- Opowiadanie: zygfryd89 - Odcienie bieli, część 4 z 9

Odcienie bieli, część 4 z 9

Oceny

Odcienie bieli, część 4 z 9

CZĘŚĆ II

JE­SIEN­NY CZAS WY­BO­RÓW

 

 

Roz­dział 17

Pro­sta gra

 

Kai Slant wy­lą­do­wał na dy­wa­ni­ku dy­rek­to­ra już trze­cie­go dnia roku szkol­ne­go.

Bio­rąc pod uwagę, iż przed­wczo­raj od­by­ła się je­dy­nie go­dzin­na, pełna pa­to­su i prze­mó­wień ce­re­mo­nia po­wi­tal­na, a wczo­raj miały miej­sce głów­nie za­ję­cia or­ga­ni­za­cyj­ne, zda­wał sobie spra­wę, że wła­śnie usta­no­wił re­kord nie do po­bi­cia.

Pokój dy­rek­to­ra znaj­do­wał się na pierw­szym pię­trze, na końcu dłu­gie­go ko­ry­ta­rza. Okna wy­cho­dzi­ły na za­chód, przed­sta­wia­jąc pa­no­ra­mę spo­rej czę­ści Astar­nort. W po­miesz­cze­niu usta­wio­no tak wiele ro­ślin, że Kai po­czuł się jakby wszedł do gę­stej dżun­gli. Znu­dzo­ny dy­rek­tor sie­dział za biur­kiem ni­czym wódz ja­kie­goś pier­wot­ne­go ple­mie­nia, wy­słu­chu­jąc li­ta­nii ma­te­ma­tycz­ki. Kai, słu­cha­jąc tych wszyst­kich in­wek­tyw, miał nie­od­par­te wra­że­nie, że ko­bie­ta zaraz umie­ści go w wiel­kim kotle i usma­ży, by uchro­nić ludz­kość od jego par­szy­wej osoby.

Skoro wście­ka się o tak błahą rzecz, co by zro­bi­ła, gdyby po­zna­ła całe moje życie?

Dy­rek­tor za­czął prze­raź­li­wie zie­wać, sy­gna­li­zu­jąc, że wy­wo­dy na­uczy­ciel­ki nie­wie­le go ob­cho­dzą.

Dzień roz­po­czę­cia roku szkol­ne­go za­czął się dla Kaia nie­zwy­kle miło. Inni ucznio­wie sły­sze­li już o jego do­ko­na­niu, jakim było zła­ma­nie nogi naj­więk­sze­mu dra­nio­wi w szko­le, i skry­cie prze­ka­zy­wa­li wy­ra­zy uzna­nia. Naj­więk­sze wra­że­nie wy­warł na oso­bach ze swej klasy. W końcu to oni znali Rafna naj­le­piej. Kai, który uczył się z nimi przez jeden rok, przed wie­lo­ma laty, wciąż do­brze pa­mię­tał pra­wie wszyst­kich. Oni rów­nież go pa­mię­ta­li albo bar­dzo do­brze uda­wa­li.

Rafn po­ja­wił się na ce­re­mo­nii ubra­ny w starą, po­mię­tą ko­szu­lę. Po­ru­szał się o jed­nej kuli, a na zła­ma­nej przed dwoma mie­sią­ca­mi nodze wciąż nosił nie­po­ba­zgra­ny gips. Spo­tka­li się przy­pad­ko­wo na szkol­nym ko­ry­tarz, tuż obok sali hi­sto­rycz­nej. Na widok Kaia chło­pak za­trzy­mał się i spoj­rzał mu w oczy.

– Ope­ro­wa­li mnie – wy­znał z wy­rzu­tem. – Gdy tylko po­zbę­dę się tego – po­kle­pał dło­nią kulę – a to sta­nie się już wkrót­ce, wtedy po­ga­da­my, skur­wie­lu.

– Mo­że­my teraz po­roz­ma­wiać – za­pro­po­no­wał Kai. – O czym chcesz po­dy­sku­to­wać? O książ­kach? O spo­rcie? O mu­zy­ce? O dziew­czy­nach? A może o fil­mach? Wczo­raj wi­dzia­łem jeden dobry, daj mi chwi­lę, to przy­po­mnę sobie tytuł.

– My­ślisz, że je­steś taki za­baw­ny? Zo­ba­czy­my, czy twoja sio­stra też bę­dzie się śmiać, kiedy ją do­pad­nę.

Na te słowa Kai przy­bli­żył się do niego sub­tel­nie jak ko­cha­nek, lecz za­miast ofia­ro­wać po­ca­łu­nek, wyjął z ust ży­let­kę, po­słu­gu­jąc się samym ję­zy­kiem.

– Jeden ruch – wy­szep­tał. – I cię nie ma. Zbli­żysz się do mojej sio­stry, to cię za­bi­ję. Na­praw­dę. Naj­le­piej nie wchodź mi w drogę i przyj­mij do wia­do­mo­ści, że od teraz masz gówno do po­wie­dze­nia w tej szko­le.

Oczy­wi­ście ży­let­ka, którą trzy­mał w ustach, była atra­pą, lecz Rafn nie miał na tyle ro­zu­mu, by za­sta­na­wiać się, w jaki spo­sób Kai nie po­ciął sobie jamy ust­nej. Praw­dzi­wą ży­let­kę miał scho­wa­ną w kie­sze­ni. Kie­dyś trzy­mał w niej nóż, ten sam, z któ­rym spał, lecz z cza­sem zo­rien­to­wał się, że ży­let­ka jest prak­tycz­niej­sza. Nigdy się z nią nie roz­sta­wał. A w ple­ca­ku miał pi­sto­let. Ostat­ni­mi czasy na­uczył się cał­kiem nie­źle strze­lać. Nie chciał uży­wać żad­nej z tych rze­czy, miał jed­nak prze­czu­cie, że wkrót­ce bę­dzie mu­siał.

Rafn od­wró­cił się i od­szedł w głąb ko­ry­ta­rza, gło­śno stu­ka­jąc kulą.

Dru­gie­go dnia nie wy­da­rzy­ło się nic szcze­gól­ne­go, po­mi­ja­jąc sta­ra­nia Sary, małej pie­go­wa­tej dziew­czyn­ki, która, nie wie­dzieć czemu, za­pra­gnę­ła go po­de­rwać. Oczy­wi­ście pa­mię­tał ją z okre­su, gdy cho­dzi­li do pierw­szej klasy. Od tam­te­go czasu pra­wie nie uro­sła, choć z pew­no­ścią przy­by­ło jej pie­gów. Urzą­dzi­li sobie krót­ką po­ga­węd­kę w szkol­nej szat­ni i oka­za­ło się, że dziew­czy­na jest cał­kiem sym­pa­tycz­na. Choć wy­raź­nie się na­rzu­ca­ła, Kai uda­wał, że tego nie widzi. Nie miał ocho­ty zwią­zać się z żadną dziew­czy­ną, nie po tym, co prze­żył w sto­li­cy.

Dzi­siej­szy dzień prze­bie­gał pod zna­kiem kłót­ni z ma­te­ma­tycz­ką. Na po­cząt­ku lek­cji nic nie za­po­wia­da­ło nie­szczę­ścia. Kai usiadł w ławce z Ar­tu­rem i nie­mal całą lek­cję ob­ser­wo­wał Rafna, za­sta­na­wia­jąc się nad na­tu­rą swo­je­go wroga. Jest strasz­nie po­nu­ry i aż kipi od nie­na­wi­ści. Bra­cia byli inni. Wciąż się śmia­li, jakby całe życie było zna­ko­mi­tym żar­tem.

Ma­te­ma­tycz­ka drep­ta­ła przed nimi, wy­ja­śnia­jąc temat, który Kai po­znał już w ze­szłym roku. Stara ko­bie­ta na tle wie­ko­wej ta­bli­cy wy­glą­da­ła ni­czym re­likt prze­szło­ści, jak osoba, która wy­kła­da od co naj­mniej stu lat, a szko­ła dawno wy­ssa­ła z niej wszel­kie życie.

– Czy ty żu­jesz gumę? – za­py­ta­ła. Kai do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wał się, że py­ta­nie zo­sta­ło skie­ro­wa­ne do niego.

– Nie.

– Widzę, że ją żu­jesz. Idź do kosza i wy­rzuć.

Co ta­kie­go zro­bi­ły te bied­ne gumy, że na­uczy­cie­le tak ich nie­na­wi­dzą?

– Prze­cież ni­cze­go nie żuję – za­parł się.

– Trzy­masz gumę w buzi.

– Za­łóż­my, że rze­czy­wi­ście mam w niej gumę. Skoro jej nie żuję, dla­cze­go to pani prze­szka­dza? Czy po­wi­nie­nem sobie od­gryźć język i go wy­pluć, skoro rów­nież trzy­mam go w buzi?

Sta­rusz­ka była za­sko­czo­na. Czy przez osiem­set lat ka­rie­ry na­uczy­ciel­skiej nikt nie użył przy niej rze­czo­wych ar­gu­men­tów, że tak się wy­pło­szy­ła?

– Marsz do kosza! – wy­krzy­cza­ła z ener­gią, o jaką jej nie po­dej­rze­wał.

Cała klasa wpa­try­wał się w Kaia. Nikt nie ode­zwał się ani sło­wem. Artur znał go na tyle, że nie ro­bi­ło to na nim żad­ne­go wra­że­nia, lecz po­zo­sta­li byli mocno zdzi­wie­ni. Rafn spo­glą­dał z nie­na­wi­ścią zmie­sza­ną z za­sko­cze­niem, a nawet po­dzi­wem. Patrz dalej, jesz­cze nie skoń­czy­łem.

Pod­szedł do kosza na śmie­cie.

– Osią­gną­łem cel, pani pro­fe­sor – za­mel­do­wał dum­nie. – Cóż teraz mam po­cząć?

– Wy­pluj gumę, gów­nia­rzu.

Kai wyjął z kie­sze­ni dra­żet­kę, wło­żył do ust, prze­żuł dwa razy i wy­pluł do kosza.

– Zro­bio­ne.

– Skąd je­steś, chłop­cze? – za­py­ta­ła nagle.

– Z Gre­nie.

– Oczy­wi­ście – wy­sy­cza­ła ja­do­wi­cie.

To miało mnie za­bo­leć?

– Dla­cze­go to ro­bisz? – spy­ta­ła.

– Po­zwo­lę sobie na krót­kie pod­su­mo­wa­nie. Oskar­ży­ła mnie pani o to, że żuję gumę, choć tego nie ro­bi­łem. Nawet gdy­bym trzy­mał ją w jamie ust­nej, to nie by­ło­by nic złego, co sta­ra­łem się udo­wod­nić. Na końcu ob­ra­zi­ła pani moją ro­dzin­ną wio­skę. A teraz za­ba­wię się w ja­sno­wi­dza. Za­pro­wa­dzi mnie pani do dy­rek­to­ra, gdyż skoń­czy­ły się pani ar­gu­men­ty. Taki prze­jaw bez­sil­no­ści.

Jego przy­pusz­cze­nia oka­za­ły się słusz­ne i po chwi­li szli już szkol­nym ko­ry­ta­rzem.

Gdy dy­rek­tor wy­słu­chał całej hi­sto­rii, po­pro­sił na­uczy­ciel­kę, by wró­ci­ła do klasy, a sam zajął się prze­glą­da­niem pa­pie­rzysk, zu­peł­nie nie zwra­ca­jąc uwagi na Kaia.

– Po­wi­nie­nem ode­słać ją na eme­ry­tu­rę – wy­mru­czał bar­dziej do sie­bie niż do chło­pa­ka. – Je­steś z Gre­nie, praw­da? To twoja sio­stra miała wy­pa­dek?

– Tak.

– Po­wiedz mi, czy pani Lydia się z kimś spo­ty­ka? Wy tam na wio­sce wie­cie wszyst­ko o wszyst­kich.

Czy na­praw­dę wiemy wszyst­ko? – za­sta­no­wił się. Przed ocza­mi uj­rzał Sa­wio­na Do­re­ma. Za każ­dym razem, gdy się spo­ty­ka­li, nowy są­siad świ­dro­wał go spoj­rze­niem, a chło­piec za­cho­dził w głowę, co może być tego przy­czy­ną. A Tro­sen Alwen i jego kry­mi­nal­na prze­szłość? A Cole For­tel, Szwen­dacz, i wielu, wielu in­nych? Może tak na­praw­dę nie wiemy o sobie prak­tycz­nie nic? Co jeśli ob­ser­wu­je­my maski, za któ­ry­mi miesz­kań­cy cho­wa­ją swe praw­dzi­we ob­li­cza?

Obraz Gre­nie chwy­cił w szpo­ny jego umysł ni­czym dra­pież­ny ptak. Jadąc do Astar­nort, Kai miał na­dzie­ję ode­tchnąć od tego, co ostat­ni­mi czasy się tam dzia­ło. A przy­po­mi­na­ło to sur­re­ali­stycz­ny kosz­mar.

Gdy do­wie­dział się, że Asper nie żyje był w strasz­nym szoku. Spę­dził cały dzień z Elią, po­cie­sza­jąc ją, choć sam po­trze­bo­wał po­cie­sze­nia. A naj­gor­sza była myśl, że gdyby tam­te­go dnia był w domu, wy­brał­by się do chat­ki z Ar­tu­rem, a wów­czas nie do­szło­by do tra­ge­dii. Obro­nił­by ich oboje. Czuł wy­rzu­ty su­mie­nia. 

Nie­daw­no oka­za­ło się, że Alwen co praw­da wy­pro­wa­dził się z wio­ski, ale za­miesz­kał ki­lo­metr od niej, w sta­rej chat­ce Szwen­da­cza. Lu­dzie byli obu­rze­ni tą bez­czel­no­ścią.

Z kolei przed dwoma dnia­mi Es­te­la stra­ci­ła wzrok. Kai nie po­tra­fił w to uwie­rzyć. Oko­licz­no­ści tego zda­rze­nia były nader dziw­ne. Ponoć dziew­czy­na ude­rzy­ła głową o pień drze­wa i w wy­ni­ku tego ośle­pła. Stało się to w samym środ­ku nocy, w do­dat­ku nad je­zio­rem. Po tym wy­da­rze­niu Marc i Es­te­la ze­rwa­li ze sobą wszel­kie kon­tak­ty. Kaia nur­to­wał sze­reg pa­lą­cych pytań. W ja­kich oko­licz­no­ściach można ude­rzyć w drze­wo z taką siłą? Przy­cho­dzi­ło mu do głowy tylko jedno, ab­sur­dal­ne wy­tłu­ma­cze­nie – to spraw­ka Marca. Czy dla­te­go się roz­sta­li? Czy może po­rzu­cił ją, bo stra­ci­ła wzrok? I co, do cho­le­ry, ro­bi­li w nocy na je­zio­rem? Dla­cze­go ni­ko­go nie po­wia­do­mi­li o tej wy­pra­wie? Po­sta­no­wił jesz­cze dziś od­wie­dzić Es­te­lę i do­wie­dzieć się praw­dy.

– Ma kogoś, chłop­cze? – za­py­tał po­now­nie dy­rek­tor.

– Tak, ostat­ni­mi czasy spo­ty­ka się z na­szym wój­tem. – Ko­lej­na dziw­na rzecz. Rost Amant Ali­ton. Kto by po­my­ślał?

– Och. – Męż­czy­zna się za­smu­cił. – To taka miła ko­bie­ta. No nic, wra­caj na lek­cję i nie rób wię­cej… tego, co tam niby zro­bi­łeś. Nie wiem, nie słu­cha­łem, co ona tam do mnie pa­pla­ła.

Po za­koń­cze­niu zajęć Artur za­padł się pod zie­mię. Kai prze­szu­kał całą szko­łę, w końcu zna­lazł go w szkol­nej ła­zien­ce. Jego przja­ciel stał przed lu­strem, ta­mu­jąc krew ciek­ną­cą z nosa. Prawy łuk brwio­wy miał roz­cię­ty, a całą twarz po­prze­ci­na­ną czer­wo­ny­mi prę­ga­mi.

– Rafn? – spy­tał Kai.

Artur przez dług czas mil­czał. Wpa­try­wał się w swoje od­bi­cie, jakby zo­ba­czył się po raz pierw­szy.

– Tak… kulą. Bo to pierw­szy raz? No, może kulą pierw­szy.

– Opo­wiedz mi o nim. Mamy chwi­lę czasu, zanim pójdę po Elię. Wroga trze­ba po­znać, praw­da?

– Pra­wie nic o nim nie wiem. Do­łą­czył do nas w czwar­tej kla­sie, gdy mu­siał po­wta­rzać rok. Miesz­ka tu, w Astar­nort. Nie ma ro­dzeń­stwa. Jego oj­ciec jest bu­dow­lań­cem.

– Po­cho­dzi z pa­to­lo­gicz­nej ro­dzi­ny?

– Z tego co wiem, to nie.

– Jutro z nim po­ga­dam – obie­cał Kai. – Ledwo cho­dzi, więc to nie bę­dzie trud­ne.

Artur spoj­rzał na jego od­bi­cie w lu­strze.

– Zo­staw go – roz­ka­zał.

– Nie ro­zu­miesz, Artur, to gra. Bar­dzo pro­sta gra, w któ­rej wy­gry­wa sil­niej­szy. Ten, kto za­stra­szy prze­ciw­ni­ka.

– A co, jeśli on nie da się za­stra­szyć? Co, jeśli bę­dzie wal­czyć?

– Każ­de­go da się po­ko­nać. – Pro­blem w tym, że cza­sa­mi kosz­tu­je to zbyt wiele.

– W jaki spo­sób po­ko­na­łeś tam­tych dwóch braci? Wiesz, tych, któ­rzy gwał­ci­li two­ich ko­le­gów. Nie wy­ja­wi­łeś tego w swo­jej hi­sto­rii.

Kai mil­czał przez chwi­lę. Nie spo­dzie­wał się ta­kie­go py­ta­nia. Lu­strza­ne od­bi­cie Ar­tu­ra ob­ser­wo­wa­ło go czuj­nym wzro­kiem.

– Ich wła­sną bro­nią. Ka­za­li­śmy im zro­bić to mię­dzy sobą. A potem za­gro­zi­łem obu śmier­cią, gdyby chcie­li wró­cić do swych przy­zwy­cza­jeń. Bali się mnie – stwier­dził bez śladu dumy w gło­sie.

– I to po­mo­gło?

– Tak. – Nie. Potem stało się naj­gor­sze.

– Ro­zu­miem. Pro­szę, nie wtrą­caj się po­mię­dzy mnie i Rafna. Jeśli to rze­czy­wi­ście taka pro­sta gra, to sobie w niej po­ra­dzę – stwier­dził i ru­szył w kie­run­ku drzwi.

Tego dnia ich trój­ka była je­dy­ny­mi pa­sa­że­ra­mi au­to­bu­su po­wrot­ne­go do Gre­nie. Kie­row­ca na widok Kaia jak zwy­kle zro­bił skwa­szo­ną minę. Mam dar do two­rze­nia sobie wro­gów. Elia był smut­na całą drogę i jej brat za­sta­na­wiał się, czy głów­ną tego przy­czy­ną są ostat­nie wy­da­rze­nia w Gre­nie, czy pierw­sze szkol­ne dni, pod­czas któ­rych po­ru­sza­ła się na wózku. Choć Rost Ali­ton wpły­nął na bur­mi­strza Astar­nort, by do­sto­so­wał szko­łę do po­trzeb osób nie­peł­no­spraw­nych, dziew­czyn­ka wciąż po­trze­bo­wa­ła po­mo­cy przy wielu czyn­no­ściach.

Wziął sio­strę na ko­la­na. Co zro­bię, jeśli Rafn rze­czy­wi­ście ją skrzyw­dzi? Czy mam jed­nak ja­kieś inne wyj­ście? Mam iść i prze­pra­szać go na ko­la­nach? Mogę jej za­gwa­ran­to­wać bez­pie­czeń­stwo je­dy­nie wtedy, gdy Rafn bę­dzie się mnie bać.

Po po­wro­cie ich na­stro­je nieco się po­pra­wi­ły. Mama krzą­ta­ła się po kuch­ni, by po chwi­li podać im pysz­ny obiad. Po po­sił­ku Kai za­niósł sio­strę na górę, gdzie razem od­da­wa­li się lek­tu­rze.

– Prze­czy­ta­łam już pra­wie wszyst­kie książ­ki od pani Lydii – po­chwa­li­ła się. – Gdy skoń­czę tę – po­ka­za­ła na wo­lu­min, z któ­re­go okład­ki spo­glą­dał szka­rad­ny słoń – zo­sta­nie mi tylko ta czer­wo­na.

Gro­szek wsko­czył na łóżko i znik­nął pod kocem, wy­sta­wia­jąc we­so­ło mer­da­ją­cy ogon. Pies z każ­dym dniem robił się coraz więk­szy. Prze­gna­li go i wkro­czy­li w hi­sto­rię, któ­rej strzegł brzyd­ki słoń.

Nie­dłu­go potem Kai za­pu­kał do drzwi domu Ali­to­nów. Otwo­rzył mu wójt. Spoj­rzał na chłop­ca za­czer­wie­nio­ny­mi od pła­czu oczy­ma.

Es­te­la sie­dzia­ła na łóżku w swoim po­ko­ju. Wszyst­kie za­sło­ny były opusz­czo­ne, na pa­ra­pe­cie grało cicho radio, a obok dziew­czy­ny stał nie­zje­dzo­ny obiad. Kai kupił dziew­czy­nie bom­bo­nier­kę, co w tej chwi­li wy­da­ło mu się głu­pim po­my­słem.

–  Tata?

– Nie, to ja, Kai. – Usiadł tuż obok niej i wrę­czył sło­dy­cze. Nigdy nie wi­dział jej tak smut­nej. Całe życie to ona i Artur wszyst­kich roz­we­se­la­li, a teraz oboje do­tknął taki los. – Przy­sze­dłem po­wie­dzieć, że za­wsze mo­żesz na nas li­czyć. – Es­te­la wtu­li­ła się w niego i roz­pła­ka­ła na ra­mie­niu. – Co mówią le­ka­rze?

– Kai, to nie jest rzecz, którą wy­le­czy le­karz. To jest… To Marc mi to zro­bił.

Chło­pak był zszo­ko­wa­ny. Widok Es­te­li przy­po­mniał mu obraz innej skrzyw­dzo­nej dziew­czy­ny. Było to wspo­mnie­nie tak bo­le­sne, że nie­mal czuł lo­do­wy sopel w swym sercu.

– Co wła­ści­wie za­szło? – spy­tał.

– Ten nowy są­siad, pan Dorem, za­pu­kał do mnie prze­stra­szo­ny i po­wie­dział, że wi­dział Marca idą­ce­go w stro­nę je­zio­ra. On my­ślał, że Marc chce sobie zro­bić krzyw­dę z po­wo­du śmier­ci sio­stry. Po­bie­głam go ra­to­wać, lecz tam był z inną ko­bie­tą. A potem po­wie­dział, że chce, żebym stra­ci­ła wzrok. I tak się stało.

Kai nie wie­dział, co o tym my­śleć. Znał Marca od za­wsze i wie­dział, że jego przy­ja­ciel z pew­no­ścią nie zro­bił­by cze­goś ta­kie­go, lecz jed­no­cze­śnie wie­rzył Es­te­li.

A jeśli w sy­tu­ację za­mie­sza­ne były osoby trze­cie, to one sta­wa­ły się naj­bar­dziej po­dej­rza­ne.

Przez resz­tę jego wi­zy­ty Es­te­la głów­nie mil­cza­ła.

Jesz­cze tego sa­me­go dnia udał się po wy­ja­śnie­nia do Marca. Za­stał go przy pracy. Warsz­tat ta­pi­cer­ski, który od lat pro­wa­dzi­ła ro­dzi­na Wol­ro­nów, mie­ścił się w sta­rej sto­do­le, tuż obok domu. Było to brud­ne, za­gra­co­ne miej­sce, który z pew­no­ścią po­trze­bo­wa­ło ko­bie­cej ręki.

– Zdra­dzi­łeś ją? – spy­tał Kai. – Jeśli to zro­bi­łeś, to wiedz, że je­steś skur­wy­sy­nem.

– Nie, to nie tak – pró­bo­wał się bro­nić.

– A ta ko­bie­ta? Kim on była?

– Po­słu­chaj, wo­lał­bym, żebyś trzy­mał się od tego z da­le­ka. Za­ła­twię to sam. To bar­dzo… skom­pli­ko­wa­ne.

– Opo­wiedz. Spró­bu­ję zro­zu­mieć.

– Nie zro­zu­miesz. To… – słowa ugrzę­zły mu w gar­dle.

– A Dorem? – spy­tał w końcu. – Skąd on niby wie­dział, że chcesz się zabić? Chwa­li­łeś mu się tym?

Marc pod­niósł się z krze­sła, wy­trzesz­cza­jąc oczy.

– Sa­wion Dorem? Wy­ja­śnij.

– To on wy­słał Es­te­lę na je­zio­ro, gdyż po­dob­no na­szła cię ocho­ta po­peł­nić sa­mo­bój­stwo.

Marc za­ci­snął pięść ze zło­ści.

– Nie wi­dzia­łem go. Ni­ko­go nie spo­tka­łem w dro­dze nad je­zio­ro. My­ślisz, że jest w to za­mie­sza­ny? Prze­cież ja… nie chcia­łem się zabić. Idę do niego, w tej chwi­li.

– Po­to­wa­rzy­szę – oznaj­mił Kai.

Sa­wion Dorem sie­dział po­grą­żo­ny w lek­tu­rze w miej­scu, w któ­rym kie­dyś znaj­do­wa­ła się za­gro­da. Dawny dom Na­da­jów ni­czym doj­rze­wa­ją­cy owoc zmie­nił swoją barwę z pięk­nej zie­le­ni na osten­ta­cyj­ną czer­wień. Carol Nadaj pew­nie prze­wra­ca się w gro­bie – po­my­ślał ze smut­kiem Kai.

– Witam ser­decz­nie – po­wie­dział są­siad, uno­sząc głowę znad lek­tu­ry. – Czym mogę wam słu­żyć? – Spoj­rzał na Kaia swym smut­ny­mi ocza­mi, z któ­rych trud­no było co­kol­wiek od­czy­tać.

Za­ko­chał się we mnie? Przy­po­mi­nam mu kogoś? Zro­bi­łem mu coś złego w po­przed­nim życiu? Chło­piec nie miał po­ję­cia.

– Przed dwoma dnia­mi wy­sła­łeś Es­te­lę Ali­ton nad je­zio­ro – stwier­dził Marc. – Chcę wie­dzieć dla­cze­go.

– Tak, to praw­da. Wi­dzia­łem cię tam­tej nocy. Po­dą­ża­łeś w kie­run­ku je­zio­ra Gre­nie, a zwa­żyw­szy na tra­ge­dię, którą prze­ży­łeś, bałem się, że za­mie­rzasz po­peł­nić ja­kieś głup­stwo. Dla­te­go po­wia­do­mi­łem o tym pannę Ali­ton. Bar­dzo ci współ­czu­ję, chłop­cze. I prze­pra­szam, gdyż, z tego co sły­sza­łem, przy­czy­ni­łem się do nie­szczę­ścia.

Marc spo­glą­dał na męż­czy­znę, jakby uwie­rzył w każde jego słowo. Kai miał jed­nak wąt­pli­wo­ści.

– Znasz ko­bie­tę o imie­niu Nadi? – spy­tał Wol­ron.

– Nie. Kim ona jest? – od­parł, wy­raź­nie za­in­try­go­wa­ny, lecz Marc nie spie­szył się z od­po­wie­dzią.

Roz­ma­wia­li długi czas, lecz na każde ich py­ta­nie Dorem miał prze­ko­nu­ją­cą od­po­wiedź. Ła­twiej by­ło­by im wy­cią­gnąć in­for­ma­cje od ro­sną­ce­go w lesie drze­wa. A tych ota­cza­ło ich mnó­stwo i wy­da­wa­ło się, że w na­pię­ciu ob­ser­wu­ją Kaia. Jakby na coś cze­ka­ły, jakby cze­goś się spo­dzie­wa­ły.

Po­sta­no­wił nie wy­cią­gać broni.

Gdy od­da­li­li się od domu, po­now­nie spy­tał o ta­jem­ni­czą ko­bie­tę. Przy­ja­ciel opo­wie­dział mu całą hi­sto­rię – od wy­pra­wy nad je­zio­ro na po­cząt­ku wa­ka­cji, aż po zda­rze­nie sprzed dwóch dni. Kai słu­chał w sku­pie­niu, czu­jąc w sobie ro­sną­cy gniew.

– Co zro­bi­my? – spy­tał przy­ja­cie­la. Wie­dział, co on by zro­bił, lecz w tej spra­wie to Marc miał de­cy­du­ją­cy głos.

– Mógł­bym tam iść w ko­lej­ną nie­dzie­lę i ży­czyć sobie, by Es­te­la znów wi­dzia­ła, lecz po­dej­rze­wam, że to nie bę­dzie takie pro­ste. Tamta dziw­ka coś wy­my­śli i wy­nik­ną z tego ko­lej­ne nie­szczę­ścia.

– Jeśli chcesz, mogę iść tam z tobą.

– Po­my­ślę o tym.

– Gdy się zde­cy­du­jesz, za­wia­dom mnie od razu. Muszę mieć czas, by do­ku­pić amu­ni­cji. Tak na wszel­ki wy­pa­dek. – Bo w grun­cie rze­czy to bar­dzo pro­sta gra – po­my­ślał.

 

 

Roz­dział 18

Pół­noc­ny Lazur

 

Dom babci był dla Elii nie­zwy­kłym miej­scem, z któ­rym wią­za­ła wiele cie­płych wspo­mnień.

Przed kilku laty, gdy za­cho­ro­wa­ła jej druga bab­cia, ta, któ­rej pra­wie nie znała, ro­dzi­ce opu­ści­li Gre­nie na kilka ty­go­dni. Kai i Elia byli zmu­sze­ni za­miesz­kać u sta­rusz­ki. Dzia­ło się to pod­czas nie­zwy­kle cie­płe­go lata, więc całe dni upły­nę­ły im pod zna­kiem le­śnych wy­praw. Były tak dłu­gie i mę­czą­ce, że do dziś za­sta­na­wia­li się, w jaki spo­sób ko­bie­ta prze­ży­ła tam­ten okres, zwłasz­cza że byle wy­bor­czy wiec omal jej nie zabił. Po za­koń­cze­niu każ­de­go spa­ce­ru wra­ca­li do tego ma­łe­go, drew­nia­ne­go domku, a bab­cia przy­go­to­wy­wa­ła im pysz­ną ko­la­cję. Czę­sto, by zro­bić jej na złość, cho­wa­li się w naj­róż­niej­szych za­ka­mar­kach domu. Za­ba­wę tę za­koń­czył dość przy­kry in­cy­dent. Pew­ne­go dnia ukry­li się na stry­chu, a gdy w końcu po­sta­no­wi­li opu­ścić kry­jów­kę, drzwi oka­za­ły się za­blo­ko­wa­ne. Kai był zmu­szo­ny ze­sko­czyć z dachu. Tego dnia bab­cia była bar­dzo zła. Gdy wpa­da­ła w ten na­strój, le­piej było scho­dzić jej z drogi.

Dzi­siej­sze­go po­po­łu­dnia udali się do niej zaraz po szko­le, gdyż sta­rusz­ka od kilku dni nę­ka­ła ich za­po­wie­dzia­mi nie­zwy­kle smacz­ne­go obia­du. Kai zajął miej­sce na nie­wia­ry­god­nie nie­wy­god­nym drew­nia­nym krze­śle, które zda­wa­ło się stać tu od po­cząt­ku ist­nie­nia domu, Elia sie­dzia­ła tuż obok, na swym wózku. Stary zegar na ścia­nie tykał gło­śno, jakby od­mie­rzał czas do ja­kie­goś waż­ne­go wy­da­rze­nia.

– Bab­ciu, czy twój dom to naj­star­szy bu­dy­nek w Gre­nie? – spy­ta­ła za­cie­ka­wio­na Elia, gdy jako ostat­nia od­sta­wi­ła ta­lerz.

Sły­sząc te słowa, za­do­wo­lo­na sta­rusz­ka roz­sia­dła się wy­god­nie na wer­sal­ce. Opo­wia­da­nie o daw­nych czasach było jej wiel­ką pasją.

– Nie, naj­star­szym za­cho­wa­nym po dziś dzień jest ten, który na­le­żał Szwen­da­cza, a teraz miesz­ka w nim Sqon. Po­zo­sta­łe domy za­ło­ży­cie­li, nie­gdyś drew­nia­ne, zo­sta­ły zbu­rzo­ne i wznie­sio­ne po­now­nie, z cegły, lecz tam­ten jeden się ostał.

– A gdzie kie­dyś miesz­kał Mar­tiv Sqon? – za­cie­ka­wił się Kai.

– U Hol­be­sów. Tam, gdzie teraz jest sklep, stał kie­dyś dom Sqona za­ło­ży­cie­la, dziad­ka Mar­ti­va. Wszyst­kie cha­łu­py za­ło­ży­cie­li stały w jed­nej linii na dzi­siej­szej ulicy Pierw­szych Osad­ni­ków. Wszyst­kie oprócz domu Me­ste­na, który wy­bu­do­wał się nieco z boku, jakby po dru­giej stro­nie nie­ist­nie­ją­cej jesz­cze wtedy ulicy. Po­mi­ja­jąc tę jedną po­sia­dłość, usta­wie­nie było na­stę­pu­ją­ce – naj­pierw Ali­ton, dalej ku za­cho­do­wi Sqon, Wol­ron i na końcu Nadaj. Domy Ali­to­na i Sqona wznie­sio­no bli­sko sie­bie, sami zresz­tą wie­cie, roz­dzie­la je tylko skrzy­żo­wa­nie, a mię­dzy po­zo­sta­ły­mi były dość spore od­le­gło­ści. Nadaj wy­siu­dał sam sie­bie głę­bo­ko w las. No, ale w końcu byli za­ło­ży­cie­la­mi i mogli sobie nadać tak wiel­kie te­re­ny. Z cza­sem prze­strzeń zo­sta­ła le­piej za­go­spo­da­ro­wa­na, na przy­kład po­mię­dzy domem Sqona i Wol­ro­na zbu­do­wa­no dwa ko­lej­ne. Nasza ulica po­wsta­ła nieco póź­niej. Mój oj­ciec zbu­do­wał cha­łup­kę, w któ­rej teraz je­ste­śmy. Stała sa­mot­nie na gra­ni­cy lasu, aż wy­bu­do­wa­li się Efen­to­wie, a póź­niej ko­lej­ni. Dru­giej ulicy Gre­nie nada­no imię Es­tro­va, słyn­ne­go po­dróż­ni­ka. Po la­tach wasz tata wzniósł wła­sny dom i za­miesz­kał tam z waszą mamą. Ostat­nim bu­dyn­kiem zbu­do­wa­nym w Gre­nie jest ten, z któ­re­go wy­pro­wa­dził się Alwen. Pierw­szy wła­ści­ciel wniósł wy­staw­ny dom, lecz nie miesz­kał w nim długo.

– Zna­łaś Mar­ti­va Sqona, praw­da? – spy­tał Kai.

Sta­rusz­ka uśmiech­nę­ła się na te słowa.

– Oczy­wi­ście, że go zna­łam. To był zwa­rio­wa­ny czło­wiek, a wła­ści­wie dalej jest. Wczo­raj mnie od­wie­dził i nic się nie zmie­nił. To u nich ro­dzin­ne. – Za­ru­mie­ni­ła się nagle. – O jego dziad­ku cho­dzi­ły tu takie hi­sto­rie, że mózg staje w po­przek.

– Nigdy ich nie sły­sza­łam –  stwier­dzi­ła Elia.

– Bo je­steś za mała – za­wy­ro­ko­wa­ła sta­rusz­ka. – To nie są hi­sto­rie dla dzie­ci.

– Dla­cze­go pan Mar­tiv wy­je­chał? – spy­tał Kai.

– To pew­nie przez tę tra­ge­dię. Jego żona zgi­nę­ła na je­zio­rze. Mar­tiv za­brał dzie­ci i po­gnał na po­łu­dnie. Nigdy nie od­wie­dzał wio­ski, choć nie­któ­rzy twier­dzi­li, że wi­dzie­li go nad je­zio­rem. Ko­bie­tę po­cho­wa­no na na­szym cmen­ta­rzu, ale to w wo­dzie znaj­du­je się jej praw­dzi­wy grób.

Kai nagle po­smut­niał. Elia wie­dzia­ła, że jej brat bar­dzo po­lu­bił sta­rusz­ka. Czy na wszyst­kich muszą tu spa­dać nie­szczę­ścia? Czy za­wsze tak było? – za­sta­no­wi­ła się.

Wie­czo­rem, po tym, jak mama uło­ży­ła ją w łóżku i zga­si­ła świa­tło, Elia przez chwi­lę na­słu­chi­wa­ła kro­pel bi­ją­cych o pa­ra­pet. Deszcz padał już od go­dzi­ny i ani my­ślał prze­stać.

Nagle kątem oka do­strze­gła za oknem jakiś ruch. W jed­nej chwi­li przy­po­mnia­ła sobie strasz­ne hi­sto­rie, które sły­sza­ła od brata i przy­ja­ciół. W jed­nej z nich zmar­li po­wra­ca­li do bli­skich i no­ca­mi pu­ka­li w szybę. Ten, kto wpu­ścił ich do środ­ka, był zgu­bio­ny. Czy to przy­szła do mnie Asper? I tak nie je­stem w sta­nie otwo­rzyć, nawet gdy­bym chcia­ła.

W przy­pły­wie od­wa­gi spoj­rza­ła w kie­run­ku okna i ode­tchnę­ła z ulgą. To była sroka, ta sama, która od dawna miesz­ka­ła pod jej oknem. Też chce się scho­wać w domku, by nie zmok­nąć – do­my­śli­ła się.

Sen nie nad­cho­dził, więc zde­cy­do­wa­ła, że za­cznie czy­tać książ­kę. Czer­wo­ny wo­lu­min – ostat­nia nie­prze­czy­ta­na po­zy­cja po­da­ro­wa­na przez panią Lydię – leżał na szaf­ce noc­nej, tuż obok jej biur­ka. Się­gnę­ła po niego, a z szu­fla­dy wy­ję­ła la­tar­kę. Po­przed­nie książ­ki oka­za­ły się bar­dzo cie­ka­we, miała więc na­dzie­ję, że i tym razem się nie za­wie­dzie. Na­cią­gnę­ła koł­drę na głowę, by za­bez­pie­czy się przed nie­spo­dzie­wa­ną kon­tro­lą któ­re­goś z ro­dzi­ców, za­pa­li­ła la­tar­kę i przyj­rza­ła się lek­tu­rze.

Nie ma ty­tu­łu – przy­po­mnia­ła sobie. Dziw­ne. Otwo­rzy­ła na pierw­szej stro­nie. O, tu jest tytuł.

„Pół­noc­ny Lazur – krót­ka hi­sto­ria oko­li­cy i ludzi, któ­rzy ją za­miesz­ki­wa­li” – prze­czy­ta­ła roz­cza­ro­wa­na.

Czy to jakaś książ­ka hi­sto­rycz­na? Nie po­do­ba­ło jej się to. Na pewno bę­dzie nudna.

Pod ty­tu­łem znaj­do­wał się sam tekst, mały dru­czek upcha­ny tak gęsto, że zda­wał się roz­sa­dzać brze­gi kart­ki. Nie ma ob­raz­ków. Mimo to za­czę­ła czy­tać:

„Mała dziew­czyn­ka bie­gła gnana przez wiatr, a ze wszyst­kich stron spo­glą­da­ły na nią ol­brzy­mie drze­wa przy­po­mi­na­ją­ce…”. Nie zdą­ży­ła prze­czy­tać ca­łe­go zda­nia. Zna­la­zła się w opi­sy­wa­nym lesie.

Drze­wa rze­czy­wi­ście były ol­brzy­mie. Przy­po­mi­na­ły Elii wie­żow­ce, które wzno­si­ły się w wiel­kich mia­stach po­ło­żo­nych w da­le­kich kra­jach. Gdy unio­sła głowę, ich ko­ro­ny się­ga­ły ku niebu, które mie­ni­ło się tak in­ten­syw­nym błę­ki­tem, że szyb­ko mu­sia­ła od­wró­cić wzrok. Usły­sza­ła od­głos stada pta­ków, które gdzieś za jej ple­ca­mi ze­rwa­ło się do lotu.

Elii za­krę­ci­ło się w gło­wie z wra­że­nia. Co się stało? Gdzie je­stem?

Była jesz­cze jedna nie­zwy­kła rzecz, która do­tar­ła do jej świa­do­mo­ści do­pie­ro po chwi­li. Stała tu o wła­snych si­łach! Mam czu­cie w no­gach – po­my­śla­ła z tak wiel­ką ra­do­ścią, że za­czę­ła się śmiać. Spoj­rza­ła na sie­bie. Nie była ubra­na w pi­dża­mę, a w co­dzien­ny strój, w którym od­wie­dzi­ła dziś bab­cię.

Czy to sen?

Po­sta­wi­ła pierw­szy nie­śmia­ły krok. Była jak małe dziec­ko, które do­pie­ro uczy się cho­dzić. Czuję! Czuję wła­sne nogi. Mogę cho­dzić! Było to uczu­cie tak wspa­nia­łe, że za­czę­ła biec w kółko.

Ma­lu­teń­ka dziew­czyn­ka o pięk­nych, ja­snych wło­sach, prze­bie­gła tuż obok niej, śmie­jąc się gło­śno.

– Za­cze­kaj! – za­wo­ła­ła Elia, lecz ona nie za­re­ago­wa­ła.

Dziew­czyn­ka po­bie­gła za drze­wa, nie­mal zni­ka­jąc Elii z oczu.

Po­sta­no­wi­ła po­biec za nią. Każdy krok był dla niej wspa­nia­łym uczu­ciem. Po­my­śla­ła, że mo­gła­by spę­dzić tu resz­tę życia, gdyby tylko byli z nią Kai, ro­dzi­ce i bab­cia.

Do­go­ni­ła dziew­czyn­kę i dalej bie­gły już razem, śmie­jąc się gło­śno. Dziec­ko nie re­ago­wa­ło na jej obec­ność. Nie widzi mnie – po­my­śla­ła Elia, lecz nie przej­mo­wa­ła się tym zbyt­nio.

Bie­gły po stro­mym wzgó­rzu, w kie­run­ku szczy­tu. Elia była za­sko­czo­na, że tak mała istot­ka po­tra­fi tak wspa­nia­le ra­dzić sobie w lesie. Gdy osią­gnę­ły nie­ma­łą wy­so­kość, jej to­wa­rzysz­ka za­trzy­ma­ła się i dziewczynka mogła obej­rzeć się za sie­bie. Do­strze­gła rzekę pły­ną­cą wśród drzew, a także je­zio­ro, wiel­ką oazę la­zu­ru po­śród wszech­obec­nej zie­le­ni. Je­stem w Gre­nie – zo­rien­to­wa­ła się. Za­czę­ła szu­kać Pierw­szej Osady i ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści. Prze­śle­dzi­ła wzro­kiem spory od­ci­nek rzeki i do­szła do wnio­sku, że wio­sek po pro­stu nie ma.

Jak teraz znaj­dę dom? – po­my­śla­ła prze­ra­żo­na.

– Nadi! – wy­krzy­czał chło­pię­cy głos. – Mó­wi­łem, żebyś się nie od­da­la­ła, zo­ba­czysz, po­wiem mamie.

Obok niech wy­rósł chło­piec o czar­nych wło­sach, star­szy od jej to­wa­rzysz­ki o kilka lat.

– Oj tam, nic mi nie bę­dzie – stwier­dzi­ła dziew­czyn­ka. – Byłam nad je­zio­rem. Sa­dzi­łam kwiat­ki.

Chło­piec spoj­rzał na Elię, któ­rej serce za­mar­ło. Czy mnie widzi? Przez uła­mek se­kun­dy wy­da­wa­ło jej się, że tak, lecz on szyb­ko od­wró­cił głowę. Ode­tchnę­ła z ulgą, gdyż w jego spoj­rze­niu było coś dziw­nie nie­po­ko­ją­ce­go.

– Chodź do domu. – Chwy­cił dziew­czyn­kę za rękę i po­pro­wa­dził w stro­nę szczy­tu.

 Elia za­sta­na­wia­ła się, czy po­dą­żyć za nimi, kiedy cały świat się zmie­nił, tak po pro­stu. Stała teraz nad brze­giem je­zio­ra. To było Gre­nie, była pewna, lecz to, co zo­ba­czy­ła, zda­wa­ło się prze­czyć jej prze­ko­na­niu.

Na brze­gu wzno­si­ło się mnó­stwo bu­dow­li, a po je­zio­rze pły­wa­ły stat­ki.

Stała po­środ­ku wio­ski, na­prze­ciw­ko nie­wiel­kiej przy­sta­ni, przy któ­rej za­ko­twi­czo­ny był naj­praw­dziw­szy okręt. Elia wi­dy­wa­ła takie w fil­mach, które opo­wia­da­ły o daw­nych cza­sach. Z brą­zo­we­go ka­dłu­ba wy­sta­wa­ły rzędy wio­seł, a z rei zwisał ża­giel ozdo­bio­ny czer­wo­no-bia­ły­mi pa­sa­mi. W od­da­li dwa bar­dzo po­dob­ne okrę­ty prze­ci­na­ły taflę je­zio­ra. Był to prze­pięk­ny widok. Je­zio­ro Gre­nie za­wsze było dla Elii sym­bo­lem od­lud­ne­go, za­po­mnia­ne­go przez świat miej­sca, lecz teraz cała oko­li­ca tęt­ni­ła ży­ciem.

Ze wszyst­kich stron ota­cza­li ją lu­dzie. Cho­dzi­li ulicą, na któ­rej się znaj­do­wa­ła, stali przed bu­dyn­ka­mi o strze­li­stych da­chach, które roz­cią­ga­ły się na­prze­ciw­ko je­zio­ra, ktoś prze­mknął za jej ple­ca­mi na grze­bie­cie konia. Spoj­rza­ła za sie­bie i uj­rza­ła staj­nię, przed którą stało kilka ko­lej­nych wierz­chow­ców. Prze­nio­sła wzrok dalej, w miej­sce, gdzie brzeg je­zio­ra skrę­cał ku pół­no­cy. Gęste za­bu­do­wa­nia cią­gnę­ły się tam ni­czym wiel­ki pa­so­żyt przy­ssa­ny do swo­je­go ży­wi­cie­la – brze­gu je­zio­ra. Spoj­rza­ła w głąb lasu, który wy­ra­stał tuż za wio­ską. Drze­wa wciąż wy­da­wa­ły jej się im­po­nu­ją­co wy­so­kie. 

– Chodź! Bę­dziesz tu stać cały dzień? – zwró­cił się w jej kie­run­ku stary gru­ba­sek ubra­ny w wie­lo­ko­lo­ro­we szaty. – Cze­ka­ją na nas. – Mówił do niej po sta­ro­astar­sku, lecz z nie­zna­nych po­wo­dów do­sko­na­le go ro­zu­mia­ła, zu­peł­nie jakby ktoś tłu­ma­czył dla niej każde słowo. – No chodź, szyb­ciej! – po­na­glił.

Elia zdrę­twia­ła. Czego ten ktoś ode mnie chce? Przez chwi­lę pra­gnę­ła uciec, lecz od­rzu­ci­ła tę myśl. Po­szła za nim.

Zza jej ple­ców wy­ło­nił się nagle młody chło­pak o krót­kich, ja­snych wło­sach.

– Mu­sia­łem ją scho­wać – wy­szep­tał gru­ba­so­wi. Do­pie­ro wów­czas Elia zo­rien­to­wa­ła się, że męż­czy­zna cały czas zwra­cał się do chłop­ca.

 Obaj ru­szy­li cią­gną­cą się wzdłuż brze­gu ulicą, a Elia z cie­ka­wo­ści udała się za nimi. Prze­kro­czy­li próg dzi­wacz­ne­go, ni­skie­go bu­dyn­ku, przed któ­rym tło­czy­ło się sporo pi­ja­nych osób.

Gdy we­szła do środ­ka, ude­rzył ją nagły za­pach al­ko­ho­lu i smród nie­my­tych ciał. Zna­la­zła się we wnę­trzu go­spo­dy. Za­pi­ja­cze­ni męż­czyź­ni dys­ku­to­wa­li o czymś gło­śno, zaj­mu­jąc po­dłuż­ne, drew­nia­ne ławy, na środ­ku tlił się nie­du­ży ko­mi­nek. Na samym końcu po­miesz­cze­nia sie­dział męż­czy­zna tak za­ro­śnię­ty, że przy­po­mi­nał małpę. Za­wo­łał coś do jej dwóch to­wa­rzy­szy, uka­zu­jąc nie­licz­ne zęby. Tuż obok niego sie­dział chło­pak, który, zwa­ża­jąc na ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo, mu­siał być jego synem.

Gru­bas i chło­pak usie­dli na­prze­ciw­ko nich.

Elia z prze­ra­że­niem stwier­dzi­ła, że w go­spo­dzie znaj­du­ją się pra­wie sami do­ro­śli męż­czyź­ni. Co się sta­nie, jeśli mnie tu zo­ba­czą? Miała na­dzie­ję, że wciąż jest nie­zau­wa­żal­na. Zbli­ży­ła się do sto­li­ka. Nikt nawet nie spoj­rzał w jej kie­run­ku.

– To on za­to­pił mój sta­tek? – spy­tał wło­cha­ty męż­czy­zna, wska­zu­jąc na mło­dzień­ca. – Je­ste­ście mi winni czter­dzie­ści łon­tów złota. Dwa­dzie­ścia za sta­tek, dzie­sięć za to­wa­ry, które z nim za­to­nę­ły, i dzie­sięć za ludzi, któ­rych stra­ci­łem. Pię­ciu chło­pa po­szło na dno! – wy­krzy­czał, waląc pię­ścią w stół.

– Chło­pak jest bez winy – stwier­dził gru­bas. – To był wy­pa­dek. Przy­zwy­czaj się, jeśli chcesz pły­wać po tych wo­dach.

– Łajba po­szła na dno, więc winny jest ten, kto ją zbu­do­wał! Źle zbu­do­wa­łeś mój sta­tek! – warczał, wska­zu­jąc na chło­pa­ka.

– Za­to­pił go aqon­tus – ode­zwał się młody bu­dow­ni­czy. – Gdzie tu moja wina?

– To praw­da – przy­tak­nął gru­bas. – Przy­kro nam z po­wo­du two­jej stra­ty, lecz takie rze­czy się zda­rza­ją. Po­py­taj, jeśli nie wie­rzysz.

– Bzdu­ry! – wy­krzy­czał. – Zwa­la­cie winę na ja­kie­goś wod­ne­go dia­bła, któ­re­go nikt dotąd nie wi­dział! Chcę czter­dzie­ści łon­tów złota od­szko­do­wa­nia. Jeśli nie za­pła­ci­cie, ja i mój syn ze­drze­my z was skórę! Po­twór z je­zio­ra, też mi coś – za­kpił.

– Od kiedy tu miesz­kasz? – spy­tał chło­pak.

Męż­czy­zna za­czął się za­sta­na­wiać. Syn od­po­wie­dział za niego:

– Od roku.

– Ja od uro­dze­nia i znam to miej­sce bar­dzo do­brze. Mó­wi­my wam praw­dę. Nic od nas nie do­sta­nie­cie.

Ku­dła­ty męż­czy­zna wyjął nóż, długi i ciem­ny jak noc, a jego syn mały szty­let. W całej go­spo­dzie nagle za­pa­dła cisza. I wtedy stało się coś dziw­ne­go.

 Ja­sno­wło­sy chło­pak znik­nął. W jed­nej chwi­li sie­dział przy ławie, dziw­nie opa­no­wa­ny, zwa­żyw­szy na sy­tu­ację, w któ­rej się zna­lazł, a w ko­lej­nej roz­pły­nął się w po­wie­trzu.

– Co to za sztucz­ki? – Wło­cha­ty męż­czy­zna wy­glą­dał na prze­ra­żo­ne­go. Moc­niej za­ci­snął dłoń na trzon­ku noża.

 Nie­spo­dzie­wa­nie chło­piec znów się po­ja­wił. Stał, a ręku trzy­mał małą kuszę. Noże obu męż­czyzn nagle wy­da­ły się śmiesz­nie małe.

– Opu­ście broń i odej­dźcie – za­żą­dał, mie­rząc w star­sze­go z nich.

W go­spo­dzie było tak cicho, że Elia sły­sza­ła brzę­cze­nie owada w od­le­głej czę­ści sali. Cała czwór­ka na chwi­lę znie­ru­cho­mia­ła. W końcu młod­szy z nich zro­bił gest, jakby chciał odło­żyć broń, i wy­ko­nał nagły za­mach. Chło­piec, który cały czas ce­lo­wał w jego ojca, strze­lił, a po chwi­li po­now­nie znik­nął. Szty­let prze­ciął po­wie­trze.

Stary, ku­dła­ty męż­czy­zna padł na pod­ło­gę. Z jego pier­si ster­czał bełt.

– Czary! – wy­krzy­czał jego syn. Rzu­cił broń na pod­ło­gę i uciekł z go­spo­dy.

Gru­bas wes­tchnął cięż­ko.

– Trze­ba to bę­dzie wy­tłu­ma­czyć – stwier­dził, spo­glą­da­jąc na po­zo­sta­łych gości go­spo­dy. Wszy­scy w mil­czą­cym po­dzi­wie ob­ser­wo­wa­li chło­pa­ka.

Go­spo­da znik­nę­ła. Elia stała teraz po­środ­ku skrom­ne­go ogro­du, który rósł przed dużym, drew­nia­nym bu­dyn­kiem. Roz­cią­gał się stąd widok na je­zio­ro. Był śro­dek nocy. Na nie­bie ro­ga­lik księ­ży­ca nie­śmia­ło prze­bi­jał się przez chmu­ry. Jego blask de­li­kat­nie oświe­tlał drogę, gdy Elia kro­czy­ła wśród ro­ślin­no­ści ku miej­scu, gdzie stały ludz­kie syl­wet­ki.

Za­uwa­ży­ła chłop­ca z go­spo­dy, a także sta­re­go, ły­se­go męż­czy­znę sie­dzą­ce­go na zdo­bio­nym krze­śle. Jego łysą czasz­kę po­kry­wa­ły ta­tu­aże przed­sta­wia­ją­ce po­krę­co­ne na­pi­sy, nie­moż­li­we do od­czy­ta­nia w tych ciem­no­ściach. Obok niego stało kilku wo­jow­ni­ków ubra­nych w skó­rza­ne, na­bi­ja­ne ćwie­ka­mi zbro­je, każdy uzbro­jo­ny we włócz­nię. Ota­cza­li star­ca, więc Elia do­my­śli­ła się, że jest on kimś w ro­dza­ju wodza.

– …i dla­te­go by­li­śmy zmu­sze­ni zabić star­sze­go. Młod­sze­go oszczę­dzi­li­śmy, gdyż się pod­dał.

– Sami są sobie winni – stwier­dził łysy lord. – Każę wy­gnać tego mło­de­go.

– Być może pojął… – od­parł mło­dzie­niec.

– Nie – prze­rwa­ł wład­ca. – Każę go wy­gnać. Jak się na­zy­wasz chłop­cze?

– Kri­sof, panie.

Kri­sof. To imię brzmia­ło dziw­nie zna­jo­mo. Pró­bo­wa­ła sobie przy­po­mnieć, skąd je zna. Dzień, w któ­rym wy­ru­szy­li­śmy do Pierw­szej Osady. Es­te­la prze­czy­ta­ła listy Je­re­mia­sza Hodsa. Tam padło to imię. Nie pa­mię­ta­ła jed­nak, w jakim kon­tek­ście. Wów­czas była z nami Asper, a Es­te­la wciąż wi­dzia­ła. Myśl o tym spra­wi­ła, że Elia po­smut­nia­ła.

– Kri­sof – wład­ca tra­wił jego imię. – Sły­sza­łem o tobie. Po­dob­no je­steś zna­ko­mi­tym strzel­cem.

– Nie­skrom­nie przy­znam, że tak, panie.

– Dla­cze­go więc zo­sta­łeś bu­dow­ni­czym, a nie my­śli­wym?

– Wielu wspa­nia­łych my­śli­wych za­miesz­ku­je Pół­noc­ny Lazur, lecz nie­wie­lu jest tu ludzi na­da­ją­cych się do pla­no­wa­nia bu­dow­li czy stat­ków.

– Mądre słowa – przy­znał wład­ca.

Gdy wy­da­wa­ło się, że roz­mo­wa wła­śnie do­bie­gła końca, chło­piec, wy­raź­nie stre­mo­wa­ny, pod­szedł bli­żej wodza i uklęk­nął.

– Panie, chciał­bym na pe­wien czas opu­ścić Pół­noc­ny Lazur. Pra­gnę udać się na po­łu­dnie i po­szu­kać dla nas po­mo­cy.

Stary wład­ca nie był za­do­wo­lo­ny z tego po­my­słu. Wes­tchnął po­gar­dli­wie.

– Wielu pró­bo­wa­ło, lecz wszy­scy zgi­nę­li. Dla­cze­go są­dzisz, że tobie się uda?

– Mam pewne… zdol­no­ści – stwier­dził nie­śmia­ło.

– Tak, o tym też sły­sza­łem.

– Je­stem sie­ro­tą, więc ze­msta nie do­się­gnie ni­ko­go oprócz mnie – prze­ko­ny­wał.

Wład­ca za­du­mał się na chwi­lę, po czym rzekł:

 – Chcesz, to pró­buj, choć uwa­żam, że zgi­niesz mar­nie. Jeśli jed­nak ci się uda, Pół­noc­ny Lazur nigdy nie za­po­mni twego imie­nia. Bę­dzie­my je sła­wić w pie­śniach po kres dni.

W tej sce­nie było coś nie­zwy­kłe­go. Elia nie ro­zu­mia­ła, co ta­kie­go chce zro­bić ten czło­wiek, lecz mimo to była pod wra­że­niem jego od­wa­gi.

Chło­piec skło­nił się i od­szedł, a blady blask księ­ży­ca od­bi­jał się w jego oczach.

Świat po raz ko­lej­ny się zmie­nił. Elia stała teraz na szczy­cie po­tęż­ne­go wznie­sie­nia, a cały las leżał u jej stóp. Uj­rza­ła jeźdź­ca, który ga­lo­pem mknął mię­dzy drze­wa­mi. To on – po­my­śla­ła z ra­do­ścią. Wscho­dzą­ce słoń­ce znaj­do­wa­ło się za jej ple­ca­mi, więc zmie­rzał na po­łu­dnie. Je­dzie tam, by zro­bić coś od­waż­ne­go.

Za ple­ca­mi męż­czy­zny do­strze­gła kształt – białą, roz­ma­za­ną plamę, która mknę­ła z nie­zwy­kłą szyb­ko­ścią.

Elia krzyk­nę­ła. To był stwór z lasu, ten, który ją oka­le­czył. Zaraz go do­go­ni – po­my­śla­ła z prze­ra­że­niem. Gdy po­twór zna­lazł się bar­dzo bli­sko jeźdź­ca, nie­mal na wy­cią­gnię­cie łapy, ten po pro­stu znik­nął.

Prze­niósł się do innej rze­czy­wi­sto­ści, bliź­nia­cze­go świa­ta, który wy­da­wa­ł się ni­czym nie róż­nić od po­przed­nie­go. Elia prze­nio­sła się razem z nim. Biały stwór rów­nież, lecz nim to zro­bił, Kri­sof zdą­żył odbić w prawo, po­więk­sza­jąc dzie­lą­cy ich dy­stans.

Elia za­czę­ła biec wzdłuż wznie­sie­nia, by nie stra­cić go z pola wi­dze­nia. Teraz to biała be­stia znik­nę­ła. Nie było jej przez krót­ką chwi­lę, po czym po­ja­wi­ła się w innym miej­scu, prze­ci­na­jąc drogę Kri­sto­fa. On jed­nak zdo­łał zro­bić ko­lej­ny unik, prze­no­sząc się w inną rze­czy­wi­stość. A może w tę samą co po­przed­nio?

Elia bie­gła ile sił w no­gach, ob­ser­wu­jąc te nie­zwy­kłe zma­ga­nia. Nie­wie­le z tego ro­zu­mia­ła, lecz wi­docz­nie jeź­dziec ra­dził sobie zna­ko­mi­cie. Wciąż prze­no­sząc się z jed­ne­go świa­ta do dru­gie­go, umy­kał be­stii, roz­wście­czał ją, bawił się z nią. Gdyby Elia mogła, uści­ska­ła­by go za te nie­zwy­kłe ma­new­ry.

W końcu stwo­rze­nie dało za wy­gra­ną, usia­dło wśród drzew i za­wy­ło prze­ra­ża­ją­co, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem roz­pę­dzo­ne­go konia. Chłop­ca prze­szył dreszcz, a na­stęp­nie za­czął się trząść, jakby utra­cił kon­tro­lę nad cia­łem. W ostat­niej chwi­li przy­trzy­mał się wierz­chow­ca, unikając upadku. Szyb­ko od­zy­skał opa­no­wa­nie, wy­pro­sto­wał się w sio­dle i po­gnał na po­łu­dnie, zni­ka­jąc Elii z oczu.

Rze­czy­wi­stość roz­pły­nę­ła się po raz ko­lej­ny. Elia stała teraz w samym środ­ku nie­du­żej osady. Pierw­szą rze­czą, którą zo­ba­czy­ła, była drew­nia­na wieża, tak wy­so­ka, że wy­ra­sta­ła ponad ota­cza­ją­ce wio­skę drze­wa. Na jej tle po­zo­sta­łe do­mo­stwa wy­da­wa­ły się pro­ste i ubo­gie. Były to małe drew­nia­ne chat­ki o strze­li­stych da­chach i ma­łych oknach. Na ty­łach nie­któ­rych z nich Elia do­strze­gła za­gro­dy, w któ­rych trzy­ma­no zwie­rzę­ta. Koło dziew­czyn­ki prze­bie­gła grup­ka dzie­ci zmie­rza­ją­cych w stro­nę jednego z do­mostw, przed któ­rym wę­dzo­no ryby i mięso. Stara ko­bie­ta czę­sto­wa­ła ma­lu­chy, szep­cząc coś nie­zro­zu­mia­le.

Całe to miej­sce wy­da­wa­ło jej się zna­jo­me. Przy­glą­da­ła się przez chwi­lę oko­li­cy, a gdy do­tar­ło do niej, gdzie się znaj­du­je, otwar­ła usta z wra­że­nia. Była w Pierw­szej Osa­dzie w cza­sach jej świet­no­ści!

Usia­dła na ziemi i ob­ser­wo­wa­ła nie­świa­do­mych jej obec­no­ści le­gen­dar­nych osad­ni­ków. Są tacy zwy­czaj­ni. Cho­dzą, roz­ma­wia­ją, śmie­ją się, pra­cu­ją.

Nagle jej uwagę przy­kuł męż­czy­zna, który ni­czym duch wy­ło­nił się z lasu. Nigdy nie wi­dzia­ła tak nie­zwy­kłe­go czło­wie­ka. Był wy­so­ki i silny, ubra­ny w błysz­czą­cą skórę, która wy­glą­da­ła, jakby przed chwi­lą zo­sta­ła zdar­ta ze zwie­rzę­cia. Na ple­cach nosił łuk, a w ręce trzy­mał dzidę. My­śli­wy udał się w kie­run­ku jed­ne­go z do­mostw, po­ru­sza­jąc się zwin­nie ni­czym leśne zwie­rzę, a za­cie­ka­wio­na Elia po­dą­ży­ła za nim.

Wnę­trze domu było ciem­ne, cia­sne i su­ro­we. Ka­mien­ny piec zaj­mo­wał sporą cześć naj­więk­szej izby, a obok niego stało mnó­stwo po­kry­tych słomą łóżek. Pod okna­mi znaj­do­wa­ła się długa, drew­nia­na ława, suto za­sta­wio­na po­tra­wa­mi. Sie­dzia­ła na niej gro­mad­ka dzie­ci, z któ­rych naj­star­sze mogło mieć co naj­wy­żej osiem lat. Wi­dząc męż­czy­znę, wszyst­kie la­to­ro­śle wsta­ły i przy­bie­gły się przy­wi­tać.

Tylko jedna osoba nie po­dzie­la­ła ich en­tu­zja­zmu – ko­bie­ta sto­ją­ca w rogu domu. Elia do­my­śli­ła się, że jest to żona my­śli­we­go i matka tych wszyst­kich dzie­ci.

– Nie byłeś tam, praw­da? – spy­ta­ła. – Skoro ży­jesz, to zna­czy, że wciąż tam nie do­tar­łeś.

– Pla­nu­ję wy­ru­szyć jutro – od­po­wie­dział jej mąż.

– Wi­dzi­cie dzie­ci, oj­ciec pój­dzie tam jutro. I już nie wróci – stwier­dzi­ła zroz­pa­czo­nym gło­sem. – Zo­staw go w spo­ko­ju, wtedy nic nam nie zrobi! Co po­wie­dział twój brat?

– Gdy­bym to ja za­ka­zał bratu ubić tego stwo­ra, też by mnie nie po­słu­chał. Muszę to zro­bić, nikt inny temu nie po­do­ła.

– Je­steś ku­rew­sko skrom­ny – stwier­dzi­ła roz­go­ry­czo­na.

Naj­star­sze z dzie­ci, chło­piec wy­glą­da­ją­cy jak mi­nia­tur­ka swego ojca, wpa­try­wał się w niego w mil­cze­niu. My­śli­wy zwró­cił się do niego:

– Greo, jutro wrócę tu z białą skórą, obie­cu­ję. Gdyby jed­nak tak się nie stało, za­opie­ku­jesz się mamą. Sta­niesz się głową ro­dzi­ny.

Greo wpa­try­wał się w ojca wiel­ki­mi, ciem­ny­mi ocza­mi i nie­śmia­ło ski­nął głową.

Obraz ro­dzi­ny znik­nął Elii sprzed oczu. Prze­nio­sła się teraz w inną cześć lasu, gdzie uj­rza­ła pła­czą­ce­go męż­czy­znę. Przez chwi­lę była pewna, że jest to my­śli­wy, który za­wiódł swych krew­nych pod­czas pla­no­wa­ne­go po­lo­wa­nia. Gdy po­de­szła kilka kro­ków, zo­rien­to­wa­ła się, że to zu­peł­nie inna osoba. Nie po­do­ba­ło jej się to. Chcia­ła się do­wie­dzieć, jak skoń­czy­ła się po­przed­nia hi­sto­ria. Czy tam­ten pan wró­cił z miej­sca, do któ­re­go się wy­bie­rał? – za­sta­na­wia­ła się. Miała prze­czu­cie, że nie.

Męż­czy­zna łkał nie­prze­rwa­nie, obej­mu­jąc drze­wo. Ale dziw­ny widok – po­my­śla­ła. Był nieco star­szy niż my­śli­wy i po­tęż­niej zbu­do­wa­ny. Jego ubiór wydał się dziew­czyn­ce bar­dziej współ­cze­sny. Przy­pa­trzy­ła się za­ro­śnię­tej twa­rzy. Znam go – po­my­śla­ła nagle. Nie wiem skąd, ale znam.

Za jego pla­ca­mi do­strze­gła roz­ło­żo­ne na­mio­ty, mię­dzy któ­ry­mi le­ża­ło mnó­stwo po­roz­rzu­ca­nych kla­mo­tów. Wokół obozu stra­szy­ły ki­ku­ty drzew. Drwal – do­my­śli­ła się. Ale sam? Elia wie­dzia­ła, że drwa­le pra­cu­ją w gru­pach. Gdzie po­zo­sta­li?

Po­środ­ku wy­kar­czo­wa­ne­go obozu wzno­si­ły się drze­wa, które zda­wa­ły się nie pa­so­wać do resz­ty lasu. Jakby ktoś po­sa­dził je po­przed­nie­go dnia.

– Panie Hart – usły­sza­ła męski głos. Od­wró­ci­ła się i zo­ba­czy­ła Sa­wio­na Do­re­ma. Stał po­śród sosen ubra­ny w stary, ele­ganc­ki ubiór, jakie Elia wi­dy­wa­ła nie­raz na sta­rych fo­to­gra­fiach.

Fo­to­gra­fia. Zda­wa­ło jej się, że wi­dzia­ła kie­dyś pła­czą­ce­go męż­czy­znę na ja­kimś zdję­ciu

Drwal ze­rwał się na równe nogi.

– Ty! – wy­krzy­czał do Do­re­ma. – Nie pod­chodź do mnie, de­mo­nie!

De­mo­nie? Pan Sa­wion za­wsze wy­da­wał jej się grzecz­ny i sym­pa­tycz­ny. Dla­cze­go on go tak na­zy­wa?

– Nic pan tu nie po­ra­dzi – po­wie­dział są­siad Elii. – Pro­szę iść za mną, za­pro­wa­dzę pana w pewne miej­sce.

Drwal się za­wa­hał, a Sa­wion Dorem wy­ko­rzy­stał to i zbli­żył się kilka kro­ków.

– Nie podchodź – wy­sy­czał pła­czą­cy czło­wiek, a potem ze­rwał się do biegu. Sa­wion po­biegł za nim, po­dob­nie jak dziew­czyn­ka.

Drwal sta­nął nad brze­giem rzeki, jakby go­to­wał się do skoku.

– Oddam się nur­to­wi! – za­wo­łał. – Od­cza­ruj ich, bła­gam.

– Pro­szę odejść od wody. Pój­dzie pan ze mną w pewne miej­sce – na­le­gał Sa­wion.

– Nie. Nie ruszę się stąd, de­mo­nie.

Elia spoj­rza­ła na pana Do­re­ma i na chwi­lę za­trzy­ma­ło jej się serce. Na jego twa­rzy od­ma­lo­wał się taki ból i smu­tek, ja­kie­go nie wi­dzia­ła w całym swym życiu. Padł na ko­la­na.

– Pro­szę! – za­wo­łał. – Niech pan ze mną pój­dzie, a oni po­wró­cą. Musi pan tylko… musi – nie po­tra­fił się wy­sło­wić, co było do niego nie­po­dob­ne.

– Ni­g­dzie z tobą nie pójdę, de­mo­nie. Oddam się nur­to­wi, tak jak się uma­wia­li­śmy, a oni mają wró­cić do życia! – Drwal wszedł do rzeki po ko­la­na.

O kim on mówi? O czym obaj mówią?

Sa­wion Dorem spo­glą­dał na rozmówcę po­twor­nie smut­ny­mi ocza­mi. Był zdru­zgo­ta­ny.

– Har Ali­ton – wy­ce­dził przez za­ci­śnię­te zęby, za­ci­ska­jąc pię­ści ze zło­ści.

– Kto to jest Har Ali­ton? – spy­tał Hart.

– Na razie nikt. Niech pan za­pa­mię­ta to na­zwi­sko.

Męż­czy­zna wszedł głę­biej do rzeki, a silny, pły­ną­cy ku po­łu­dniu nurt po­rwał jego ciało.

Nagle zie­leń za­mie­ni­ła się w biel. Elia zna­la­zła się w zna­jo­mym miej­scu, tuż przy dro­dze astar­norc­kiej. Cały świat po­kry­wa­ła gruba war­stwa śnie­gu. Śro­dek zimy. Nie czuła jed­nak mrozu.

Cze­ka­ła przez chwi­le, za­sta­na­wia­jąc się, co po­cząć. Czy po­win­nam iść do domu? Wy­obra­zi­ła sobie, jaką ra­dość spra­wi Ka­io­wi i ro­dzi­com, gdy wróci do nich o wła­snych si­łach. Jest zima, ale która? Czy to, co do­pie­ro na­stą­pi? Jeśli tak, to czy mar­twi­li się, że tak długo mnie nie było? A może to któ­raś z prze­szłych zim? – zlę­kła się. Co jeśli w moim domu miesz­ka inna Elia i ro­dzi­ce mnie nie ze­chcą? Wtedy po­ja­dę do Kaia, do sto­li­cy, on mi uwie­rzy.

Ru­szy­ła w kie­run­ku domu. W wę­drów­ce prze­szka­dzał jej nie tylko śnieg, lecz rów­nież mgła, która wy­da­wa­ła się gęst­nieć z każdą chwi­lą. Elia upar­cie brnę­ła przed sie­bie, prze­ci­na­jąc wszech­obec­ną biel.

Z mgły wy­ło­ni­ła się bie­gną­ca ludz­ka syl­wet­ka.

Kai! – ucie­szy­ła się. A więc to przy­szła zima, ta, która do­pie­ro na­stą­pi, ina­czej by go tu nie było. Tuż za nim po­ja­wi­ła się ko­lej­na osoba. Artur! Obaj bie­gli przez śnieg, nie zwa­ża­jąc na jego głę­bo­kość. Bawią się, a Artur się uśmie­cha – zo­rien­to­wa­ła się. Bar­dzo ucie­szy­ło ją, że chło­pak otrzą­snął się po śmier­ci Asper.

Gdy jed­nak prze­biegł koło niej, Elia za­mar­ła z prze­ra­że­nia. Jego uśmiech był na­ry­so­wa­ny. Chło­piec nosił na twa­rzy pa­pie­ro­wą maskę, przed­sta­wia­ją­cą szy­der­czo uśmiech­nię­te usta. A w ręku trzy­mał nóż.

– Kai! – za­wo­ła­ła z ca­łych sił, lecz brat jej nie sły­szał. Ucie­kał przed Ar­tu­rem, brnął przez śnieg, wal­czył o życie. Elia sta­ra­ła się po­biec za nimi, lecz obie syl­wet­ki znik­nę­ły we mgle.

A potem zo­ba­czy­ła jasne, prze­bi­ja­ją­ce biel świa­tło i usły­sza­ła hałas, dziw­ny, znie­kształ­co­ny i bar­dzo nie­po­ko­ją­cy.

Czy Kai zgi­nął? Za­tka­ła usta, by nie krzyk­nąć. Znów le­ża­ła w swoim łóżku, bez­piecz­nie ukry­ta pod koł­drą. Próbowała poruszyć nogą, lecz bez skutku. Za­mknę­ła ze złością czer­wo­ną książ­kę i za­czę­ła się za­sta­na­wiać.

Czy rze­czy, które wi­dzia­łam, były praw­dzi­we? Miała ku temu wąt­pli­wo­ści. Artur nigdy by nie skrzyw­dził mo­je­go brata, są naj­lep­szy­mi przy­ja­ciół­mi. Być może to tylko zwy­kłe sceny, nie­praw­dzi­we jak bajki.

Za oknem wciąż padał deszcz. Elia pró­bo­wa­ła usnąć.

– Za­po­wia­da­ją ochło­dze­nie i opady śnie­gu – głos mamy do­bie­ga­ją­cy z są­sied­nie­go po­ko­ju, wy­wo­łał u Elii dreszcz prze­ra­że­nia.

A rano do­kład­nie spi­sa­ła wszyst­ko, co wi­dzia­ła, gdyż tak jej na­ka­zał śmiesz­ny, bro­da­ty pan ze snu.

 

 

Roz­dział 19

Kłu­sow­nic­two

 

Le­karz, który jako pierw­szy zba­dał Es­te­lę, młody, pulch­ny oku­li­sta, przez długi czas nie po­tra­fił wy­du­sić z sie­bie słowa.

Męż­czy­zna przyj­mo­wał w pry­wat­nym ga­bi­ne­cie miesz­czą­cym się w re­no­mo­wa­nej po­ra­stryj­skiej kli­ni­ce. To wła­śnie tam udał się Rost dzień po wy­pad­ku córki.

– Praw­dę mó­wiąc, po raz pierw­szy spo­tka­łem się z takim przy­pad­kiem. W obu gał­kach bra­ku­je siat­ków­ki. Nie po­tra­fię tego wy­tłu­ma­czyć. Nie­moż­li­we, by był to wynik urazu me­cha­nicz­ne­go.

Obie­cał skon­sul­to­wać się ze swym wy­kła­dow­cą z cza­sów stu­diów, wy­bit­nym pro­fe­so­rem, któ­re­go za­chwa­lał jako naj­lep­sze­go oku­li­stę w całej Asta­rii.

Było to nie­mal dwa ty­go­dnie temu. Dziś obaj le­ka­rze sie­dzie­li przed Ro­stem i Es­te­lą, go­rącz­ku­jąc się nad wy­da­niem dia­gno­zy.

Pro­fe­sor, star­szy męż­czy­zna o bia­łych jak śnieg wło­sach, był wy­raź­nie za­nie­po­ko­jo­ny.

– Siat­ków­ka nie może, tak po pro­stu znik­nąć – stwier­dził, przy­pa­tru­jąc się dziw­nie Ro­sto­wi. – To kil­ku­war­stwo­wa błona, o skom­pli­ko­wa­nej bu­do­wie. Nie mó­wiąc już o tym, że resz­ta oka jest nie­na­ru­szo­na.

Czy po­dej­rze­wa, że kła­mie­my? Że ro­bi­my sobie żarty?

– Nie po­tra­fię po­wie­dzieć, co było tego przy­czy­ną – kon­ty­nu­ował. – Pana córkę mo­że­my wpi­sać na listę ocze­ku­ją­cych na prze­szczep, lecz ten przy­pa­dek jest tak nie­ty­po­wy, że nie mogę za­gwa­ran­to­wać, jak prze­bie­gnie za­bieg.

– Zrób­cie to – roz­ka­zał Rost.

Es­te­la nie od­zy­wa­ła się ani sło­wem. Usły­szaw­szy o prze­szcze­pie, po­krę­ci­ła głową, jakby wie­dzia­ła coś, czego nie do­my­śla­li się le­ka­rze.

Gdy wracali do domu, tuż przed wjaz­dem do wio­ski Rost uj­rzał po­stać kro­czą­cą przez las – ciem­ną, chudą, przy­po­mi­na­ją­cą le­śne­go ducha na­wie­dza­ją­ce­go oko­licz­ne te­re­ny.

 Do­pie­ro po chwi­li roz­po­znał toż­sa­mość spa­ce­ro­wi­cza.

– Ber­nart – ode­zwał się do córki peł­nym urazu gło­sem.

– Co Ber­nart?

– Wraca lasem. Był u Al­we­na.

– I?

– To kpina w żywe oczy. Nie ro­zu­miem. Alwen to kry­mi­na­li­sta bez krzty ho­no­ru, a Bernart go od­wie­dza i wspie­ra. A ten po­mysł z prze­pro­wadz­ką? Wy­sze­dłem na dur­nia.

– Strasz­ne są twoje pro­ble­my, tato – od­par­ła sar­ka­stycz­nie Es­te­la. Za­wsty­dzo­ny Rost uznał, że dziew­czy­na ma do tego pełne prawo.

W ostat­nim cza­sie z jego córki od­pły­nę­ło całe życie. Dni spę­dza­ła sa­mot­nie w swoim po­ko­ju, rzad­ko wy­cho­dzi­ła z domu. Kai, Elia i Artur czę­sto ją od­wie­dza­li, lecz gdy chciał to zro­bić Marc, nie wpu­ści­ła go do po­ko­ju. Wójt pró­bo­wał z nią o tym po­roz­ma­wiać, lecz za­wsze za­my­ka­ła się w sobie. Wów­czas po­sta­no­wił wy­du­sić praw­dę od chło­pa­ka, lecz w nocy przy­śnił mu się Har Ali­ton. Przo­dek prze­ko­nał go, że młody Wol­ron jest bez winy. Za­pew­niał także, że jego ro­dzi­na prze­ży­wa wła­sne tra­ge­die i nie po­wi­nien go w tej chwi­li na­cho­dzić.

Po obie­dzie, gdy Es­te­la za­mknę­ła się w swoim po­ko­ju, wójt po­szedł po­roz­ma­wiać z Tro­se­nem Al­we­nem. Suzan Or­chid miała wpro­wa­dzić się do Gre­nie już za trzy dni i Rost wie­dział, że musi zro­bić wszyst­ko, by męż­czy­zna do tego czasu wy­niósł się z chat­ki.

Już z da­le­ka do­strzegł drew­nia­ny płot, który ota­czał bu­dy­nek. Tro­sen mu­siał go po­sta­wić przed kil­ko­ma dnia­mi. Na­prze­ciw­ko drzwi ru­de­ry znaj­do­wa­ła się furt­ka. Czy po­wie­sił na niej ta­blicz­kę ze swoim na­zwi­skiem? Po­mi­ja­jąc ogro­dze­nie, po­nu­re go­spo­dar­stwo nie zmie­ni­ło się od czasu, gdy wy­pro­wa­dzi­li się z niego ostat­ni drwa­le.

Pod­szedł do furt­ki i za­pu­kał w deskę.

Al­we­na nie było w domu, po­ja­wi­ła się za to jego żona, Kaite. Na rę­kach trzy­ma­ła rocz­ne­go synka, który wpa­try­wał się na Rosta nie­bie­ski­mi ocza­mi, uśmie­cha­jąc się słod­ko.

– Czemu nas na­cho­dzisz! – ko­bie­ta krzyk­nę­ła tak gło­śno, że Rost miał ocho­tę uciec. Muszę się uspo­ko­ić. Muszę być od­waż­ny.

Chłop­czyk wciąż się do niego uśmie­chał.

– Dla­cze­go… dla­cze­go tutaj? – wy­du­kał. – Czemu po pro­stu nie wy­je­dzie­cie?

– Wy­gna­łeś nas z wio­ski, a teraz chcesz nas przepędzić z tej ru­de­ry? Zo­sta­nie­my, choć­by tobie na złość.

– Wy­gna­łem tylko Tro­se­na, wy mo­gli­ście zo­stać – za­czął się tłu­ma­czyć, lecz wi­dząc wyraz twa­rzy ko­bie­ty, zmie­nił temat. – Za trzy dni wpro­wa­dza się…

– Wiem, kto się wpro­wa­dza. A ty wiedz, że Tro­sen się do niej nie zbli­ży.

Chłop­czyk nie­prze­rwa­nie śmiał się do niego. A może z niego? Nie po­tra­fię, niech już tu zo­sta­ną.

– Twój mąż nie ma prawa po­ja­wić się wio­sce. Jeśli to zrobi, za­wia­do­mi­my po­li­cję – poinformował ją i od­szedł od furt­ki.

– Rost! – za­wo­ła­ła, gdy zna­lazł się po­mię­dzy drze­wa­mi.

– Tak?

– Czy ty nie wi­dzisz, że ro­bisz źle? – spy­ta­ła i, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, ode­szła w kie­run­ku domu. Chłop­czyk po­ma­chał wójtowi na po­że­gna­nie.

Po po­wro­cie udał się na pię­tro, do córki. Es­te­la spała, więc wy­ko­rzy­stał oka­zję i wy­mknął się z Lydią do astar­noc­kie­go kina. Spę­dzi­li razem bar­dzo miły czas. Przez chwi­lę zdo­łał nawet za­po­mnieć o ostat­nim nie­szczę­ściu.

Gdy w bar­dzo do­brych na­stro­jach wró­ci­li do domu, Es­te­la sie­dzia­ła w sa­lo­nie, wpa­tru­jąc się w nich nie­wi­dzą­cy­mi ocza­mi.

Po­czuł strasz­ne wy­rzu­ty su­mie­nia, a Lydia sta­nę­ła w progu, nie wie­dząc, jak się za­cho­wać.

– Cie­szę się, że je­ste­ście szczę­śli­wi – po­wie­dzia­ła dziew­czy­na, wy­czu­wa­jąc ich skrę­po­wa­nie. – Opo­wie­cie mi film? Bar­dzo je lubię.

Wie­czór był nie­mal udany. Gdyby nie ten wy­pa­dek, był­bym teraz naj­szczę­śliw­szą osobą na świe­cie – stwier­dził, za­sy­pia­jąc w ra­mio­nach Lydii.

We śnie wy­brał się na wi­zy­tę do oku­li­sty. Szedł ciem­nym, ci­chym lasem, a każdy jego krok od­bi­jał się nie­po­ko­ją­cym echem. Ga­bi­net mie­ścił się w chat­ce Szwen­da­cza. Szwen­da­cza? A może po­wi­nie­nem ją na­zy­wać chat­ką Al­we­na? Nie był za­sko­czo­ny, wi­dząc, kto przyj­mo­wał dziś pa­cjen­tów. Har Ali­ton. Jego przo­dek lubił bawić się formą i na­wią­zy­wać tre­ścią snów do ak­tu­al­nych wy­da­rzeń z życia Rosta.

– Pro­szę, sia­daj, wnu­siu – za­pro­sił go do drew­nia­ne­go stołu. Na ścia­nach, oświe­tla­ne bla­dym, tań­czą­cym bla­skiem świe­cy, wi­sia­ły zdję­cia za­ło­ży­cie­li oraz człon­ków ro­dzi­ny Ali­to­nów. Całe wnę­trze ro­bi­ło prze­ra­ża­ją­ce wra­że­nie. Szwen­dacz mor­do­wał tu ludzi. Rost sta­rał się nie wpa­try­wać w ciem­ne za­ka­mar­ki, gdyż bał się uj­rzeć ludz­kie zwło­ki.

Utkwił wzrok w fo­to­gra­fii, która wy­da­wa­ła mu się wy­jąt­ko­wo ta­jem­ni­cza. Przed­sta­wia­ła po­stać ukry­tą w cie­niu. To ktoś z mojej ro­dzi­ny. Prze­ra­ża­ją­ca osoba.

– Pa­cjent numer pięć. Rost Ali­ton – wy­ce­dził Har. Ubra­ny był jak za­wsze w pięk­ny frak, lecz tym razem na­cią­gnął na niego biały far­tuch. – Dia­gno­za. Niby pa­trzy, ale nic nie widzi. Za­le­cam ko­rek­cję.

– Nie ro­zu­miem.

Na twa­rzy przod­ka tań­czy­ły cie­nie, ulot­ne kształ­ty, które zda­wa­ły się coś zna­czyć, lecz Rost nie po­tra­fił tego wy­chwy­cić.

– Co stało się mojej wnucz­ce? – za­py­tał z prze­ję­ciem Har Ali­ton.

– Wy­pa­dek. Ośle­pła.

– Wy­pa­dek, tak? A może ce­lo­we dzia­ła­nie? Kto chciał­by skrzyw­dzić taką słod­ką isto­tę? A może ten ktoś, oka­le­cza­jąc twoją córkę, chciał skrzyw­dzić cie­bie?

– Tro­sen Alwen?

– Tak, ale praw­da sięga głę­biej. – Har roz­siadł się wy­god­nie na drew­nia­nym krze­śle. – Tro­sen być może to wy­my­ślił, ale twoją córkę ośle­pił ktoś inny. Jego naj­lep­szy przy­ja­ciel. Ber­nart.

Rost po­now­nie spoj­rzał na mrocz­ne zdję­cie. Do­strzegł, że przed­sta­wia ob­li­cze Ber­nar­ta – chudą twarz, łysą głowa i nie­bie­skie oczy spo­glą­da­ją­ce na niego z nie­na­wi­ścią.

– Jest moim da­le­kim ku­zy­nem, twoim pra­pra­wnu­kiem, po­dob­nie jak ja. Dla­cze­go miał­by to zro­bić?

Har Ali­ton skrył twarz w dło­niach.

– Je­le­nie z po­bli­skie­go lasu są by­strzej­sze od cie­bie – wy­ce­dził przez palce. – Oni chcą cię znisz­czyć! Wi­dzia­łeś, jak Ber­nart szedł po­po­łu­dniu do Al­we­na? Tam razem spi­sku­ją. Alewn, Ber­nart i oczy­wi­ście One­lia Slant. Cała trój­ka to twoi wro­go­wie. – Prze­rwał na chwi­lę, dając wnu­ko­wi czas na zro­zu­mie­nie. – Wiesz, w jaki spo­sób Es­te­la stra­ci­ła wzrok? Ber­nart podał jej jakiś wywar, nie wiem, jaki, i napój ten spo­wo­do­wał u niej śle­po­tę. Stało się to w Astar­nort, w Urzę­dzie Mia­sta. Twój kuzyn ostat­nio czę­sto tam jeź­dził.

– Nie wie­rzę w to.

– Wiesz, dla­cze­go to Ber­nart jest wy­zna­czo­ny do brud­nej ro­bo­ty? Dla­te­go że zdy­cha na raka. Nie­dłu­go umrze i nie ma nic do stra­ce­nia. Nim jed­nak no­wo­twór wy­koń­czy jego, on wy­koń­czy cie­bie. Cała trój­ka pra­gnie cię znisz­czyć. Cie­bie, Es­te­lę i Suzan, gdy tylko się tu zjawi. Tro­sen to kry­mi­na­li­sta, który chce tu za­pro­wa­dzić wła­sne rządy. Sto­isz mu na dro­dze, Rost. Mo­ty­wa­cja po­zo­sta­łych jest trud­niej­sza do od­gad­nię­cia, lecz nie nie­moż­li­wa. Po­zo­sta­wiam to tobie.

– Nie wie­rzę, że Ber­nart to zro­bił.

– Czy kie­dy­kol­wiek cię okła­ma­łem?! – za­grzmiał zi­ry­to­wa­ny. – Za­wsze je­stem szcze­ry. Nie je­steś zbyt mądry, to ci to po­wie­dzia­łem. Je­steś szpet­ny jak prysz­cza­te dup­sko, i wła­śnie ci to mówię. Alwen i jego po­ma­gie­rzy chcą cię znisz­czyć? A więc to naj­szczer­sza praw­da! Po­wiedz, czy kie­dy­kol­wiek ci źle do­ra­dzi­łem? Cza­sa­mi je­stem dla cie­bie nie­przy­jem­ny, jak wtedy, gdy chcia­łeś zro­bić z miej­sca po­chów­ku park roz­ryw­ki, ale trosz­czę się o cie­bie i o moją wnucz­kę. Jeśli mi nie wie­rzysz, to złap Ber­nar­ta w sidła i go wy­py­taj.

– W jaki spo­sób?

– Zabaw się w kłu­sow­ni­ka. Do­słow­nie. W piw­ni­cy, w jed­nej ze sta­rych skrzyń znaj­dziesz mój stary po­trzask. Jest tak skon­stru­owa­ny, że nie można się z niego uwol­nić. Przed laty nie za­wsze po­lo­wa­ło się w hu­ma­ni­tar­ny spo­sób. Za­staw pu­łap­kę w miej­scu, gdzie prze­cha­dza się Ber­nart, a ja spra­wię, że wy­bie­rze od­po­wied­nią ścież­kę. Trze­ba dzia­łać, Rost, to my mu­si­my wy­ko­nać ko­lej­ny ruch! – Przo­dek wpa­try­wał się w niego w mil­cze­niu. – Na­stęp­ny, pro­szę! – za­wo­łał i wy­pro­sił Rosta za drzwi.

Dzień później wójt zadał Es­te­li kilka pytań. Ber­nard przed wy­pad­kiem rze­czy­wi­ście czę­sto przy­jeż­dżał do Urzę­du Mia­sta Astar­nort. Spo­ty­kał się z An­to­ve’em. Dziew­czy­na pod­słu­cha­ła frag­ment roz­mo­wy. Mieli po­dob­no za­ła­twiać „jakąś spra­wę”, roz­ma­wia­li też o ren­cie, którą wkrót­ce trze­ba bę­dzie za­cząć wy­pła­cać. Rost wy­słu­chi­wał tego zszo­ko­wa­ny. An­to­ve też jest w to za­mie­sza­ny. Po­wi­nie­nem był się tego spo­dzie­wać. Nie­pew­nym kro­kiem wy­szedł z sa­lo­nu.

 Piw­ni­ca skry­wa­ła prze­róż­ne skar­by pię­ciu po­ko­leń Ali­to­nów. Skrzy­nie zaj­mo­wa­ły jedną ze ścian, aż po sam sufit. Rost mógł­by przy­siąc, że przed laty do­kład­nie przej­rzał ich za­war­tość pod­czas po­rząd­ków. Coś mogło mi umknąć. Ale sidła? Tu nie było żad­nych sideł.

Jedna skrzy­nia kryła same ubra­nia, ko­lej­na stare na­czy­nia, a jesz­cze inna roz­ło­żo­ny na czę­ści za­byt­ko­wy rower. Od­na­lazł swoją ko­lek­cję z cza­sów stu­diów, na którą skła­da­ły się kol­czu­gi, hełmy, mie­cze i inne bro­nie. Ich wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia­ło wiele do ży­cze­nia, ale za to cena była swego czasu bar­dzo atrak­cyj­na. Z sen­ty­men­tu po­sta­wił tę skrzy­nię w innym miej­scu.

Od­na­lazł też obraz, który przed­sta­wiał sło­necz­ny dzień w ja­kiejś nad­mor­skiej, po­łu­dnio­wej wio­sce. Autor umie­ścił na płót­nie pro­me­na­dę, którą prze­cha­dza­li się uśmiech­nię­ci lu­dzie. W tle można było do­strzec kilka ma­łych, bia­łych dom­ków o pła­skich da­chach i frag­ment linii brze­go­wej koń­czą­cy się syl­wet­ką od­le­głej la­tar­ni mor­skiej. Morze było nie­spo­koj­ne, fale biły o brze­gi, pie­niąc się wście­kle.

Obraz ten wi­siał kie­dyś w sa­lo­nie.

Przy­po­mniał sobie scenę z dzie­ciń­stwa. Wpa­try­wał się w to dzie­ło, a oj­ciec coś po­wie­dział. Coś o Harze Ali­to­nie. Nie po­tra­fił sobie przy­po­mnieć tych słów. Czy to teraz ważne? Miał dziw­ne wra­że­nie, że tak.

Rost spo­glą­dał w obraz jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny. W wo­dzie jest czło­wiek – zdał sobie spra­wę. Dziw­ne. Nigdy go nie za­uwa­ży­łem. Ciem­na plama w kształ­cie ludz­kiej syl­wet­ki nie da­wa­ła mu spo­ko­ju. To­pie­lec? Nie, bar­dziej roz­bi­tek. Chyba pły­nie do brze­gu. A może to wcale nie jest czło­wiek? Może to tylko cień na wo­dzie, chwi­lo­we uło­że­nie fal.

Wy­niósł obraz z piw­ni­cy i po­sta­wił w sa­lo­nie.

Po dłu­gich po­szu­ki­wa­niach w końcu od­na­lazł sidła. Choć stare, wciąż wy­da­wa­ły się ostre. Nie wie­dział, czy sta­lo­we zęby po­kry­te są rdzą czy za­schnię­tą krwią.

Co ja robię? A jeśli on się wy­krwa­wi? Co wtedy? – Wie­dział co. Wów­czas nie skrzyw­dzi już wię­cej mojej córki – od­po­wie­dział sam sobie. Prze­stra­szył się tej myśli.

To nie tak. Nie chcę go prze­cież zabić. Wy­py­tam go tylko.

Był jesz­cze jeden nie­po­ko­ją­cy pro­blem. Usta­wię sidła i co dalej? Będę tam cho­dził co go­dzi­nę i spraw­dzał, czy Ber­nart się zła­pał? Przy­dał­by się jakiś punkt ob­ser­wa­cyj­ny. I wtedy przy­po­mniał sobie o pu­stej po­sia­dło­ści Al­we­na – naj­wyż­szym bu­dyn­ku w Gre­nie. Gdy­bym za­ło­żył sidła w punk­cie wi­docz­nym z tego domu, wszyst­ko sta­ło­by się prost­sze.

I tak uczy­nił. Usta­wił pu­łap­kę w miej­scu, w któ­rym kie­dyś wiła się ścież­ka pro­wa­dzą­ca do chat­ki drwa­li. Za­ro­sła przed laty, lecz Ber­nart wciąż jej uży­wał. Przy­krył po­trzask ga­łę­zia­mi i udał się do opusz­czo­ne­go domu. Usiadł przed oknem i cze­kał. Córce po­wie­dział, że cały dzień bę­dzie pra­co­wał w Astar­nort, a ona skwi­to­wa­ła to lek­ce­wa­żą­cym ski­nie­niem.

Dom Al­we­na miał aż sześć pokoi, kuch­nię i dwie ła­zien­ki. Oprócz par­te­ru i dwóch pię­ter, znaj­do­wał się tu też ma­lut­ki strych. Tro­sen nie miał jed­nak ocho­ty tam wcho­dzić. Czło­wiek, który miesz­kał tu jako pierw­szy, sprze­da­jąc gmi­nie miesz­ka­nie, po­zo­sta­wił całe ume­blo­wa­nie i wójt mu­siał przy­znać, że miał zna­ko­mi­ty gust. Suzan się tu spodo­ba. Za­słu­ży­ła na ten dom po tym, co spo­tka­ło ją z rąk tego po­two­ra.

Mi­nę­ła go­dzi­na, o któ­rej Ber­nart po­wi­nien wró­cić z po­ło­wu. Czas płyną ab­sur­dal­nie wolno, jakby ktoś zło­śli­wy spo­wal­niał wska­zów­ki ze­ga­rów. Rost za­czął się nie­cier­pli­wić, wo­lał­by tu nie spę­dzać ca­łe­go ty­go­dnia.

W po­ko­ju, w któ­rym się znaj­do­wał, wi­siał obraz przed­sta­wia­ją­cy por­tret ład­nej ko­bie­ty. Rost przyj­rzał mu się uważ­nie.

– Ci lu­dzie są szczę­śli­wi, bo ich wio­skę pro­wa­dzi mądry czło­wiek – usły­szał głos ojca. Znów był dziec­kiem i stał w sa­lo­nie swego domu. – Taki był Har Ali­ton, mój pra­dzia­dek, mądry wójt i dobry czło­wiek. Rzą­dził uczci­wie i nigdy nie zro­bił­by ni­ko­mu krzyw­dy.

Rosta ogar­nę­ły nagłe wąt­pli­wo­ści. Pod­szedł do okna i za­trzy­mał swój wzrok na domu Efet­nów. Stał tam, w ob­ni­że­nia te­re­nu, ni­czym zwie­rzę zła­pa­ne w pu­łap­kę. Mu­siał na­tych­miast do­wie­dzieć się praw­dy.

Tyana Efetn bu­ja­ła się w swym fo­te­lu, słu­cha­jąc radia.

– Ładna pio­sen­ka – stwier­dzi­ła, wsłu­chu­jąc się w roc­ko­wy utwór, który Ro­sto­wi wy­da­wał się zwy­kłym ha­ła­sem.

– Znała pani Hara Ali­to­na, praw­da? Jaki on był? – spy­tał.

– Glo­ria! Podaj nam fla­szecz­kę! Bę­dzie­my roz­ma­wiać o daw­nych cza­sach – za­wo­ła­ła we­so­ło dzie­więć­dzie­się­cio­lat­ka, klasz­cząc w dło­nie. – Ty je­steś Rost Ali­ton, tak?

– Zga­dza się.

– Zna­łam wielu Ali­to­nów.

– Nie wąt­pię.

Glo­ria przy­nio­sła lamp­ki i na­la­ła im trun­ku, a gdy chcia­ła za­brać bu­tel­kę, sta­rusz­ka się ob­ru­szy­ła. Na­stęp­nie wy­pi­ła dusz­kiem całe wino, a na jej twa­rzy po­ja­wił się ru­mie­niec.

– Har to był taki miły czło­wiek. Ta jego żona była nie­do­bra, ale on był dobry.

– Co zna­czy dobry?

– A na przy­kład mie­li­śmy w wio­sce głup­ka, to był dzie­ciak pierw­sze­go Wol­ro­na. Wszy­scy się z niego śmia­li, lecz nigdy Har. – Po­gro­zi­ła po­marsz­czo­nym pal­cem. – Za­miast z niego szy­dzić, jak ro­bi­li to inni, brał go na ko­la­na i opo­wia­dał bajki. Trak­to­wał jak swo­je­go.

Rosta ogar­nia­ły coraz więk­sze wąt­pli­wo­ści.

– Opi­sze mi pani do­kład­nie jego cha­rak­ter? Za­wsze my­śla­łem, że za­ło­ży­ciel był zło­śli­wy i wy­bu­cho­wy.

– Ależ skąd! To był miły, spo­koj­ny czło­wiek, taki fleg­ma­tycz­ny, można by po­wie­dzieć. Nie był zło­śli­wy. Lubił ludzi. I zwie­rzę­ta. Ho­do­wał ja­kieś tam zwie­rza­ki, nie po to, by je zjeść, ale dla­te­go, że tak je ko­chał.

Ro­sto­wi za­czę­ły drżeć ręce. Czy moż­li­we, by czło­wiek zmie­nił się po śmier­ci?

Glo­ria Efent po­ja­wi­ła się w po­ko­ju.

– Szedł pan Ber­nart – za­ko­mu­ni­ko­wał matce.

Rost usły­szał, jak bije mu serce.

– O! Ber­nart to taki miły czło­wiek – za­chwy­ci­ła się sta­rusz­ka. – Czy był w tym urzę­dzie za­ła­twić mi tę spe­cjal­ną rentę?

– Nie wiem. Nie roz­ma­wia­łam z nim. Minął dom Tra­stów i po­szedł w kie­run­ku lasu – od­po­wie­dzia­ła Glo­ria.

Rost ze­rwał się na rów­nie nogi. Po­że­gnał się beł­ko­tli­wie i po­biegł w kie­run­ku miej­sca, w któ­rym za­sta­wił pu­łap­kę. Boże, co ja zro­bi­łem? Serce biło mu jak sza­lo­ne, gdy sta­rał się od­na­leźć wśród drzew ludz­ką syl­wet­kę. Nie było to łatwe. Jego kuzyn był chudy jak pień sosny i blady ni­czym ko­ro­wi­na brzo­zy.

W końcu go zo­ba­czył, jak kro­czy nie­wi­docz­ną ścież­ką, gdzie czy­hał na niego po­trzask.

– Ber­nart! – wójt za­wo­łał tak gło­śno, że roz­bo­la­ło go gar­dło.

Męż­czy­zna od­wró­cił się za­sko­czo­ny.

– Witaj, Rost – przy­wi­tał się i po­dra­pał po łysej gło­wie.

Wójt pod­biegł zdy­sza­ny. Nie wie­dział, co ma po­wie­dzieć.

– Od­pro­wa­dzę cię – wy­du­kał.

– No do­brze – od­parł ze szcze­rym uśmie­chem.

To był naj­dziw­niej­szy kwa­drans w życiu Rosta. Po­pro­wa­dził Ber­nar­ta inna drogą, aż po samą chat­kę. Jego krew­ny pew­nie za­sta­na­wiał się, co to ma zna­czyć, lecz o nic nie pytał. Roz­ma­wia­li o głu­po­tach, zu­peł­nie jakby znów mieli po kil­ka­na­ście lat. Rost mu­siał przy­znać, że było to sym­pa­tycz­ne do­świad­cze­nie. Ber­nart miał tak ra­do­sne uspo­so­bie­nie, że gdyby nie zmia­ny w wy­glą­dzie, nikt by nie przy­pusz­czał, że cięż­ko cho­ru­je.

Dla­cze­go wy­brał Al­we­na, skoro to zły czło­wiek? A może się mylę? Może Alwen po­peł­nił kie­dyś błąd, lecz od tam­te­go czasu się zmie­nił?

Wsty­dził się tego, co chciał zro­bić.

Od­szu­ka­nie pu­łap­ki oka­za­ło się nie­ła­twe. Po pew­nym cza­sie Rost wpadł w pa­ni­kę. Bał się, że nie od­naj­dzie sideł, że sam w nie wpad­nie lub znaj­dzie w nich za­klesz­czo­ną ofia­rę. Jeśli bę­dzie mu sprzy­jać mu szczę­ście, okaże się nią zwie­rzę.

Mar­twił się nie­po­trzeb­nie. Od­na­lazł sidła i za­trza­snął je na ga­łę­zi, a na­stęp­nie dys­kret­nie wy­rzu­cił do śmie­ci. Wró­cił do domu. Po­sta­no­wił, że wie­czo­rem za­bie­rze córkę do Lydii.

Tej nocy przy­śnił mu się kosz­mar.

Szedł przez ciem­ny las, w kie­run­ku chat­ki, i zła­pał się we wła­sne sidła. Z za­klesz­czo­nej nogi pły­nę­ła krew czar­na jak bez­gwiezd­na noc; czuł strasz­li­wy ból.

Har Ali­ton wy­ło­nił się z lasu ni­czym kłu­sow­nik, do­glą­da­ją­cy swej ofia­ry. Nie był za­do­wo­lo­ny z ob­ro­tu spraw.

– Źle cię oce­ni­łem, Rost – stwier­dził. – Uwa­ża­łem, że je­steś głupi, ale to, co uczy­ni­łeś, prze­szło moje naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Ty je­steś naj­więk­szym de­bi­lem w hi­sto­rii Gre­nie! A wierz mi, żyli tu nie­li­si kre­ty­ni. Do cho­le­ry, wy­ja­śnij mi, co tym razem zro­dzi­ło się w two­jej ka­pu­ścia­nej gło­wie!

– Je­steś kłam­cą – stwier­dził, pa­trząc mu w oczy. Noga pa­li­ła go żywym ogniem. Ledwo mógł for­mu­ło­wać słowa. – Har Ali­ton był zu­peł­nie innym typem czło­wie­ka. Kim je­steś?

– Wiesz, co teraz się sta­nie? Oni cię za­bi­ją, Rost. Za­bi­ją Suzan. Za­bi­ją Es­te­lę!

– Kim je­steś, że muszę cię słu­chać? Podaj swoje imię.

Męż­czy­zna o wy­glą­dzie jego pra­pra­dziad­ka za­śmiał się w taki spo­sób, że Rosta prze­szył dreszcz.

– Do­brze. Niech tak bę­dzie. Idź wła­sną ścież­ką. Po­wo­dze­nia. Mam jed­nak osta­nie ży­cze­nie. To nic wiel­kie­go.

– Mów, ale nie licz, że je speł­nię.

– Gdy wpro­wa­dzi się Suzan, kup jej kwiat na po­wi­ta­nie. Może być or­chi­dea. Wiesz, taka gra słów.

– Zro­bię to. A teraz mnie zo­staw.

– Do zo­ba­cze­nia. Może. Kie­dyś.

Od­szedł, zo­sta­wia­jąc Rosta wy­krwa­wia­ją­ce­go się w si­dłach, umie­ra­ją­ce­go w środ­ku ciem­ne­go lasu.

Umó­wio­ne­go dnia Suzan przy­je­cha­ła małym do­staw­czym vanem. Rost zdzi­wił się, że przy­wio­zła tak nie­wie­le rze­czy. Pod­szedł do niej i wrę­czył kwiat. Uśmiech­nę­ła się na jego widok.

– Pięk­ny, dzię­ku­ję.

– Suzan, na wstę­pie muszę ci coś wy­znać. Tro­sen Alwen. On… wy­pro­wa­dził się, ale za­miesz­kał nie­da­le­ko stąd. W lesie. Wciąż tu jest.

Był go­to­wy na każdą re­ak­cję, włącz­nie z uciecz­ką ko­bie­ty, co by­ło­by jego ko­lej­ną spek­ta­ku­lar­ną po­raż­ką. Ona jed­nak nie wy­da­wa­ła się prze­stra­szo­na. Czy wła­śnie się uśmiech­nę­ła? Rost od­rzu­cił tę myśl. Za­pro­wa­dził ją do no­we­go domu.

 

 

Roz­dział 20

Bo­le­sna praw­da

 

Z nieba za­czął sypać śnieg – białe płat­ki tań­czy­ły nie­śmia­ło wśród desz­czu jakby za­wsty­dzo­ne, że na­tu­ra na­ka­za­ła im od­wie­dzić Gre­nie tak wcze­śnie.

Artur Wol­ron stał w oknie swego domu, ob­ser­wu­jąc ten nie­spo­dzie­wa­ny po­go­do­wy spek­takl. Oscy­lu­ją­ca wokół zera stop­ni tem­pe­ra­tu­ra spra­wia­ła, że spły­wa­ją­ca z dachu woda two­rzy­ła dłu­gie, ostre sople. Ko­niec wrze­śnia i już tak zimno. To bę­dzie mroź­na zima.

Wuj Viset i Marc kłó­ci­li się o coś za­wzię­cie. Prze­stań­cie, boli mnie głowa. Wuj na­zwał jego brata nie­wdzięcz­ni­kiem i wy­po­mi­nał mu wy­pa­dek Es­te­li. Marc za­rzu­cał krew­ne­mu, że w ostat­nich dniach cał­ko­wi­cie prze­stał pra­co­wać i całe dnie spę­dzał na ka­na­pie, oglą­da­jąc te­le­wi­zję. Co pe­wien czas wuj ci­skał w Ar­tu­ra py­ta­niem, sta­ra­jąc się wcią­gnąć go do kłót­ni. Bez skut­ku. Czy ma na­dzie­ję, że wezmę jego stro­nę? Marc rów­nież na to liczy. Obaj będą mieć do mnie żal. Nic go to nie ob­cho­dzi­ło.

Usiadł przy stole i za­czął bawić się talią kart. Wy­lo­so­wał kilka z nich. Czwór­ka. Dama. Piąt­ka. Król. Walet. As. Po­mie­szał je wszyst­kie i wy­rzu­cił precz.

Wuj i Marc nie prze­sta­wa­li prze­rzu­cać się obe­lga­mi.

Czy spa­da­ją­cy sopel mógł­by kogoś zabić? – za­sta­no­wił się, spo­glą­da­jąc na okno, za któ­rym za­ma­rza­ją­ce na­cie­ki za­czę­ły przy­po­mi­nać kra­tow­ni­cę ja­kie­goś lo­do­we­go wię­zie­nia. Może wy­pro­szę ich na ze­wnątrz, staną pod da­chem i przy odro­bi­nie szczę­ścia będę mieć dziś świę­ty spo­kój.

Wczo­raj­sza nie­dzie­la rów­nież nie była do­brym dniem. Marc wy­mknął się gdzieś z Kaiem, a żaden z nich nie pi­snął mu nawet słów­ka. Bar­dzo go to za­bo­la­ło. Wró­ci­li bar­dzo późno, w pod­łych na­stro­jach. Usły­szał tylko frag­ment roz­mo­wy, którą to­czy­li przed domem.

– … dla­te­go, że po­sze­dłeś ze mną. Jeśli się zde­cy­du­ję, to za ty­dzień pójdę sam – po­wie­dział jego brat.

– Jak chcesz – od­parł Kai, po czym się po­że­gna­li.

Nie miał po­ję­cia, co oni kom­bi­nu­ją. Dziś w szko­le pró­bo­wał do­wie­dzieć się praw­dy, lecz Kai go zbył. Póź­niej na­stą­pił ciąg po­twor­nie dłu­gich, mo­no­ton­nych lek­cji. Pod­czas jed­nej z nich Rafn, ko­rzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści na­uczy­cie­la, pod­szedł do okna i ule­pił śnież­ną kulkę. Wy­gło­sił krót­kie prze­mó­wie­nie, w któ­rym za­zna­czył, że to pierw­szy taki rzut w tym roku i do­ma­gał się braw. Gdy po­ja­wi­ły się pierw­sze nie­śmia­łe okla­ski, rzu­cił śnież­ką w Ar­tu­ra. Tra­fił w Kaia.

Jego przy­ja­ciel wstał, chwy­cił Rafna za fraki i wsa­dził mu głowę w ośnie­żo­ny pa­ra­pet. Artur był pe­wien, że szkol­ny prze­śla­dow­ca za chwi­lę otrzy­ma dar­mo­wą lek­cję la­ta­nia, lecz Kai miał wi­docz­nie dzień do­bro­ci i pu­ścił go po chwi­li.

Rafn wyżył się na Ar­tu­rze pod­czas na­stęp­nej prze­rwy. Ude­rzył go w twarz, a na­stęp­nie kazał sobie za­pła­cić trzy­dzie­ści astrów mie­sięcz­ne­go ha­ra­czu. Chło­piec obie­cał, że zbie­rze tę sumę, choć nie miał po­ję­cia, jak to zrobi. Całe za­cho­mi­ko­wa­ne z pracy u Sqona pie­nią­dze do­ło­żył do po­grze­bu Asper.

Marc i wuj prze­szli do fazy cięż­kich wy­zwisk.

Od dnia śmier­ci sio­stry coś się w nim zmie­ni­ło. Cza­sem do­pa­da­ła go dziw­na znie­czu­li­ca, innym razem czuł takie emo­cje, że o mało nie roz­sa­dzi­ło go od środ­ka. Rost nie po­tra­fił tego wy­ja­śnić. Na nie­któ­re spra­wy za­czął pa­trzeć zu­peł­nie ina­czej. Od­czu­wał rze­czy, któ­rych nie czuł wcze­śniej. Łapał się na tym, że po­sia­da wie­dzę, któ­rej mieć nie po­wi­nien.

Przy­po­mi­na­ło to hi­sto­rię, którą kie­dyś opo­wie­dział mu oj­ciec. W ro­dzi­nie Tra­stów – był to licz­ny klan za­miesz­ku­ją­cy ulicę Es­tro­va – za­cho­ro­wa­ła przed laty ko­bie­ta. Artur nie pa­mię­tał jej imie­nia. Pew­nie sio­stra lub ciot­ka pani Kolii. Ko­bie­cie, jako jed­nej z pierw­szych osób w całej Asta­rii, prze­szcze­pio­no serce. Wró­ci­ła do zdro­wia. I zmie­ni­ła się nie do po­zna­nia. Za­czę­ła jadać rze­czy, któ­rych wcze­śniej nie lu­bi­ła, słu­chać mu­zy­ki, któ­rej wcze­śniej nie słu­cha­ła, wsta­wać wcze­śnie rano, choć za­wsze lu­bi­ła sobie po­spać.

Za­in­try­go­wa­na, od­szu­ka­ła in­for­ma­cje o życiu dawcy. Było tak, jak się spo­dzie­wa­ła. Serce prze­ka­za­ło jej oso­bo­wość tego czło­wie­ka.

Artur czuł się po­dob­nie jak tamta ko­bie­ta. Wie­dział, że nie jest taki jak daw­niej. A może to tylko złu­dze­nie, szok po śmier­ci Asper.

Marc prze­rwał kłót­nie i za­czął go­to­wić się do wyj­ścia.

– Artur, wrócę późno – rzu­cił.

Po chwi­li wy­mknął się też wuj Viset. Chło­pak zo­stał sam w domu.

Wło­żył kurt­kę, za­mknął drzwi i wy­szedł na ulicę Pierw­szych Osad­ni­ków. Za­sta­na­wiał się, czy po­zo­sta­li wzię­li swoje klu­cze, lecz po na­my­śle, do­szedł do wnio­sku, że nic go to nie ob­cho­dzi.

Ulicę po­kry­wa­ła cien­ka war­stwa śnie­gu. Więk­sze par­tie bieli do­strzegł na da­chach domów Oxów, Qu­ar­tów i Lydii. Prze­mknął obok nich w kie­run­ku po­sia­dło­ści Ali­to­nów, mi­ja­jąc za­pi­ja­czo­ne­go Hol­be­sa, który stał pod skle­pem, nie przej­mu­jąc się śnie­ży­cą.

Es­te­la mu­sia­ła być sama, gdyż oso­bi­ście otwo­rzy­ła mu drzwi. Artur za­pro­po­no­wał, że przy­trzy­ma ją za rękę w dro­dze na pię­tro.

– Co u cie­bie? – spy­tał, gdy dziew­czy­na usia­dła na łóżku.

– Bez­na­dziej­nie. A u cie­bie?

– Nie le­piej.

W po­ko­ju było ciem­no, dusz­no i pa­no­wał okrop­ny ba­ła­gan. Sto­ją­ce na pa­ra­pe­cie radio rzę­po­li­ło ra­do­śnie, wy­da­wa­ło się, że jest w nim wię­cej życia niż w nich oboj­gu.

– My­ślisz, że to wszyst­ko spo­ty­ka nas z ja­kie­goś po­wo­du? – spy­ta­ła dziew­czy­na. – Jest w tym jakiś wyż­szy cel?

Artur dzię­ko­wał za mu­zy­kę, która uchro­ni­ła ich od nie­zręcz­nej ciszy. Bar­dzo się de­ner­wo­wał.

– Cel? Cel jest, taki żeby mnie wy­koń­czyć. Naj­pierw za­bra­no mi ro­dzi­ców. Mój je­dy­ny przy­ja­ciel wy­je­chał setki ki­lo­me­trów. Naj­więk­szy psy­chol w szko­le wy­brał mnie na swoją ulu­bio­ną ofia­rę, dla­te­go że po­cho­dzę ze wsi. Moją sio­strę za­bi­to z mojej winy. A cie­bie spo­tka­ła ta tra­ge­dia. – Gdy wszyst­kie słowa wy­pły­nę­ły z jego ust, za­czerp­nął głę­bo­ki od­dech.

Es­te­la za­czę­ła pła­kać. Chło­piec zbli­żył się do niej. Wie­dział, że teraz każde słowo bę­dzie przy­cho­dzić mu z tru­dem.

– Wiesz, mi wcale nie prze­szka­dza, że nie wi­dzisz. Mógł­bym się tobą za­opie­ko­wać, gdy­byś się zgo­dzi­ła… ja… chciał­bym być przy tobie.

Es­te­la nie od­zy­wa­ła się przez chwi­lę. Radio za­czę­ło grać ko­lej­ną we­so­łą pio­sen­kę.

– Nie zro­zum mnie źle. W tej chwi­li nie mam ocho­ty na nic. Artur, ja nawet obiad muszę w sie­bie wmu­szać. Ja… zro­zum.

Zro­zu­miał. Ile jesz­cze ta­kich mo­men­tów czeka mnie w życiu?

Wró­cił do miesz­ka­nia cał­kiem roz­bi­ty. Po­szedł do po­ko­ju, w któ­rym spę­dził całe dzie­ciń­stwo. To w nim Asper bu­dzi­ła go, gdy razem wy­bie­ra­li się do szko­ły. To tutaj wie­czo­ra­mi grali i ba­wi­li się z Mar­cem. To na tym łóżku Asper pi­sa­ła w swym ró­żo­wym pa­mięt­ni­ku. Artur i Marc nie mieli prawa do niego za­glą­dać. Jego sio­strzycz­ka chwy­ta­ła go w swe małe rącz­ki i cho­wa­ła przed nimi.

Bra­ko­wa­ło mu jej tak bar­dzo, że otwo­rzył szaf­kę i wyjął pa­mięt­nik. Była to książ­ka, za­my­ka­na na sym­bo­licz­ną kłód­kę. Z okład­ki uśmie­chał się miś, ści­ska­ją­cy wiel­kie serce. Artur ni­g­dzie nie zna­lazł klu­cza, po­szedł więc po ob­cąż­ki i usu­nął za­bez­pie­cze­nie.

Asper była bar­dzo zdol­na i na­uczy­ła się pisać w wieku pię­ciu lat. Jakiś czas póź­niej tata kupił jej ten pa­mięt­nik na uro­dzi­ny. Chło­piec otwo­rzył na pierw­szej stro­nie.

„PA­MIĘT­NIK ASPER WOL­RON” – ob­wiesz­cza­ły wiel­kie, czer­wo­ne li­te­ry, umiesz­czo­ne dzie­cię­cym pi­smem.

Prze­wró­cił na drugą stro­nę. „Ja i Marc i Artur i tata by­li­śmy w parku. Tata kupił nam ciast­ka.” – gło­si­ła no­tat­ka z je­de­na­ste­go lu­te­go 1988 roku.

Artur sta­rał sobie przy­po­mnieć tam­ten dzień. Bez­sku­tecz­nie. Wiele razy jeź­dzi­li z tatą do Astar­nort. Wiele razy ku­po­wał im ciast­ka. Za­czął pła­kać.

Ko­lej­ne wpisy do­ty­czy­ły prze­róż­nych, wspa­nia­le ma­ło­istot­nych spraw. Czy­tał je wszyst­kie, mając przed ocza­mi człon­ków ro­dzi­ny, któ­rych utra­cił.

Do­szedł do maja roku 1989 – daty śmier­ci ojca i aresz­to­wa­nia mamy. Wy­da­rze­nie to za­owo­co­wało okre­sem, w który nie po­ja­wi­ły się żadne wpisy. W końcu jed­nak jego sio­stra  po­sta­no­wi­ła coś za­no­to­wać. Artur prze­czy­tał no­tat­kę i za­tkał ręką usta. Zdu­sił swój krzyk, wgry­za­jąc się dłoń. Boże, nie. Niech to nie bę­dzie praw­da. Nie, pro­szę.

 Prze­czy­tał ko­lej­ny. I jesz­cze jeden. Prze­czy­tał je wszyst­kie. Był to ból tak wiel­ki, jak w dniu śmier­ci taty. Tak wiel­ki, jak w dniu śmier­ci sio­stry.

Boże, jak mo­gli­śmy być aż tak ślepi?

Za­czął się trząść. Za oknem śnieg sypał coraz moc­niej. Sta­ro­żyt­ni Asta­rzy roz­wią­zy­wa­li nie­po­ro­zu­mie­nia w po­je­dyn­ku, nie za­wsze na śmierć i życie, cza­sa­mi w za­wo­dach, ta­kich jakby spor­to­wych. Wiesz, jakie mu­sie­li mieć wów­czas pole do nad­użyć?  – przy­po­mniał sobie wła­sne słowa. Wie­dział już, co zrobi.

Po­trze­bu­ję kilku rze­czy. Za­brał się za przy­go­to­wa­nia.

Wuj Viset wró­cił trzy go­dzi­ny póź­niej. Z jego kurt­ki kapał roz­to­pio­ny śnieg, two­rząc ka­łu­że na pod­ło­dze ko­ry­ta­rza. Był w pod­łym na­stro­ju, co nie uła­twia­ło Ar­tu­ro­wi za­da­nia.

Krew­ny usiadł przy ku­chen­nym stole i cięż­ko wes­tchnął.

– Pier­do­lo­na zima wy­koń­czy nas wszyst­kich – skwi­to­wał, pa­trząc na za­mieć.

– Wuju, uwa­żam, że masz rację co do Marca – po­wie­dział Artur i usiadł na­prze­ciw­ko męż­czy­zny. Po­sta­wił na stole dwa kufle wy­peł­nio­ne piwem. Ich widok ucie­szył Vi­se­ta.

– Nie je­stem prze­ko­na­ny, czy po­wi­nie­neś pić w tym wieku, ale skoro sta­wiasz, niech ci bę­dzie – stwier­dził, po czym po­cią­gnął spory łyk trun­ku. – Gdyby zo­ba­czy­li nas teraz twoi ro­dzi­ce, pew­nie by mnie za­tłu­kli.

– Nie widzą i nie zo­ba­czą – stwier­dził gorz­ko. – A skoro już je­ste­śmy przy spra­wach ro­dzin­nych – za­czął Artur – po­roz­ma­wiaj­my o tym.

Po­ło­żył pa­mięt­nik Asper na stole tak ostroż­nie, jakby były to stu­let­nie re­li­kwie. Zdez­o­rien­to­wa­ny wuj wle­pił wzrok w ró­żo­wą ksią­żecz­kę.

– Co to jest? – spy­tał.

– Nie wiesz?

– Nie wiem.

– Po­zwól, że ci prze­czy­tam. Po­mi­nę kilka stron, gdyż nie chce­my tu prze­sie­dzieć ca­łe­go dnia, praw­da? Za­cznij­my od wpisu z dnia pięt­na­ste­go sierp­nia 1989 roku. – Artur otwo­rzył na tej dacie i za­czął czy­tać: – „Wuj Viset przy­szedł do mnie, gdy by­li­śmy sami w domu. Marc i Artur byli w warsz­ta­cie. Bar­dzo mnie bo­la­ło.” – Prze­rwał, po­śli­nił palec i prze­ło­żył na ko­lej­ną stro­nę. – A teraz wpis z dwu­dzie­ste­go trze­cie­go sierp­nia: – „Wuj znów przy­szedł do mnie. Po­wie­dział, żebym ni­ko­mu nie mó­wi­ła, co ro­bi­my, ina­czej zrobi mi to, co zro­bił tacie. Mówił, że to czary.” Jest tego wię­cej. Czy­tać dalej?

Wuj Viset sie­dział w mil­cze­niu, wpa­tru­jąc się w niego z uśmie­chem. Śmie­je się. Od śmier­ci Asper nie uśmiech­ną­łem się ani razu, choć za­wsze byłem ra­do­sną osobą. Nigdy już tego nie zro­bię. A on się śmie­je, tak po pro­stu.

– Smar­ku­la coś sobie wy­my­śli­ła – stwier­dził od nie­chce­nia i po­cią­gnął ko­lej­ny łyk piwa.

– Ależ oczy­wi­ście – Artur wy­szcze­rzył zęby w ge­ście, który mo­gło­by być szy­der­czym uśmie­chem, gdyby tylko wciąż po­tra­fił się uśmie­chać. – Jeden mądry czło­wiek na­uczył mnie, że w spra­wach złych ludzi na­le­ży po­stę­po­wać w pe­wien okre­ślo­ny spo­sób. Kwe­stia tego, co ro­bi­łeś mojej sio­strze, jest jasna, po­roz­ma­wiaj­my teraz o moich ro­dzi­cach.

Wuj Viset się ro­ze­śmiał. Wie, że jeden z nas nie wyj­dzie stąd żywy.

– Do­brze. Po­wiem, sko­roś taki cie­kaw­ski. To była ta ko­bie­ta. Ura­to­wa­łem ją z je­zio­ra, a ona obie­ca­ła speł­nić moje trzy ży­cze­nia. Tak się cie­szy­ła, mogąc to zro­bić. Mó­wi­ła, że ma sen­ty­ment do na­szej ro­dzi­ny, choć za cho­le­rę nie wiem, o co jej mogło cho­dzić. – Po­cią­gnął ko­lej­ny łyk.

– Zro­bić co?

– Sprząt­nę­ła two­je­go ojca i wro­bi­ła w to twoją matkę. Dwa ży­cze­nia. Trze­cie zo­sta­wi­łem sobie na czar­ną go­dzi­nę. I wiesz, co jest naj­śmiesz­niej­sze? Pró­bo­wa­łem ją ura­to­wać. Asper. Po­sze­dłem nad je­zio­ro i po­wie­dzia­łem, że ma do nas wró­cić, a ta kurwa pier­do­li­ła coś, że ży­cze­nia nie mogą do­ty­czyć prze­szło­ści.

– Chcia­łeś, by wró­ci­ła, żebyś mógł ją dalej gwał­cić? To dla­te­go tak roz­pa­cza­łeś po jej śmier­ci?

– Je­steś by­stry jak gór­ski stru­mień – wes­tchnął wuj, chwy­cił kufel za ucho i za­mach­nął nim w głowę Ar­tu­ra. Chło­pak usko­czył, kła­dąc się na zie­mię. Viset po­wstał, by uła­mek se­kun­dy póź­niej chwiej­nie opaść. Był jak upa­da­ją­cy kolos, jak skra­wek pa­pie­ru rzu­co­ny na wiatr. W ostat­niej chwi­li zdo­łał przy­trzy­mać się stołu.

– Co mi zro­bi­łeś?

– Za­łóż­my, że dwóch ludzi się po­je­dyn­ku­je. Jeden ma rację, drugi nie. Czy jeśli ten, który ma rację, po­su­nie się do nie­czy­ste­go za­gra­nia, robi źle? Czy może jest mo­ral­nie uspra­wie­dli­wio­ny?

– Co ty pier­do­lisz?! Skąd ci się wzię­ło na tę mą­dro­ści? Co w cie­bie wstą­pi­ło? – Wuj coraz bar­dziej tra­cił siły.

– Do­sy­pa­łem ci coś do piwa. Kon­kret­nie środ­ki, które zo­sta­ły nam po śmier­ci taty. Do­strze­gasz po­ety­kę mo­je­go po­stę­po­wa­nia?

Wuj Viset padł na zie­mię, a na­stęp­nie za­czął się czoł­gać w kie­run­ku drzwi.

– Jaką po­ety­kę? Nie pier­dol jak jakiś na­uko­wiec, pomóż mi!

Artur sta­nął nad swym krew­nym. Mógł­bym się teraz uśmiech­nąć, gdy­bym wciąż po­tra­fił.

– Idzie­my na ulicę? – za­py­tał, pa­trząc na czoł­ga­ją­ce­go się wuja. –  Chodź­my. Opo­wiem lu­dziom, co zro­bi­łeś, a wtedy bę­dzie­my mieć po­wtór­kę ze Szwen­da­cza. Z tym, że ty nie masz sił, by uciec.

Viset do­tarł do drzwi wyj­ścio­wych, do­się­gnął klam­ki, wpusz­cza­jąc do miesz­ka­nia zimne po­wie­trze, i wy­peł­znął na ze­wnątrz. Artur szedł tuż za nim, sta­wia­jąc małe kroki.

– Mam coś dla cie­bie, wujku. Pre­zent. Kto wie, może dziś jest dzień wujka? Po­łu­dniow­cy wy­my­śla­ją takie świę­ta, by pod­kre­ślić wspa­nia­łe zna­cze­nie in­sty­tu­cji ro­dzi­ny.

 Wy­cią­gnął nóż, ten sam, któ­rym uwol­nił się z wę­złów Szwen­da­cza. Jest tępy, ale to do­brze.

Nagle wpadł na znacz­nie lep­szy po­mysł. Tuż koło drzwi zwi­sał długi, ostry sopel. Artur uła­mał go w po­ło­wie.

Chmu­ry roz­stę­po­wa­ły się na nie­bie, jakby samo słoń­ce chcia­ło zo­stać świad­kiem tej sceny.

Viset peł­znął przez śnieg, z każ­dym ru­chem tra­cąc siły. W końcu, wie­dząc, że to ko­niec, zde­cy­do­wał się na okrzyk ra­tun­ku, lecz wy­do­był z sie­bie tylko cichy skrzek. Za­wziął się jed­nak i zdo­łał prze­mó­wić.

– Zda­jesz sobie spra­wę, że wkrót­ce spo­tkam się z Asper? Wiesz, co tam bę­dzie­my robić?

– Nie, wujku. – Artur po­ki­wał głową. – Tam, dokąd się udasz, nie bę­dzie Asper. Nie smuć się jed­nak, spo­tkasz inne cie­ka­we osoby. Ko­niecz­nie po­zdrów ode mnie Szwen­da­cza.

Sopel zda­wał się mie­nić wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tęczy, gdy za­głę­bił się w szyję Vi­se­ta. Po chwi­li zo­sta­ła sama czer­wień. Artur zadał drugi cios. I ko­lej­ny. Ci­skał ostrzem tak długo, aż lód roz­to­pił się w jego dło­niach.

Krew na śnie­gu. Taki pięk­ny widok – po­my­ślał.

Za­brał ciało do wcze­śniej przy­go­to­wa­ne­go dołu. Wy­ko­pał go w lesie, sto me­trów od domu. Za­ko­pał grób, przy­krył war­stwą śnie­gu, a na­stęp­nie wró­cił do domu. Kai byłby ze mnie dumny.

Marc wró­cił go­dzi­nę póź­niej.

– Dla­cze­go przed domem jest krew? – spy­tał prze­ra­żo­ny.

Artur podał mu pa­mięt­nik.

– Wuj Viset wy­je­chał. Na za­wsze. Jest nam przy­kro z tego po­wo­du, ale damy sobie radę. Za­pa­mię­taj.

Prze­ra­żo­ny Marc za­czął czy­tać pa­mięt­nik.

– Mu­si­my też po­roz­ma­wiać o jed­nej pani – dodał, wpa­tru­jąc się w zdru­zgo­ta­ne­go brata. – Od­no­szę wra­że­nie, że masz mi coś cie­ka­we­go do po­wie­dze­nia.

 

 

Roz­dział 21

Wnucz­ka ry­ba­ka

 

Tej nocy Kai znów śnił o lesie.

Stał po­śród drzew tak wy­so­kich, że zda­wa­ły się prze­bi­jać wi­szą­ce na nie­bie ide­al­nie białe chmu­ry. Sosny i świer­ki, mo­drze­wie i astrie. Wszyst­kie wyż­sze od tych ro­sną­cych w Gre­nie. Oprócz astrii. Te wy­da­ją się na­tu­ral­nych roz­mia­rów.

– Witaj, Kai, czy przy­nio­słeś mi dar? – spy­tał las de­li­kat­nym, dziew­czę­cym gło­sem. Chło­piec znał ten głos. Nie­na­wi­dzę cię – po­wie­dział do niego kie­dyś, w innym życiu.

– Nie przy­nio­słem – od­po­wie­dział.

– Nic nie szko­dzi, w tej chwi­li go nie po­trze­bu­ję – od­par­ły drze­wa bez cie­nia roz­cza­ro­wa­nia.

Kra­jo­braz się zmie­nił. Miej­sce lasu za­ję­ły bu­dyn­ki sto­li­cy, rów­nie wy­so­kie i nie­po­ko­ją­ce. Kai spo­tkał ją wtedy przy­pad­ko­wo, gdy szedł roz­li­czyć się ze szkol­ną bi­blio­te­ką. Dziew­czy­na stała przed wej­ściem do bu­dyn­ku, ob­ser­wu­jąc przy­go­to­wa­nia do za­koń­cze­nia roku szkol­ne­go. To było ich pierw­sze spo­tka­nie od czasu, gdy wy­po­wie­dzia­ła tamte słowa. Nie pa­trzy­ła w jego kie­run­ku. Za­da­ła tylko jedno py­ta­nie:

– Zro­bi­łeś to?

– Tak, zro­bi­łem.

To był dar. Dla cie­bie. Dla lasu. Teraz to wie­dział. Wów­czas w gło­wie miał je­dy­nie pust­kę, którą cza­sem wy­peł­niał od­głos tłu­czo­nej ce­ra­mi­ki.

Nigdy wię­cej się do niego nie ode­zwa­ła. Dzień póź­niej od­by­ło się za­koń­cze­nie roku. Wtedy wi­dział ją po raz ostat­ni. Ostat­nią noc w sto­li­cy spę­dził, spa­ce­ru­jąc uli­ca­mi mia­sta. Ran­kiem wsiadł do po­cią­gu i wró­cił do domu.

Bu­dyn­ki sto­li­cy roz­pły­nę­ły się w po­wie­trzu, po­zwo­li­ły wró­cić drze­wom. Jakby cała oko­li­ca cof­nę­ła się w cza­sie o setki lat.

– Po co tu je­steś, Kai? – spy­tał las. Robił tak w każ­dym śnie.

– Szu­kam le­śnej chat­ki – od­po­wia­dał co noc, choć nie wie­dział dla­cze­go.

– Masz broń?

Spraw­dził. Miał za­ła­do­wa­ny pi­sto­let. Szedł w kie­run­ku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, któ­re­go pro­mie­nie zda­wa­ły się pod­pa­lać las.

Nie do­tarł do chat­ki. Na­po­tkał wej­ście do ja­ski­ni, skry­te w skal­nym od­sło­nię­ciu. Bał się wejść do środ­ka. Kto wie, co mogło tam na niego czy­hać? Usły­szał płacz, cichy szloch, do­bie­ga­ją­cy z pod­zie­mi. A także coś jesz­cze – ledwo sły­szal­ne kroki i dra­pa­nie pa­zu­ra­mi o skałę. Czyje to kró­le­stwo? Jaki po­twór tam miesz­ka? Lew? Po­sta­no­wił zro­bić po­chod­nię…

– Kai, wsta­waj do szko­ły! – usły­szał głos mamy.

Nie mogę, muszę zejść w głąb ja­ski­ni. Do­pie­ro po chwi­li do­tar­ło do niego, że leży we wła­snym łóżku.

W snach za­wsze szu­kał chat­ki, choć nigdy nie po­tra­fił jej od­na­leźć. Cza­sa­mi po­ja­wia­ła się w nich ka­mien­na wieża, na szczy­cie któ­rej tań­czy­ły po­ma­rań­czo­we świa­tła. Ja­ski­nia przy­śni­ła mu się po raz pierw­szy. Nie miał po­ję­cia, co to wszyst­ko zna­czy.

Gdy wiózł sio­strę na miej­sce umow­ne­go przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go, za­czął wta­jem­ni­czyć ją w dzi­siej­sze plany. Mar­tiv Sqon za­pro­sił ich na po­czę­stu­nek, a na­stęp­nie miał po­ka­zać ło­dzie, które zbu­do­wał, gdy aku­rat nie zaj­mo­wał się re­mon­tem. Elia, jak miała w zwy­cza­ju, bar­dzo się pod­eks­cy­to­wa­ła.

Pierw­szy śnieg, który wczo­raj przy­krył Gre­nie, był już tylko wspo­mnie­niem. Z nieba spo­glą­da­ło na nich słoń­ce. Na au­to­bus cze­ka­ło jesz­cze kil­ko­ro osób. Poza rodzeństwem i Ar­tu­rem, wszy­scy uda­wa­li się do pracy.

– Kogo ze sta­łych pa­sa­że­rów nam tu bra­ku­je? – spy­tał Artur, wska­zu­jąc na małe zgro­ma­dza­nie.

Kai przyj­rzał się twa­rzom. Lydia Ortos roz­ma­wia­ła z żoną Ber­nar­ta. Haner Ox, brat Oxa ry­ba­ka, wyjął z ust nie­do­pa­łek pa­pie­ro­sa i rzu­cił na zie­mię. Prze­mó­wił do Flena Tra­sta, ener­gicz­nie ge­sty­ku­lu­jąc.

– Syn­tii Quart! – za­wo­ła­ła Elia, prze­ry­wa­jąc jego ana­li­zę.

– Do­brze – po­wie­dział Artur. – Wczo­raj w ich domu była strze­la­ni­na. Cie­ka­we wy­da­rze­nie. Kai, chcia­łem cię za­wo­łać, lecz do­sze­dłem do wnio­sku, że z twoim tem­pe­ra­men­tem, włą­czył­byś się w tę roz­ró­bę.

– Kto strze­lał i do kogo? – za­py­tał za­nie­po­ko­jo­ny.

– Qu­ar­to­wie mię­dzy sobą. Pół nocy sły­chać było strza­ły, a nikt ni­ko­go nie tra­fił. Że­na­da, co nie? Wpierw po­win­ni po­ćwi­czyć na strzel­ni­cy.

– Przy­je­cha­ła po­li­cja? – za­py­ta­ła Elia.

– Nikt ich nie wzy­wał. Rano, gdy są­sie­dzi przy­szli zo­ba­czyć, co się stało, cała ro­dzi­na była w kom­ple­cie, więc po­now­nie to olali. Nawet nasz nowy są­siad zło­żył im wi­zy­tę. À pro­pos dziw­nych po­sta­ci, wie­cie, że mój wuj wy­je­chał? Zna­lazł dobrą pracę, po­dob­no gdzieś przy ko­tłach.

– Na jak długo? – spy­tał zdzi­wio­ny Kai.

– Nie wiem. Może na za­wsze? – Artur był wy­raź­nie za­do­wo­lo­ny.

Spo­mię­dzy drzew wy­ło­ni­ła się syl­wet­ka au­to­bu­su.

– Jesz­cze nigdy tam nie byłam – stwier­dzi­ła Elia za­cie­ka­wio­nym gło­sem, wska­zu­jąc na dom Sqona. Sta­ru­szek do­pro­wa­dził bu­dy­nek do ta­kie­go stanu, że z pew­no­ścią mógł­by za­wsty­dzić nie­jed­ną pro­fe­sjo­nal­ną ekipę re­mon­to­wą. Zma­ga­nia za­koń­czył w ze­szłym ty­go­dniu. Teraz w miej­scu daw­nej ru­de­ry stała pięk­na nie­bie­ska chat­ka. Cała trój­ka wpa­try­wa­ła się w nią z uzna­niem, aż nad­jeż­dża­ją­cy au­to­bus za­sło­nił im widok.

Po­czą­tek dnia minął wy­jąt­ko­wo spo­koj­nie. Rafn nie wcho­dził mu w drogę, co Kai uznał za swój suk­ces. Przy­naj­mniej tym­cza­so­wy.

Przed lek­cją geo­gra­fii, ostat­nią dzi­siej­sze­go dnia, Artur pod­szedł do niego, i, wy­ko­rzy­stu­jąc mo­ment pry­wat­no­ści, za­czął nie­bez­piecz­ny temat.

– Wiem o ko­bie­cie z je­zio­ra. Marc opo­wie­dział mi wszyst­ko – stwier­dził spo­koj­nie, prze­żu­wa­jąc ka­nap­kę.

Kai sta­rał się nie oka­zy­wać zdzi­wie­nia.

– Co w związ­ku z tym? Masz ja­kieś po­my­sły, jak to ro­ze­grać?

– Na miej­scu brata wy­po­wie­dział­bym dru­gie ży­cze­nie. Coś glo­bal­ne­go. Ko­niec z woj­na­mi albo by nikt nie cier­piał. Tego typu pier­do­ły. A na­stęp­nie trze­cie, by po­de­rżnę­ła sobie gar­dło. Bę­dzie­my żyli wtedy długo i szczę­śli­wie jak w ja­kieś cho­ler­nej bajce.

– Marc nie chce tam już cho­dzić – uciął szyb­ko, prze­stra­szo­ny tonem przy­ja­cie­la. – Myślę, że ma rację. Le­piej nie grać w gry, któ­rych re­gu­ły nie są do końca jasne.

Przy­po­mniał sobie nie­daw­ną wi­zy­tę nad je­zio­rem. On i Marc wy­ru­szy­li póź­nym wie­czo­rem, zmar­z­li, prze­wia­ło ich, w pew­nym mo­men­cie nawet za­błą­dzi­li. Ko­bie­ta nie się po­ja­wi­ła. Stali jak głup­cy nad brze­giem, wpa­tru­jąc się w ciem­ność. Ta­jem­ni­czą ludz­ką syl­wet­kę do­strze­gli za to w dro­dze po­wrot­nej. Klu­czy­ła na­oko­ło Gre­nie, szu­ka­ła cze­goś lub, co rów­nie praw­do­po­dob­ne, błą­dzi­ła bez celu. Smu­kłe świa­tło la­tar­ki, któ­rym osoba ta roz­ja­śnia­ła sobie drogę, przy­po­mi­na­ło świe­tli­stą duszę zwie­rzę­cia.

 – To ta twoja zna­jo­ma? – spy­tał wtedy Marca.

– A skąd. Pew­nie Hol­bes znów za­błą­dził po pi­ja­ku.

Po chwi­li po­stać znik­nę­ła im z oczu.

– Strasz­na dupa wo­ło­wa z tego mo­je­go brata – pod­su­mo­wał Artur. Przez resz­tę dnia nie opusz­czał go apa­tycz­ny na­strój.

Po po­wro­cie do Gre­nie przy­szła pora na przy­jem­niej­szą część dnia. Kai, Elia i Artur wy­bra­li się na od­wie­dzi­ny bez Marca, gdyż był ponoć w pod­łym na­stro­ju i nie miał na nic ocho­ty. Mar­tiv Sqon cze­kał na nich przed wy­re­mon­to­wa­nym domem wy­stro­jo­ny ni­czym na wła­sny ślub. To­wa­rzy­szy­ła mu wnucz­ka, o któ­rej wciąż opo­wia­dał. Kai pa­trzył na nią jak za­cza­ro­wa­ny. Brą­zo­we włosy, zie­lo­ne oczy, ślicz­na twarz – wszyst­ko wy­da­wa­ło mu się dziw­nie zna­jo­me. Gdzie ja ją wcze­śniej wi­dzia­łem? Nie po­tra­fił sobie przy­po­mnieć. Nie, to nie­moż­li­wie. Nie za­po­mniał­bym tak pięk­nej dziew­czy­ny.

 – Dzie­ciacz­ki, chodź­cie! – za­wo­łał we­so­ło Mar­tiv. – To moja wnucz­ka, Le­ty­cia.

Dziew­czy­na przy­wi­ta­ła się z nimi, choć wy­raź­nie nie miała na to ocho­ty. Cały spo­glą­da­ła z nie­sma­kiem.

– Miesz­ka­cie tu, tak? – spy­ta­ła, jakby była to naj­dziw­niej­sza rzecz na świe­cie.

– Zga­dza się – od­po­wie­dzia­ła Elia. – Pięk­ne miej­sce, praw­da?

– Nie, ra­czej nie. Strasz­na wio­cha – od­po­wie­dzia­ła.

Po chwi­li udała się na tył domu i nie po­ka­za­ła się przez resz­tę dnia.

Artur zbli­żył się do Kaia.

– Dzia­dek chciał jed­ne­go z nas wy­swa­tać z tą dziew­czy­ną – szep­nął mu na uch. – Wi­dzisz jaki drań? A tak się nim za­chwy­ca­łeś.

– Nie prze­sa­dzaj – od­parł Kai. – Jest świetna. Mu­si­my ją tylko le­piej po­znać.

– Le­piej po­znać? Aż strach się bać.

Wy­raź­nie za­wsty­dzo­ny Mar­tiv Sqon prze­pro­sił za za­cho­wa­nie wnucz­ki, a na­stęp­nie za­pro­sił ich do stołu. Przy­go­to­wał mnó­stwo po­traw, z czego więk­szość sta­no­wi­ły ryby, przy­rzą­dzo­ne na różne spo­so­by. Stary pokój, w któ­rym po raz pierw­szy spo­tka­li sta­rusz­ka, zmie­nił się nie do po­zna­nia. Od­no­wio­ne ścia­ny po­kry­wa­ła teraz biała farba, na­da­jąc wnę­trzu przy­ja­zne ob­li­cze. Sqon wy­mie­nił okna, usta­wił nowe meble, a pod su­fi­tem za­wie­sił pięk­ny ży­ran­dol. Je­dy­nym ele­men­tem, który po­zo­stał na swoim miej­scu, było zdję­cie za­ło­ży­cie­li, lecz i ono do­cze­ka­ło się nowej ramki.

– Le­ty­cia to dobre dziec­ko, tylko jak się na coś uprze albo, nie daj Boże, ob­ra­zi, to bez kija nie pod­chodź. Mo­głem wam roz­dać kije – za­śmiał się Mar­tiv. – Ja w jej wieku byłem jesz­cze gor­szy, a dam sobie rękę uciąć, że i wy macie nie­jed­no za usza­mi.

To jakiś ewe­ne­ment. Star­si lu­dzie za­wsze ide­ali­zu­ją sie­bie z cza­sów mło­do­ści, by po­ka­zać, jak ze­psu­te jest młode po­ko­le­nie. Z każdą chwi­lą Kai coraz bar­dziej lubił sta­re­go ry­ba­ka.

– Ja byłem nie­do­bry dla mo­je­go wujka, zanim nas opu­ścił – przy­znał Artur. – Praw­dę mó­wiąc, nie ża­łu­ję tego.

– Szko­da, że wy­je­chał – stwier­dził rybak. – Nie mia­łem szan­sy go do­brze po­znać.

– Tak. To przy­kre – od­parł chło­piec. – Ale jeśli tak bar­dzo panu na tym za­le­ży, po­zo­sta­wił po sobie pa­mięt­nik.

– Och – wzdry­gnął się sta­ru­szek. – To by było chyba nie­wła­ści­we. Ale zmień­my temat. Może opo­wiem wam o moich pla­nach? Za­mie­rzam nie­dłu­go wy­ru­szyć nad je­zio­ro i ubić praw­dzi­wą be­stię. Ale bę­dzie za­ba­wa!

Artur otwo­rzył usta, jakby chciał coś po­wie­dzieć, lecz w ostat­niej chwi­li zre­zy­gno­wał z tego za­mia­ru i po­chło­nął spo­rej wiel­ko­ści kęs.

– Dużą rybę? – spy­ta­ła Elia.

– Nie, sło­necz­ko. Po­two­ra. Mon­strum, które żyje w je­zio­rze Gre­nie. Nigdy o nim nie sły­sze­li­ście?

– Ja sły­sza­łam – stwier­dzi­ła dum­nie dziew­czyn­ka. – Lu­dzie, któ­rzy tu kie­dyś miesz­ka­li, na­zy­wa­li je ja­kimś obcym sło­wem. Na li­te­rę „a”.

Skąd ona wie takie rze­czy? Mar­tiv rów­nież był za­sko­czo­ny, tym­cza­sem Artur za­czął pa­ła­szo­wać śle­dzie, nie przej­mu­jąc się ich roz­mo­wą.

– Tak… moż­li­we. Nie wiem – przy­znał Sqon. – Za­po­lu­ję na nie, gdyż przed laty obie­ca­łem to mojej żonie, mojej Ann. Mogę wam o niej opo­wie­dzieć, lecz mu­si­cie wie­dzieć, że to strasz­na opo­wieść. Chce­cie ją usły­szeć?

Kai i Elia po­ki­wa­li gło­wa­mi. Artur przy­glą­dał się nad­zwy­czaj dłu­giej ości, którą wyjął z ło­so­sia.

– Może kilka słów o mojej mło­do­ści, by­ście nie po­dej­rze­wa­li, że wzią­łem się zni­kąd. – Za­śmiał się, tym razem nieco gorz­ko. – Od dzie­ciń­stwa moja ro­dzi­na miesz­ka­ła w domu, tam gdzie teraz żyją Hol­be­so­wie. Miesz­ka­li­śmy w nim wszy­scy – moi ro­dzi­ce, wu­jo­stwo, ku­zy­no­stwo, a także dzia­dek i bab­cia, któ­rzy za­ło­ży­li tę osadę. Dziw­ne, że mó­wiąc o za­ło­ży­cie­lach, wy­mie­nia się je­dy­nie męż­czyzn, za­po­mi­na­jąc o ich żo­nach, ale mniej­sza z tym. Wszy­scy ży­li­śmy ści­śnię­ci w tym nie­du­żym domku. Dzie­ciń­stwo wspo­mi­nam jed­nak przy­jem­nie. Do tej pory za­sta­na­wiam się, jakim cudem prze­ży­łem tam­ten okres. Ro­bi­ło się różne głu­po­ty. Kie­dyś za­ło­ży­li­śmy się, kto pierw­szy prze­pły­nie je­zio­ro. Całe szczę­ście, że w po­bli­żu była łódź ry­bac­ka. Pa­mię­tam też pożar lasu w 1929 roku, kiedy to bie­ga­li­śmy mię­dzy pło­ną­cy­mi drze­wa­mi, bar­dziej za­cie­ka­wie­ni niż prze­ra­że­ni. O in­nych wy­bry­kach wo­lał­bym nawet nie wspo­mi­nać. W la­tach trzy­dzie­stych za­czą­łem łowić z ojcem, a na po­cząt­ku lat czter­dzie­stych się oże­ni­łem. Moją wy­bran­ką zo­sta­ła Ann Wol­ron, naj­młod­sza córka Carta Wol­ro­na.

– A więc je­ste­śmy ro­dzi­ną? – zdzi­wił się Artur. Z ust wyjął małą ość.

– Chłop­cze, tu, w Gre­nie, pra­wie wszy­scy są wiel­ką ro­dzi­ną. Masz rację, je­stem szwa­grem two­je­go pra­dziad­ka. – Przez chwi­lę sta­rał się uchwy­cić stra­co­ny wątek. – Ślub, tak – wy­du­kał do sie­bie. – Tego sa­me­go roku za­bi­to moją ku­zyn­kę, ale to inna hi­sto­ria. – Zwró­cił się do Ar­tu­ra: – Nie­daw­no po­mści­łeś jej śmierć. Rok po tym zmarł mój oj­ciec i zo­sta­łem ostat­nim ry­ba­kiem w ro­dzi­nie. Nie na długo. Moja żona wy­pły­wa­ła ze mną na je­zio­ro. Nie mo­głem jej po­wstrzy­mać. Ro­bi­ła to nawet w ciąży – stwier­dził ze zło­ścią zmie­sza­ną z po­dzi­wem. – Uro­dzi­ła mi syna, a dwa lata póź­niej córkę, mamę Le­ty­cii. Aż przy­szedł ma­rzec roku 1950. Roz­to­py uwol­ni­ły je­zio­ro z lodu, dzię­ki czemu mo­gli­śmy wy­pły­nąć. Ło­wi­li­śmy pół dnia, pa­mię­tam, że mie­li­śmy dobrą passę. Jed­nak gdy zbie­ra­li­śmy się do po­wro­tu, coś wal­nę­ło z ogrom­ną siłą w łódź. Ude­rze­nie wy­rzu­ci­ło nas w po­wie­trze i wpa­dli­śmy do wody. Wie­cie, jak czy­ste są wody Gre­nie. Wi­dzia­łem wszyst­ko. To był ten stwór, szary jak trup prze­by­wa­ją­cy od mie­się­cy w wo­dzie. Przy­po­mi­nał… jakby… kra­ke­na. Miał owal­ny tułów, wiel­kie śli­pia, więk­sze od ludz­kiej głowy, i macki, mnó­stwo macek, któ­ry­mi po­chwy­cił moją żonę. Za­brał ją ze sobą w głę­bi­ny, gdzie umar­ła. – Nie­spo­dzie­wa­nie Mar­tiv uśmiech­nął się. – Już wkrót­ce do­pad­nę tę po­two­rę. Czter­dzie­ści lat przy­go­to­wy­wa­łem się na tę chwi­lę. Oczy­wi­ście nie pro­szę, aby­ście mi to­wa­rzy­szy­li. Wiem, że to nie­bez­piecz­ne. Jed­nak gdy­by­ście przy­szli po­ob­ser­wo­wać moje zma­ga­nia z brze­gu, był­bym wdzięcz­ny.

Po­my­li­łem się co do niego. On jest sza­lo­ny – po­my­ślał Kai. Po chwi­li przy­po­mniał sobie, że sam chciał za­po­lo­wać na bia­łe­go lwa.

Po po­sił­ku Mar­tiv za­pro­wa­dził ich nad rzekę. Przy nie­wiel­kiej rzecz­nej przy­sta­ni ko­ły­sa­ły się trzy ło­dzie. Kai był zdu­mio­ny, że wszyst­kie są wła­sno­ręcz­nym dzie­łem sta­rusz­ka.

– Moja flota – przy­znał dum­nie. – To mój okręt fla­go­wy. – Wska­zał na naj­więk­szą łódź. – Na­zwa­łem ją Ann Sqon. To w niej wy­ru­szę na dzie­wi­czą wy­pra­wę. Jeśli chce­cie, nazwę wa­szy­mi na­zwi­ska­mi po­zo­sta­łe dwie ło­dzie.

– Bar­dzo chęt­nie – zgo­dził się Artur.

Kai pa­trzył na to wszyst­ko pełen złych prze­czuć. Teraz wiem, co czuła Elia, pro­sząc mnie, bym nie za­czy­nał po­lo­wa­nia. Czy Mar­tiv Sqon ma kogoś, kto tak się o niego mar­twi? Czy dla­te­go jego wnucz­ka jest tak roz­gnie­wa­na? Męż­czy­zna nigdy nie wspo­mi­nał, dla­cze­go nie wy­cho­wu­ją jej ro­dzi­ce, więc Kai po­dej­rze­wał, iż nie żyją. Dzia­dek mógł być jej je­dy­ną bli­ską osobą.

Na­stęp­ne­go dnia Le­ty­cia cze­ka­ła na umow­nym przy­stan­ku, sku­pia­jąc na sobie spoj­rze­nia miesz­kań­ców. Nie ode­zwa­ła się ani sło­wem. Po przy­jeź­dzie au­to­bu­su usia­dła na końcu, ob­ra­żo­na na wszyst­ko i na wszyst­kich.

– Sqo­no­wi to się śpie­szy na tam­ten świat, nie­praw­daż? – ode­zwał się Artur. – Za­kła­da­jąc, że ten stwór ist­nie­je, wąt­pię, by dziadziuś miał z nim szan­sę. Kai, za­ko­cha­łeś się?

Ode­rwał wzrok od dziew­czy­ny.

– Tak, masz rację, trze­ba mu to wybić z głowy.

Wró­cił do ob­ser­wo­wa­nia dziew­czy­ny. Prze­ślicz­na. Otwar­ła ma­lut­kie, ró­żo­we usta, jakby chcia­ła coś do sie­bie po­wie­dzieć. Choć tego nie zro­bi­ła, Kai usły­szał w swej gło­wie głos z prze­szło­ści, bo­le­sny jak cię­cie noża.

Nie­na­wi­dzę cię.

– To bę­dzie pierw­szy dzień w szko­le na­szej nowej ko­le­żan­ki – stwier­dził Artur. – Za­po­wia­da się cie­ka­wie.

Gdy po­jazd za­je­chał na szkol­ny przy­sta­nek, Kai za­pro­po­no­wał, by dziew­czy­na do nich do­łą­czy­ła. Od­mó­wi­ła. Po­dą­ża­ła jed­nak ich śla­dem, dzię­ki czemu nie zgu­bi­ła się w la­bi­ryn­cie szkol­nych ko­ry­ta­rzy.

Pierw­szą lek­cją była hi­sto­ria i Kai od razu po­czuł ucisk w żo­łąd­ku. Za­uwa­żył, w jaki spo­sób Rafn spo­glą­da na dziew­czy­nę i ani tro­chę mu się to nie po­do­ba­ło. Hi­sto­rycz­ka roz­ry­so­wy­wa­ła na ta­bli­cy mapę sy­tu­acji po­li­tycz­nej dzie­więt­na­sto­wiecz­nej Asta­rii z taką do­kład­no­ścią, że cały za­stęp kar­to­gra­fów nie zro­bił­by tego le­piej. Kaia in­te­re­so­wa­ła jed­nak obec­na sy­tu­acja Le­ty­cii Sqon. Nie Sqon – zga­nił się. Nosi na­zwi­sko po ojcu.

Szkol­ny prze­śla­dow­ca do­rwał dziew­czy­nę, gdy na pierw­szej prze­rwie ru­szy­ła sa­mot­nie do to­a­le­ty. Wszedł za nią do po­miesz­cze­nia i chwy­cił za włosy, nie­świa­do­my, że Kai stoi za jego ple­ca­mi. Jeden szyb­ki cios w tył głowy spra­wił, że Rafn osu­nął się na zie­mię.

– Znów ty, nosz kurwa! – zdzi­wił się gło­śno, oglą­da­jąc mokre ubra­nie. Wy­lą­do­wał w jed­nej z licz­nych kałuż, które two­rzy­ły się na pod­ło­dze po­miesz­cze­nia. – Co to za czasy, żeby wie­śnia­kom nie szło po­ka­zać, gdzie ich miej­sce.

– No wła­śnie, skoro już po­ru­szy­łeś temat wie­śnia­ków – za­czął Kai – to wiedz, że brat szwa­gra dziad­ka tej dziew­czy­ny miał zię­cia, któ­re­go kuzyn jest synem mo­je­go cio­tecz­ne­go brata.

Rafn ana­li­zo­wał to przez chwi­lę. Zaraz wy­buch­nie mu mózg.

– Co? – za­py­tał w końcu ze wzro­kiem zbi­te­go psa.

– Bi­jesz moją ro­dzi­nę? – spy­tał Kai. Na te słowa Rafn osło­nił się, jakby spo­dzie­wał się ko­lej­ne­go ciosu.

– Nie, prze­pra­szam. Ile? Dwa metry? Trzy metry? Nie zbli­żę się już do niej.

– Dzie­sięć me­trów – za­są­dził.

– To bę­dzie trud­ne, cho­dzi­my do tej samej klasy.

– Coś wy­kom­bi­nuj. Liczę na cie­bie.

Wy­pro­wa­dził dziew­czy­nę z ła­zien­ki. Kilku uczniów rzu­ci­ło w ich kie­run­ku za­cie­ka­wio­ne spoj­rze­nia. Nie­któ­rzy szep­ta­li do sie­bie. Gdy po chwi­li zza drzwi wy­sko­czył Rafn, ucie­ka­jąc w po­pło­chu, pa­trzy­li już na nich wszy­scy na ko­ry­ta­rzu.

– Na­praw­dę je­ste­śmy w ten spo­sób spo­krew­nie­ni? – spy­ta­ła dziew­czy­na.

– Nie, wy­my­śli­łem to na po­cze­ka­niu.

– Dzię­ki – po­wie­dzia­ła i ode­szła w kie­run­ku sal lek­cyj­nych.

Gdy wra­ca­li au­to­bu­sem do Gre­nie, przy­sia­dła się do nich, choć wciąż nie mó­wi­ła zbyt wiele. Praw­dę mó­wiąc, nie mó­wi­ła nic. Mimo to Kai uznał, że to dobry po­czą­tek.

 

 

Roz­dział 22

Wywar z kon­wa­lii

 

Oto­czy­ła ją biel.

Mała en­kla­wa wśród wszech­obec­nej zie­le­ni. Zu­peł­nie jakby pa­no­wa­ła tu zima. Po­stą­pi­ła krok do przo­du i ze­rwa­ła jedną z ro­ślin. To kon­wa­lie. Kwia­ty po­kry­wa­ły nie­wiel­ką, po­dłuż­ną po­la­nę, wci­śnię­tą po­mię­dzy świer­ki. Drze­wa, ogrom­ne, roz­ło­ży­ste, wy­da­wa­ły się stać na stra­ży mniej­szych przy­ja­ció­łek.

Rosną tak gęsto. Trud­no było jej uwie­rzyć w praw­dzi­wość tego miej­sca.

Gre­lan sta­nął przed nią, a w ręce trzy­mał czer­wo­ną różę. Ujęła ją w dłoń, po­wą­cha­ła i po­ło­ży­ła wśród kon­wa­lii. Czer­wień na tle bieli wy­glą­da­ła pięk­nie i nie­po­ko­ją­co.

– Jak zna­la­złeś to miej­sce? – spy­ta­ła.

– Dzia­dek po­ka­zał mi je przed laty. Nie było dru­gie­go, który tak do­brze znał te lasy.

– Rzad­ko o nim opo­wia­dasz.

– Bo nie ma o czym. To on wy­brał po­ło­że­nie na­szej osady. Na tym koń­czą się jego za­słu­gi.

– A więc zro­bił dla nas bar­dzo dużo. – Klęk­nę­ła na ziemi i mu­snę­ła ręką po tym nie­zwy­kłym ogro­dzie. – Tak tu pięk­nie. Bę­dzie­my przy­cho­dzić w to miej­sce każ­dej wio­sny?

– Oczy­wi­ście, Elio, obie­cu­ję – od­po­wie­dział.

– Hej, mia­łeś mnie tak nie na­zy­wać! – ob­ru­szy­ła się z uśmie­chem.

– A będę – po­sta­no­wił. – Je­steś moja i mam prawo.

Wciąż pa­mię­ta­ła za­pach kon­wa­lii, spo­koj­ne od­gło­sy wy­da­wa­ne przez las i Gre­la­na Me­ste­na sto­ją­ce­go po­śród kwia­tów. Pa­mię­ta­ła jego uśmiech. Był szczę­śli­wy, choć los go nie oszczę­dzał. Przed kil­ko­ma mie­sią­ca­mi, w zi­mo­wą noc, za­bi­to jego matkę, lecz zdo­łał się z tego otrzą­snąć. Była pełna po­dzi­wu. Była za­ko­cha­na.

Była głu­pia.

Zła­pał ją za rękę i po­pro­wa­dził brze­giem rzeki.

Biel i czer­wień. Kon­wa­lie ko­ły­sa­ły się na wie­trze.

Spa­ce­ro­wa­li aż do po­łu­dnia. Roz­sta­li się do­pie­ro na ulicy Es­tro­va, mło­dej czę­ści Gre­nie, która wciąż ro­dzi­ła się z ota­cza­ją­ce­go lasu. Ro­dzin­na chat­ka stała na obrze­żach po­la­ny ni­czym straż­ni­ca ma­ją­ca chro­nić wio­skę przed nie­opi­sa­ny­mi nie­bez­pie­czeń­stwa­mi.

W środ­ku za­sta­ła ojca, który po­pi­jał al­ko­hol w to­wa­rzy­stwie Mo­ri­sa Slan­ta. Ogar­nę­ły ją złe prze­czu­cia. Ro­dzic za­wo­łał ją do stołu. Do­sia­dła się do dwóch pi­ja­nych męż­czyzn, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wie. To, co usły­sza­ła, wcale jej się nie po­do­ba­ło.

Pięć­dzie­siąt dwa lata póź­niej One­lia Slant sie­dzia­ła przy tym samym stole, a jej umy­słem tar­ga­ły rów­nie złe myśli. Po­de­szła do okna i spoj­rza­ła na po­grą­żo­ną we śnie ulicę Es­tro­va.

Rost Ali­ton. Piąty, który spra­wu­je tę funk­cję – mówił jej głos ze snu.

To, co usły­sza­ła tam­te­go ma­jo­we­go dnia roku 1940, miało się wy­peł­nić pięć lat póź­niej. Zo­sta­ła wy­da­na za mąż za syna Mo­ri­sa Slan­ta – Ty­sie­na. Czło­wie­ka, który był od niej star­szy o szes­na­ście lat. Czło­wie­ka, któ­re­go gwał­tow­ny i zło­śli­wy cha­rak­ter znało całe Gre­nie. Czło­wie­ka, któ­re­go nie­na­wi­dzi­ła.

Nie­na­wi­dzi­ła go za to, jak się do niej zwra­cał, za to, do czego zmu­szał ją w łóżku, nawet za to, jak na nią pa­trzył. Nie cier­pia­ła ojca, gdyż zmu­sił ją do ślubu, a matki, po­nie­waż bier­nie przy­glą­da­ła się dzia­ła­niu męża. Nie­na­wi­dzi­ła ich rów­nież dla­te­go, że wy­pro­wa­dzi­li się z małej drew­nia­nej chat­ki, zo­sta­wia­jąc ją samą z mężem. Uło­ży­li mi życie za moimi ple­ca­mi. Wszyst­ko miało wy­glą­dać ina­czej.

Po­ta­jem­nie wciąż spo­ty­ka­ła się z Gre­la­nem Me­ste­nem. Pa­mię­ta­ła wio­snę roku 1946, kiedy to w ogro­dzie kon­wa­lii za­pro­po­no­wał, że za­bi­je jej męża. Nie są­dzi­ła, że mówi po­waż­nie. Ro­ze­śmia­ła się. On nie wy­da­wał się roz­ba­wio­ny. Za ich ple­ca­mi kon­wa­lie ko­ły­sa­ły się ła­god­nie, sma­ga­ne lek­kim wia­trem. Ile osób miał już na swym su­mie­niu tam­te­go dnia? Ku­zyn­kę Mar­ti­va Sqona i in­nych, któ­rzy nie miesz­ka­li w Gre­nie.

Do dziś nie wie­dzia­ła, w jaki spo­sób jej mąż do­my­ślił się, że go zdra­dza­ła. Ze­msta na­de­szła szyb­ko.

W tam­ten paź­dzier­ni­ko­wy wie­czór roz­bo­lał ją brzuch. Wy­szła przed dom szyb­kim kro­kiem i skie­ro­wa­ła się do wy­chod­ka. Po­go­da była pa­skud­na. Za­chmu­rzo­ne niebo przy­bra­ło pur­pu­ro­wy kolor, kro­pił deszcz i pa­no­wa­ło okrop­ne zimno. Jed­nak co in­ne­go spra­wi­ło, że ścier­pła One­lii skóra. Jej mąż roz­ma­wiał z wój­tem Ali­to­nem. Los spra­wił, że obaj męż­czyź­ni uro­dzi­li się tego sa­me­go dnia. Wy­cho­wa­li się razem i przy­jaź­ni­li, po­mi­mo trud­ne­go cha­rak­te­ru Slan­ta.

Roz­ma­wia­li o pla­nie mor­der­stwa Gre­la­na Me­ste­na. Oskar­ża­li go o wiele zbrod­ni. Cała wio­ska szy­ko­wa­ła się na sa­mo­sąd. Wta­jem­ni­cze­ni byli wszy­scy oprócz niej. Ty­sien o to za­dbał.

Wy­mknę­ła się z wy­chod­ka i po­bie­gła na ulicę Pierw­szych Osad­ni­ków. Choć o tej porze lu­dzie po­win­ni spać, w wielu do­mach pa­li­ły się świa­tła. Bie­ga­ła skra­jem lasu, mo­dląc się, by nikt jej nie za­uwa­żył. Do­tar­ła do chat­ki i za­stu­ka­ła w drzwi z taką siłą, że obiła sobie rękę. Nikt nie otwie­rał. Ude­rzy­ła po­now­nie. Na ulicy po­ja­wia­ły się pierw­sze ludz­kie syl­wet­ki, wszyst­kie po­dą­ża­ły w tym samym kie­run­ku. Tam po­sta­no­wi­li się ze­brać – uświa­do­mi­ła sobie. Gdy za­spa­ny Gre­lan otwo­rzył drzwi, na­tych­miast wpa­dła do miesz­ka­nia.

– Idą po cie­bie, mu­si­my ucie­kać! – krzyk­nę­ła tak gło­śno, że uczest­ni­cy sa­mo­są­du nie mogli jej nie usły­szeć. A może tak jej się tylko zda­wa­ło?

Jej uko­cha­ny spoj­rzał na ulicę i gło­śno prze­klął.

Ucie­kli przez ku­chen­ne okno. Je­sien­ny las nigdy nie wy­da­wał się jej rów­nie zło­wiesz­czy. Sły­sza­ła krzy­ki i wi­dzia­ła ludz­kie syl­wet­ki, które po­dą­ża­ły ich śla­dem. Bała się ich. Naj­gor­szy i naj­bar­dziej nie­bez­piecz­ny ze wszyst­kich był jej mąż. Szyb­ko prze­sta­ła oglą­dać się za sie­bie ze stra­chu, iż wśród syl­we­tek roz­po­zna Ty­sie­na.

Gre­lan pro­wa­dził ją, trzy­ma­jąc za rękę. Zna las le­piej ode mnie – po­my­śla­ła wtedy z uf­no­ścią. Ucie­ka­li na za­chód, aż na­po­tka­li wej­ście do ja­ski­ni. Kry­jów­ka była wąska, ciem­na i nie­sły­cha­nie głę­bo­ka, naj­waż­niej­sze jed­nak, że chro­ni­ła przed desz­czem. Męż­czy­zna roz­pa­lił ogni­sko, a póź­niej objął ją czule i za­czę­li się ko­chać.

Co teraz bę­dzie? – za­sta­na­wia­ła się, czu­jąc na sobie cie­pło jego ciała. Gre­lan pew­nie uciek­nie na po­łu­dnie.

Ucie­kła­by z nim, gdyby nie pró­bo­wał jej wtedy zabić.

Ogni­sko po­wo­li do­ga­sa­ło, więc po­szedł po opał. Była zdu­mio­na, że po­tra­fi pod­trzy­mać ogień za po­mo­cą mo­krych ga­łę­zi, ale w końcu był drwa­lem. Wpa­try­wa­ła się w pło­mień do chwi­li, gdy Gre­lan wrzu­cił do ogni­ska mnó­stwo drew­na. Zga­sił je cał­ko­wi­cie. Na­sta­ła ciem­ność, w któ­rej sły­chać było od­gło­sy noc­ne­go lasu i wolne, gło­śne kroki.

Była prze­ko­na­na, że znów chce się ko­chać, lecz on za­ci­snął dło­nie na jej szyi. Pró­bo­wała się wy­ry­wać, pró­bo­wa­ła krzy­czeć, wszyst­ko na nic. Był drwa­lem, miał więc po­nad­prze­cięt­ną siłę.

I wów­czas usły­sza­ła ude­rze­nie. Ktoś trza­snął go w tył głowy. Uścisk ze­lżał i One­lia gwał­tow­nie za­czerp­nę­ła od­de­chu.

Nie wi­dzia­ła twa­rzy wy­baw­cy, gdy ten chwy­cił ją za rękę i po­pro­wa­dził przez las.

– Idź – po­wie­dział po pew­nym cza­sie, wska­zu­jąc Gre­nie. Była tak oszo­ło­mio­na, że nie spy­ta­ła go, kim jest. Ta­jem­ni­czy wy­ba­wi­ciel od­wró­cił się i znik­nął w lesie.

Mi­ja­ły lata. Gre­lan Me­sten za­mie­nił się w Szwen­da­cza. One­lia tylko raz miała od­wa­gę ode­zwać się do niego. Zro­bi­ła to, gdy była pewna.

Szedł wów­czas ulicą Es­tro­va, że­brząc o je­dze­nie. Przy­bli­ży­ła się po­wo­li, a w kie­sze­ni trzy­ma­ła nóż, tak na wszel­ki wy­pa­dek. Pięk­ny, silny, młody męż­czy­zna za­mie­nił się w chudy, za­ro­śnię­ty wrak czło­wie­ka.

 – Masz syna – wy­szep­ta­ła mu. – Na­zwa­łam go Al­bert. Mój mąż nic nie wie.

Nie od­po­wie­dział, jakby nie zro­zu­miał. Nic z tych rze­czy. Wie­dzia­ła, że cza­sa­mi przy­cho­dził na niego po­pa­trzeć. Przy­był do Gre­nie, gdy jego syn wzniósł dom. Przy­pa­łę­tał się obej­rzeć żonę Al­ber­ta, którą ten spro­wa­dził z po­łu­dnia, i ich dzie­ci, które wkrót­ce się na­ro­dzi­ły.

Czy dla­te­go wró­cił tu w te wa­ka­cje? Chciał zo­ba­czyć Elię po wy­pad­ku i Kaia, który wró­cił na stałe? Nie. Skąd miał­by o tym wie­dzieć?

Po­wie­dzia­ła mu, że Ty­sien ni­cze­go nie wie, lecz to nie do końca była praw­da. Do­my­ślił się, była o tym prze­ko­na­na. Nie wi­dzia­ła jak. Czy to dla­te­go, że Al­bert nie był do niego po­dob­ny? A może do­wie­dział się w inny spo­sób?

Jej mąż nie wspo­mniał o tym ani sło­wem. Wi­dzia­ła jed­nak, w jaki spo­sób trak­to­wał jej syna i wnuki. Nie cier­piał ich, aż do dnia swej śmier­ci, która za­bra­ła go pięć lat temu. Tam­te­go dnia One­lia wresz­cie od­zy­ska­ła spo­kój. Jak się oka­za­ło, nie na długo.

Za­czę­ły drę­czyć ją sny.

W śnie, który po­wta­rzał się co noc, wi­dzia­ła swo­je­go wę­dru­ją­ce­go po lesie wnuka. Kai cze­goś szu­kał. Nie wie­dzia­ła czego, lecz była prze­ko­na­na, że to nie­zwy­kle ważne. Był to obraz nie­po­ko­ją­cy, lecz w po­rów­na­niu z dru­gim wy­da­wał się nie­mal bez­tro­ski.

Ten drugi sen na­wie­dzał ją rza­dziej, a gdy to robił, sta­rusz­ka bu­dzi­ła się z prze­raź­li­wym krzy­kiem, dzię­ku­jąc Bogu, że miesz­ka sama. To, co w nim wi­dzia­ła, było wstrzą­sa­ją­ce. Czy widzę ob­ra­zy wy­da­rzeń, które do­pie­ro na­stą­pią? – za­sta­na­wia­ła się jesz­cze nie­daw­no. Szyb­ko na­bra­ła co do tego pew­no­ści, gdyż wizje za­czę­ły się speł­niać. A naj­gor­sze miało do­pie­ro na­stą­pić.

Sen ten był zbio­rem scen, jakby ktoś zmon­to­wał w jej gło­wie te­le­dysk z ludz­kich kosz­ma­rów.

Ślicz­na dziew­czy­na, któ­rej One­lia nie znała, stała pod drze­wem i do­ty­ka­ła ręką pnia.

Tro­sen Alwen, który zda­wał się przy­po­mi­nać bar­dziej zwie­rzę niż czło­wie­ka, ucie­kał przez za­śnie­żo­ny las. Ści­ga­ła go żądna krwi wa­ta­ha.

W ja­ski­ni miesz­kał cień.

Na are­nie lwy zja­da­ły ludz­kie kości.

Es­te­la Ali­ton pła­ka­ła krwa­wy­mi łzami na tle prze­raź­li­wej zorzy po­lar­nej.

Czte­ry ludz­kie syl­wet­ki po­ko­ny­wa­ły za­mar­z­nię­te je­zio­ro Gre­nie. Pod cien­kim lodem cze­ka­ła na nie wid­mo­wa groza.

Marc Wol­ron pły­nął na trum­nie, z wnę­trza któ­rej pu­ka­li zmar­li.

Chło­piec za­cho­wu­ją­cy się jak wilk zawył do czer­wo­ne­go księ­ży­ca, lecz nie było ni­ko­go, kto mógł­by to usły­szeć.

W ciem­nej piw­ni­cy sły­chać było kroki.

Za oknem czy­je­goś domu cze­ka­ła śmierć. Za­pu­ka­ła kosą w szybę.

Jej wnuk biegł przez mgłę, ucie­ka­jąc przed mrocz­ną isto­tą. Onelia wi­dzia­ła tylko jej uśmiech – szy­der­czy i prze­ra­ża­ją­cy.

Rost Ali­ton sie­dział na zdo­bio­nym krze­śle, pa­trząc dum­nie na osadę. To­wa­rzy­szy­ły mu dwie ko­bie­ty – Kłam­stwo i Tru­ci­zna. Stał tam rów­nież Wiel­ki Zwierz – za­bój­ca krew­nych. Obok nich wę­dro­wa­ła prze­ra­ża­ją­ca biała be­stia z ostry­mi zę­ba­mi.

W Gre­nie od­by­wa­ła się lo­te­ria, w któ­rej można było wy­grać wła­sną śmierć.

Białe kon­wa­lie ko­ły­sa­ły się na wie­trze.

Rost Ali­ton – po­wta­rzał głos, któ­re­go brzmie­nie spra­wia­ło, że miała ocho­tę krzy­czeć. – Piąty, który spra­wu­je tę funk­cję.

One­lia do­szła do oczy­wi­ste­go wnio­sku. To wszyst­ko miało wy­da­rzyć się za ka­den­cji Rosta Ali­to­na. Był w końcu pią­tym wój­tem w hi­sto­rii Gre­nie. Od chwi­li, gdy to sobie uświa­do­mi­ła, pró­bo­wa­ła po­wstrzy­mać roz­wój wy­da­rzeń. Jej syn, Al­bert, nie zgo­dził się star­to­wać w wy­bo­rach, skon­cen­tro­wa­ła się więc na Tro­se­nie Al­we­nie. Dla pew­no­ści po­sta­no­wi­ła kan­dy­do­wać oso­bi­ście. Tro­sen jed­nak prze­padł, a ona tra­fi­ła do szpi­ta­la. Rost Ali­ton zwy­cię­żył.

Rost Ali­ton. Piąty, który spra­wu­je tę funk­cję.

Jej sny za­czę­ły się urze­czy­wist­niać. Kroki w piw­ni­cy sta­wiał Gre­lan, który udu­sił dziew­czyn­kę Wol­ro­nów. Gdy One­lia o tym usły­sza­ła, długo nie po­tra­fi­ła wyjść z szoku. Ura­to­wa­łam go w tamtą paź­dzier­ni­ko­wą noc. Ile ludz­kich żyć kosz­to­wał ten uczy­nek? Pra­gnę­ła cof­nąć się o wiele lat. Nie po­peł­ni­ła­by tam­te­go błędu. Sta­nę­ła­by ramię w ramię z in­ny­mi miesz­kań­ca­mi zmie­rza­ją­cy­mi ku sa­mo­są­do­wi.

Nie­dłu­go potem Es­te­la Ali­ton stra­ci­ła wzrok. Krwa­we łzy.

Wie­dzia­ła, że wkrót­ce doj­dzie do ko­lej­nych tra­ge­dii. Zro­bi­ła­by wszyst­ko, by im za­po­biec.

Ukry­ta w mroku ulica Es­tro­va wy­da­wa­ła się wy­mar­ła, jakby śmierć za­bra­ła wszyst­kich miesz­kań­ców. One­lia wpa­try­wa­ła się w nią, za­my­ślo­na, gdy ktoś za­pu­kał do jej drzwi.

W pierw­szej chwi­li po­my­śla­ła, że się prze­sły­sza­ła. Nikt nigdy nie od­wie­dzał jej o tak póź­nej porze. Lecz ten ktoś za­pu­kał po­now­nie. Po­de­szła do drzwi, tak sta­rych jak sam dom, i wyj­rza­ła przez ju­da­sza. Do­strze­gła ciem­ną syl­wet­kę męż­czy­zny.

W jed­nej chwi­li wszyst­ko zro­zu­mia­ła. Po­dej­rze­wa­ła to od mie­się­cy. Otwo­rzy­ła i wpu­ści­ła do środ­ka Sa­wio­na Do­re­ma. Jej gość ubra­ny był w ide­al­nie skro­jo­ny gar­ni­tur, do któ­re­go do­pa­so­wał biały kra­wat. Za­pro­si­ła go do stołu.

– Wy­ba­czy pani, że na­cho­dzę o tak póź­nej porze, lecz do­strze­głem za­pa­lo­ne świa­tło. Całe Gre­nie od­da­ło się już w ob­ję­cia Mor­fe­usza, więc nie mia­łem wy­bo­ru, wy­bie­ra­jąc pani to­wa­rzy­stwo.

One­lia pa­trzy­ła na niego jak za­hip­no­ty­zo­wa­na.

– Przy­szedł mnie pan za­brać? Chce pan, bym spła­ci­ła dług, który za­cią­gnę­łam przed laty? To pan mnie wów­czas ura­to­wał, praw­da? W tamtą noc nie­do­szłe­go sa­mo­są­du, gdy Gre­lan Me­sten pró­bo­wał mnie zabić.

– Nie prze­czę, że to zro­bi­łem. Nie zgo­dzę się jed­nak z twier­dze­niem, że ma pani u mnie dług. Każdy na moim miej­scu za­cho­wał­by się po­dob­nie.

– Od tam­te­go dnia mi­nę­ło – za­czę­ła li­czyć – czter­dzie­ści czte­ry lata. Dla­cze­go pan jest wciąż młody? Kim pan jest?

– Nie chcę pani za­nu­dzać wła­sną hi­sto­rią, zwłasz­cza że mam dla pani inną, cie­kaw­szą. Tu, w Gre­nie, wiele się ich opo­wia­da, nie­praw­daż? Ta bę­dzie bar­dzo stara, jesz­cze z cza­sów Pierw­szej Osady.

One­lia uwiel­bia­ła opo­wie­ści o prze­szło­ści. Na­la­ła go­ścio­wi kawy i roz­sia­dła się wy­god­nie na wer­sal­ce.

– W owych cza­sach żył pe­wien czło­wiek – za­czął jej gość. – Jego oj­ciec, wspa­nia­ły my­śli­wy, pew­ne­go dnia nie wró­cił z lasu. Bo­ha­ter tej opo­wie­ści był wów­czas dziec­kiem, lecz jako naj­star­szy męż­czy­zna w ro­dzi­nie mu­siał szyb­ko wy­do­ro­śleć. Wzo­rem ojca stał się my­śli­wym. Był tak zdol­ny, że po­zo­sta­li szyb­ko wy­bra­li go na swego przy­wód­cę. Przez lata spra­wo­wał tę funk­cję bez za­rzu­tu, za­pew­nia­jąc Pierw­szej Osa­dzie do­bro­byt. Gdy jed­nak na­stał zło­wiesz­czy czas, my­śli­wy za­czął ule­gać mrocz­nym siłom. Stał się groź­ny i nie­obli­czal­ny. Pew­ne­go dnia strze­lił do swego to­wa­rzy­sza, prze­bi­ja­jąc mu serce. Innym razem oskar­żył dwóch kom­pa­nów o czyn, któ­re­go nie po­peł­ni­li, i po­zo­sta­wił ich na śmierć w lesie. Za­czął od­da­wać cześć mrocz­nej po­two­rze, która żyła w oko­li­cy. Na po­cząt­ku były to nie­groź­ne ry­tu­ały, lecz prze­ro­dzi­ły się w mrocz­ne ob­rzę­dy, pod­czas któ­rych skła­da­no ofia­ry z ludzi. Na­zy­wał to skra­pla­niem dusz. – Za­milkł na chwi­lę, wstrzą­śnię­ty wła­sną hi­sto­rią. – Na­stęp­nie za­czął prze­wo­dzić rze­czom jesz­cze strasz­niej­szym, o któ­rych ani myślę wspo­mi­nać. Grupa mło­dych my­śli­wych pró­bo­wa­ła po­ło­żyć temu kres, lecz wie­dzie­li, że nie mają szans w otwar­tej walce. Ich przy­wód­ca był zbyt groź­ny. Padł więc po­mysł, by podać mu tru­ci­znę. W mro­kach nocy udali się na za­po­mnia­ną po­la­nę, gdzie rosły tru­ją­ce ro­śli­ny. Ugo­to­wa­li z nich wywar i po­da­li my­śli­we­mu. Za­sma­ko­wał na­po­ju i od­szedł z tego świa­ta, uwal­nia­jąc osadę od swej osoby. Mło­dzi my­śli­wi stali się bo­ha­te­ra­mi.

Sa­wion za­milkł, a jego oczy wpa­try­wa­ły się w pust­kę. Drżą mu ręce – za­uwa­ży­ła One­lia.

– Po co pan to opo­wie­dział? – spy­ta­ła po chwi­li.

– Po­nie­waż hi­sto­ria może się po­wtó­rzyć. Pani One­lio, mnie rów­nież na­wie­dza ten sen. Te strasz­ne rze­czy. Nie można do tego do­pu­ścić. – Dał jej chwi­lę do na­my­słu. – Co praw­da, my­śli­wych było wielu, a pani jest sama, lecz Ro­sto­wi Ali­to­no­wi rów­nież da­le­ko do bycia nie­bez­piecz­nym łowcą.

Rost Ali­ton. Piąty, który spra­wu­je tę funk­cję.

– Jak pan to sobie wy­obra­ża? – spy­ta­ła prze­ra­żo­na sta­rusz­ka.

– Wójt ma jutro uro­dzi­ny. Lu­dzie kupią mu pre­zen­ty – kwia­ty, bom­bo­nier­ki, róż­no­ra­kie upo­min­ki. Al­ko­hol. A ko­lej­ną noc spę­dzi u pani Lydii.

Sa­wion pod­niósł się i pod­szedł do drzwi. W ostat­nim mo­men­cie od­wró­cił się i wy­szep­tał:

– Tam wciąż kwit­ną kon­wa­lie. – Po tych sło­wach zo­sta­wił ją samą.

Kon­wa­lie kwit­ną­ce w paź­dzier­ni­ku?

 Mi­nę­ła go­dzi­na. One­lia le­ża­ła w wła­snym łóżku, bojąc się za­snąć. Jesz­cze więk­szy strach bu­dzi­ła w niej nie­uchron­ność wy­bo­ru, który mu­sia­ła pod­jąć. Za­pa­li­ła świa­tło i usia­dła na fo­te­lu. Jej krew­ni spo­glą­da­li na nią ze zdjęć usta­wio­nych na re­ga­le. Al­bert, Nadia, Kai, Elia.

Wielu ludzi zgi­nę­ło, gdyż ostrze­gła Gre­la­na. Drugi raz nie po­peł­nię tego błędu.

Wy­mknę­ła się z domu, prze­szła przez ulicę Es­tro­va koło domu Efen­tów, zna­la­zła się w lesie. Miała na­dzie­ję, że nikt jej nie za­uwa­żył. Ru­szy­ła ku po­la­nie, ku za­pi­sa­nej na bieli mło­do­ści. Gdy była tam ostat­nio, miała dwa­dzie­ścia trzy lata. Nie po­tra­fi­ła uwie­rzyć, że to miej­sce wciąż ist­nie­je. I w to, że wciąż rosną tam kon­wa­lie.

Nio­sła ze sobą starą lampę olej­ną, którą oświe­tla­ła sobie drogę, zu­peł­nie jak przed laty, gdy wy­ru­sza­ła na nocne spo­tka­nia z Gre­la­nem. Na usła­nej ga­łąz­ka­mi i szysz­ka­mi ziemi słabe cie­nie drzew wy­ko­ny­wa­ły skom­pli­ko­wa­ny układ ta­necz­ny dyk­to­wa­ny jej kro­ka­mi.

Tam wciąż kwit­ną kon­wa­lie.

Zza drze­wa wy­ło­ni­ła się ludz­ka po­stać. Prze­ra­żo­na One­lia na­tych­miast zga­si­ła lampę. Teraz las oświe­tlał je­dy­nie księ­życ, skry­ty za po­szar­pa­ny­mi chmu­ra­mi. Wi­dział mnie. Idzie tu.

– Kto tam? – za­wo­łał, lecz po­stać nie od­po­wie­dzia­ła. Zbli­ża­ła się ku One­lii, w jej ręce bły­snę­ła la­tar­ka.

Sta­nął przed nią czło­wiek, któ­re­go nie znała – trzy­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna o dłu­gich, spię­tych w kucyk wło­sach. Za­czął ge­sty­ku­lo­wać, uży­wa­jąc ję­zy­ka mi­go­we­go. Sta­rusz­ka do­my­śli­ła się, kim jest. Jeden z ry­ba­ków, który pływa z Al­we­nem, Ber­nar­tem i Oxem. Nie­mo­wa.

– Nie ro­zu­miem pana – stwier­dzi­ła prze­pra­sza­ją­cym tonem. Męż­czy­zna wzru­szył ra­mio­na­mi i ru­szył dalej, oświe­tla­jąc sobie drogę wą­tłym bla­skiem. Co on tu robi? Szuka cze­goś? Bar­dzo dziw­ne. Choć pew­nie on po­my­ślał to samo o mnie. Za­pa­li­ła lampę i ru­szy­ła dalej.

Już z da­le­ka do­strze­gła pole kon­wa­lii. Ich biel od­bi­ja­ła świa­tło księ­ży­ca. Kwi­tły, choć był paź­dzier­nik. To nie jest nor­mal­ne.

Wy­ję­ła nóż, usta­wi­ła worek na ziemi i za­czę­ła ści­nać kwia­ty. Gdy to ro­bi­ła, uj­rza­ła całą swą mło­dość, za którą tę­sk­ni­ła. Pła­ka­ła, wspo­mi­na­jąc ro­dzi­ców, któ­rzy ode­szli zbyt szyb­ko, i brata, z któ­rym po­kłó­ci­ła się w przed­dzień jego wy­pro­wadz­ki z Gre­nie. Naj­bar­dziej tę­sk­ni­ła z Gre­la­nem, takim, jaki był na po­cząt­ku, zanim coś w niego wstą­pi­ło.

Kwia­ty gi­nę­ły dzie­siąt­ka­mi i lą­do­wa­ły w nie­usta­ją­co pęcz­nie­ją­cym worku. Po­ka­le­czy­ła sobie dło­nie. Krew ka­pa­ła na kon­wa­lie. Gdy za­pcha­ła cały worek, ru­szy­ła do domu. Od­cho­dząc, jesz­cze raz spoj­rza­ła na po­la­nę. To miej­sce umar­ło – stwier­dzi­ła, wi­dząc po­cię­te kwia­ty. Od­ro­sną. Za­kwit­ną po­now­nie. Gdzieś. Kie­dyś. Wie­rzy­ła w to.

Cały na­stęp­ny dzień go­to­wa­ła wywar w wiel­kim kotle. Prze­sa­dzi­łam. Taką ilo­ścią mogę otruć po­ło­wę Asta­rii.

Kai od­wie­dził ją po szko­le. Opo­wia­dał o wnucz­ce Mar­ti­va, która przed dwoma dnia­mi przy­je­cha­ła do Gre­nie. Gdy opi­sy­wał dziew­czy­nę, One­lię znów ogar­nę­ło prze­ra­że­nie. To ona bę­dzie stała pod drze­wem. To ona do­tknie pnia. Czy Kai się w niej za­ko­chał? Oby nie. Po­de­szła do garn­ka i za­mie­sza­ła ener­gicz­nie.

Sły­sza­ła, że kon­wa­lie są tru­ją­ce, zwłasz­cza dla dzie­ci, nie po­dej­rze­wa­ła jed­nak, że mogą uśmier­cić męż­czy­znę w sile wieku. Ile mam tego wlać? Odro­bi­nę? Pół bu­tel­ki? A co ze sma­kiem? Czy się zo­rien­tu­je, gdy wy­pi­je pierw­szy łyk?

Pełna wąt­pli­wo­ści udała się w nocy do domu Ali­to­nów. Prze­mie­rza­jąc pustą ulicę, sły­sza­ła od­głos bicia swo­je­go serca. W żad­nym z domów nie pa­li­ło się świa­tło. To dla was. Dla was wszyst­kich.

Frast Ali­ton, dzia­dek Rosta Ali­to­na i przy­ja­ciel jej męża, czę­sto wspo­mi­nał o taj­nym wej­ściu, które skon­stru­ował w swej mło­do­ści. No­ca­mi wy­my­kał się nim z domu w ta­jem­ni­cy przed ojcem, a wów­czas upi­ja­li się z Ty­sie­nem do nie­przy­tom­no­ści. Miała na­dzie­ję, że wej­ście to nie jest tylko wy­my­ślo­ną prze­chwał­ką, ina­czej zo­sta­nie przed domem z tru­ci­zną w ręką, za­cznie kląć, a potem uciek­nie. A miesz­kań­ców Gre­nie spo­tka­ją złe rze­czy.

Prze­szła przez ogro­dze­nie, dzię­ku­jąc Bogu, że Ali­to­no­wie nie wpa­dli na po­mysł za­ku­pu ko­lej­ne­go psa. Zna­la­zła się w ogród­ku na ty­łach domu. Wiatr za­ko­ły­sał huś­taw­ką i nie­wie­le za­bra­kło, by One­lia ucie­kła z krzy­kiem.

Przej­ście mogło być wszę­dzie, wli­cza­jąc w to stud­nię. Przy­war­ła do ścia­ny ni­czym roz­gwiaz­da do szyby akwa­rium i za­czę­ła szu­kać.

W końcu wy­ma­ca­ła wgłę­bie­nie, wsa­dzi­ła tam kijek i pod­wa­ży­ła. Po­ja­wił się nie­du­ży otwór. Zro­bio­ny dla mło­de­go chłop­ca, nie dla sta­rej baby. Mu­sia­ła się prze­ci­snąć. Utknę tu i tak to się skoń­czy. Rano za­sta­ną mnie w tej po­zy­cji. Bę­dzie wstyd. Wtedy po­zo­sta­nie mi tylko wypić moją mik­stu­rę.

Ja­kimś cudem zdo­ła­ła wejść do piw­ni­cy. Mi­nę­ła sze­reg skrzyń i skie­ro­wa­ła się na scho­dy. Nie pa­mię­ta­ła ukła­du domu. Nie była w nim od lat. Gdy prze­cho­dzi­ła przez ko­ry­tarz, pod­ło­ga skrzy­pia­ła z każ­dym jej kro­kiem. Zna­la­zła się w sa­lo­nie, gdzie kilka po­ko­leń Ali­to­nów wpa­try­wa­ło się w nią z czar­no-bia­łych fo­to­gra­fii. Od­wró­ci­ła wzrok. Po­de­szła do barku i otwo­rzy­ła drzwicz­ki, oświe­tla­jąc pokój de­li­kat­nym świa­tłem są­czą­cym się z wnę­trza szaf­ki.

W świe­tle tym zo­ba­czy­ła ludz­ką syl­wet­kę. Es­te­la Ali­ton stała w pi­dża­mie i utkwi­ła wzrok w One­lii. Ona nie widzi. Nie zo­ba­czy mnie.

– Jest tu ktoś? – spy­ta­ła wy­so­kim, prze­stra­szo­nym gło­sem. – Tato?

One­lia nie wy­ko­ny­wa­ła żad­ne­go ruchu. Idź sobie, pro­szę. Córka wójta son­do­wa­ła po­miesz­cze­nie, jakby po­sia­dła jakiś do­dat­ko­wy zmysł. Wra­caj do swo­je­go po­ko­ju, sie­rot­ko.

Po trwa­ją­cej wiecz­ność chwi­li dziew­czy­na od­wró­ci­ła się i ode­szła. Roz­brzmiał od­głos za­my­ka­nych drzwi.

Jeden z al­ko­ho­li był już na­po­czę­ty. Wy­ję­ła dwie małe bu­te­lecz­ki – jedną pustą, drugą z wy­wa­rem. Do pu­stej prze­la­ła tro­chę al­ko­ho­lu, a na­stęp­nie wlała tru­ci­znę do flasz­ki. Za­mie­sza­ła nią, za­mknę­ła barek i udała się do wyj­ścia.

Tej nocy nic jej się nie śniło.

O świ­cie za­czął sypać śnieg. One­lia wy­szła przed dom, za­sta­na­wia­jąc się, ile czasu minie, nim wójt za­kosz­tu­je jej po­da­run­ku. Wiel­kie płat­ki pa­da­ły na jej siwe włosy.

Coś ukuło ją w plecy. Z kie­sze­ni wy­ję­ła nóż, na któ­rym wciąż wid­nia­ły za­schnię­te ka­wał­ki dzwo­necz­ków kon­wa­lii. I krew. Wów­czas usły­sza­ła krzyk.

Nie była je­dy­ną, która udała się w jego kie­run­ku. W dół ulicy Es­tro­va, szły inne za­cie­ka­wio­ne osoby.

– Co tam znów się stało, na Boga? – py­ta­ła Glo­ria Efetn.

Na skrzy­żo­wa­niu przed domem Ali­to­nów ze­bra­ło się chyba pół Gre­nie.

– Je­dzie­my na po­go­to­wie – roz­brzmiał głos Ber­nar­ta.

One­lia prze­ci­snę­ła się na przód grupy, od­ga­nia­jąc ga­piów.

– Taka tra­ge­dia. Znowu – wy­szep­ta­ła Maria Hal­bes.

Serce One­lii za­trzy­ma­ło się na uła­mek se­kun­dy, gdy zo­ba­czy­ła ten obraz. Rost Ali­ton stał za­pła­ka­ny, a na rę­kach trzy­mał córkę.

– Nie wiem, co się stało – wy­du­kał przez łzy. – W ta­jem­ni­cy wy­pi­ła tylko tro­chę al­ko­ho­lu, nigdy tego nie ro­bi­ła, mu­sia­ła się za­truć.

Śnieg sypał teraz moc­niej, przy­kry­wa­jąc wójta, jego mar­twą córkę, One­lię i wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych bia­łym ca­łu­nem. Ber­nart pod­szedł bli­żej, chciał za­cią­gnąć męż­czy­znę do auta.

One­lia wy­szła przed sze­reg. To się musi stać. Wy­ję­ła nóż.

Lu­dzie za­czę­li krzy­czeć. Są prze­ra­że­ni, a potem mnie wy­klną, lecz wła­śnie ra­tu­ję im życia. Rost stał z otwar­ty­mi usta­mi, w ką­ci­kach któ­rych gro­ma­dził się śnieg.

Rost Ali­ton. Piąty, który spra­wo­wał tę funk­cję.

Do­strze­gła ruch kątem oka. Coś się zbli­ża­ło. Lu­dzie krzy­cze­li i ucie­ka­li, gdy prze­ra­ża­ją­cy biały kształt kro­czył w jej kie­run­ku. Zro­dził się z pa­da­ją­ce­go śnie­gu.

Nie zwa­ża­jąc na be­stię, rzu­ci­ła się w kie­run­ku wójta, lecz nie zdą­ży­ła wy­pro­wa­dzić ciosu.

Oto­czy­ła ją biel.

Koniec

Komentarze

JakubSik, dzięki za wizytę. Nie spodziewałem się, że oprócz Ochy i Tenszy ktoś jeszcze czyta :) W każdym razie zapraszam do dyskusji :)

Zygfrydzie, po pierwszej części obiecałam, że przeczytam wszystko i słowa dotrzymam, jak tylko się wyrobię z tym, co teraz robię. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, bardzo mnie to ucieszyło :) Po cichutku cały czas liczyłem, że będziesz kontynuowała lekturę :) Zależy mi na każdej opinii i na każdym czytelniku.

Jako że tym razem wydrukowałam tekst – wrażenie z rozdziałów będę pisać na bieżąco, a błędy wklepię hurtem, jak już skończe.

Rozdział 17 – no, chyba Kai wygrywa u mnie jako narrator. Wprawdzie ten koszmar, który przeżył w poprzedniej szkole to bardziej mi na więzięnną historię wygląda. Masiakra :P Porównując do “naszego” świata, aż taki hardkor nie wydaje mi się prawdopodobny.

Poza tym całlkiem całkiem ciekawi mnie, co z w końcu wyjdzie ze ślepotą Esteli.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Kai wygrywa u mnie jako narrator

Cieszy mnie to, zwłaszcza że Kai to najczęściej występujący narrator. Ostatnio nawet się zastanawiałem nad jego rozdziałami i wyszło mi, że te początkowe są dość spokojne w porównaniu do innych bohaterów. Ale to do czasu… :)

Z braku czasu przeczytałam tylko jeden rozdział, ale zostawiam ślad, żeby nie było, że przestałam. :)

Kai jest na pewno ciekawą postacią. Aż szkoda, że nie jest jakieś 10-15 lat starszy, wówczas mógłby się okazać nawet fascynujący. ;) Ale to kwestia gustu, mnie po prostu nastolatki za cholerę nie kręcą. Jednak tak, postać Kaia nabiera charakteru. Wydaje mi się, że również Artur ma potencjał. Dziewczyny jakieś takie trochę bladawe.

Zachowanie dyrektora wydaje mi się tak nieprofesjonalne, że aż nieprawdopodobne. Chyba  że jest na granicy załamania nerwowego albo dojrzewa do decyzji, żeby rzucić to wszystko w pierony. Przez kilka lat uczyłam w szkole (zanim rzuciłam to wszystko w pierony) i – uczniowie często wymagają ochrony przed dziwnymi nauczycielami, ale w taki sposób… No nie.

 

Postaram się w weekend doczytać resztę.

Też zachowanie dyrektora wydało mi sie nieprawdopodobne (widzisz, teraz ja się z gadzam z tobą, ocho :P). Ale chciałam to dopisać razem z błędami.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dyrektor to taki typ, co ma wszystko związane ze szkołą w tyłku :) Było wcześniej wyjaśnione, że prowadzi restaurację i stanowisko dyrektora za bardzo go nie obchodzi. Może trochę przesadziłem, ale chciałem nadać jakiś charakterystyczny rys tej epizodycznej postaci.

Wydrukowanie tekstu chyba jednak pomaga, bo czyta mi sie jak po masełku :P nie żeby wczesniej było źle, ale teraz jakoś… inaczej. Przyjemniej.

 

Rozdział 18 – większość z książkowych wizji są dla mnie w miarę do ogarnięcia (znaczy, wiem kto, dlaczego etc.), ale ta z myśliwym już nie. Nie żebym jej nie rozumiała, po postu nie łączy mi się z niczym z wcześniejszych faktów. No, poza białym lwem oczywiście. Ale to tak tylko piszę, bo nie wiem czy efekt zamierzony. 

A tak ogólnie – ciekawie. Coś tam się zaczyna układać, choć z drugiej strony nie mam pojęcia i tak do czego to dąży. Nie wiem, czemu akurat Elia musiała tę książke czytać, ale to pewnie sie wyjaśni. Tylko jedna mała uwaga – dziewczynka bardzo się ucieszyła, że może chodzić w wizji, ale potem nie napisałeś czy jej to zostało, czy nie. Podejrzewam, że nie – przydałoby się zaznaczyć, że poczuła ogrmny zawód, skoro wcześniej liczyła, że już tak będzie.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Tenszo, dzięki :)

Co do wizji z myśliwym – uporządkuję wszystkie znane do tej pory fakty.

Do jego osoby odnosiła się historia Sawiona Dorema z piątego rozdziału (Odgryziona głowa Wielkiego Łowcy. Zresztą, wszystkie jego historie odnoszą się do dawnych wydarzeń, z tym, że nie można w nie wierzyć bezgranicznie. Czasami Dorem używa przenośni, zmienia co nieco, dopisuje szczęśliwe zakończenie tam, gdzie go wcale nie było.)

Ważniejszy jest syn myśliwego, Greo. On z kolei jest wspomniany w listach Jeremiasza Hodsa w rozdziale 9 (Opowieści z dawnych dni) jako najważniejszy z myśliwych, który chwali autora listów, gdy ten zaczyna wprawiać się w polowaniu.

 

Na razie tyle. Wszystko to zostanie rozwinięte jeszcze w dalszych rozdziałach.

 

No i słuszna uwaga co do końcówki. Pozdrawiam.

 

Rozdział 19 – ciężko mi coś napisać, bo trochę na wyrywki czytałam. Z pozostałych w głowie wrażeń – na pewno mnie zaskoczyłeś, że Har Aliton z wizji jest złym oszustem. Coś tam podejrzewałam, że jest z nim nie tak po tym jak podpowiedział Rostowi sposób, żeby wtopić Alwena, ale stwierdziłam “e tam, chroni wnuka” :P No i Rost pokazał, że nie jest aż takim durniem, za co nawet iskierka przychylności we mnie rozbłysła. Zaczynam bardziej lubić tego narratora.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

:)

Żeby nie było, że się obijam. Mam już prawie gotową do publikacji kolejną część, ale myślę, że na razie nie ma sensu wrzucać, skoro jeszcze czytacie.

Tak, na pewno fajnym mykiem jest pokazanie Hara Alitona tak, jak zrobiłeś to w 19. rozdziale. Ale Rost jednak zachował się trochę jak dureń. ;) W ogóle mam wrażenie, że Twoi bohaterowie nieco za często najpierw działają, potem myślą. To jest taka akcja – błyskawiczna reakcja. Tak było m.in. z Rostem, a już sytuacja z rozdziału dwudziestego wydaje mi się aż przesadzona. Artur dowiaduje się strasznych rzeczy z pamiętnika siostry, więc już parę linijek dalej masakruje go soplem. Znowu – bach, bach, bach. Oczywiście, rozumiem, że działał w afekcie, ale opisanie tego w ten sposób jakoś mi nie gra. Opisałabym chociaż trochę przygotowania, to, co się wyrabia w głowie Artura, może nawet przecięłabym to jakoś inną sceną. A w ten sposób zniwelowałeś jednak napięcie.

 

Przepraszam, że czytam tak bardzo na raty, ale mało mam w ogóle ostatnio czasu, a jeszcze Koegzystencja wisi mi nad głową. :)

Ocho,

co do Rosta to wszyscy się zgodzimy, że nie jest najmądrzejszą osobą na świecie, w dodatku jest mocno podatny na manipulacje

a co do Artura, jest pewna rzecz, której nie mogę zdradzić, a nieco tłumaczy jego zachowanie (Zauważyłyście, jakie to wygodne w publikowaniu w odcinkach? Na każdy zarzut można odpowiedzieć “czytajcie dalej, a spojrzycie na to inaczej” :P), ale skoro tak piszesz, to rzeczywiście coś w tym jest, Tensza zresztą potwierdzi, podejrzewam :)

 

Mam jeszcze takie do Was pytanie. Jak czytacie swoje posty, to nie nadziewacie się na spoilery? Jeśli chcecie, można wymyślić jakieś tagi typu [spoiler rozdz. 20], albo coś podobnego. No chyba że Wam to nie przeszkadza. Ale z czasem spoilery mogą być coraz groźniejsze.

 

Myślałam o spoilerach pisząc komentarz, ale uznałam, że Tensza pewnie już dwudziesty rozdział zdążyła przeczytać. :)

Ale masz rację – następnym razem będę się wyrażała bardziej oględnie.

Hm, ja po prostu komentarze ze słowem <rozdział którego nie czytałam> omijam :P

I cóż zygfrydzie – nie mylisz się. Muszę zgodzić się z ochą. O ile scena, w której wychodzi na jaw co Viset robił z Asper mną nawet targnęła, to już jego smierć nie przyniosła… hm, satysfakcji. Wiesz, brakowało mi czegoś takiego jak u Martina – nienawidzisz kolesia tak długo, że jak już zginie, to srasz w porty z radochy.

 

A teraz takie standardowe podsumowanie:

Rozdział 20 – poza wspomnianymi uwagami, powoli zaczynam odnosić wrażenie, że ci się ludzie w Grenie pokończą do wybijania… Nie żeby mi Viseta było żal. W pewnym momencie czułam do niego czystą wrogość (niczego nie nienawidzę mocniej niż pedofilii). Poza tym ten rozdział upewnił mnie w niechęci do Marca, gdyż wcale nie zajął się rodziną, jak wszyscy wokół śpiewali. Zachowywał się jak pizda, gapa, dupa wołowa – trafnie określa go Artur, którego z kolei lubię jakoś bardziej.

Rozdział 21 – a tu tak spokojnie dla kontrastu. Jakaś kolejna historia o potworze (serio, co oni mają w tym Grenie? hodowle wszystkiego co złe?), kolejna przejażdżka autobusem i znowu Kai leje Rafna. Radocha z tego była, ale powoli to zaczyna być nużące. Ale nadal narracje Kaia najbardziej lubię. Ot, uznam to za takie tyci tyci potknięcie na jego drodze ;>

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dzięki Wam za przeczytanie.

Tenszo,

Szwendacz i Viset zginęli dość szybko, ale zapewniam, że to nie są czarne charaktery, które grają pierwsze skrzypce w tej historii. Ci naprawdę groźni dopiero wchodzą na scenę. Mam nadzieję, że uda mi się was zaskoczyć w niektórych przypadkach.

 

Jakaś kolejna historia o potworze (serio, co oni mają w tym Grenie? hodowle wszystkiego co złe?)

Mam nadzieję, że jak wątki połączą się w całość, zniknie takie uczucie przeładowania dziwnościami, które mam wrażenie występuje w początkowej części książki.

 

Rozdział 21 – a tu tak spokojnie dla kontrastu.

W tym rozdziale wprowadziłem chyba ostatnią znaczącą postać. Mam nadzieję, że teraz już pójdzie z górki jeśli chodzi o bohaterów, ale widzę, że cały czas dobrze sobie z nimi radzicie. Czytanie Martina popłaca :)

 

Przyznam, że nie za bardzo rozumiem, w jaki sposób Onelia chciała nie dopuścić do reelekcji Rosta, popierając Alwena i – na wszelki wypadek – startując sama. Przecież w ten sposób głosy przeciwne Rostowi rozłożyłyby się na Alwena i na nią, zwiększając szansę Rosta.

Wątek Onelia – Szwendacz i jego konsekwencje – no, zaskoczenie. :)

Mam też wrażnie, że “normalni” mieszkańcy jakoś tak za łatwo słuchają swoich “dziwnych” rozmówców, nawet jeśli ci każą im robić rzeczy ekstremalne – jak tym razem Onelia. Tak, wiem, na pewno zostanie to jakoś wytłumaczone w dalszej części. ;)

 

I jak już odważyłam się kiedyś tu przyznać, że nie czytałam Sapkowskiego (oprócz trylogii husyckiej), to przyznam się znowu – nie czytałam Martina. Natomiast czytając Twoją opowieść cały czas mam w tyle głowy “Trafny wybór” JK Rowling (tak, tak, tej od Harry’ego Pottera, którego zresztą, hm, również nie czytałam). To jest powieść opisująca małomiasteczkową społeczność, też z jakimiś lokalnymi wyborami w tle, z jakimiś lokalnymi ambicjami, zawiściami, intrygami, niechęciami – i przyznam, że byłam pod wrażeniem, w jaki Rowling opisała bohaterów. Było ich mnóstwo, ale każdemu nadała rysy charakterystyczne, własną osobowość, niepowtarzalność. No, z czytelniczego punktu widzenia to było naprawdę niesamowite. :)

Nie czytałem “Trafnego wyboru”, ale może kiedyś to zrobię, bo “Harry’ego Pottera” bardzo lubię. Ostatnio widziałem to pierwsze za 10 zł w Biedronce, ale był jakiś taki zmasakrowany egzemplarz, co mnie zniechęciło do kupienia.

Z małomiasteczkowych historii czytałem mnóstwo Kinga. Moje ulubiono to “To”, ale jeśli chodzi o nakreślenie społeczności i wzajemnych relacji mieszkańców, bardzo podobał mi się “Sklepik z marzeniami”. Bardzo fajny pomysł miał w tej książce King, w jaki wyciągnął z bohaterów wszystko co najgorsze.

 

Przyznam, że nie za bardzo rozumiem, w jaki sposób Onelia chciała nie dopuścić do reelekcji Rosta, popierając Alwena i – na wszelki wypadek – startując sama. Przecież w ten sposób głosy przeciwne Rostowi rozłożyłyby się na Alwena i na nią, zwiększając szansę Rosta.

Myślę, że była przekonana, że jeśli wystartują w trójkę, to Alwen zwycięży, bo na Rosta mało kto chciał głosować, a jej start był takim zabezpieczeniem, gdyby Alwen w jakiś sposób się wykruszył, co też się stało.

Co prawda ja HP nie czytałam, ale podejrzewam, że “Trafny wybór” nie ma z nim nic wspólnego, oprócz autorki. :)

w końcu długiego korytarza.

na końcu

wysłuchując litanii matematyczki. Kai, słuchając tych

wysłuchując słuchając

w ustach, bała atrapą, lecz

była

Nie wiem, nie słuchałem, co ona tam do mnie paplała.

Ten tekst to jest przgięcie – wywaliłabym, i tak widać, że dyrektor ma wszystko w dupie.

Gdy wpadała ten nastrój

w ten nastrój

o dawnych było jej wielką pasją.

o dawnych czasach

zbudował chałupkę, w którym

w której

teraz nad brzegu jeziora

nad  brzegiem

Opuście broń i odejdzie – zażądał,

odejdźcie

Nie – przerwała władca. – Każę go wygnać.

przerwał

bliźniaczego świata, który wydawała się niczym nie różnić od poprzedniego

wydawał

lecz gdy próbował to zrobić Marc, nie wpuściła go do pokoju. Wójt próbował

próbował próbował

zawiadomimy policję – powiadomił ją i odszedł od furtki.

zawiadomimy powiadomił

Następny, proszę! – zawołał i wyprosił Rosta za drzwi.

Następnego dnia

Następny Następnego

Nie widział, co ma powiedzieć.

wiedział

Konkretnie środki, który zostały

które

Artur zadał drogi cios

drugi

Wykopał go w lesie, sto metrów od domu. Zakopał

Wykopał zakopał

Artur zbliżył się Kaia.

do Kaia

Klęknęła na ziemi i musnęła ręką po tym niezwykłym ogrodzie.

Nie wiem jak można musnąć ręką po ogrodzie. Całym :P

– Oczywiście, Elio, obiecuję – odpowiedział.

Chyba Onelio.

później objął czule

objął – inaczej obejmowałby ognisko i sie zaczął z nim kochać :P

Próbował się wyrywać

Próbowała

Nie widziała jak. Czy to dlatego, że Albert nie był do niego podobny? A może dowiedział

Nie wiedziała jak – i potem jest jeszcze "dowiedział".

Alitonów wpatrywało się na nią z czarno-białych

w nią

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Co do wrażeń z ostatniego rozdziału – myślałam, że Onelia ma więcej oleju w głowie. Sory, ale tą truciznę mógł wypić każdy. W końcu wójt miewał gości. Ogólnie babka nie pomyślała, że padnie trupem ktoś inny? Serio? Przecież nic nie dawało jej pewności, że wójt to wypije. Mógłbyś chociaż napisać, że jakiś tam duch tak obiecał…

No, a poza tym, podtrzymuje opinię, że ci ludzi niedługo nie starczy do zabijania… =.=

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

– Oczywiście, Elio, obiecuję – odpowiedział.

Chyba Onelio.

 

To akurat specjalnie, Grelan używał zdrobnienia. Zresztą Onelia używała tego inicjału E., żeby ukryć swoją tożsamość. Pojawił się on już w listach, które znalazł Artur w domu Szwendacza, pojawi się raz jeszcze i będzie fajnie dwuznaczny.

 

Dzięki za poprawki.

Zaznaczam tylko, że czytam od początku tej historii, której fragmentem mnie ostatnio, niedawno, zachęciłeś. Przeczytam wszystko, wtedy dam pełnowartościowy komentarz.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Super :) Czekam na opinię i mam nadzieję, że opowieść Ci się spodoba.

Ta część zdecydowanie jak na razie najbardziej wciągająca i najlepsza. Przeczytałam jednym tchem. 

Zgadzam się z dziewczynami, że Kai jest chyba najprzyjemniejszym narratorem i chyba jego historię czytało mi się najlepiej. Chociaż mała Elia mnie zaciekawiła i czekam na dalsze jej losy.

 

Zgadzam się z Tenszą, że wuj Atura to gnida, ale jakby nieco za mało cierpiał. Zaskoczyłeś mnie tym pamiętnikiem i tymi zapiskami. Niezły zwrot akcji.

 

Biedna Estela… Faktycznie widać ewidentną inspirację Martinem. ;)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Cieszę się, że Ci się podobało :)

Nowa Fantastyka