopniu rozkładu, lecz wszyscy z pewnością zginęli w ten sam sposób.
Wędrowała tak przez setki metrów, wielokrotnie przecinając skórę. Wykrwawię się na śmierć – pomyślała w chwili kolejnego bolesnego skaleczenia. Nad głową dostrzegała jednak coraz mniej hamaków, aż w końcu zniknęły całkowicie. W pewnym momencie ostrza również przestały wyrastać z ziemi i znalazła się w pustej części jaskini. Nad jej głową pojawiło się sklepienie, a w oddali dostrzegła światło. Wyjście! Gdyby nie wycieńczenie, zerwałaby się do biegu. Krok za krokiem zbliżała się do końca koszmaru, wówczas jednak zauważyła człowieka stojącego w mroku. Nie widziała jego twarzy, jedynie czarną sylwetkę.
– To doprawdy niesamowite – zachwycił się i wystrzelił do niej z kuszy. – Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi, prawda? Jesteś oczytana i inteligenta, więc powinnaś się domyślić – powiedział i odszedł.
Bełt przebił jej serce i umarła niemal natychmiast. A gdy to się stało, usłyszała trzask pioruna i znów była w swym domu. Odłożyła książkę na stolik. Przez kilka kolejnych chwil próbowała się uspokoić. Bezskutecznie. Próbowała zrozumieć, o co w tym chodzi. Bezskutecznie. Czy sukinsyn z kuszą nie mógł mi powiedzieć?.
Wiedziała, że ma cały dzień na domysły, nim książka wezwie ją ponownie. Będzie tam czekać wielka fala, a Lydia panicznie bała się wody.
Rozdział 4
Afrykańskie bawoły
– Kai, to naprawdę ty?! Niech mnie wydupczą dzikie pawiany! – zawołał na cały głos Artur Wolron, gdy spostrzegł go idącego ulicą Pierwszych Osadników.
– Wiesz, to będzie trudne w tej części świata – wykrztusił w momencie, gdy przyjaciel zbliżył się i zaczął go ściskać. – Akurat do ciebie szedłem – oznajmił.
– Cholera, idę teraz na cmentarz. Może pójdziesz ze mną, co? No, rusz dupę – zachęcał.
– Skoro tak ładnie prosisz – odparł Kai.
Artur od zawsze był jego najbliższym przyjacielem. Wysoki, chudy chłopiec, o niezbyt urodziwej twarzy i włosach do ramion. Wciąż bardzo przypominał Marka, choć jego starszy brat zdążył już zatracić brzydkie, chłopięce rysy i nosił krótkie włosy.
Wioska wciąż nie zbudziła się ze snu. Po ulicy wałęsał się jedynie wiecznie pijany Holbes. Niedziela zawsze była najspokojniejszym z dni tygodnia. Za największą atrakcję uważano mszę świętą, którą odprawiał przyjezdny ksiądz. Odbywała się o zmiennej porze, w zależności od innych obowiązków duchownego. Dziś zaplanowano ją na wieczór, pewnie dlatego wiele osób postanowiło dłużej pospać.
– No dobra, opowiadaj, co u was słychać – zagadał, mając złudną nadzieję, że Artur zaraz nie zapyta o to samo.
– A do dupy, jak zawsze. Całe wakacje będę pracować z Markem i wujkiem. Ujmę to inaczej. My będziemy pracować, a ten stary ciul będzie się opierdalać całe dwa miesiące – wycedził z wściekłością zmieszaną z rozgoryczeniem. – Ostatnio jest coraz gorzej, nic go nie interesuje. Mark staje na głowie, żeby to się wszystko jakoś trzymało. Pracuje, zajmuje się domem i jeszcze ma czas na dziewczynę. Nie wiem, jak on to robi, ja mam połowę jego obowiązków, a na nic nie starcza mi czasu.
– Może gdybyś ograniczył onanizm…
– Zamknij się.
Kai wiedział, że brat jest dla Artura autorytetem, do którego nigdy się nie przyzna.
Weszli na teren cmentarza. Była to niewielka polana zlokalizowana na południowy wschód od wioski, niedaleko rzeki. Cmentarzem opiekował się Rost Aliton, co zdaniem niektórych mieszkańców Grenie było jedyną czynnością, do której się nadawał. Miejsce był tak stare jak sama osada, liczyło niemal dziewięćdziesiąt lat. Około dwustu kamiennych i drewnianych nagrobków, z których znaczna część znajdowała się w naprawdę opłakanym stanie, wyrastało z ziemi, tworząc przedziwny miniaturowy las. Najokazalsze pomniki wzniesiono założycielom osady i ich najbliższym. Minęli grób Hara Alitona i jego niezliczonych potomków, kierując się w stronę miejsca spoczynku Wolronów. Nagrobek Carta Worlona, założyciel osady i prapradziadka Artura, znajdował się tuż pod samym lasem.
– Tata mi kiedyś opowiadał, że to tylko symboliczny grób – powiedział Artur. Przypominał o tym za każdym razem, gdy odwiedzali cmentarz. – Cart Wolorn zginął w tajemniczych okolicznościach, a jego ciała nigdy nie odnaleziono – dopowiedział, dumny z tajemnic swojej rodziny.
Chłopiec zaprowadził Kaia do miejsca pochówku swojego ojca. Rodziny nie stać było na pomnik, postawiono więc drewnianą skrzynię, na której rosły zadbane kwiaty. Kai spojrzał na przyjaciela, którego twarz po raz pierwszy spoważniała, gdy zaczął modlić się nad grobem.
Tragedia w domu Wolronów zdarzyła się przed trzema laty. Pewnego majowego dnia Mark, Artur i Asper po powrocie ze szkoły zastali w swym domu martwego ojca, przy którym siedziała ich matka. Sąd uznał ją za winną morderstwa i skazał na dwadzieścia pięć lat więzienia. Kai, podobnie jak większość mieszkańców, nie potrafił w to uwierzyć. Zbyt dobrze znał rodziców swoich przyjaciół. Szybciej dałby wiarę, że to sprawka ich wujka, Viseta, gdyby nie fakt, że w chwili zbrodni krewny znajdował się setki kilometrów od Grenie. Chłopiec nie znał szczegółów tej sprawy, lecz słyszał, że kobieta nigdy nie przyznała się do winy. W ten oto sposób, w ciągu chwili, cała trójka straciła oboje rodziców, których musiał zastąpić Mark.
– Idziesz do swojej rodziny, Kai? – zapytał po długiej chwili milczenia.
– Tam leży mój dziadek – wskazał palcem na oddalony pomnik – ale to był kawał sukinsyna. On nie lubił mnie, a ja nie lubiłem jego, choć miałem zaledwie dziesięć lat, gdy umarł. Opowiadałem ci kiedyś o nim. Drań nie ucieszyłby się na mój widok. Ale możemy odwiedzić moich pradziadków. Nie znałem ich i nie zdążyli mi podpaść. – Zaprowadził do nich Artura.
Gdy opuścili teren cmentarza, przyjaciel zaprosił go do swojego domu. Twierdził, że wuj wyjechał, a Mark w towarzystwie Esteli powędrował nad jezioro.
W drodze powrotnej Kai zaczął przypominać swoje skomplikowane, pełne nienawiści relacje z dziadkiem. Dominującym elementem były w nich widły, którymi staruszek straszył go za każde drobne przewinienie.
– On się uważał za smoka – stwierdził całkiem poważnie. – Nie wiem czemu, ale tak właśnie było. Jak teraz nad tym myślę, to rzeczywiście miał coś z gada.
Po chwili byli już na miejscu. Asper siedziała na werandzie posiadłości Wolronów, bawiąc się starą lalką. Na widok Kaia bardzo się ucieszyła, choć była zbyt nieśmiała, by to okazać.
– No to opowiadaj, co ciekawego przeżyłeś przez ostatni rok? – spytał Artur, gdy usiedli przed domem.
Chciał mu wyznać choć skrawek prawdy, lecz nie mógł tego zrobić przy dziewczynce.
– Jak to na południu, palmy, drinki, dziewczyny w bikini.
– Zajebiście. Zaraz pomyślę, że byłeś w Afryce, a nie w stolicy. Poznałeś jakąś dziewczynę? Ja tu się staram cały czas, no ale, cholera, nie ma. Była jedna, to brat zabrał. Niech mu za to wyskoczą pryszcze na… – spojrzał na Asper – … nosie. To jak było?
– Nic nie było. Czekam na twoją siostrę. – Kai obrócił się w stronę dziewczynki – Asper wyjdziesz za mnie za parę lat?
Pokiwała głową z nieśmiałym uśmiechem.
– Chyba bym ci jaja odrąbał, jakbyś się do niej zbliżył – rzucił Artur. – Taki szwagier, o Chryste Panie, skoczyłbym z najbliższego mostu.
Rozmawiali przez kolejną godzinę. Opowiadał o stolicy. W międzyczasie przyjaciel poczęstował go obiadem. Choć Kai wiedział, że rodzina Wolronów żyje w ubóstwie, nie odmówił, gdyż byłoby to niezręczne, a Artur wypominałby mu tę sytuację przez kolejny rok. W pewnym momencie Asper pobiegła do domu, dając im okazję na chwilę szczerości.
Czekałem na to tak wiele lat.
– Wiesz, jak naprawdę tam było? – wypowiedział te słowa po raz pierwszy, a sam ich dźwięk sprawił, że poczuł skurcz w żołądku. – Okropnie. Przez pierwsze lata, gdy byliśmy jeszcze mali, było normalnie, jak w zwykłej szkole. Aż nastąpiła, jak ja to nazywam, ewolucja. Byli tam dwaj chłopcy z naszej grupy, duże silne dzieciaki, bracia. Od zawsze sprawiali problemy. Na początku to nie było nic wielkiego, kogoś wyzwali, kogoś uderzyli, odpyskowali nauczycielce. Jednak ewolucja postępowała. Raz skatowali pewnego chłopca do tego stopnia, że spędził kilka miesięcy w szpitalu i musiał powtarzać rok. Innym razem ukradli złoty naszyjnik pewnemu chłopakowi, sprzedali go i kupili mnóstwo alkoholu. Upili się i zarzygali cały korytarz. Wychowawcy nie reagowali. Może inaczej, reagowali, ale w śmiechu warty sposób – rozmawiali z nimi, tłumaczyli i tego typu pierdoły. Aż w końcu pewnej nocy posunęli się dalej. Musisz zdać sobie sprawę, że u nas w ośrodku byli sami chłopcy, więc nie mieli dużego wyboru. Mieszkaliśmy w dwuosobowych pokojach, które nie były zamykane, by wychowawcy mogli zareagować w razie nieszczęścia. – Zaśmiał się szyderczo. – Mieszkałem wraz z kolegą w pokoju numer sto dwadzieścia cztery, a oni wybrali pokój sto dwadzieścia trzy, który znajdował się naprzeciwko. Poszli tam w nocy do tych dwóch dzieciaków i domyślasz się, co zrobili? To było okropne. Cały dzień chodziłem jak struty. Przyszła kolejna noc i wybrali nasz pokój. Chłopiec, z którym mieszkałem, nazywał się Artur jak ty, płakał i schował się pod łóżko. Ja znalazłem inny sposób. Spałem z nożem pod poduszką. A gdy przekroczyli próg pokoju, jak szybko weszli, tak szybko wyszli. Myślę, że bali się mnie już wcześniej, gdyż nigdy dotąd nie wchodzili mi w drogę, lecz w końcu postanowili mnie wypróbować. A może chodziło im o Artura? Nie wiem. W każdym razie to była ich ostatnia wizyta w naszym pokoju. Lecz chodzili do innych. Czasem wyjmowałem swój nóż i broniłem kolegów, lecz nie mogłem nie spać całych nocy. Interweniowałem u wychowawców, lecz kazali mi siedzieć cicho. Innym razem bracia postanowili mnie złamać. Zaczaili się w ciemnym korytarzu, lecz spodziewając się tego, nie rozstawałem się z moim drugim przyjacielem. Żyletką. Obaj trafili do szpitala na miesiąc. Na szczęście dyrekcja i tym razem zatuszowała sprawę. Po opuszczeniu szpitala znów zaczęli to robić. – Zrobił krótką pauzę. – Pewnego dnia oglądaliśmy program w sali telewizyjnej. Był to dokument przyrodniczy o lwach, które polowały na bawoły, gdzieś w Afryce. Całe setki tych zwierząt były zastraszane przez małe stado. Bawoły nie atakowały swoich prześladowców, choć bez problemu mogłyby ich zmiażdżyć. Potrafiły tylko odpierać agresję. Nie wiem czemu, może nie miały odpowiedniego instynktu? Ta scena uświadomiła mi, co należy zrobić. Wszędzie obok mnie siedzieli koledzy z roku, z których większość doświadczało nocnych odwiedzin. Braci nie było wśród nas, pewnie znęcali się nad koleją ofiarą, więc wyszedłem na środek i poprowadziłem stado. Zebraliśmy siły i wspólnie pokonaliśmy lwy. Tamtego dnia to się skończyło.
Zamilkł, czekając na reakcję przyjaciela. Mógł mu powiedzieć, jaki sposób wymyślił, by powstrzymać braci, lecz było to zbyt wstydliwe i zbyt odrażające. Mógł mu wyjawić bieg wydarzeń, które nastąpiły potem, gdy sądził, że to już koniec całej sytuacji, lecz na samą myśl o tym serce przestawało mu bić. A z całą pewnością nie mógł mu zdradzić, jak to wszystko się skończyło.
– Okropne – wycedził Artur. Wyraźnie nie wiedział, co powiedzieć. – Jesteś więc bohaterem, Kai. O kurwa, opowiem o tym wnukom – ucieszył się po chwili. – Bawoły, mówisz? A widziałeś kiedyś jaka?
– Chodzi ci o zwierzę? – Kai powoli wracał ze świata wspomnień.
– Tak, Nadaj hoduje to bydło. Możemy tam iść – zaproponował. – Asper, idziemy zobaczyć zagrodę Nadaja!
Hodowla znajdowała się w odległości około stu metrów na zachód od domu Wolronów, skryta pośród drzew. Carol Nadaj mieszkał tam wraz z żoną w niedużym, ale zadbanym domu. Budynek pomalowano na zielono, co sprawiało, że wyglądał jak naturalny element lasu. Tuż za nim znajdowała się zbudowana na planie kwadratu zagroda, w której pasły się zwierzęta.
– Niedawno sprzedał wszystkie renifery i kupił jaki, nie pytaj mnie dlaczego, bo nie znam się na tym bydle – powiedział Artur, gdy przechodzili koło domu.
Zwierzęta naprawdę robiły wrażenie. Doliczył się dziewięciu sztuk. Pokrywało je gęste, długie, ciemnobrązowe futro, które niemal dotykało ziemi, a z głów sterczały potężne, białe rogi.
Podeszli do drewnianego płotu. Kai zastanawiał się, czy konstrukcja wytrzymałaby napór zwierzęcia. Gdy przyjrzał się jej dokładniej, stwierdził, że z pewnością rozsypałaby się niczym domek z kart.
– Nadaj hołduje tradycji – powiedział Artur, opierając się o płot. – Uważa, że powinniśmy żyć jak nasi dziadkowie, zamiast pracować w Astarnort. Ja z kolei uważam, że jest głupi.
– Skoro to dla niego takie ważne…
– On ryczy na nas – przerwał mu. – Każdy, kto tu zajrzy, musi wysłuchiwać jego ryku. Czasami można go pomylić z jednym z jego zwierząt. Wyzywa od sprzedawczyków. Dziwny gość. O, spójrz – wskazał na umorusanego mężczyznę po sześćdziesiątce, który pojawił się za zagrodą – idzie.
– Co tu robicie, gówniarze?! – zawołał.
– Przyszliśmy sprawdzić, skąd ten smród, który czuć w całej wiosce – zawołał Artur. – Wciąż nie mam pewności, czy to pan tak cuchnie, czy pana bydło.
– Daj mu spokój – wyszeptał Kai.
– Już ja ci pokażę, mały diable, tylko widły znajdę! – zaczął rozglądać się po zagrodzie.
– Spieprzamy – rozkazał Artur, po czym umknął w las. Kai pobiegł za nim. Zatrzymali się w połowie drogi między domem a ulicą.
– Nie idzie za nami – stwierdził Artur, spoglądając za siebie. – Dobrze, że tak lubi tradycję, inaczej chwyciłby za strzelbę, nie za widły.
– W kwestii broni, masz już swoją ? – spytał Kai.
– Broń? Po co mi ona? Jeszcze kogoś zastrzelę. W naszej rodzinie Mark ma broń, rewolwer, który należał kiedyś do ojca, tylko że strzelać z niego nie umie. I dobrze. Nie wiem, kto wymyślił to prawo o posiadaniu, ale musiał być pierwszorzędnym debilem. Estela powiedziała mi kiedyś, że wprowadzono je, by dać ludziom szansę na obronę przed dzikimi zwierzętami. Od tamtego czasu ataki przestały być problem, a zaczęły nim być strzelaniny. Niby taka mała wioska, a zanotowano kilka śmiertelnych postrzałów. A czemu właściwie o to pytasz?
– Jakieś zwierzę zaatakowało moją siostrę, dlatego jest sparaliżowana – odpowiedział Kai. – Muszę mieć broń. I lepiej uważaj podczas wędrówek w głąb lasu. Trzeba też ostrzec innych.
– Co masz na myśli, mówiąc zwierzę? Wilk? Niedźwiedź? Dzik?
– To był bardziej… lew.
Artur spoglądał, jakby Kai stracił rozum.
– Lew. Wykluczone. Mój pradziad zastrzelił ostatniego lwa w tej okolicy. Jego wypchana głowa zdobi kominek w naszym salonie, tuż obok rogu nosorożca i trąby słonia.
– Możesz się śmiać, ale ja wierzę siostrze – stwierdził z nutą goryczy. Spodziewał się, że Artur da wiarę jego słowom.
– Może to była przenośnia? Taki lew jak w twojej opowieści – zastanawiał się chłopiec.
– Wątpię.
Kai chciał spędzić resztę dnia z siostrą, więc pożegnał się z przyjacielem przed jego domem. Gdy był już na ulicy Estrova, dostrzegła go babcia, więc musiał wstąpić do niej na chwilę.
Dom, w którym mieszkała, był rodzinną siedzibą Slantów od trzech pokoleń. W latach trzydziestych wybudował go pradziadek Kaia. Sześćdziesiąt lat śnieżyc i deszczy odcisnęło na nim swe piętno, lecz staruszka wciąż nie zdecydowała się na przeprowadzkę. Tej zimy lub kolejnej będzie zmuszona zamieszkać z nami.
– Kaiuś, chodź mam pyszną zupę! – zawołała zza płotu.
– Babciu, jadłem u Artura, a w domu czeka na mnie kolejny obiad! – odparł, choć wiedział, że nie ma szans jej przekonać. Po chwili siedział już w kuchni, pochłaniając posiłek.
Drewniane ściany domu przepuszczały tyle zimna, że nawet w lecie trzeba było palić w piecu. Obserwując wystrój kuchni i przyległego pokoju, niezmieniony przez ostatnie dziesiątki lat, Kai zastanawiał się, dlaczego staruszka konsekwentnie odrzuca propozycje przeprowadzki. Czy widok opustoszałego rodzinnego domu byłby dla niej aż tak bolesny?
Rozmawiali przez chwilę, aż temat zszedł na nadchodzące wybory, co ostatnimi czasy wciąż absorbowało staruszkę.
– Ojciec nie zgodził się startować na wójta – powiedziała ze złością. – Znów wygra ten patałach.
Kai dobrze zdawał sobie sprawę z niechęci babci do Alitona.
– Ale właściwie jakie obowiązki ma wójt? Przecież to w tej chwili czysto symboliczny urząd – stwierdził.
– A co z wodociągiem? Obiecał wodociąg, gdy zmarł stary Aliton, i nie dotrzymał słowa. Na kolejnych wyborach powtarzał to samo. Już nawet pokazywał nam fotografie robotników kopiących dla nas kanalizację. Umięśnione chłopy machające łopatami. Po wyborach wodociąg wciąż się nie pojawił. A na tych zdjęciach, co nam je dał, to byli grabarze kopiący groby na komunalnym cmentarzu w Astarnort. Taki oszust z niego i krętacz. – Babcia aż zakipiała ze złości – Mam nadzieję, że na niego nie zagłosujesz.
– Nie, babciu. – Raczej tak, to ojciec mojej przyjaciółki. Zresztą, nie poznałem na razie lepszego kandydata. Nie poznałem żadnego innego kandydata. Dlaczego ona go tak nienawidzi? – Podejrzewał, że wcale nie chodzi o wodociąg.
– Śniłeś mi się, Kaiuś – powiedziała zaskakująco poważnie. – Chodziłeś po lesie i czegoś szukałeś. Nie pamiętam dokładnie. Wiesz, w moim wieku zapomina się o wielu ważnych rzeczach. Uważaj na siebie – dodała, gdy szykował się do wyjścia. – I przychodź częściej na obiadki. Zawsze przygotuję cały gar, a potem nie ma komu jeść.
Wrócił do domu, gdzie matka przywitała go kolejnym obiadem. Za miesiąc o tej porze będę ważył sto kilogramów. Resztę dnia spędził z siostrą. Oglądali telewizję, rozłożyli grę planszową, następnie wyprowadził ją na spacer, który niespodziewanie przerwała gwałtowna burza. Uciekając przed deszczem, pędzili ulicą, udając, że biorą udział w wyścigu samochodowym. Elia śmiała się całą drogę, a on z wraz nią. Jej szczęście było teraz dla niego najważniejsze.
Burza minęła, a rozpogodzone niebo dawało nadzieję na chwile słońca.
Słoneczna okazał się jedynie noc, ranek przyniósł gwałtowne opady deszczu. Kai zszedł na śniadanie i od razu zauważył smutek na twarzy rodziców.
– Pan Nadaj odszedł dziś w nocy – powiedział ojciec. Pamiętasz go Kai? Ten, który hodował zwierzęta pod lasem. W środę jest pogrzeb.
– Jak umarł? – zapytał.
– Prawdopodobnie na serce. Żona znalazła go martwego wczoraj wieczorem. Leżał w zagrodzie pośród zwierząt.
Choć Kai ledwie znał starego zagrodnika, poczuł dziwną pustkę. Miał wrażenie, że jego śmierć kończy pewną erę. Umarł, hołdując tradycji.
Rozdział 5
Odgryziona głowa Wielkiego Łowcy
W dniu pogrzebu Carola Nadaja padał lekki, przerywany deszczyk, jakby niebo chciało wyrazić swój żal po zmarłym, lecz w bardzo nieśmiały sposób.
Sto ludzkich sylwetek – czarnych niczym cienie – stłoczyło się we wschodniej części cmentarnej polany. Zjawili się niemal wszyscy mieszkańcy wioski, a także dwaj synowie zmarłego, na co dzień mieszkający w Astarnort, ich żony, dzieci oraz odprawiający nabożeństwo ksiądz. Ten ostatni nie szczędził zmarłemu pochwał, podkreślając liczne zasługi, z których przynajmniej połowa była mocno wątpliwa.
Wdowa, Maya Nadaj, stała najbliżej trumny, otoczona przez rodzinę. W ręku trzymała kartkę. Nie chciała skryć się pod parasolem. Spoglądała na ziemię, która miejscami zdążyła zamienić się w błotnistą maź.
Rzucę to i wdepczę. Nikt nie zauważy – pomyślała, lecz nie starczyło jej odwagi. Wyciągnęła rękę delikatnie do przodu. Być może deszcz rozmaże słowa.
Dobrze pamiętała pewien zimowy dzień sprzed kilku lat. Wróciła wówczas zmarznięta do domu i zastała męża piszącego list przy kuchennym stole.
– Gdy umrę, odczytasz to na moim pogrzebie – powiedział, schował kartkę do koperty, zakleił i włożył do szkatułki. Wielokrotnie miała ochotę dowiedzieć się, cóż to takiego postanowił przekazać potomnym, lecz zawsze się powstrzymywała. Aż do wczoraj. W przypływie żalu, otwarła szkatułkę i poznała treść listu.
Nie mogę tego odczytać – zdecydowała, rozstrzygając gwałtowną wojnę, która trwała w jej umyślę.
– Co to jest, mamo? – spytał Adam, jej starszy syn, w chwili, gdy chowała kartkę do kieszeni.
– Ostatnie słowa ojca. Nie mówmy o tym teraz – wyszeptała.
– Powinniśmy je odczytać – nalegał.
Nim zdążyła zaprzeczyć, mężczyzna podszedł go księdza, by zakomunikować chęć wygłoszenia przemowy. Wrócił i poprosił o przekazanie listu. Mam jeszcze szansę. Mogłabym wrzucić kopertę do grobu. Tak czy inaczej wielki wstyd. Po chwili namysłu podała mu notatkę, a on odczytał treść:
– Wiem, że jesteście tu tylko dlatego, że tak wypada. Gardzę wami i zawsze gardziłem. Muszę jednak prosić was o przysługę. Chcę, byście dopilnowali, by moja żona wciąż prowadziła hodowlę. Wiem, że jeśli przyjedzie jakiś glancuś z południa, w garniturku, i zamacha jej pieniędzmi, to ona odda mu ją bez wahania. Zróbcie to, jeśli nie z uwagi na mnie, to przynajmniej ze względu na zwierzęta, gdyż one nie są niczemu winne. To jest moja ostatnia, jedyna wola. A teraz niech każdy walnie kielicha, a na waszych mordach mają się pojawić uśmiechy, a nie te sztuczne, wymuszone smuty. Carol Nadaj.
Ze wstydu o mało nie skryła się pod trumną męża. Synowie patrzyli na nią zmieszani, jakby to ona była autorką tych słów. Nikt nie odezwał się ani słowem. Taki wstyd. Na szczęście wójt dał znak i po chwili rozpoczęto spuszczanie trumny. Gdy ta spoczęła na dnie, Maya Nadaj jako pierwsza rzuciła grudkę ziemi.
Na stypy w Grenie zapraszano jedynie najbliższych, gdyż obsłużenie całej wioski byłoby kłopotliwe. Wnuki Mayi bawiły się w innym pokoju, podczas gdy ona podawała do stołu, przy którym usiedli jej synowie i synowe. Kiedy przyniosła pieczeń, ostatnie z przygotowanych dań, spoczęła obok nich.
– To, co zrobił ojciec, było… niesmaczne – stwierdził Adam. – Naprawdę chcesz sprzedać dom?
– Nie – odpowiedziała zgodnie z prawdą. – Zwłaszcza teraz. Po tym, co się stało. – Wiedziała, że ostatnie słowa męża były swego rodzaju prośbą. Jak mógł mi nie ufać do tego stopnia? Faktem jest, że na początku małżeństwa trudno było mi przyzwyczaić się do tutejszego życia, lecz później… było już dobrze. Bolało ją, że tego nie zauważył. Bolało ją, że nigdy nie zdecydował się podrzeć tego listu.
Przed oczyma ujrzała całe swe życie. Urodziła się przed pięćdziesięcioma czterema laty w małej wiosce na południu Astarii, leżącej niemal sześćset kilometrów na południe od Grenie. Gdy dorosła, postanowiła udać się do mieszkającej w Astarnort ciotki, by tam znaleźć zatrudnienie. Po miesiącu rozpoczęła pracę sprzątaczki w szpitalu. Wiodło jej się na tyle dobrze, że po roku wyprowadziła się do własnego, małego mieszkania. Pewnego dnia podczas pracy usłyszała o nietypowym wypadku, o którym szeptały wszystkie pielęgniarki. Postanowiła zobaczyć to na własne oczy. Na oddziale leżał człowiek, którego zaatakował renifer. Słyszała różne wersje tej historii, a najdziwniejsza była ta mówiąca, że zwierz wbił mu poroże w odbyt. Podczas ich pierwszego spotkania dowiedziała się, że to tylko plotki lub, co równie prawdopodobne, okłamał ją, gdyż było to zbyt wstydliwe. Gdy Carol wyzdrowiał, zaprosił ją na kawę. Nigdy nie był specjalnie romantyczny, o czym może świadczyć fakt, że ich pierwsza randka miała odbyć się w zagrodzie. Maya zgodziła się przyjechać. Cały czas powtarzała sobie, by nie stawać tyłem do zwierząt. Okolica zrobiła na niej duże wrażenie, lecz z pewnością nie chciała tu zamieszkać. Rok później wzięli ślub i wprowadziła się do męża. Pierwsze lata były dla niej bardzo trudne. Musiała zwolnić się z pracy i przystosować do nowego życia. I z czasem to uczyniła.
A on do końca tego nie zauważył.
– Chcemy ci zaproponować, żebyś się do nas wprowadziła na pewien czas. Nie powinnaś być teraz sama – odezwał się Rastey, jej młodszy syn.
– Nie mogę zostawić zwierząt – odpowiedziała bez namysłu. Ludzie pomyślą, że uciekłam, że nie szanuję woli męża.
– Powinnaś sprzedać to bydło – kontynuował – bo sama nie dasz sobie tutaj rady. Przeprowadź się do nas. Na stałe.
– Nie – odparła zdecydowanie. – Będę kontynuować to, co zaczął Carol.
Bracia wymienili ze sobą spojrzenia. Chcą bym zamieszkała w Astarnort, bo tak im jest wygodniej. Opiekowałabym się wnukami. Zajmowałabym domem.
– Zastanów się nad tym, mamo – powiedział Rastey.
Resztę stypy spędzili, wspominając zmarłego. Maya wyjęła z szuflady album, w którym gromadzili fotografie z całego małżeństwa. Niemal na wszystkich zdjęciach pozuje ze zwierzętami, nie ze mną – pomyślała gorzko. Po kilku przewróconych stronach, zawiesiła wzrok na widocznym z okna lesie. Nie chciała rozpłakać się przy bliskich.
Wieczorem pożegnała rodzinę i położyła się do łóżka. Skromna, lecz bardzo gustowna sypialnia, którą urządziła w zeszłym roku, wydawała się straszliwie pusta. W całym domu panowała przerażająca cisza. Płakała niemal przez godzinę, aż zmorzył ją sen.
Obudziło ją pukanie. Sąsiad z kondolencjami – pomyślała, schodząc po schodach.
Otworzyła drzwi i ujrzała młodego, drobnego mężczyznę, ubranego w elegancki garnitur. Gdy stał tak na tle pełnej brudu zagrody, przypominał przybysza z innego świata. Wpatrywał się w Mayę dziwnym wzrokiem, który przerażał i fascynował jednocześnie.
– Chciałbym złożyć najszczersze kondolencję z powodu pani straty – powiedział.
– Dziękuję, ale kim pan jest? – zapytała.
– Nazywam się Sawion Dorem i chciałbym z panią porozmawiać.
– O czym?
– Jestem zainteresowany odkupieniem od pani tego dobytku. – Zamachnął się ręką, pokazując dom. Maya poczuła, jak uginają się pod nią kolana. Jego dłoń zmieniła kierunek i znieruchomiała, wskazując zagrodę. Wiem, że jeśli przyjedzie jakiś glancuś z południa, w garniturku, i zamacha jej pieniędzmi, to odda mu ją bez wahania – usłyszała w głowie głos męża.
– Nie jest na sprzedaż. – Chciała zamknąć drzwi, lecz mężczyzna odezwał się ponownie.
– Proszę tylko o chwilę rozmowy.
Usiedli przy stole gościnnym. Sawion Dorem zajął wysokie zdobione krzesło, które dodatkowo podkreślało jego niezwykłą osobę. Maya nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Co w nim jest takiego niezwykłego? Nie wiedziała.
– Skąd ten pomysł? – zapytała, siadając naprzeciwko niego. – Dlaczego chce pan kupić mój dom? I dla kogo?
– Chciałbym sam w nim zamieszkać – stwierdził. W jego tonie było coś hipnotyzującego, jakby zajmował się skupywaniem majątków od wielu lat i doszedł w tym do perfekcji.
– I w tym garniturku będzie pan pracował w zagrodzie, tak? – zadrwiła.
– To tylko tymczasowy strój. – Spojrzał na swój garnitur. – W miejscu, w którym dotychczas mieszkałem, również nie mogłem liczyć na wygody.
Czy to Carol za życia wynajął tego człowieka, by mnie sprawdzić? A może zrobili to moi synowie?
– Skąd pan dowiedział się, że mój mąż nie żyje? – postanowiła wyciągnąć z niego prawdę.
– Interesuję się wydarzeniami z tej okolicy – odpowiedział.
– Znał pan mojego męża? – Po raz kolejny dostrzegła coś nieopisanego w jego spojrzeniu. Przedziwny człowiek.
– Słyszałem o nim, lecz nigdy nie było dane mi poznać go osobiście.
– Kto pana przysłał? – zapytała wprost, zmęczona podchodami.
– Nikt – odpowiedział.
Kłamie. Ktoś go przysłał.
– Proszę powiedzieć temu nikomu, że nigdy nie zgodzę się na sprzedaż.
– Słyszałem kiedyś pewną historię, jakich wiele krąży w tych okolicach. Raczyłaby pani wysłuchać?
Nie miała ochoty na żadne historie, ale kiwnęła głową. Miała nadzieję, że się wygada i sobie pójdzie.
– W czasach Pierwszych Osadników żył pewien człowiek. Od wczesnego dzieciństwa ojciec zabierał go na polowania, więc z czasem stał się wyśmienitym myśliwym. Gdy był już dojrzałym mężczyzną, każdego ranka budził się o świcie, zabierał łuk, dzidę, nóż i samotnie wyruszał na polowanie. Z czasem pojął za żonę piękną kobietę, która urodziła mu aż szóstkę dzieci, a w ich domu nigdy nie zagościł niedostatek. Dwa domy dalej mieszkał jego młodszy brat, również biegły w polowaniu. Choć rywalizowali ze sobą jako myśliwi, łączyła ich silna więź. Pewnego dnia, niedługo przed własnymi zaślubinami, brat myśliwego nie wrócił z lasu. Łowca wyruszył na poszukiwania. W tamtych czasach ludzie często ginęli w wyniku ataku dzikich zwierząt. I nie tylko zwierząt. Łowca przez trzy dni i trzy noce wędrował po lesie, aż znalazł brata leżącego na niewielkiej polanie. Jego ciało pokrywały liczne rany, z których wciąż sączyła się krew. Był umierający, lecz w ostatnich słowach zdążył zrelacjonować nieszczęście, które go spotkało. Opowiedział, że w czasie polowania spotkał zwierzę, a dokładniej niedźwiedzia, tak wielkiego, że żaden człowiek nie zdołałby go pokonać. Przekazał, gdzie odnalazł tego stwora i ostrzegł brata, by nigdy nie szukał tego miejsca. Było to bowiem terytorium niedźwiedzia i to on nim władał. Po tych słowach skonał. Wielki myśliwy powtórzył słowa brata w obecności wszystkich mieszkańców osady. Widział strach w ich oczach. Tylko jego żona nie bała się zwierza i przekonywała, że jeśli myśliwi zostawią go w spokoju, wówczas nikomu nie stanie się krzywda. Lecz jej mąż miał inne plany. Rodzina wszelkimi siłami próbowała powstrzymać go od tego szaleństwa, bez najmniejszego skutku. Rankiem, jak co dzień, zabrał łuk, włócznię i nóż, a następnie wyruszył w drogę. Kierując się wskazówkami brata, odszukał owo miejsce. Znalazł się w niezwykle gęstej i mrocznej części lasu. Poruszał się bezgłośnie niczym kot i nagle go zobaczył. Było to największe zwierzę, jakie kiedykolwiek widział w swym życiu. Nawet poruszając się na czterech łapach, niedźwiedź był dwukrotnie wyższy od człowieka. Łowca przestraszył się, lecz zdawał sobie sprawę, że musi zmierzyć się z bestią, bo inaczej nie będzie mógł spojrzeć ludziom w oczy. Wiedział, że czeka go wielka chwała. Wyjął strzałę z kołczanu, napiął łuk i wystrzelił. Trafiony zwierz ryknął, odwrócił się w jego stronę i ruszył do ataku. Mężczyzna zdążył wypuścić kolejną strzałę i wówczas dostrzegł, że z ciała niedźwiedzia sterczy ich kilkanaście, bowiem już od wieków przodkowie łowcy starali się pokonać tego potwora. Dobył włóczni, lecz niedźwiedź był już przy nim i jednym ruchem łapy złamał ją wpół. Mężczyzna dobył noża i wbił go w cielsko zwierzęcia, czym jedynie go rozwścieczył. Niedźwiedź otworzył paszczę i odgryzł mu głowę, a następnie zaniósł ją na skraj swego fragmentu lasu. Od tamtej pory, gdy osadnicy wędrując przez knieję, odnajdywali głowę, wiedzieli, że mają się trzymać z daleka. Było to bowiem terytorium niedźwiedzia i nie należało go przekraczać. To on nim władał – zakończył, a na jego twarzy odmalował się głęboki smutek.
– A czy ktoś je przekroczył? – spytała nagle, lecz gość ją zignorował.
– Proszę, naprawdę panią proszę. Myśli pani, że jest to dla niej trudne, gdyż paru sąsiadów krzywo spojrzy? Ja… – głos mu drżał – znów staną się złe rzeczy. Niech pani opuści to miejsce jak najszybciej.
– Grozi mi pan, dobrze rozumiem? – zapytała ze złością.
– Pani synowie otrzymali już gotówkę za ten dom. Więcej, niż jest warty. Proszę się wyprowadzić jeszcze dziś.
Więc jednak to oni.
– Niech pan powie tym zdradliwym gówniarzom, że niczego nie oddam. A tę kasę mogą sobie wsadzić w dupę.
Wyprosiła go z domu.
Przepracowała cały dzień. Wściekłość, którą wywołała u niej poranna wizyta, postanowiła rozładować, wykonując wszystkie czynności należące niegdyś do jej męża. Przeplatały się one z kolejnymi wizytami mieszkańców, którzy oferowali swą pomoc w tej trudnej dla niej chwili. Najpierw odwiedziła ją stara Onelia Slant, po niej przyszedł wójt, następnie Trosen Alwen z żoną, a na końcu Maria Holbes. Ta ostatnia zaskoczyła ją idiotyczną propozycją zniżki, na jaką może liczyć od tej pory w grenijskim sklepie. Grzecznie spławiała wszystkich. To nie żal ich tu sprowadza, a ciekawość – pomyślała ze smutkiem.
Nastał nadzwyczaj pogodny wieczór. Porządkowała właśnie narzędzia w malutkiej komórce zbudowanej przez jej męża, gdy usłyszała pomruki zwierząt. Wyszła na zewnątrz i stanęła jak wryta. Jeden z jaków leżał martwy. Dokładnie w tym miejscu znalazłam Carola. Z rozszarpanej szyi zwierzęcia sączyła się krew, tworząc małą kałużę. Co tu się stało, do cholery? Pozostałe jaki były bardzo niespokojne. Jeden z nich, największy i najsilniejszy samiec, napierał na drewniane ogrodzenie. Nie, o Boże, nie. Barierka wygięła się, jakby była z plasteliny, i pękła z głośnym trzaskiem.
– Nieeee! – zawołała z całych sił i rzuciła się do biegu, lecz było już za późno. Zwierzęta jedno za drugim wybiegały za ogrodzenie i znikały w głębi lasu.
Maya usiadła na ubłoconej ziemi. Co mam teraz zrobić? Mogła pojechać po specjalistów do łapania zwierząt, lecz z powodu stłuczki, samochód znajdował się w warsztacie Alberta Slanta, w Astarnort. Alternatywą byłoby dostać się tam autobusem, lecz nie wiedziała nawet, gdzie szukać takich ludzi. Mogła poprosić o pomoc sąsiadów, lecz nie zniosłaby towarzyszącego temu wstydu. Sama je przyprowadzę, byle tylko nie pobiegły do wioski.
Światło słoneczne przenikało przez korony drzew drobnymi wiązkami, czyniąc las piękniejszym niż zwykle. Maya wędrowała na południe, przebijając się przez te niezwykłe, utkane ze światła pajęczyny. Dotarła do płytkiego, lecz stromego wąwozu. Korzenie rosnących tu drzew w dużej części wystawały ponad ziemię, tworząc coś na kształt schodów. Człowiek mógł tu zejść bez problemu, lecz nie wiedziała, czy zrobiłby to jak. Być może wybrały inną drogę? Spojrzała na ściółkę, by zbadać, dokąd prowadzą ślady.
– Ponawiam swoją ofertę – usłyszała głos. Przerażona zaczęła rozglądać się na wszystkie strony. Sawion Dorem stał po drugiej stronie wąwozu. – Bez zwierząt ma oferta wydaje się o wiele atrakcyjniejsza.
– Co pan zrobił, do cholery! – krzyknęła, złapała za korzeń drzewa i zaczęła schodzić po stromym zboczu.
– Proszę opuścić ten dom. Reszta jest już załatwiona.
– Moje zwierzęta! Ty skurwysynie! – Była już na dnie wąwozu.
– Chce pani zwierzęta? Są w tej chwili w zagrodzie. Wróciły. Proszę iść i sprawdzić. – Po tych słowach odwrócił się i odszedł.
Co to za gra? Choć ciche zamordowanie jednego jaka z pewnością było możliwe, to spędzenie ich do zagrody w tak krótkim czasie wydawało jej się niewykonalne. Mimo to postanowiła wrócić w pobliże domu.
Gdy była już blisko, zauważyła, że w zagrodzie rzeczywiście znajdują się zwierzęta. Serce niemal wyskoczyło jej z piersi. To nie były jaki. W jej zagrodzie znajdowało się osiem tygrysów. Zakryła ręką usta, by nie krzyknąć, i skryła się za drzewem. Szła powoli, na granicy lasu, okrążając zagrodę po łuku. Czasami zdawało jej się, że któryś z drapieżników spogląda wprost na nią, lecz po chwili zawsze odwracał wzrok. Dotarła po drzwi domu, wślizgnęła się do środka, przekręciła klucz w drzwiach. Co tu się dzieje? Jak on to zrobił? Na ścianie wisiała strzelba jej męża. Potrafiła jej używać. Carol nauczył ją tego pierwszego roku po przeprowadzce. Kiedyś ustrzelił z niej niedźwiedzia, który zbliżył się do zagrody. Innym razem sporego dzika. Maya jak dotąd strzelała jedynie do puszek. Zdjęła broń ze ściany. Była nabita.
Wbiegła na pierwsze piętro i podeszła do okna, skąd miała doskonały widok na zagrodę. Tygrysy wciąż tam były. Oparła łokieć o parapet i namierzyła pierwsze zwierzę. Tygrys padł od strzału. Spodziewała się, że pozostałe zwierzęta uciekną, lecz stały niewzruszone. Drugi tygrys padł od kolejnego strzału. Łatwo trafić w tak duże zwierzęta. Po chwili kolejny. Wystrzelała wszystkie osobniki.
Cały czas trzymając wysoko strzelbę, opuściła dom i skierowała się do zagrody. O Boże. Nie. O Boże.
Leżało tam dziewięć martwych jaków. Jeden z rozerwanym gardłem i osiem przedziurawionych w wyniku postrzału. Musiała przytrzymać się płotu, by nie upaść na ziemię.
Później uciekła. Tak po prostu. Biegła, aż przed oczami ujrzała dom Wolronów, a za nim ulicę Pierwszych Osadników. Nie odważyła się zapukać po pomoc. Każdy postawiony tu krok był dla niej niezwykle bolesny. Z powodu późnej pory nie spotkała nikogo na ulicy, lecz wiedziała, że nie da rady przejść niepostrzeżenie. Widzieliśmy ją wczoraj z okna. Szła ulicą z nabitą bronią. Mąż prosił, by zajęła się gospodarstwem, lecz on pozabijała zwierzęta i uciekła – słyszała w głowie głos, należący do każdego mieszkającego tu człowieka.
Nie odważyła się również na skorzystanie z drogi astarnorckiej, gdyż ktoś mógłby ją dostrzec z jadącego auta. Wędrowała brzegiem rzeki Grenie, która wiele kilometrów dalej przepływała przez leżący na południu Astarnort.
Po pokonaniu czterech kilometrów była skrajnie wycieńczona. To nie wysiłek dla osoby w moim wieku. Po dwóch kolejnych usiadła na ziemi, by odpocząć. Wpatrywała się w las w milczeniu, słuchając szelestu drzew i szumu rzeki. To jakiś koszmar. Przez chwilę rozważała, czy zamieszkanie w Astarnort rzeczywiście jest dobrym wyjściem. W tym momencie zobaczyła coś, co leżało na drugim brzegu rzeki. Coś przerażającego. Podeszła bliżej koryta. Ludzka głowa.
Maya Nadaj odwróciła się i odeszła na południe.