- Opowiadanie: zygfryd89 - Odcienie bieli, część 7 z 9

Odcienie bieli, część 7 z 9

Oceny

Odcienie bieli, część 7 z 9

CZĘŚĆ III

ZIMOWA POWTÓRKA Z HISTORII

 

 

Rozdział 33

Narodziny imperium

 

Gloria Efetn nie żyła.

Jej zasypane śniegiem ciało leżało w zagłębieniu tuż przy wschodniej ścianie domu Efetnów. Zapewne zostałoby tam do wiosny, gdyby pies Slantów nie zaczął szczekać na wystającą ze śniegu rękę. Albert Slant od razu przybiegł do domu Rosta, przerywając jego kontemplację wiszącego w salonie obrazu. Dzieło przedstawiało szczęśliwych mieszkańców. Rost dobrze wiedział, że mieszkańcy jego wioski nie są szczęśliwi. Prawdę mówiąc, mieli ku temu aż nadto powodów.

We dwóch wyciągnęli nieboszczkę z dołu i położyli na śniegu, tuż przy ulicy. Twarz i ręce Glorii przybrały kolor purpury. Ubrana była jedynie w sweter i spodnie z czarnego materiału. Pies cały czas ujadał, kręcąc się między ich nogami.

– Zamarzła? – spytał wójt, przyglądając się ciału.

– Być może. Spójrz, jak jest ubrana – wskazał Albert. – Wychodząc, powinna ubrać coś cieplejszego. Wygląda, jakby umarła w domu. Dziwne.

Gdy odwrócili ciało na plecy, Albert nagle odwrócił wzrok. Rost tego nie zrobił. Dokładnie zbadał tył głowy denatki. Był zmiażdżony i zakrwawiony, jakby ktoś uderzył w niego ciężkim przedmiotem.

– Morderstwo? – spytał Alberta głosem, który nie pozostawiał wątpliwości co do jego opinii.

– Być może upadła. Kto niby miałby chcieć ją zabić? Dlaczego? To bez sensu.

Ostatnio wiele rzeczy nie ma sensu.

– Złóżmy wizytę jej matce – postanowił Rost.

W środku było ciemno jak w grobowcu i zimno niemal jak na zewnątrz. Szli korytarzem, Albert oświetlał drogę, paląc wielką gromnicę. Kątem oka Rost dostrzegł, że wiszący na ścianie tandetny, plastikowy zegar zatrzymał swe wskazówki na godzinie 6:37. Oprócz tego nie zauważyli niczego dziwnego.

– Pani Tyano! – zawołał Albert. Rost zastanowił się, czy to rozsądne. Jeśli było to morderstwo, a był o tym przekonany, zabójca wciąż mógł tu przebywać. Udali się do kuchni.

Ktoś wybił okno. Świecące niczym diamenty odłamki szyby leżały na podłodze wśród różnokształtnych kopuł śniegu, które zdążył pokryć połowę pomieszczenia. Dostrzegli również pojedyncze krople krwi.

– Tu jest kamień. – Światłem latarki Albert wskazał miejsce pod ścianą. – Ktoś rozbił nim szybę, a potem głowę biednej Glorii.

– I nic nie słyszeliście? – zdziwił się Rost. – Mieszkacie naprzeciwko.

– Nic a nic.

Znaleźli też czerstwy chleb, który od dawna musiał leżeć na stole, zamarzniętą na kość kostkę masła i wędlinę, która zachowała świeżość dzięki mrozowi panującemu w domu. Na lodówce stał zegar. Jego wskazówki zatrzymały się na godzinie 6:37.

– To samo co na korytarzu – zauważył Rost. – Ktoś musiał go zatrzymać. Dziwne.

Tyana Efetn siedziała w swym bujanym fotelu, który tym razem nie wykonywał żadnego ruchu. Zawsze przypominał mi tykanie zegara – przypomniał sobie Rost. Zegary już nie tykają. To miejsce jest martwe.

– Kolejny! Też nie działa! – krzyknął Albert. – Wskazówki zatrzymane na 6:38. Minuta później. Co do cholery? Nie rozumiem.

Rost przyjrzał się dziewięćdziesięciolatce. Jej zapadła twarzy była straszliwie pomarszczona, wyglądała, jakby utkał ją pająk. Nie żyje. Nigdy mnie nie lubiła. Oczywiście wtedy, gdy pamiętała, kim jestem.

Nagle kobieta otworzyła oczy i Rost odskoczył do tyłu, taranując stół.

– Pani Tyano. – Albert podszedł do niej i złapał za rękę. – Co się stało? Kto tu był?

Staruszka otworzyła usta i poruszała nimi bezgłośnie. W końcu wydobyła z siebie cichy jęk, który po kolejnej chwili ukształtował się w słowa.

– C… cie – wydukała.

– Kto?

– Z… podziemi… widziałam… ciemną sylwetkę…

– Rozpoznała ją pani? – gorączkował się Albert.

– Niedo… – nie zdołała dokończyć. Zamilkła na zawsze.

– Musisz zająć się pogrzebem, Albert – rozkazał mu Rost.

– Co? Dlaczego ja?

– Wybrałeś już sobie nowy zawód? Jeśli nie, mianuję cię grabarzem.

– Cmentarz należy do twoich obowiązków! – rzucił oburzony.

Rost wciąż się zastanawiał, w którym momencie Albert zapałał do niego antypatią. Przyjaźniliśmy się całą młodość. To musiało się stać, gdy zostałem nieudolnym wójtem. A może to jego mamusia nastawiła go negatywnie?

– Nie mam na to czasu. Muszę zajmować się ważniejszymi sprawami niż cmentarz. A wierz mi, jest ich bardzo wiele. Priorytetem jest złapanie mordercy.

– Nie wiem, jak masz zamiar to zrobić, ale powodzenia.

– Mam listę podejrzanych. – Zgadnij, kto znajduje się na jej czele? To ktoś, kto nienawidzi nas wszystkich. Ktoś, kto żyje poza osadą i knuje przeciwko mieszkańcom. Ktoś, kto już raz zabił. Zamordował moją córkę, lecz los przywrócił ją do życia. Nie pozwolę mu skrzywdzić nikogo więcej.

Świat oszalał. Rost Aliton był tego pewien już w dniu, w którym Estela powróciła z martwych. Nie wiedział, że to dopiero początek.

Tamtego dnia pojechał po zakupy, gdyż wstydził się, że nie ma czym ugościć własnej córki. Drogę astarnocką odśnieżono, lecz podróż utrudniała gęsta mgła. Rost jechał wolno i ostrożnie. Przynajmniej w tę jedną stronę.

Po trzydziestu minutach nieprzerwanej jazdy coś zaczęło go niepokoić. Każdy mieszkaniec Grenie pokonywał tę trasę tysiące razy i każdy z nich zauważyłby to samo. No, może oprócz Alwena, on mieszka tu tylko siedem lat. Rost wiedział, że powinien był już dojechać do miasta, lecz wciąż widział jedynie drogę i las. To pewnie przez mgłę nie potrafię ocenić odległości – pomyślał i jechał dalej.

Po kolejnych dziesięciu minutach naszła go absurdalna myśl, że pomylił trasę. W tej mgle byłoby to całkiem prawdopodobne, gdyby nie fakt, że droga astarnocka nie łączyła się z żadną inną. Nie miała prawa nigdzie zjechać.

Wyszedł z auta, by sprawdzić, czy wciąż znajduje się na szosie. Przebił ręką śnieg, który w tym miejscu zalegał grubszą warstwa, i nie wyczuł asfaltu, jedynie kamienistą glebę. Co jest do cholery? Zdezorientowany wsiadł do auta i ruszył dalej.

Po chwili zrobił kolejny postój. Przez mgłę dostrzegł brzeg niewielkiego jeziora leżącego tuż przy samej drodze. Jego czarna tafla ginęła w bieli kilkanaście metrów dalej. Rost wysiadł i spojrzał na akwen. Od razu rozpoznał jego sierpowaty kształt. Znajdował się w połowie drogi z Astarnort do Pertrak, a przed sobą miał na wpół zamarznięte starorzecze rzeki Grenie. Przypomniał sobie, że w okolicy mieszkali ludzie. Kilku głupców zbudowało tu swoje domy, nie zważając na groźbę powodzi. Rzeka była jednak łaskawa, Rost nie pamiętał, by kiedykolwiek zalała okolicę, więc budynki przetrwały przez lata. Teraz jednak ich nie było. Obszedł całe jezioro, po czym wrócił do auta.

Późna godzina i stężenie trudnych do wytłumaczenia wypadków sprawiły, że najchętniej wskoczyłby do łóżka i zasnął. Nie miał pomysłu, jak wytłumaczyć to, co widział. Na śniadanie pójdziemy do Lydii. Zawrócił auto.

Kilometr przed Grenie po raz kolejny wyszedł, by wysondować nawierzchnię, i tym razem pod śniegiem wyczuł twardy, zimny asfalt. Dziwne. Wszedł do auta i wcisnął gaz do dechy. Nie był nawet świadom, że to robi. Był pół przytomny, przysypiał. Po chwili zabił chłopaka.

Po wypadku zdecydował się zabrać ciało do swojego domu. Gdy razem z młodym Slantem przynieśli nieboszczyka, w środku czekała na niego kolejna niemiła niespodzianka.

– Rost, tylko się nie denerwuj – usłyszał głos Lydii w ciemnym korytarzu. – Znalazłam go na ulicy.

W blasku świec Marc Wolron wykrwawiał się na jego kanapie, choć jeszcze nie tak dawno przyprowadził mu martwą córkę. On sam rozjechał jego brata, który, z nieznanych przyczyn, urządził sobie maraton zaśnieżoną ulicą w samym środku nocy. Ta sytuacja była tak absurdalna, że przypominała sen. Muszę się uspokoić. Przywódca powinien umieć podejmować właściwe decyzje w trudnych czasach.

– Slant! – zawołał do Kaia. – Co robiliście o tej porze na środku drogi?

Chłopak spojrzał na niego oczami, w których odbijały się liczne płomienie świec. Natychmiast się wyspowiadał.

– Artur strzelił do Marca. Zrobił to przypadkiem. Bawiliśmy się w trójkę bronią. Pobiegliśmy… po pomoc, ale przez tę mgłę straciliśmy orientację. A resztę pan zna.

Jakimś cudem Marc Wolron nagle oprzytomniał i pokiwał głową na potwierdzenie tych słów.

– Bawiliście się bronią? Wyście poszaleli?

– Jazda dziewięćdziesiątką w gęstej mgle po śliskiej nawierzchni to również nie jest przykład odpowiedzialnego zachowania – zauważył chłopiec.

Rost miał ochotę zdzielić go w pysk, lecz w ostatniej chwili dotarło do niego, że chłopiec ma rację. Mimo wszystko dziwiło go, że tak spokojnie przyjął śmierć przyjaciela.

– Czy on umrze? – płakała Estela, klęcząc przy Marcu.

Nie umarł. Dopiero po chwili Rost zauważył, że ręce Lydii pokryte są krwią. Własnoręcznie wyjęła kulę i opatrzyła chłopaka. Slant wrócił do siebie, a reszta nocowała pod jego dachem. Martwy Wolron również.

Pierwszym dniem grudnia był wtorek. Ksiądz zapowiedział mszę roratnią na godzinę szóstą, lecz nie przyjechał. Szkoda, przydałby się – żałował Rost.

W południe wójt ustawił na skrzyżowaniu podwyższenie i zwołał wszystkich mieszkańców. Dziesiątki zaniepokojonych twarzy wpatrywało się w niego, gdy wyjaśniał sytuację, w której się znaleźli. Tak jak podejrzewał, nikt mu nie uwierzył. I dobrze, niech sami sprawdzą. Daj Boże, bym się mylił. Kiedyś przychodziło mi to tak łatwo.

Wieloryb, Trast, Albert Slant, Qaurt, Anton Mruc, nawet zapijaczony Holbes, wszyscy jak jeden mąż wsiedli do swych aut i wyjechali na południe, tworząc korowód, jakby zmierzali na czyjeś wesele. Wrócili zdruzgotani i zdezorientowani. Są jak niewierni Tomasze. Nie uwierzą, póki nie dotkną. Rost miał ochotę wyśmiać ich wszystkich.

Zorganizowanie pogrzebu Artura zlecił młodemu Slantowi. Przyjaciel zmarłego wywiązał się bez zarzutu. Cała wioska pogrążyła się w smutku, gdy w resztkach znikającej mgły, opuszczano prostą trumnę, którą na szybko sklecił Quart. Wszyscy patrzyli na Rosta, lecz on nie czuł wyrzutów sumienia. Wielka tragedia, lecz nie z mojej winy. Sam wbiegł pod moje auto.

W środowy ranek Grenie zawsze odwiedzała śmieciarka. Tego dnia nie przyjechała. Podobnie szambiarka. Śnieg sypał z nieba, jakby same niebiosa chciały pogrzebać Grenie żywcem, mimo to nie zjawił się żaden pług. Radiostacja miała awaryjne zasilanie, lecz Rost nie potrafił się z nikim połączyć. Słyszał jedynie szum, jakby zawodzenie wiatru po ośnieżonym lesie.

Wieczorem, gdy Marc Wolron odpoczywał w pokoju Esteli, a ta opiekowała się nim czule, Rost został sam na sam z Lydią. W całym tym szaleństwie kobieta zachowywała imponujący spokój. Cieszył się, że może mieć ją przy sobie. Obecność Esteli również radowała jego serce, lecz był zmęczony udzielaniem odpowiedzi na jej dziesiątki pytań. Zwłaszcza że niektóre były naprawdę bardzo trudne. 

 – Potrzebuję spojrzeć na mapę – rzucił do siebie i zaczął przetrząsać zawartość szuflady. Gdy ją znalazł i rozłożył na stole, poczuł na sobie wzrok wszystkich uwiecznionych na ścianie osób. Założyciele, Alitonowie, ludzie z obrazu przedstawiającego szczęśliwą osadę, wszyscy zdawali się wiedzieć, że nadszedł jego dzień próby. Obserwowali każdy jego krok, jakby czekając na spektakularne potknięcie.

Sytuacja nie wyglądała dobrze. Grenie było najdalej wysuniętym na północ zamieszkanym obszarem Astarii. Dalej ciągnęły się kilometry lasów, które stopniowo ustępowało miejsce tundrze, a ta ostatecznie ginęła na wybrzeżu arktycznego morza. Oczywiście na szerokości geograficznej ich wioski istniały inne zamieszkałe osady, lecz znajdowały się za granicą, dziesiątki lub setki kilometrów na wschód lub zachód. Astarnort było ich jednym połączeniem ze światem. Jesteśmy zdani jedynie na siebie.

– Musimy się zorganizować – krzyknął z piedestału późnym wieczorem wczorajszego dnia. Na rogach sceny ustawił cztery lampy naftowe, które oświetlały jego postać, sprawiając, że rzucał cztery cienie. Dziesiątki zmarzniętych twarzy chłonęły każde jego słowo. – Do jutra każdy zdolny do pracy mieszkaniec ma zdecydować, jakiego zajęcia się podejmie. Potrzebujemy drwali, by przynosić drewno na opał. Potrzebujemy rybaków i myśliwych. Potrzebujemy ludzi, którzy będą obrabiać zwierzęta. Potrzebujemy cieśli. Potrzebujemy ludzi do odśnieżania. Potrzebujemy kogoś kompetentnego, by utrzymać tu porządek.

– Potrzebujemy kogoś, kto będzie pędził bimber! – zawołał wesoło Holbes. Rozległy się pojedyncze śmiechy.

– Holbes, właśnie zostałeś pierwszym drwalem. – Odczekał chwilę, aż pijak przestanie mamrotać i kontynuował: – Potrzebujemy też narzędzi – siekiery, piły, sieci, wszystko co może się przydać. Przetrząśnijcie swoje piwnice, strychy, szopy. Wszystko należy zebrać i oddać tym, którzy to wykorzystają. – Zaczerpnął zimnego powietrza. – Damy sobie radę. Nasi dziadkowie żyli w trudniejszych warunkach. I poradzili sobie. Mieszkańcy Pierwszej Osady – przepadli – mieli jeszcze trudnej, lecz potrafili przeżyć – pozostała po nich pusta polana. – Powodzenia. Jutro spotkamy się o tej samej porze.

Rankiem dzisiejszego dnia skonfiskował majątek sklepu Holbesów. Właścicielka o mało nie zadźgała go widelcem, którym podjadała pulpety ze słoika.

– To moja własność! Pierdoleni złodzieje! – krzyczała mimo zapewnień Rosta, że gdy sytuacja wróci do normy, zostanie spłacona co do grosza. Zabrał jej kluczki, zamknął sklep i postanowił, że sam będzie sprawował nadzór nad zapasami.

Godzinę później przyszedł do niego Albert Slant, by powiadomić o swym makabrycznym znalezisku.

Ułożyli ciała obu kobiet na kuchennym dywanie i przykryli prześcieradłem, po czym Rost wrócił do domu. Całe to zajście niesamowicie go bulwersowało. Czuł gniew, nie dlatego, że dwie niewinne kobiety zostały bestialsko zamordowane, choć rzeczywiście było to przykre. Czuł go dlatego, że ktoś wyraźnie starał się zasiać niepokój w społeczności Grenie, zburzyć ostatki poczucia bezpieczeństwa, stworzyć atmosferę wzajemnych podejrzeń.

Potrzebował kogoś, kto pomoże mu w utrzymaniu porządku.

Dom Oxów był niewielkim budynkiem o absurdalnie szpiczastym dachu, z którego nieustannie osuwał się śnieg, tworząc dwa równoległe pasy zasp. Latem, gdy jego ściany nie ginęły na tle białego puchu, wydawały się dziwnie pękate, jakby dom pęczniał, by zrobić więcej miejsca dla wielkiego gospodarza. Stary Ox wybudował chałupę w latach czterdziestych. Miał czterech synów, z których dwóch wyjechało z Grenie. Najstarszy, Viel Ox, zwany Wielorybem, przejął rodzinny majątek, a potem wysiedlił staruszka do mieszkającego po sąsiedztwie brata, Hanera. Rost wiedział, że nienaganna opinia, jaką powinni odznaczać się członkowie służb porządkowych, to ostatnie, czego można oczekiwać od Oxa, mimo to uznał, że nie znajdzie lepszego kandydata. Ludzie będą czuli przed nim respekt. Poza tym nie trawi Alwena.

 Ox stanął w drzwiach, łypiąc na niego podejrzanie jednym okiem. Drugie, jeśli wciąż tkwiło w oczodole, o czym Rost wcale nie był przekonany, skrywała okropna zielona przepaska.

– Jakiej pracy zamierzasz się podjąć? – zapytał go wójt.

– No… będę rybakiem. Przecież nim jestem.

– Złowić rybę każdy potrafi. Wrzucasz sieć do wody i wyciągasz. Chcę ci powierzyć o wiele bardziej odpowiedzialne zajęcie. Zajęcie, w którym świetnie się sprawdzisz. A przynajmniej taką mam nadzieję. Umiesz dochować wierności?

– Oczywiście. Każdemu, no może poza żoną. – Zaśmiał się rubasznie. Rostowi nie było do śmiechu.

– Będziesz więc dbał o porządek w Grenie. Chcę cię mieć u swojego boku. Masz wykonywać moje polecenia i o nic nie pytać. Pasuje?

– Brzmi jak niezła fucha. Od kiedy mam zacząć?

– Od zaraz.

– Dobrze, idę zjeść obiad.

– Nie zrozumiałeś mnie. Zaczynamy od tej chwili. Ubierz się, musimy złożyć komuś wizytę.

Ox spojrzał na niego zdziwiony, lecz bez słowa wykonał polecenie. Po chwili pojawił się ubrany w czarną kurtkę, a do paska przypiął kaburę pistoletu. Rost był zadowolony.

– Po co idziemy do tej chatki? – zapytał Wieloryb, gdy opuścili Grenie i brnęli przez zaśnieżony, ciemny las.

– Czas zaprosić rodzinę Alwenów z powrotem do wioski. Żyją tam samotnie, pewnie nawet nieświadomi, że cały świat zniknął. Kaite i dzieci mogą zamieszkać w chatce Onelii Slant. Może nie ma tam ekskluzywnych warunków, ale lepsze to niż ta ich obecna rudera.

– A Trosen?

– Trafi do mnie. Muszę z nim porozmawiać. Zapewnię mu wszelkie wygody, jakie może oczekiwać gość od szczodrego gospodarza. Oddam mu całą piwnicę. – Uśmiechnął się na dźwięk własnych słów.

Opowiedział Wielorybowi o martwych staruszkach, zatrzymanych zegarach i swoich podejrzeniach.

– Gdzie on się podziewał po wypadku na jeziorze? – zastanowił się Ox. – Nie trafił do szpitala.

Rost zaczął przedstawiać przebieg wydarzeń, których Wieloryb nie był świadkiem, gdyż stracił przytomność:

– Gdy usłyszałem, co się stało, poszliśmy tam w czwórkę – ja, on, twoja żona i żona Bernarta. Wami zajęli się lekarze, a Trosen, no cóż, zniknął. Tak po prostu. Pojawił się po jakiejś godzinie, cały roztrzęsiony. Wyglądał jak żywy trup. Złożył wyjaśnienia, a gdy chcieli go zabrać do Astarnort, znów gdzieś przepadł. Nikt go nie szukał. Od tamtego czasu nikt go nie widział. Tajemnicza sprawa. Ostatnio jest zbyt wiele takich tajemniczych spraw. Jako współpracownicy nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic, nieprawdaż?

– Zgadza się.

– W takim razie opowiedz mi, dlaczego niemowa z kutra postanowił wybić ci oko?

– Nie chciał wybić mi oka. Chciał mnie zabić – oburzył się Ox.

– Dlaczego?

– Bo był wariatem. Oskarżył mnie o rzecz, której nie jestem winien. Nie pytaj o co, i tak nie powiem.

– Umawialiśmy się na brak tajemnic – przypomniał mu.

Mężczyzna naburmuszył się jak indyk. Rost odpuścił.

Dotarłszy na miejsce, ujrzeli zaśnieżoną polanę, na której ze śniegu wyrastał samotny płot. Otaczał pustą przestrzeń. W pierwszej chwili Rost pomyślał, że chatka zniknęła, podobnie jak Astarnort i prawdopodobnie cała cywilizacja. Byłoby to nawet logiczne, w końcu Trosen Alwen i jego rodzina nie byli już częścią Grenie. Jednak przyglądając się uważniej, dostrzegł zarys czegoś kryjącego się pod śniegiem. Stanął w miejscu, gdzie przez ostatnie kilkadziesiąt lat wznosiła się drewniana rudera i zaczął odgarniać śnieg. Pod jednym z kopców odnalazł stary, kamienny piec. Kopał głębiej.

– Popioły – stwierdził po chwili. – Chatka spłonęła. Co tu się stało? Czy Trosen spalił swoją rodzinę? Rost był skłonny w to uwierzyć.

 Ox również kopał w śniegu, starając się naśladować Rosta. Robił to jednak w złym miejscu, bliżej płotu, mimo to dokonał ciekawego znaleziska.

– Co to może być, Rost? – pokazał mu niewielki świstek papieru, przypalony z każdej strony.

– Wygląda na fragment rysunku. Znalazłeś to poza chatką?

Przyjrzał się dokładnie. To chyba zęby. Jakby fragment szczerzącego się uśmiechu. Dziwne. Schował strzępek do kieszeni.

– Co teraz szefie? – spytał Ox, rozgrzewając zmarznięte dłonie. – Kopiemy aż do piwnicy?

– Nie ma potrzeby. Nie mógł się tam skryć, gdyż widzielibyśmy ślady na śniegu.

– Skryć?

– Naprawdę wierzysz, że Alwen tu spłonął? Ja nie. Ten cwany sukinsyn przeżyje nas wszystkich. – Spojrzał na zaśnieżone drzewa, które niczym setki niemych widzów przyglądały się dramatowi Grenie. Widok ten ciągnął się kilometrami, las pokrywał każdy kawałek ziemi. Alwen gdzieś tam jest. Kryje się jak szczur. Czas go znaleźć i wypędzić z kryjówki.

Podczas trzeciego zebrania mieszkańcy podchodzili do niego i negocjowali nowe stanowiska pracy. Rost usiadł przy stoliku, na którym ustawił lampę. Ox stał tuż obok niczym jego osobisty ochroniarz. Nie obyło się bez drobnych awantur, lecz wszystkie spory ostatecznie udało się załagodzić. Przydzielił nieco ponad pięćdziesiąt stanowisk.

– Tak długo to trwa – poskarżył się w trakcie Wieloryb, trzęsąc się z zimna. – Trzeba było zebrać się w kaplicy.

– Nie. Tu jest dobrze – uciął Rost.

Zapisy zakończyły się na Albercie Slancie i jego synu, którzy od dziś mieli zajmować się cmentarzem.

Gdy wszedł na podwyższenie, Grenie zamarło. Co prawda plotki już zdążyły się roznieść i wszyscy wiedzieli o podwójnym morderstwie, lecz każdy chciał usłyszeć to z jego ust.

Wyjaśnił sytuację, pomijając drastyczne szczegóły, zwrócił jednak uwagę na zatrzymane zegary.

– Czy ktoś posiada informacje, które pomogłyby schwytać sprawcę? – Odpowiedziała mu cisza. – Pogrzeb odbędzie się jutro wieczorem. Nim się rozejdziemy, mam jeszcze jedno ogłoszenie. W dniu jutrzejszym wyjątkowo nie pójdziecie do pracy. Wszyscy mężczyźni w wieku od piętnastu do siedemdziesięciu lat mają się zjawić w tym miejscu o godzinie ósmej. Wyruszymy na poszukiwania Trosena Alwena. Mam prawo podejrzewać, że to on stoi za tą zbrodnią. Jeśli jest niewinny, tym lepiej, uchronimy go przed śmiercią. Tylko to miejsce daje szansę na przetrwanie zimy.

Schodząc ze sceny usłyszał pomruki i rozmowy, lecz nikt mu się nie sprzeciwił. Niech by tylko spróbował. Kazałbym mu spierdalać i założyć własną osadę.

Wieczór spędził z najbliższymi, obmyślając strategię poszukiwań. Marc zdołał usiąść z nimi do kolacji, co bardzo ucieszyło jego córkę. Estela wciąż chodziła zdezorientowana, zupełnie jakby obudziła się na innej plancie. Młodzi nie rozstawali się ani na krok. Jego stan fizyczny odpowiada jej stanowi psychicznemu. Pewnie dlatego tak dobrze się rozumieją. Lydia podała kolację z resztek, które pozostały sprzed kilku dni.

– Od jutra trzeba zacząć racjonować żywność ze sklepu – stwierdziła po posiłku. Oczy wciąż miała zaczerwienione od płaczu. Zamordowano jej krewne.

– Zajmiecie się tym dziewczyny? – zapytał Rost. – Dam wam klucz. Marii Holbes nie można ufać. Chciała zagarnąć jedzenie dla sobie.

– Oczywiście. Jest jeszcze problem kradzieży – stwierdziła Lydia. – Z powodu niedziałających lodówek ludzie trzymają jedzenie na zewnątrz. To tworzy pokusę.

– Dlatego formuję grupę, której zadaniem będzie utrzymanie porządku. Myślę też, by oświetlić ulice.

– Formujesz grupę? – zdziwiła się Lydia. – Kto się w niej znajdzie?

– Na razie Ox.

– Rost, zmiłuj się, tylko nie on. To właśnie tacy jak Ox są zagrożeniem.

– I właśnie tak się je neutralizuje. Kogo miałem wybrać, Bernarta? To byłoby nawet skutecznie. Złodziej umarłby ze śmiechu, gdyby go zobaczył. Proszę, nie pouczaj mnie, wiem, co robię.

Rankiem omal nie zaspał na poszukiwania. Przybył jako jeden z ostatnich. Ludzie wydają się podekscytowani. A może tylko mi się zdaję, gdyż sam jestem podekscytowany?

– Czy są wszyscy? – spytał, choć wiedział, jaka będzie odpowiedź.

Holbes nie przyszedł, gdyż zalał się w trupa. A przynajmniej tak wszyscy twierdzili. Nikt od rana go nie widział. Martiv Sqon usprawiedliwił się gorączką, a Alfred Murc kłopotami z żołądkiem.

Bernart nie pojawił się, nie podając żadnej przyczyny. Mogłem się tego spodziewać. Kiwnął na Oxa i ruszyli w kierunku domu rybaka.

Pierwszy przywitał ich pies, szczekający za płotem z taką złością, że pewnie pożarłby każdego, kto by się do niego zbliżył, nawet swojego właściciela. W końcu Bernart to same kości. Za płotem wznosił się piętrowy, beżowy budynek otoczony przez monstrualne zaspy. W jednym z okien dało się zauważyć blady blask lampy.

– Chodź, pies na pewno jest przywiązany – zapewnił Oxa.

– Jesteś pewien? Jeśli nie jest…

– … to go zastrzelę. Wchodź. 

– Dobrze, że wziąłeś broń, Rost, bo ja swojej zapomniałem.

Wójt nie wiedział, czy się zaśmiać, zapłakać, czy zdzielić go w pysk.

Otworzyli bramę i wemknęli się do ogrodu. Bernart wyszedł im na spotkanie, spoglądając zmęczonymi, pozbawionymi życia oczami. Widziałem już kiedyś podobny wzrok. Tak patrzy na świat Sawion Dorem.

– Czego? – spytał nieprzyjemnym tonem. Prawdę mówiąc, Rost po raz pierwszy w życiu widział, by jego daleki kuzyn był tak nieprzyjemny.

– Nie wiem, czy słyszałeś, ale masz obowiązek zjawić się na zbiórce – odpowiedział, tonem ostrzejszym, niż zamierzał.

– Słyszałem. Głuchy nie jestem.

– Dlaczego tego nie zrobiłeś? Jeśli to przez chorobę, zrozumiem.

– Nie przez chorobę. Ostatnimi czasy czuję się całkiem dobrze. Po prostu nie mam zamiaru brać udziału w twoim chorym kabarecie. Złapiesz Trosena, i co zrobisz? Zakujesz w dyby? Wrzucisz do dołu z niedźwiedziem? Powiesisz za żebro? Baw się beze mnie. – Ox postąpił krok do przodu, lecz Rost zatrzymał go ruchem ręki. Bernart wciąż spoglądał na nich z niesmakiem. – Wypierdalać. Bo psem poszczuję.

Jeszcze pogadamy, kuzynie.

Wrócili na miejsce zgrupowania. Rost sformował pięć zespołów, z których każdy miał przeszukiwać inny teren. Obdzielił wszystkich latarkami i poinstruował. Do swojej grupy wybrał Sawiona Dorema, Ludwika Qarta, brata Oxa i wszystkich Trastów. Próbowała do nich dołączyć również Suzan Orchid. Rost na to nie pozwolił, lecz jej odwaga wywarła na nim duże wrażenie.

Wyruszyli na wschód razem z grupą dowodzoną przez Slanta, rozdzieli się dopiero po pokonaniu rzeki. Towarzysze Rosta ruszyli na północ, pozostali na południe.

Sawion Dorem kroczył na końcu pochodu. Ubrany w elegancki płaszcz, wyglądał, jakby wybierał się na pogrzeb, a nie na wyprawę po lesie. Po chwili namysłu Rost uznał, że on zawsze ubiera się jak na pogrzeb. Co ciekawe, podczas wybierania zawodu Dorem zadeklarował się jako myśliwy, czym zdumiał Rosta. Wygląda jakby miał uciec na widok zająca, a chce polować na duże zwierzęta – pomyślał wtedy, lecz spełnił jego prośbę.

– Nie miałem okazji z panem porozmawiać – zaczepił go Rost. – Marc mówił, że miał pan swój udział w powrocie mojej córki. Chciałbym bardzo panu podziękować. Jeśli będę mógł się jakoś odwdzięczyć, niech pan powie, zrobię wszystko. – Wyciągnął rękę, a Sawion ją uścisnął, przez co latarka wypadła mu z dłoni. Choć słońce wciąż przebijało się horyzont, zachmurzenie i korony drzew postarały się, by w lesie panował półmrok. 

– Nie musi pan dziękować.  

– Jestem ciekaw, jak to się stało, że ona wróciła. To dla mnie niepojęte. Marc nie chciał mi powiedzieć. Tak wiele wam zawdzięczam, że nie powinienem naciskać, lecz nie daje mi to spokoju.

– Nie jestem osobą kompetentną, by wyjaśnić panu meandry procesu, który w tym przypadku zaszedł.

Może po prostu sam nie wiesz? – pomyślał rozczarowany.

– Co ludzie w wiosce mówią o wskrzeszeniu mojej córki?

– Słyszałem bardzo niewiele. Musi być pan świadom, że ludzie zawsze opowiadają historie. Rozmawiają o pana córce, o naszej tajemniczej izolacji, o tych strasznych morderstwach, przekręcając prawdę, ubarwiając stan rzeczy, mieszając fakty ze swoimi wydumanymi teoriami.

Rozmawianie z nim to spory wysiłek.

– Czy oni… łączą te wszystkie sprawy? – zapytał przestraszony.

– Opowiadają różne rzeczy, panie Aliton. Nie powstrzyma pan tego. – Zamyślił się na chwilę. – Jeśli pan pozwoli, również chciałbym zadać kilka pytań. Co zamierza pan zrobić z Trosenem Alwenem?

– Chcę go uwięzić i osądzić. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

– Przypomina mi pan kogoś – stwierdził niespodziewanie. – Człowieka, którego znałem przed wieloma laty.

– Czy to była dobra osoba?

– W owym czasie był to niezwykły człowiek. Jedyny w swoim rodzaju.

Wymijająca odpowiedź.

– Co pan by zrobił na moim miejscu, panie Dorem? Załóżmy, że złapaliśmy Alwena.

– Wie pan, że w dawnych czasach wszelkie nieporozumienia rozstrzygano za pomocą siły? Nawet w czasach Pierwszej Osady dwaj ludzie różniący się zdaniem stawali naprzeciwko siebie w uczciwym pojedynku.

– Na śmierć i życie? – zapytał zafascynowany.

– A broń Boże! Ci ludzie byli na to zbyt cywilizowani, choć mieszkali wieki temu na końcu świata. A przynajmniej byli tacy, póki Greo nie zaczął skraplać dusz.

– Kim był Greo? – zapytał zaciekawiony. – Zdaje mi się, że skądś znam to imię.

– Niech pan nie przejmuję się moimi słowami – rzucił, jakby zorientował się, że powiedział zbyt wiele. – To tylko historie, zwykłe bajdurzenie, jakie często uprawia się w tych okolicach. Niech pan spojrzy, znów zaczyna sypać śnieg.

Po chwili śnieżyca rozszalała się do tego stopnia, że Rost był bliski przerwania poszukiwań. Ostatecznie odrzucił tę myśl. Pokonali już dwa kilometry wzdłuż rzeki i żal było zawrócić. Skręcili na wschód, w kierunku Pierwszej Osady.

 – Jeśli Trosen żyje, a żyje na pewno, musiał zbudować sobie schronienie lub wykorzystać jakąś naturalną kryjówkę – przekazał pozostałym. – Gdybym był nim, schroniłbym się w Pierwszej Osadzie.

Śniegowa pokrywa zdawała się rosnąć w oczach. Biel zdominowała świat niczym Alwen umysł Rosta. Gdy zobaczyli przed sobą zarys polany, która przed wiekami tętniła życiem jako Pierwsza Osada, we wszystkich wstąpiła nowa energia.

Ktoś krzyknął, ktoś inny wskazał palcem, i dopiero w tym momencie Rost dostrzegł sylwetkę biegnącą przez polanę. Po chwili przekroczyła linię lasu. Wójt zaczął biec jako pierwszy, lecz ścigany przecinał śnieg z niespotykaną szybkością. Cholera, wymknie się. Jak jest w stanie biec tak szybko? To bardziej zwierzę niż człowiek. Kątem oka zauważył, że pozostali również zerwali się do biegu. Jedynie Sawion Dorem nie ruszył się z miejsca. Stał pod drzewem, wpatrując się w zasypane śniegiem ruiny.

Nieoczekiwanie postać zatrzymała się. Biegli w jej kierunku, lecz nie wykonała żadnego ruchu. Z każdym krokiem Rost upewniał się, że ścigany to rzeczywiście Trosen Alwen. Dopiero gdy zbliżyli się na odległość kilkunastu kroków, Rost zauważył, dlaczego mężczyzna przestał uciekać.

W śniegu stał biały zwierz. Wytrzepał grzywę z płatków śniegu, nie spuszczając wzroku z Alwena. Wyszczerzył zęby i warknął nisko. Na tle śnieżycy była ledwo widoczny – tylko zębiska i oczy były wyraźnie, jakby ktoś namalował je grubszą kreską.

Wszyscy zamarli w bezruchu, tylko Rost kroczył śmiało przed siebie.

– Nie bójcie się – zawołał do pozostałych. – On chce nam pomóc.

Trosen Alwen wyglądał okropnie. Był zarośnięty i czerwony od mrozu, a dodatkowo cuchnął. Na jego ubraniu zgromadziło się tyle śniegu, że sam wyglądał jak białe monstrum.

– Dzień dobry, panowie – przywitał się szyderczo. – Podałbym rękę każdemu z was, niestety, odmroziłem sobie znaczną część palców. Pracowałem, wiecie? Przez was nie dokończyłem roboty, więc radzę nie odwiedzać Pierwszej Osady.

– Idziesz z nami, Alwen – rzucił Rost, chwytając go za ręce. W tym momencie stwór stracił nimi zainteresowanie i pobiegł w głąb lasu.

– Chętnie, Rost. Pójdę wszędzie, gdzie jest ciepło.

– Niedziałające zegary – wyszeptał, krępując mu ręce. – Mówi ci to coś?

– Niedziałające zegary? Czyżbyś został zegarmistrzem? Skoro ty się za to wziąłeś, nie dziwię się, że nie działają.

– Dorem zniknął – zameldował mu Quart. – Wcześniej mówił, że jakby się tak stało, mamy na niego nie czekać. Twierdził, że trafi do wioski.

Nie przestaje mnie zaskakiwać.

Przybyli z jeńcem do Grenie. Rost zareagował złością na wieść od córki, iż trzy z czterech pozostałych zespołów poszukiwawczych powróciły już do wioski. Nie starają się. Powinni go szukać do wieczora.

– Ludzie z dwóch różnych grup twierdzą, że złapali Alwena – przekazała mu córka. Rost doszedł do nieprawdopodobnego wniosku, że są jeszcze Grenie rzeczy, które mogą zaskoczyć. – Naprawdę. Przyprowadzili dwóch mężczyzn.

– Cc… co? – Kogo my przywlekliśmy do osady?

– Żartuję, tato. Nikogo nie przyprowadzili. – Roześmiała się. – Czy teraz możesz mi wyjaśnić, dlaczego właściwie go ścigaliście?

Zrobił to.

Zaprowadził Alwena do swej piwnicy i zamknął na klucz drzwi. Już nigdy mi się nie wymknie – pomyślał triumfalnie.

Wieczorem Rost i Ox ponowili wizytę u Bernarta. Rybak przeklinał, wyrywał się, jego żona płakała, lecz ostatecznie trafił do tej samej piwnicy.

Wspaniale. Dokonałem tego. Teraz potrzeba nam wszystkim trochę spokoju.

Tej nocy śniło mu się, że zawitał do zamkowej komnaty. Jej ściany zajmowały setki regałów, które uginały się od tysięcy woluminów. Rost nigdy nie widział tak zdumiewającej biblioteki. Tam, gdzie nie było książek, wisiały chorągwie lub tarcze; zauważył też rząd okien, przez które wpadały płatki śniegu. Przez całą długość komnaty ciągnął się stół zasłany kolejnymi dziesiątkami książek. Siedział przy nim mężczyzna ubrany w czarny wams. Miał czarne włosy i sympatyczny wyraz twarzy. Odłożył lekturę i spojrzał na niego.

– Witaj, Rost – przywitał się głosem, który Rost dobrze znał.

– Już nie udajesz mojego prapradziadka?

– Już nie chcesz, bym trzymał się z daleka od ciebie? – rzekł tajemniczy lord.

– Miałeś rację – przyznał. – Co do wszystkiego.

– Ja również mam dla ciebie dobre słowo. Radzisz sobie znakomicie. Myślę, że przy mojej pomocy zmienisz Grenie w niezwykłe miejsce. W miejsce jedyne w swoim rodzaju. Będąc szczery, bo jak dobrze wiesz, ja zawsze jestem szczery, muszę jednak przyznać, że wciąż czegoś ci brakuje.

– Czego może mi brakować? – zastanowił się. Gdy usłyszał odpowiedź, zdziwił się, że sam o tym wcześniej nie pomyślał.

Rankiem wezwał Ludwika Quarta. Staruszek zjawił się w jego kuchni, kaszląc przerażająco.

– To wynik wczorajszych poszukiwań – wyjaśnił pełnym urazy głosem. Rosta niewiele to obchodziło.

– Mam dla ciebie dwie prace. Po pierwsze, trzeba oświetlić Grenie. Pójdziesz do drwali i zrobisz latarnie ze ściętych pni. Wsadzimy w nie lampy i oświetlimy ulice.

– To potrwa.

– Nigdzie nam się nie śpieszy.

– Dobrze. Prawdę mówiąc, to całkiem mądra decyzja – przyznał stolarz.

– Druga praca jest o wiele bardziej… nietypowa. To będzie nasz sekret. Masz pracować w tajemnicy, nawet przed żoną i synami.

Gdy wyjaśnił, o jaką pracę chodzi, staruszek pobladł i zaczął kaszleć tak okropnie, że o mało nie wypluł własnych płuc.

Mam nadzieję, że nie umrze przed końcem. Byłoby wielką stratą, gdyby nie mógł wykonać mojego zamówienia.

 

 

Rozdział 34

Zaszczute zwierzęta

 

Od kiedy Lydia nauczyła się czytać, pochłaniała wszystko, co wpadło jej w ręce. Najpierw książki dla dzieci, później gazety, wcześnie przerzuciła się na powieści dla dorosłych, komiksy, czytała nawet książki kucharskie. Raz, gdy miała siedem lat, jej ojciec pozostawił na kuchennym blacie dwa krótkie listy. Ich treść tak ją przestraszyła, że przez kilka kolejnych nocy spała z rodzicami.

Jeśli uwierzyć relacji zawartej w korespondencji, jej rodzinna okolica była naprawdę przerażającym miejscem.

Za dnia bała wejść się do lasu, gdyż nie chciała spotkać dwóch tajemniczych myśliwych, których przywiązano do drzewa. Wciąż mogli tam być, konający i podjadani przez zwierzęta. Jeszcze bardziej przerażała ją myśl, że mogli uwolnić się z węzłów i kontynuować swe krwawe polowania. Bała się staruszki i jej dziwnych śladów na ciele, a jeszcze bardziej tego, co zadało jej śmierć. Bała się białego stwora, który wciąż mógł grasować po lesie, szukając świeżo złożonej ofiary.

Inne rzeczy bardziej ją fascynowały, niż przerażały. Tajemniczy zamek i jego mieszkańcy. Ten Który Rozdziela, Krisof, Greo i oczywiście Jeremiasz Hods, autor listów. Tego ostatniego wyobrażała go sobie jako zakutego w zbroję rycerza, który mknie przez grenijski las na swym rumaku, powiewając chorągwią.

Ojciec nie był zadowolony z jej nowych fascynacji.

– Uwierz mi, rybko, to nie są rzeczy dla dzieci – powiedział, notując coś w swym brązowym, skórzanym notatniku. Ślęczał nad nim godzinami, przesiadując za wielkim, drewnianym stołem. Podczas tej niezrozumiałej dla niej pracy wiele notował, lecz głównie w brudnopisach. Do skórzanego notatnika trafiali jedynie wybrańcy – niezwykłe słowa, które przetrwały batalię z jej ojcem. Na czym właściwie polegała ta batalia, podczas której mężczyzna robił skupioną minę i przygryzał wargę, nie wiedziała. Równie często jak notowaniem zajmował się obserwacją śmiesznej, pokrytej alfabetami tablicy, której funkcji Lydia pojąć nie potrafiła. – Obiecaj, że nie będziesz już czytać moich notatek. Znów będziesz miała koszmary.

– Dziś w nocy śnił mi się koszmar, ale niezwiązany z listem – powiedziała. Śnił mi się smok, który przyleciał cię pożreć – uświadomiła sobie przez sen dorosła Lydia. Dlaczego nie wyjawiłam mu treści snu? – zapłakała. Wtedy wszystko wyglądałoby inaczej. Proszę, jest jeszcze szansa. Powiedz mu o smoku! – krzyknęła do siebie ze snu.

Dziewczynka jej nie słyszała, odwróciła się i wybiegła z pokoju.

Ojciec zginął dwa dni później, przygnieciony skalnym blokiem w kamieniołomie nieopodal Grenie.

Obudziła się zlana łzami. Smok? Co za smok? Czuła, jak z jej umysłu odpływa wiedza, którą posiadała we śnie. Uchwyciła jednak jedną rzecz… Listy! Jak mogłam o nich zapomnieć? Lydia przypomniała sobie, jaki był tego powód. Śmierć ojca skutecznie przyćmiła dawne koszmary nowymi. Listy zniknęły z jej życia. Jakby tata zabrał je ze sobą.

Dziś powróciły. Wiedziała, że to znak. Wiedziała, że musi działać.

W drodze na cmentarz odwiedziła Rosta i pożyczyła odpisy korespondencji Hodsa. Podczas snu przypomniała sobie ich treść, lecz coś mogło jej umknąć. Wszystko się zgadza – doszła do wniosku po przeczytaniu obu zapisków. To nie był bełkot ani fantazje. Opisał prawdę. Dlaczego wcześniej nie potrafiłam połączyć ich treści z obecnymi wydarzeniami? Ojcu z pewnością przyszłoby to bez trudu.

Cmentarz Grenie odśnieżono. Groby wyłaniały się z cienkiej śniegowej pokrywy niczym olbrzymie, kamienne lub drewniane przebiśniegi. Lydia stanęła pomiędzy nagrobkami rodziców. Jej matka umarła kilkanaście miesięcy po śmierci ojca. Przez kolejne lata wychowywała ją ciocia Gloria, lecz ona również nie żyła, podobnie jak ciocia Tyana. Pochowano je dwa dni temu, wieczorem, gdy połowa wioski wróciła z poszukiwania, podczas którego schwytano Alwena.

Gdybyś żył, tato, miałbyś pełne ręce roboty. Twój notatnik pękałby w szwach. Czy odkryłbyś, co naprawdę się tu dzieje? Ja próbuję. Cały czas. Obiecuję, że postaram się jeszcze bardziej. Na szczęście nikt jeszcze nie próbował mnie zabić. Przynajmniej nie tutaj, w Grenie. Lydia wiedziała, że jej ojca zamordowano. Podejrzewała nawet, kto za tym stał, choć ostatni sen mocno skomplikował sytuację. Kim był smok?

Kai Slant kręcił się wśród nagrobków. Huśtał łopatą do ośnieżania, nadając jej wygląd olbrzymiego wahadła. Lydia wiedziała, że go tu spotka. Liczyła na to.

 – Przez noc nic nie nasypało – zagadała do niego.

– Znakomicie. Mimo to muszę tu siedzieć, bo jeszcze Wielki Wódz uzna mnie za jednostkę niepożądaną społecznie. Och, przepraszam, zapomniałem, że utrzymuje z nim pani zażyłe stosunki.

– Rost chce naszego dobra.

– Oczywiście – stwierdził smutno. Usiadł na ławeczce i zaczął stukać w śnieg.

– Wiesz, Kai, Marc Wolron wiele mi opowiedział. Wymieniliśmy się naszymi… doświadczeniami. Twierdził, że ty również jesteś wtajemniczony w pewnie sprawy. Chcę się zwrócić do ciebie z pewną prośbą.

– Słucham? – wydał się zaciekawiony.

– Oboje z Marcem uważamy, że jest w Grenie osoba, która dobrze wie, co tu się dzieje. Pytałam już ją, lecz nie była skłonny udzielić mi jakichkolwiek odpowiedzi. A Marc, no cóż, on ma wobec tej osoby dług wdzięczności. Zwracam się więc do ciebie. W szkole wiele słyszałam o twoich… zdolnościach.

– Mam przepytać Sawiona Dorema? Wyciągnąć od niego prawdę?

– Tak. Myślę o zaaranżowaniu spotkania na jakimś neutralnym gruncie, może w domu Wolronów. Marca wtajemniczymy tylko częściowo. Zjawimy się tam w trójkę i postawimy Dorema pod ścianą. Będzie musiał wyjawić prawdę.

– Da się zrobić – powiedział po krótkiej chwili namysłu. – Już nawet wiem jak.

Wyjawił swój pomysł. Zwróciłam się do właściwej osoby. To może się udać.

Wracając do domu, ujrzała grupę świeżo upieczonych drwali, którzy rozpoczęli budowę tajemniczej konstrukcji na środku skrzyżowania. Pomiędzy nimi chodziła Maria Holbes, wypytując, czy ktoś widział jej męża. Wszyscy zaprzeczali.

– A może ty widziałaś tego ochlapusa? – spytała Lydię. – Zabraliście mi wszystkie towary, to mogliście zabrać i męża. Prawdę mówiąc, niewielka to strata.

– Pewnie leży gdzieś zalany – rzuciła, nie mogąc oderwać wzroku od budowli. – Co to jest? – spytała Hanera Oxa.

– Płot? Zagroda? Nie wiemy. Wójt kazał nam to zbudować, to budujemy – odparł i wrócił do pracy.

Nie miała czasu zapytać Rosta. Spieszyła się do domu, gdyż miała nadzieję dokończyć wszystkie czekające na nią prace, nim wyruszy do Holbesów dzielić dzisiejsze zapasy.

Przekroczyła próg i stanęła jak wryta. W jej domu ktoś był.

Usłyszała dźwięki dobiegające z piwnicy. W pierwszej chwili pomyślała o tajemniczym mordercy i odruchowo spojrzała na zegar. Działał bez zarzutu. Czy to ten wilczy chłopiec? Zabrała z kuchni nożyczki, po cichutku opuściła domu i zakradła się w pobliże okna piwnicy. Było otwarte. Przyłożyła ucho do ściany i usłyszała ciche warczenie. Wrócił po jedzenie. Zbliżyła nożyczki do linki utrzymującej zapadnię i się zawahała. To będzie dla niego zniewolenie. Inne życie. Czy mam prawo go na nie skazywać? Z drugiej strony chłopiec może nie przetrwać zimy. Dotychczas pewnie nocował w chatce Szwendacza, a ona spłonęła.

Przecięła linkę, uruchamiając drewnianą płytę, która zablokowała piwniczne okno.

W miejscu skrzyżowania wyrosło kilkanaście pionowych słupów, sięgających Lydii do piersi; tworzyły kształt koła. Pokonywała je slalomem, biegnąc po Rosta. Wpadła do domu, zostawiając na korytarzu ślady z roztopionego śniegu.

– Rost! – zawołała, lecz nikt jej nie odpowiedział. Dom pogrążony był w absolutnej ciszy. Dopiero po chwili do jej uszu dobiegły ledwo słyszalne, zniekształcone słowa dobiegające z piwnicy. Zakradła się pod drzwi i zaczęła podsłuchiwać.

– …ołtarzu… pracę… – głos należał do Alwena – …nie zdążyłem…

– …jesteś taki szlachetny – zakpił Rost.

Zaczęli rozmawiać jeszcze ciszej i Lydia przestała cokolwiek rozumieć. Po chwili jeden z nich, prawdopodobnie Alwen, zaczął okropnie kaszleć, a gdy skończył, jego głos stał się wyraźniejszy.

– …moją rodzinę… jesteś…

– bredzisz – warknął Rost.

– …chcę… – usłyszała Bernarta. Jego głos był tak słaby, że Lydia o mało nie przebiła głową drewnianych drzwi, starając się go usłyszeć.

– …wybiera Alwen – stwierdził wójt. – … czym jesteś najlepszy… szansę…

Usłyszała kroki stawiane na schodach i natychmiast odskoczyła od drzwi. Rost wyszedł z piwnicy, dźwigając olbrzymią skrzynię. Dopiero gdy położył ją na podłodze, zauważył Lydię.

– Rost, złapałam chłopca Szwendacza. Jest zamknięty w mojej piwnicy.

– Widzę, że bierzesz ze mnie przykład – uśmiechnął się. – Pójdę po Oxa i się nim zajmiemy – obiecał.

Przybyli szybko – to jedyne dobre słowa, którymi Lydia mogła skwitować ich interwencję.

Wkroczyli do piwnicy niczym brygada antyterrorystyczna. Huk sprawił, że dziecko schowało się w kącie i zaczęło wyć ze strachu. Lydia stała za nimi tak zezłoszczona, że mało brakowało, a sama zamieniłaby się w wilka i pogryzła obu głupców. Rost pozostał na schodach i ruchem ręki zachęcił swojego sługusa do działania. Ox stanął naprzeciwko chłopca, odcinając mu drogę ucieczki, wyciągnął ręce i… zawył przeraźliwie, gdy dzieciak wbił mu zęby w przedramię. Wieloryb uderzył go otwartą ręką, obalając na podłogę.

– Co ty odpierdalasz, pojebie! – krzyknęła Lydia i ruszyła w jego stronę. Rost próbował ją zatrzymać, lecz odepchnęła jego rękę z taką siłą, że zatrzymał się trzy stopnie niżej. Chłopiec się nie podnosił. Normalnie dziecko w takiej chwili zanosiłoby się płaczem, lecz on cicho wył. Podbiegła i przytuliła go. Początkowo wyrywał się, lecz po chwili znieruchomiał.

Rost zszedł po schodach. W tym oburzającym przedstawieniu zdawał się pełnić funkcję znudzonego reżysera.

– Ox, twoja żona nie ma przydzielonej pracy, prawda? – spytał.

– Zgadza się.  

– Zajmie się więc wychowywaniem tego dzieciaka. Możesz jej pomagać, ale pamiętaj, że jeśli jeszcze raz uderzysz go tymi swoimi łapami niedźwiedzia, wygnam cię do lasu i po niedługim czasie sam nie będziesz wiedział, czy jesteś jeszcze człowiekiem, czy już wilkiem.

Spojrzała na niego z niesmakiem.

– Rost, nie rób tego, popełniasz błąd – stwierdziła ostro.

Ox był przerażony. W jego oczach odmalowało się coś dziwnego. Strach? Niedowierzanie? A może wyrzuty sumienia?

– Odmawiam – rzucił, spuszczając wzrok.

– Powiedziałem: „Twoja żona”, ogłuchłeś? Wychowa tego chłopca – nakazał wójt.

– Ona też odmówi – rzekł pewnie.

– Dlaczego? Bo jej każesz? Odmówi, dlatego że się ciebie boi? Jeśli tak, szybko przekona się, że ja też mogę wzbudzać strach, o wiele większy niż ty i te twoje łapska. Zapamiętaj to, Ox, zanim kolejny raz mi się sprzeciwisz.

Przenieśli chłopca do domu Oxów. Lydia i Donata Ox umyły go, a następnie wcisnęły w ubranie, które skombinował skądś Rost. Wójt nadzorował je przez chwilę, po czym stwierdził, że musi się zająć innymi, ważniejszymi sprawami. Malec wyrywał się, gryzł i wył, lecz z czasem opadł z sił. Wtedy Donata przeniosła go na wersalkę i ułożyła wygodnie z niezwykłą czułością.

Lydia obserwowała tę scenę rozczulona. Może nie będzie mu tu źle.

Chłopiec wciąż spał, gdy Rost wrócił, by zabrać ją do domu.

– Estela zastąpiła cię dziś w sklepie – przekazał jej, spoglądając na zegarek. – Chodźmy, przedstawienie coraz bliżej.

Przedstawienie? Wiedziała, że znów zwołał zebranie mieszkańców, lecz nigdy wcześniej nie nazywał go w ten sposób.

Ulica Pierwszych Osadników pogrążona była w głębokim mroku, choć tego dnia niebo było bezchmurne, usłane tysiącami gwiazd. Wpatrując się w nie przez chwilę, dało się dostrzec pierwsze oznaki srebrzystej zorzy polarnej.

– Wiesz, że na północy widać niezwykłą gwiazdę? – wyszeptał wójt, łapiąc ją za rękę. Kroczyli razem, powoli. Lydia spojrzała na północ, lecz nic nie dostrzegła. – Można ją zobaczyć nawet przez zachmurzone niebo, lecz musisz wspiąć się wysoko, ponad korony drzew.

– Gwiazda przebijająca chmury? – spytała, nie rozumiejąc jego słów, lecz on porzucił ten temat.

Skrzyżowanie nagle zapłonęło. Cztery latarnie rozgorzały kolejno niczym świeczki na olbrzymim torcie. Płomienie tańczyły na słupach wokół drewnianej konstrukcji wzniesionej tego dnia przez drwali. Serce Grenie biło światłem. Stało się najjaśniejszym miejscem w promieniu dziesiątków, może nawet setek kilometrów.

– Co tu się dzieje ? – spytała Rosta.

– Niedługo zobaczysz – odparł, wpatrując się w budowlę, zafascynowany. – Ludziom należy się trochę rozrywki. Dzisiejszy dzień nie był łatwy, lecz przetrwaliśmy.

– Masz na myśli tego chłopca? Chyba nie było tak źle.

– Chłopiec to najmniejszy problem. Alfred Murc wyjechał wczoraj na południe. Twierdził, że zbyt szybko zrezygnowaliśmy. Zapewnił, że będzie podróżował tak długo, aż dotrze do jakiegoś miasta. Gdy to zrobi, ma przysłać pomoc. Do tej pory nikt się nie zjawił, choć Murc mógł już przejechać kilkaset kilometrów. Lecz to było do przewidzenia. Teraz gorsza informacja. Doszło do kolejnego morderstwa.

Lydia osłupiała.

– Kogo zabito?

– Nie żyje Talia Murc, jego żona. Leżała martwa w swej łazience z roztrzaskaną głową. Dwa zatrzymane zegary – jeden na godzinie 01:45, drugi 01:47. Jeszcze inny wciąż tykał.

– Nie rozumiem – przyznała Lydia.

– Również nie rozumiałem. Dopiero Albert Slant, który przyszedł po ciało, zwrócił uwagę na jeden szczegół. Zegar, który działał, to stary model, nakręcany. Pozostałe dwa działały na baterie. Ktoś je wyjął. Być może w działaniu mordercy nie ma żadnej symboliki. Może po prostu potrzebuje baterii.

– Do czego? – Rost wzruszył ramionami. – Wciąż jest to bardzo dziwne – przyznała. – Na co komu tyle baterii? – Nie potrafiła wymyślić sensownego wytłumaczenia, lecz zwróciła uwagę na coś innego: – Doszło do morderstwa, gdy Alwen był uwięziony. To znaczy, że jest niewinny, prawda?

– Nieprawda. To znaczy, że wciąż ma w Grenie sojuszników, których należy wyłapać. Zostań tu, muszę coś przygotować. – Udał się w kierunku swojego domu.

Lydia stanęła przy nowo wzniesionej konstrukcji. Była to dziwaczna zagroda w kształcie koła, wysoka na grubo ponad metr, zbudowana z ciętych pionowo pni. W jednym miejscu znajdowało się coś na kształt bramy zamykanej od zewnątrz. Wokół rotundy zaczęli pojawiać się ludzie, niektórzy pchali się, by stanąć jak najbliżej. Był też Kai w towarzystwie wnuczki Martiva Sqona. Chłopiec kiwną głową w jej kierunku. Lydia spojrzała za siebie i dostrzegła Sawiona Dorema.

– Dobry wieczór, panie Dorem – wyszeptała do niego. Długo nie odpowiadał, niczym w letargu wpatrując się w konstrukcję.

– Dobry wieczór – przemówił w końcu.

– Co pan robi dziś wieczorem? Marc Wolron chciałby pana ugościć w swoim domu, by podziękować za okazaną pomoc.

Spojrzał zaskoczony. Milczał, badając ją wzrokiem. Drań domyśla się, że to podstęp.

– Dlaczego pan Wolron nie zaprosił mnie osobiście?

– Wciąż dochodzi do siebie po tamtym wypadku. Zachowuje siły na wieczór.

Dorem znów się zamyślił, skacząc wzrokiem po twarzach zgromadzonych mieszkańców.

– W takim razie się zgadzam.

– Dwudziesta?

– Znakomicie.

– Co pan myśli o tej konstrukcji? – spytała. Dopięła swego, wolała więc szybko zmienić temat.

– Nie przypadła mi do gustu.

Mnie również.

Po co Rost kazał ją zbudować? Nagle w jej głowie rozbrzmiały słowa, które padły podczas ich pierwszej wspólnej kolacji, i zadrżała. Starożytność. Czas wielkich wodzów i wielkich imperiów. Przypomniała sobie o kolekcji broni, którą trzymał w piwnicy. Czy w skrzyni, którą wynosił dziś rano, znajdowały się te eksponaty? Ta konstrukcja… wygląda jak… arena.

Lydia miała nadzieję, że jest w błędzie. Miała nadzieję, że to wynik paranoi związanej z nagromadzeniem tych wszystkich przerażających wydarzeń. Nadzieja prysła gdy Rost i Ox przyprowadzili Alwena i weszli z nim do wnętrza kręgu. Więzień padł na twarz, zanosząc się od kaszlu. Ludzie zaczęli szeptać, pojawiły się krzyki oburzenia. Chwilę później podano mu broń – dwumetrową włócznię. Wygląda jak zabawka. Pewnie jest skręcana z kilku części.

Ox przyniósł skrzynię, którą postawiono naprzeciwko Alwena. Lydia całkiem zgłupiała. Po co kładą przed nim tyle broni?

W skrzyni próżno było jednak szukać kolekcji Rosta Alitona. Teraz znajdowało się w niej coś innego. Z wnętrza dobiegało ciche warczenie. Mój Boże. Przynieśli tego chłopca. Miała ochotę krzyknąć, walnąć Rosta po gębie i zakończyć tę absurdalną scenę.

– Zgromadziliśmy się tu, by wymierzyć sprawiedliwość! – oznajmił wójt donośnym głosem. – Czas na nasz własny sąd! Czas zacząć igrzyska!

Spojrzała w twarze zgromadzonych ludzi. Widniał na nich strach, niedowierzania, bezradność, lecz także uśmiechy zadowolenia. Niektórzy spoglądali na Lydię z niesmakiem, jakby to ona była winna nieszczęściu Alwena.

Trosen ścisnął w dłoni włócznię i w ułamku sekundy zerwał się na równe nogi. Mierzył w kierunku Rosta, lecz wójt w ostatniej chwili zdążył wybiec z kręgu i zatrzasnąć furtkę. Ox był już blisko nich, odpędził nieszczęśnika sporej wielkości mieczem.

A potem wójt pociągnął za sznurek, podrywając do góry skrzynie i uwalniając przeciwnika więźnia. Lydia odetchnęła z ulgą. To było zwierzę, nie człowiek. Pies Bernarta.

Doberman utkwił wzrok w ciągniętej po śniegu skrzyni, a gdy ta zniknęła za płotem areny, przeniósł spojrzenie na Trosena Alwena. Całe Grenie zamarło.

Ma włócznię. Powinien trzymać go na dystans.

Pies zawył, a następnie zaczął ujadać, lecz nie ruszył się z miejsca. Alwen trzymał broń, wskazując grotem zwierzę, i powoli przesuwał się w lewo niczym wskazówka w olbrzymim zegarze. Szedł tyłem do widowni, słysząc ich szepty i wyzwiska.

Minął Suzan Orchid, która wyszeptała coś, czego Lydia nie usłyszała. Przeszedł obok Martiva Sqona, który poinstruował go, jak lepiej trzymać włócznie. Minął Marię Holbes, która kazała mu zdychać, dzięki czemu będą mieli jedną gębę mniej do wykarmienia. Gdy dotarł do Kaia Slanta, wnuczka Sqona zaczęła się trząść tak mocno, że chłopak wyprowadził ją spośród publiczności.

– Dwudziesta. Dom Wolronów – szepnęła Lydia, gdy przechodził obok niej. Pokiwał głową i zniknął w ciemności, która pokrywała resztę świata.

Tymczasem na arenie wciąż utrzymywała się patowa sytuacja. Alwen krążył w koło, bojąc się zadać cios, a pies ujadał coraz głośniej, lecz również nie odważył się zaatakować. Rybak zatoczył już półkole, powoli zmierzał do miejsca, w którym stał Ox.

Wieloryb przełożył swoje wielkie łapska przez barierkę i trzasnął Alwena w tył głowy z taką siłą, że odgłos uderzania poniósł się echem wśród ulic. Trosen osunął się na kolana, wypuszczając włócznię. Broń utonęła w śniegu.

Nie, proszę. Podnieś ją!

W tym momencie pies zaatakował. Rozległy się krzyki. Kilkoro widzów odsunęło się od barierki, inni podeszli bliżej, by lepiej widzieć.

Czarny cień sunął przez śnieg z oszałamiającą prędkością w kierunku klęczącego mężczyzny.

Lydia nie mogła na to patrzeć. Odruchowo włożyła rękę do kieszeni kurtki i wyciągnęła broń.

Słabo pamiętała kolejne sekundy. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Huk wystrzału, a potem cisza. Gdzieś przed nią truchło psa wciąż trzęsło się w pośmiertnych konwulsjach, a Alwen trząsł się jeszcze bardziej. Rozległy się liczne brawa, choć byli tacy, którzy rzucali w jej kierunku przekleństwa.

– Ktoś ma jakieś obiekcje?! – spytała oburzonych, pokazując broń. – Proszę bardzo, porozmawiamy.

Protestujący natychmiast zamilkli.

Rost skoczył ku niej czerwony ze złości.

– Coś ty narobiła! – krzyczał głośno, by każdy zgromadzony mógł usłyszeć jego oburzenie.

– Może to ciebie powinnam zastrzelić, pieprzony barbarzyńco?!

Na widok broni wycelowanej w swą pierś Rost nieco złagodniał.

– Porozmawiamy o tym w domu – zdecydował. Odwrócił się i rozkazał Albertowi Slantowi posprzątać ciało psa. Sam zabrał zszokowanego Alwena z powrotem do piwnicy. Więzień posłał Lydii dziwne spojrzenie, w którym z pewnością nie było ani śladu wdzięczności.

Kłócili się długo, głośno i tak intensywnie, że kobiecie zaczęło brakować przekleństw. Wymyśliła więc kilka nowych. W końcu Rost usiadł w salonie, wlepił wzrok w obraz szczęśliwej osady i zamilkł.

Lydię to ucieszyło. Musiała zająć się ważniejszymi sprawami. W tajemnicy przed Estelą zaprowadziła Marca do kuchni i rozpoczęła korowód kłamstw.

– Pan Sawion Dorem chce się dziś z nami spotkać. W twoim domu. Powiedział, że wie dużo na temat sytuacji, która zaistniała w Grenie, i chętnie podzieli się wiedzą, by nam pomóc. Pójdziemy tam razem, dobrze?

Marc skinął głową, zadowolony, że wreszcie może być do czegoś przydatny.

W domu Wolronów był zimno, ciemno i ubogo, a w dodatku panował spory bałagan. Przybyli pół godziny wcześniej, by napalić w piecu i przygotować poczęstunek. Oprócz jedzenia Lydia przyniosła również pistolet. W razie gdyby plan Kaia nie zadziałał. Zaczęła się zastanawiać, czy czasem nie postępuje tak samo jak Rost, lecz odegnała od siebie tę myśl. Nikomu nie stanie się krzywda. A przynajmniej taki jest plan. Po rozpaleniu pieca rozstawili świece, rozpakowali żywność i usiedli przy kuchennym stole. Marc wydawał się dziwnie zestresowany. To miejsce. Budzi w nim tak wiele bolesnych wspomnień.

Po chwili chłopiec gdzieś zniknął. Zjawił się dziwnie speszony i wręczył jej brązowy, skórzany notatnik.

– Co to takiego? – spytała, lecz zorientowała się, nim zdążył odpowiedzieć. – Mój Boże… to niemożliwe.

– Ukrył go w skalnej szczelinie. Całość jest zaszyfrowana kluczem „rybka”. Mogę dołączyć tablicę szyfrującą. – Uśmiechnął się smutno.

Obracała notes w dłoniach, tak długo, aż nabrała pewności, że jest rzeczywisty. Przejrzała kilka stron, lecz nie potrafiła niczego odczytać. Ale wiedziała, że to zrobi. Już wkrótce.

Do drzwi zapukał Kai. Marca zdziwił jego widok, lecz nie zadawał żadnych pytań.

– Marc, zostań, my przygotujemy herbatę – poleciła Lydia. – Nasz gość powinien być lada chwila.

Sawion Dorem zjawił się równo o dwudziestej. Widząc całą trójkę, nie dał po sobie poznać zdziwienia, choć jego smutne oczy spoglądały czujnie. Przywitał się kulturalnie i usiadł do stołu.

– To był pomysł pani Lydii – przyznał Marc, rozstawiając szklanki. – Cieszę się, że mogliśmy się spotkać. Wciąż mam u pana olbrzymi dług wdzięczności.

Sawion Dorem pociągnął pierwszy łyk herbaty i poczęstował się cukierkiem.

– Drobiazg. Dla mnie drobiazg. Cieszę się, że mogłem pomóc. Jak ci się podobała poezja, Marc? Była mojego autorstwa. Kiedyś pisywałem wiersze.

– Nie znam się na poezji, ale było do rymu. – Zaśmiał się nieśmiało. Lydia i Kai nie odezwali się ani słowem.

– Widziałem, jak została pani bohaterką – gość zwrócił się w jej kierunku. – Wspaniały gest, zważywszy, że zarzuty postawione panu Alwenowi przez panią Orchid nie są prawdziwe. – Wszyscy spojrzeli na niego zszokowani. – Znam tę sprawę z sądu – wyjaśnił szybko, lecz Kai wszedł mu w słowo.

– A to ciekawe. Dlaczego tak bardzo interesuje się pan życiem mieszkańców, skoro nie chce pan w nim uczestniczyć?

– Nie przeczę, jestem dociekliwy…

– Co tu się dzieje? – zapytał wprost chłopak. – Dlaczego cały świat zniknął? Kim jest kobieta z jeziora? Czym jest biała bestia? Kim pan jest?

– Nazywam się Sawion Dorem i…

– … właśnie wypiłem truciznę – dokończył za niego Kai. – W herbacie – dodał.

Marc zerwał się na równe nogi.

– Kai, co ty robisz?! To dobry człowiek. Przywrócił do życia moją ukochaną!

Sawion Dorem wpatrywał się w Kaia swoimi smutnymi oczami, w których po raz pierwszy uwydatniła się niepewność.

– Chcesz zniknąć? – spytał Kai. – Przenieść się do innego świata? Proszę bardzo, masz w sobie truciznę. Przeniesie się razem z tobą.

Sawion Dorem spojrzał w pustkę, jakby czekał na instrukcje, co dalej robić.

– Proszę, Kai – błagał Marc. – Ja byłem nieświadomy – zaczął tłumaczyć się gościowi. – Proszę, niech pan nie zabiera mi Esteli.

– Trucizna – powtórzył cicho, a jego twarz stała się blada jak u nieboszczyka. – Czy jest jakiś sposób, by nie zadziałała?

– Antidotum – stwierdził Kai. – Dostaniesz je, gdy usłyszymy całą prawdę.

– Całą prawdę – powtórzył. – Czym jest ta prawda?

– Posłuchaj, Dorem – głos Kaia był coraz mocniejszy – skończ pierdolić, bo nie jesteśmy w burdelu. Chcemy faktów. Odpowiedzi.

– Pytajcie więc.

Zapadła cisza. Lydia nie mogła uwierzyć, że uczestniczy w takiej chwili. Mój ojciec musiał walczyć o każdy strzępek informacji, o każdą odpowiedź. Szkoda, że nie może siedzieć tu z nami. Otworzyłby swój notes i w jedną noc wykonał wieloletnią pracę.

– Co stało się z mieszkańcami Pierwszej Osady? – zapytała, przełamując milczenie. – Odeszli? Jeśli tak, to dlaczego i dokąd?

– Odeszli? – Dorem pokręcił głową bliski płaczu. – Nigdzie nie odeszli. Zostali przeniesieni, podobnie jak wy, z tym że oni nawet tego nie zauważyli. Byli zajęci zabijaniem się nawzajem. Ci, którzy przeżyli najdłużej, zostali eksterminowani w noc czerwonego księżyca. – Spojrzał na ich zszokowane twarze i powtórzył: – Zginęli. Niemal wszyscy.

– Niemal? – spytała Lydia.

– Ja przeżyłem. Byłem mieszkańcem Pierwszej Osady. Mogę wam opowiedzieć moją historię, lecz uprzedzam, że jest bardzo przygnębiająca. Może zacznę od przedstawienia się. Jak pewnie niektórzy z was domyślają się, nie nazywam się Sawion Dorem. Dziś zwą mnie Sługą, lecz to również nie jest moje prawdziwe imię. Jestem przekonany, że już je słyszeliście. Przyszedłem na świat jako Jeremiasz Hods.

Lydia spojrzała na niego, rozdziawiając szeroko usta, tymczasem mężczyzna zaczął swoją opowieść.

 

 

Rozdział 35

Ostatnia opowieść Sługi

 

Moją historię należałoby zacząć od dzieciństwa, lecz omówię je pokrótce. Było ono szczęśliwe, a pewien człowiek, który na opowieściach zna się lepiej ode mnie, powiedział mi kiedyś, że te radosne mało kogo interesują.

Urodziłem się latem roku 1655 w mieście Rozston, które dziś znane jest jako Nowy Antrakt, niewielka mieścina położona na wybrzeżu. Spoglądając kiedyś na mapę, zauważyłem, że w całej Astarii nie ma miejsca bardziej oddalonego od Grenie.

Przed wiekami Rozston było jednym z największych miast naszej ojczyzny, najważniejszym portem i siedliskiem wielu rodzin szlacheckich. Miałem szczęście przyjść na świat w takiej właśnie rodzinie, tytuł szlachecki nadano mi wraz z imieniem. Dorastałem w rodzinnym pałacu położonym o rzut kamieniem od morza. Było to cudowne, pełne przepychu miejsce. Razem z bratem, Polem, całe dnie jeździliśmy konno, uczyliśmy się szermierki, studiowaliśmy historię, poezję i geografię w prywatnej szkole, która mieściła się w naszej rodzinnej bibliotece. Sporo podróżowaliśmy.

Od kiedy tylko pamiętam, marzyłem, by odwiedzić miejsce, w którym obecnie się znajdujemy. Wówczas okolicę tę zwano od pobliskiego jeziora – Północny Lazur. Prawie w każdą noc jawiła mi się w niezwykłych snach. Widziałem ciągnącą się po horyzont taflę wody, po której zorza polarna tańczyła równie intensywnie jak na niebie. Widziałem rzekę ukrytą wśród drzew. Zdawała się płonąć w świetle zachodzącego słońca. Widziałem lasy, tysiące zielonych drzew, ponad które wyrastał piękny zamek zbudowany z białego kamienia. Widziałem wieżę przewyższającą drzewa, a jej szczyt świecił niczym latarnia morska. Widziałem wioskę, gdzie prości ludzie toczyli swe niespieszne życia. Były to cudowne sny, piękne i kojące.

– Jacy ludzie zamieszkują Północny Lazur? – zapytałem kiedyś nauczyciela geografii.

– Nikt tam nie mieszka. Nie ma ludzkich osad. Tak daleko na północy po lasach włóczą się jedynie wilki i jelenie – odpowiedział.

Ja wiedziałem swoje.

Sny nawiedzały mnie z coraz większą intensywnością. Wiedziałem, że przedstawiają właśnie Północny Lazur, choć nie rozumiałem, skąd ta wiedza. Musiałem tam wyruszyć. Musiałem sprawdzić, czego ode mnie chce to miejsce.

W dniu dziewiętnastych urodzin opuściłem rodzinny dom i wyjechałem miejskim traktem. Pokonałem konno drogę do stolicy, a następnie wyruszyłem do Tari, małej, wysuniętej na północ osady, która nie przetrwała do dnia dzisiejszego. Od Północnego Lazuru dzieliło ją sto kilometrów. Ludzie zamieszkujący Tari byli bardziej optymistyczni, jeśli chodzi o ocenę demografii mego celu podróży. Twierdzili, że słyszeli pogłoski o osadzie ukrytej w lesie niedaleko jeziora Północny Lazur. Ktoś nawet znał kobietę, która spotkał kiedyś człowieka, którego brat był w niej przed laty. Na pytania dotyczące zamku czy wieży spoglądali na mnie z politowaniem.

Ja wiedziałem swoje.

Popędziłem na północ brzegiem rzeki Heil, aż dotarłem do mniejszej rzeczki, która jeszcze wtedy nie miała nazwy. Jak się pewnie domyślacie, była to dzisiejsza Grenie. Zaprowadziła mnie do samego jeziora.

Miejsce to wyglądało dokładnie jak w moich snach, było przepiękne. Chyba nie muszę tego opisywać, prawda? Spędziliście tu całe swe życia i wiecie, jak wspaniała jest okolica.

Stojąc na brzegu jeziora, dostrzegłem zamek wznoszący się na jednym ze wzgórz. Wyrastał wprost ze skały i sprawiał wrażenie, jakby był jej częścią, wyrzeźbioną przez wiejący od setek lat wiatr. Była to niewielka warownia, zbudowana na planie kwadratu, o czterech okrągłych basztach i niewysokim, cienkim murze obronnym, który wyglądał, jakby miał chronić przed leśną zwierzyną, a nie wrogą armią. W południowym obmurowaniu dostrzegłem bramę, do której nie prowadziła żadna ścieżka.

Pojechałem tam. Kratownica była podniesiona.

Na niewielkim dziedzińcu nie odkryłem żadnych oznak obecności ludzi. Studnia wyglądała na od lat nieużywaną, a w budowlę wdarła się roślinność, zupełnie jakby las chciał odebrać zagrabiony kawałek ziemi. Mury, wieże i zabudowania przyległe do północnego muru pokrywała gęsta, zielona pajęczyna.

– Jest tu ktoś?! – zawołałem, strasząc stado ptaków. Nie miałem nadziei na odpowiedź. Byłem przekonany, że ludzie już dawno opuścili to miejsce.

W bramie pojawiła się kobieta ubrana w białe szaty, niezwykle piękna. Przybyła pieszo, uśmiechała się do mnie.

– Jesteś już – powiedziała. – Przepraszam, byłam nad jeziorem. To takie piękne miejsce. Odwiedziłeś już je, Jeremiaszu?

Byłem zaskoczony, iż znała me imię. Przytaknąłem.

– Skąd wiesz, kim jestem?

– Przywołaliśmy cię. Ja i mój brat, choć bardziej on niż ja. Chodź, zaprowadzę cię do niego. – Chwyciła mnie radośnie za rękę. – Nazywam się Nadi – powiedziała. – Wspaniale, że jesteś. Żyjemy tu samotnie, dlatego każde odwiedziny niezwykle mnie cieszą.

Zaprowadziła mnie do długiej sali, która okazała się biblioteką. Jak dowiedziałem się później, było to najważniejsze miejsce w całej fortyfikacji. Odpowiednik sali tronowej w zamku królewskim. Siedzący tam mężczyzna czytał jakieś frapujące dzieło. Wydawał się starszy o kilka lat od kobiety, miał czarne włosy i spojrzenie, które sprawiało, że człowiek miał ochotę uciec gdzieś daleko.

Zmierzył mnie wzrokiem i przemówił:

– Wypadałoby się pokłonić, nieprawdaż?

– Kim jesteś, panie, że muszę ci się kłaniać? – spytałem, gdyż byłem wysoko urodzony, a pozycji tego człowieka nie znałem. Równie dobrze mogło się okazać, iż to on powinien pokłonić się przede mną.

Nie odpowiedział na me pytanie. Roześmiał się.

– Wiesz, dlaczego tu jesteś, Jeremiaszu? Wezwałem cię, gdyż potrzebuję nowego sługi. Nie potrafię już wytrzymać z obecnym. Ech, wszystko miało wyglądać inaczej. – Westchnął. – To przez tego młodego szczyla tak cierpię.

– Nie wiń go – wtrąciła Nadi. – To był słodki chłopiec.

Nic nie rozumiałem.

– Zaszło jakieś nieporozumienie – uciąłem tę dziwną dyskusję. – Nie będę niczyim sługą. Jestem szlachcicem z rodu Hodsów.

 – Burzy się – mężczyzna zwrócił się do swej siostry. – Czy będzie choć jeden, który przyjmie to spokojnie? – Spojrzał ponownie w moją stronę. – Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że odmówisz. Wiedz, że jestem cierpliwym człowiekiem. Jeśli taka twa wola, możesz odejść. Zapewne chcesz odwiedzić osadę? Jedź więc na południe lewym brzegiem rzeki. Tam ich spotkasz. Być może już tamtędy przejeżdżałeś i nie widziałeś żadnej osady. Zapewniam, że tym razem będzie inaczej. A jeśli zmienisz zdanie odnośnie mej propozycji, zawsze możesz do nas wrócić. Będę cię oczekiwał. Czas już zrzucić pewien ciężar.

Pożegnałem się i czym prędzej opuściłem zamek. Jadąc na południe, odnalazłem kobiety piorące w rzece. Zaprowadziły mnie do wioski.

Gdy zamykam oczy, najczęściej widzę Pierwszą Osadę taką, jaka była dnia, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy. Domostwa zajmowały całą polanę, upchane gęsto bez żadnego porządku, jakby ustawił je przypadkowy podmuch wiatru. Najbogatsi gospodarze, zwykle hodowcy, wznosili bardzo okazałe budowle, lecz najwspanialszym budynkiem była drewniana wieża górująca nad okolicą. Mieszkała tam rodzina człowieka, o którym opowiem za chwilę. Pierwsza Osada nie miała murów ochronnych ani nawet palisady. Zwierzęta z rzadka podchodziły do domostw, a gdy tak się stało, myśliwi czy drwale radzili sobie z tym problemem. W tamtym dniu życie w wiosce toczyło się ospale. Nigdy nie widziałem spokojniejszego miejsca. Wydawało mi się, że czas się tu zatrzymał, że trafiłem do miejsca, które znajduje się za granicą jakiegoś innego świata.

 Powitali mnie wspaniale. Odwiedziny człowieka z południa były dla nich niezwykłym przeżyciem. Najbogatszy gospodarz, Trutenes, urządził w swym domu ucztę na mą cześć.

Czas na małą dygresję, w której przedstawię kilka osób ważnych w mej dalszej relacji.

Ktoś mógłby zapytać, kto rządził w Pierwszej Osadzie. Odpowiedź na to nie jest taka prosta.

Bardzo wpływową osoba był wspomniany już Trutenes, gwarny starzec, który przypominał posturą niedźwiedzia. Przez lata dorobił się największej zagrody i dużego domu. Ludzie szeptali na temat tego człowieka różne przerażające historie, z których większość dotyczyło jego młodości. Dorastał we wspomnianej drewnianej wieży, w wielodzietnej rodzinie. Był najmłodszy. Chciał zostać rybakiem i dopiął swego. W tamtym czasie ludzie lubili go i podziwiali. Apogeum uwielbienia osiągnął, gdy wyłowił z jeziora tonącą kobietę. Musicie wiedzieć, że był to swego rodzaju cud, gdyż nikt wcześniej nie wyrwał życia tamtym wodom. Stężenie wypadków nad Północnym Lazurem było bolączką mieszkańców. To bestia z jeziora, ta sama, którą pragnie upolować pan Sqon, wciągała w głębiny ludzi, a nawet całe łodzie. Trutenes był w gruncie rzeczy tchórzliwym człowiekiem i mimo bohaterskiego czynu z czasem zaczął bać się jeziora. Pewnego dnia wypił jakieś paskudztwo i udał chorobę, by nie pracować. Jego łódź utonęła, gdy powinien znajdować się na jej pokładzie. Ludzie uznali go za tchórza i wypędzili z wioski. Chłopiec, który stracił wszystko, zamieszkał w jaskini. Tam, wędrując w podziemiach, odnalazł kości pradawnych zwierząt, a w jego głowie zrodził się podstęp. Wrócił do osady z jednym ze szkieletów, twierdząc, że zabił bestię. Tak się złożyło, że w tym czasie ataki ustały i ludzie mu uwierzyli. Nikt nie pytał dlaczego przyniósł same kości, to byli prości ludzie, powiedziałbym naiwni. Trutenes porzucił zawód rybaka. Stał się lokalną gwiazdą, zajął się hodowlą i wyrobił sobie w wiosce znakomitą pozycję, a gdzieś po drodze zatracił ostatnie resztki dobra. Stał się dzikim i złym człowiekiem, o czym sami się za chwilę przekonacie.

Jedyny, który w Pierwszej Osadzie mógł równać się z nim pozycją, nazywał się Greo. Jego ojciec był wielkim łowcą, który stracił głowę w spotkaniu z białą bestią. Greo miał wtedy osiem lat i bardzo przeżył jego śmierć. Stwór urósł w jego oczach do niemal boskiej rangi. Nie zadzierał z nim, czym udowodnił, że był mądrzejszy od rodziciela. Sam również został myśliwym. Choć młody, zdolnościami przewyższał wszystkich innych trudniących się tym fachem. To była prawdziwa maszyna do zabijania zwierząt. W stosunku do ludzi był przyjazny, otwarty, a jego pogoda ducha umożliwiła innym myśliwym przeżyć wiele trudnych chwil. Był mym wspaniałym przyjacielem.

 Chyba z pół wioski zebrało się na uczcie, która urządził Trutenes. Czy mogę nazywać go Trutniem? Wszyscy swego czasu go tak nazywali, łatwiej to wymówić. Wracając do tematu, ustawiono tyle jedzenia, że przez trzy dni bolał mnie żołądek, i tyle alkoholu, że dwa razy musiałem znikać w lesie, by nie narobić sobie wstydu. Przyjemnym, choć nieco krępującym momentem, była kłótnia pomiędzy gospodarzami o to, który z nich mnie ugości. Ostatecznie Ysen, drugi po Trutniu najbogatszy gospodarz, przekrzyczał wszystkich. Nad ranem zaprowadził mnie do swojego domu. Nim tam trafiliśmy, mieliśmy kilka przygód. Gospodarz uparł się, by pokazać mi rzekę, a gdy to zrobił, obaj doszliśmy do wniosku, że grzechem byłoby się nie wykąpać. Potem, pijani, poszliśmy polować na jelenie. Zrobiliśmy jeszcze kilka głupich rzeczy, nie chcę was nimi zanudzać, a po prawdzie trochę mi wstyd.

Ysen wychowywał dwoje dzieci – córkę Ysenię i syna, którego nazywano Płomykiem.

Ysenia miała osiemnaście lat i była cudowną dziewczyną, o kasztanowych włosach i oczach zielonych niczym letni las. W porównaniu do partii, na jakie mogłem liczyć w Rozston, nie olśniewała urodą, lecz to nie było ważne. Liczyło to, jak się uśmiechała, sposób w jaki do mnie przemawiała. Liczyły się nasze rozmowy do późnej nocy, gdy oboje nie mogliśmy, a może nie chcieliśmy zasnąć. Liczyły się nasze wspólne spacery i kąpiele w jeziorze. Zakochaliśmy się w sobie już podczas pierwszych dni mego pobytu.

Zżyłem się także z jej bratem. Był to chłopiec, młodszy od niej o kilka lat. Jak później dowiedziałem się od Ysenii, nie był spokrewniony z resztą rodziny. Ysen znalazł go w lesie i wychował jak własnego syna. Chłopiec był lekko opóźniony, przez co wiecznie z wszystkiego się śmiał i nucił piosenki. Jego przybrany ojciec nazwał go Płomień, gdyż miał niezwykłe, niemal pomarańczowe włosy. Płomyk również był mym przyjacielem, najbardziej niezwykłym, jakiego w życiu miałem.

Trzeciego dnia pobytu napisałem pierwszy list do rodziny. Zawarłem w nim wiadomość, że ma podróż nieco się przedłuży. By go wysłać, musiałem pojechać aż do Tari. Na przestrzeni kolejnych trzech lat odwiedzałem to miejsce wielokrotnie.

Po powrocie zostałem zaproszony na polowanie. Greo przyszedł do mnie osobiście, więc nie wypadało się nie zgodzić. Muszę się pochwalić, że szło mi całkiem nieźle, za co powinienem podziękować memu ojcu i stryjowi, którzy mnie i brata wyciągali na polowania odbywające się w lasach porastających okolice Rozston. Myśliwi zaczęli zapraszać mnie regularnie. Szybko stałem się jednym z nich.

Mógłbym opowiadać w nieskończoność o letnich dniach roku 1674, o białych nocach i cudownych porankach, o polowaniach, zabawach, ucztach, szalonych wyprawach, lecz myślę, że nie o tym chcecie usłyszeć. Przejdę więc od kolejnych wydarzeń, które miały miejsce niespotykanie ciepłą jesienią.

Mój przedłużający się pobyt sprawiał, że nie czułem się komfortowo wobec Ysena. Pewnego dnia po spacerze z Ysenią zdecydowałem, że musze nadać właściwy kierunek memu życiu. Poszedłem więc do gospodarza i jego żony, prosić o rękę ich córki. Chciałem zbudować własny dom, mieć dzieci, zestarzeć się w tym miejscu.

Pamiętam każdy szczegół tamtej chwili. Padał rzęsisty deszcz i było zimno, jedyny naprawdę paskudny dzień tamtej jesieni. Ysen, jego żona, matka staruszka, Ysenia i ja – wszyscy siedzieliśmy przy stole. Jedynie Płomyk krzątał się po izbie, nucąc pod nosem piosenkę. Gdy padło moje pytanie, wszyscy zamilkli i posmutnieli. Chłopiec przebiegł koło stołu i szybko pochwycił kolejną radosną melodię, lecz jego oczy mówiły coś innego. Przepełniał je dziwny ból. Ysenia była zdruzgotana. Zapytaliśmy dlaczego. Jak się okazało, dziewczynę już dawno wyswatano. Rzec by można, że zrobiono to już przed jej urodzeniem. Miała poślubić Trutnia. W ten sposób Ysen chciał mu się odwdzięczyć. Dowiedziałem się, że kobietą, którą Truteń uratował niegdyś przed utonięciem, była matka Ysenii.

Odmowa ta była dla mnie jak przeszycie piersi strzałą, tyle że stokroć bardziej bolesna.

Zamieszkałem u Greo. Jego rodzina była liczna, myśliwy mieszkał z braćmi i siostrami. Powiedział, że jedna osoba więcej nie zrobi mu różnicy. Byłem wówczas bliski podjęcia decyzji o opuszczeniu osady. Przed powrotem do domu zatrzymały mnie niepokojące wieści. Ludzie szeptali, że Truteń zabił swoją poprzednią żonę, by zrobić w swym domu miejsce dla Ysenii. Bałem się o nią. Co więcej, dziewczyna wcale nie miała zamiaru przestać się ze mną widywać.

Pozostałem. Zamieszkując u Greo, zacząłem wznosić własny dom.

Nie byłem na ślubie, lecz ponoć był przygnębiającą ceremonią. Nawet Ysen zaczął żałować, że wydał córkę za tego człowieka. Truteń ją bił. Robił to, by wybić jej z głowy mą osobę. Drań o nas wiedział, choć nie wiem skąd. Ysenia zgasła na mych oczach niczym świeca na wietrze. Musiałem zareagować.

Planowałem wyzwać go na pojedynek. Mieszkańcy hołdowali starym zwyczajom, więc po pokonaniu Trutnia mógłbym zabrać dziewczynę jako własną żonę. Fakt, że był ode mnie dużo straszy, wcale nie przesądzał o mej wygranej. Był silniejszy, większy i bardziej doświadczony.

Podczas kolejnego tajemnego spotkania umówiliśmy się, że zawiesimy naszą znajomość. Powiedziałem Ysenii o próbie walki, a ona przyjęła to ze strachem, lecz i ze zrozumieniem.

Wtedy nas nakrył. Prawdę mówiąc, nie wiem, co sobie wyobrażałem. Gdy kroczył w mą stronę, a ziemia zdawała się trząść pod jego stopami, zorientowałem się, że nigdy nie miałem szansy go pokonać. Powalił mnie jednym machnięciem niedźwiedziej łapy.

Zawlókł mnie do jaskini, tej samej, w której sam kiedyś mieszkał. To było prawdziwe podziemne królestwo, kilometry korytarzy, w których człowiek szukałby wyjścia miesiącami. Prowadził mnie ze zawiązanymi oczami, aż w końcu rzucił na ziemię i odszedł. Związany, zakneblowany, poobijany leżałem tam, czekając na śmierć.

Ysenia mnie szukała. Chodziła po lesie, lecz nie miała szansy odnaleźć. Nikt poza Trutniem nie wiedział o tym miejscu. Dziewczyna była już bliska utraty wiary i wówczas poprosiła las o pomoc.

Odpowiedział jej we śnie.

– Ocalę twojego ukochanego – powiedział – i zabiorę twego złego męża – dodał. – Lecz ukochany wróci do ciebie tylko na trzy lata. Potem znów go zabiorę.

– Na jak długo? – spytała.

– Na rok, na trzysta lat, a może na zawsze. To zależy – odpowiedziały drzewa.

– Od czego?

– Od twej wiary – stwierdziły tajemniczo.

Leżałem na twardej skale, kompletnie zatracony w poczuciu czasu, gdy usłyszałem kroki. Pomyślałem, że Truteń wrócił. Cieszyłem się z tego. W przypływie furii mógł zakończyć moje cierpienie.

– Jeremiasz! Chodź, Jeremiasz. Chodź! Do domu, chodź – zawołał znajomy głos. Płomyk mnie odnalazł. Stał z pochodnią, której ogień zlewał się z kolorem jego włosów. Oswobodził mnie z węzłów.

– Jak mnie znalazłeś? – zapytałem, gdy szliśmy przez jaskinię. Wydawało się, że zna każde przejście, każdy zakręt i szczelinę.

– Zabawny pan był u mnie w śnie. Spójrz, Jeremiasz – pokazał ciemną postać widoczną na skalnej ścianie – w jaskini mieszka cień.

– Mieszka dlatego, że tu jesteśmy, a ty świecisz pochodnią – wyjaśniłem. – Płomień jest władcą cienia.

– A może to cień jest władcą płomienia? – zapytał, chichocząc. Czasami mówił rzeczy, które nie miały żadnego sensu.

Truteń przepadł. Spał koło Ysenii, lecz rano ujrzała puste łóżko. Nikt go nie widział. Nikt nie miał zamiaru go szukać. Gdy wróciłem do osady, zobaczyłem Ysena stojącego przed swym domem. Uśmiechał się. Widząc ten uśmiech, wiedziałem, że nastąpią dobre dni.

I nastąpiły. Całe trzy lata.

Przez ten czas polowałem, urządzałem dom, ożeniłem się. Długo staraliśmy się o dziecko, aż w końcu się udało. W tym czasie pomiędzy mną a mą rodziną z Rozston zrodził się konflikt. Nie rozumieli mej decyzji, chcieli bym wrócił. Pol posunął się do tego, że przyjechał do osady, by zabrać mnie do domu. Ileż ja się wstydu najadłem, gdy mój szlachetny brat wpadł tu powozem i omal nie rozniósł wioski na strzępy. Co interesujące, wyzywał nas od dzikusów. Pominę to milczeniem.

Czas przejść do ostatniego aktu dramatu, w jaki przerodził się mój pobyt w Pierwszej Osadzie.

Zaczęło się od tego, że podczas polowania znaleźliśmy ludzkie zwłoki. Należały do cieśli, bardzo to smutne, lecz nie pamiętam jego imienia. Odgryziono mu ręce, miał też wiele innych ran. Greo od razu rozpoznał czyje to dzieło. Biały stwór zaatakował po raz pierwszy od czasu, gdy zabił jego ojca. Słyszałem, jak rozmawia o tym z jednym z pozostałych myśliwych. Wtedy usłyszałem to słowo – „zamek”. Postanowiłem dowiedzieć się więcej. Oczywiście nikomu nie zdradziłem przebiegu tajemniczego incydentu, który przeżyłem w związku z owym miejscem. Bo i po co?

Tego wieczoru Greo nalał nam wina, usiedliśmy przed domem i opowiedział wszystko, co wiedział.

– To jedna z historii, jakich wiele opowiada się w tych okolicach – zaczął. – Pewnie nieraz słyszałeś opowieści o wilkołakach, smokach, królestwach wydrążonych w skale i tym podobnych rzeczach. Problem w tym, że ta historia jest prawdziwa. Przekazujemy ją z pokolenia na pokolenia, wciąż mając nadzieję, że nikt nie wypatrzył jej treści. Otóż zacznę od tego, w jaki sposób powstała nasza osada. Została założona przez ludzi, którzy kiedyś zamieszkiwali włości położone nad jeziorem Północny Lazur. Ponoć byli potomkami starożytnych Astarów, którzy zmieszali się z jakimś wędrownym, przybyłym tu ludem. Oczywiście niełatwo było utrzymać ich wszystkich w gromadzie, dlatego też rozpraszali się po całej okolicy; przybyli też do miejsca, gdzie obecnie się znajdujemy. Początkowo zbudowano wieżę strażniczą – Greo wskazał ręką drewnianą budowlę – a potem wokół niej osiedlili się ludzie. Wszyscy mieszkający w okolicy mieli jednak pewien problem. W lesie żył potężny czarodziej. W dawnych czasach mieszkał ze swoją siostrą w zwykłej, drewnianej chatce. Powiadają, że tylko jego próżność równała się potędze, dlatego za pomocą czarów wzniósł w miejscu chatki potężny zamek, i to on stał się jego nowym domem. Nienawidził ludzi i zrzucał na nich nieszczęścia. Czasami robił to osobiście, często wyręczał się siostrą lub jednym ze swych zwierząt. Siał terror na jeziorze używając swej wodnej bestii i na lądzie, gdzie biały stwór pożerał ludzi. Mieszkańcy Północnego Lazuru nie mogli liczyć na żadną pomoc. Tragedie stały się tak powszechne, że ludzie zaczęli się do nich przyzwyczajać. Lecz byli też tacy, którzy chcieli walczyć. Padł pomysł, by sprowadzić czarodzieja równie potężnego, który mógłby go pokonać, lecz każdy, kto wyruszał w tym celu na południe, był zabijany. Aż pojawił się młody chłopiec imieniem Krisof. Sam miał magiczne zdolności, zbyt małe, by mierzyć się z Władcą Zamku, lecz wystarczające, by umknąć na południe. Sprowadził wiekowego, potężnego czarodzieja, który zamieszkał w zbudowanej dla niego wieży. Niedługo potem doszło do eskalacji zmagań magów, którą nazwano konfliktem na włościach. Władca Zamku sprawił, że sam księżyc przybrał kolor krwi, i zaczął zmiatać całe wioski z powierzchni ziemi. Tylko nasza osada przetrwała. Czarodziej z wieży odpowiedział pokazem swej potęgi i rozdzielił świat na dwoje. Władca zamku, jego siostra i potwory, jak i cała budowla zostali przeniesieni w inne miejsce. Powiadają, że Władca Zamku został na wieczność uwięziony w swej warowni. Nie może jej opuścić, lecz jego towarzysze mogą to robić. Przenikają do naszego świata, wciąż czyniąc zło. Nasz wybawca, Ten Który Rozdziela, bo tak go nazwano, po dziś dzień mieszka w wieży i chroni nas przed złem, rozdzielając obie rzeczywistości. Wiedz jednak, że robi to nie w naszym świecie, lecz w tym obok. W świecie zamku. Boimy się tego, że kiedyś przestanie nam pomagać. Staje się coraz starszy, coraz słabszy. Jedna chwila słabości, a nasza osada może zniknąć z powierzchni ziemi. Miejmy nadzieję, że szybko to nie nastąpi.

Jedna rzecz mnie wówczas zastanowiła. Greo wydawał się mieć dokładną wiedzę na temat człowieka z zamku, lecz słowem nie wspomniał o jego tajemniczym słudze. A przecież Władca wyjawił, że chce się go pozbyć, i to ja mam przejąć jego obowiązki. Byłem przerażony.

Z każdym dniem bardziej.

Greo wpadł na pomysł, by złożyć ofiarę białemu stworzeniu. Nie wiedzieć czemu, był przekonany, że dzięki temu powstrzymamy jego gniew. Nad rzeką, z dala od osady, zbudowaliśmy drewniany ołtarz, na którym ułożyliśmy martwe zwierzęta. Stwór podarunki zjadł, przestać mordować nie miał zamiaru.

Im dłużej nad tym się zastanawiałem, tym mocniej docierało do mnie, jak ten człowiek bał się białej bestii. Zerwanie z pragnieniem ojca uznawano za przejaw mądrości, lecz ja uważam, że było to wynikiem silnego urazu z dzieciństwa. Oczywiście, tak wspaniały myśliwy nie mógł sobie pozwolić, by ktokolwiek się o tym dowiedział.

Bestia z jeziora znów się uaktywniła. Szkoda, że Trutnia nie było z nami, gdy na przestrzeni trzech tygodni jezioro skradło trzy życia. Jestem ciekaw, jakby zareagował na zdemaskowanie swego oszustwa. Choć znając jego spryt, pewnie wyszedłby z konfrontacji bez szwanku.

Biały stwór coraz śmielej atakował mieszkańców osady. Ludzie relacjonowali, że wchodził oknami lub przez dach i rzucał się na śpiącego lokatora. Myślę, że to nie do końca była prawda. On nie musiał wchodzić, po prostu pojawiał się w docelowym miejscu. Pamiętam bezsenne noce, podczas których siedziałem na łóżku z włócznią w dłoniach, oczekując pojawienia się tej maszkary. Musiałem bronić Ysenii i mego nienarodzonego dziecka. Czasami noc przeszywał gwałtowny krzyk. Znaczył on, że stwór zabił kogoś w innym domu. Mogłem wtedy spokojnie zasnąć. Nigdy nie atakował dwa razy podczas tej samej nocy.

Równie przerażające było to, że Greo zaczął się zmieniać. Jego metamorfozę z pewnością można porównywać do tych, które przeszli mieszkańcy Grenie – Cart Wolron, Cole Fortel, Grelan Mesten, Artur Wolron, czy, i to porównanie jest z pewnością najbardziej trafione, Rost Aliton. Co ciekawe, niespodziewanie zaczął odnosić się w swych działaniach do mitologii starożytnych Astarów. Skraplanie dusz ofiar, bo tak w tajemnicy nazywał swe rytuały, miało przywrócić naszej osadzie spokój. Pierwszą wielką zbrodnią Greo było zabicie myśliwego i zrzucenia winny na Bogu ducha winnych ludzi. Uwierzyliśmy Greo, przedstawił dowody. Przywiązaliśmy nieszczęśników do drzewa tuż pod ołtarzem i pozostawiliśmy jako dar dla lasu.

Oczywiście myśliwy nie był jedyną marionetką tańczącą na sznurku Władcy Zamku. Zdarzały się inne makabryczne sytuacje. Pewnego dnia w studni odkryto ciało małej dziewczynki i czyjąś rękę. Innym razem ktoś podpalił trzy domy, uśmiercając osiemnaście osób. Znaleziono martwą staruszkę, drwala porąbanego własną siekierą niczym kawał drewna i kobietę, którą ktoś zawiesił w koronie drzewa tak wysokiego, że do dziś zastanawiam się, jak tego dokonał. Zdarzały się wypadki, okaleczenia, choroby i pojedynki, które zamiast do pierwszej krwi toczyły się do śmierci przeciwnika.

W międzyczasie Greo postanowił złożyć kolejną ofiarę białemu stworzeniu. Chciał to uczynić oficjalnie, za aprobatą wioski. Nie uzyskał jej, musiał więc działać po kryjomu. Zbudował ołtarz w swoim domu, w największej izbie. Wiedział, że tym wybór ofiary musi robić wrażenie.

Namówił swoją najmłodszą siostrę, trzynastoletnią dziewczynkę, by tej nocy zasnęła na jego dziele. Zgodziła się. To był jej brat, ufała mu.

Stwór wszedł do izby w blasku księżyca, a gdy skończył, tylko się rozochocił. Zabił resztę rodziny. Pozostawił tylko myśliwego.

Pamiętam, jak po tamtej tragedii Greo zaczął samotnie przebywać w lesie. Znów się przeobraził. Pojawił się w wiosce, uzbrojony w łuk, włócznie i noże, i twierdził, że jest wcieleniem mitologicznego bohatera, Wielkiego Myśliwego z wierzeń starożytnych Astarów. Ponieważ postać ta często pokazywana była jako skrzyżowanie człowieka i sokoła, Greo upolował takiego ptaka i chodził z jego truchłem uwiązanym wokół głowy. Ogłosił, że to koniec pobłażania. Ogłosił, że należy upolować białą bestię.

Być może idea ta była słuszna, lecz wykonie przypominało chory żart. Greo zmuszał ludzi do polowania. Wypędzał do lasu całe rodziny, dawał broń dzieciom i kobietom, karał okrutnie za każdy przejaw słabości czy sprzeciwu. W rezultacie jego rządów zaczęło ginąć więcej osób niż w wyniku działań samej bestii.

Niektórzy uciekali na południe. Greo i jego poplecznicy, bo i tacy się znaleźli, urządzali na nich polowania. Pamiętam, że każdy meldunek dezercji przyjmował z uśmiechem. Później wsiadał na konia, zabierał kompanów i wyruszał w las. Nikomu nie udało się uciec z Pierwszej Osady.

Razem z grupą przyjaciół myśliwych doszliśmy do wniosku, że należy to ukrócić. Lecz nie wiedzieliśmy jak. Wędrowałem po lesie i rozmyślałem, gdy przypadkowo natknąłem się na pole kwiatów, wyglądające jakby zasiane specjalnie, by rozwiązać nasz problem. Trucizna była jedynym wyjściem, nikt z nas nie był w stanie pokonać go w otwartej walce. Ugotowaliśmy wywar z konwalii i podaliśmy Greo. Sądziłem, że to wystarczy. Nie wystarczyło. Podziękował nam za napój, wypił i nawet się nie skrzywił. Wciąż kontynuował swe destrukcyjne dzieło. Spróbowaliśmy wywaru z astrii. Tak mu zasmakował, że musieliśmy parzyć go codziennie. Pił truciznę dzień w dzień, a ta wydawała się tylko go umacniać.

 Nie wiem, w którym momencie zostaliśmy przeniesieni. Faktem jest, że pewnego dnia dostrzeżono zamek wznoszący się na wzgórzu. Ludzie byli przerażeni.

– Jest zamek, dlaczego więc nie widać blasku z wieży Tego Który Rozdziela? – pytali. Kilku śmiałków wyruszyło na północny brzeg jeziora, by odwiedzić siedzibę czarodzieja, naszego obrońcy. Ci, którzy potem znaleźli ich ciała u podnóża wieży, twierdzili, że wszyscy zostali zastrzeleni z kuszy.

Śmierć zbierała swe żniwo z taką intensywnością, że nikt nie chował już umarłych. Ciała pokrywały ścieżki Pierwszej Osady, z każdym dniem coraz geściej.

Wtedy Greo wpadł na swój ostatni szalony pomysł. Stwierdził, że wie, jak nas ocalić. Postanowił wziąć zamek szturmem. Zwołał wszystkich mieszkańców. Uprosiłem go, by Ysenia mogła zostać w wiosce. Była wtedy w zaawansowanej ciąży i ledwo mogła chodzić. Greo poszedł mi na rękę. Moja ukochana pozostała sama wśród dziesiątków ciał. To przerażające, lecz było to chyba najbezpieczniejsze miejsce, jakie mogłem jej zapewnić.

W momencie planowanego szturmu, a może bardziej zbiorowego samobójstwa, zostało nas około trzydzieścioro. Greo zaprowadził wszystkich pod bramę zamku. Kratownica była opuszczona. Wielu wierzyło, że się uda, że dorwiemy Władcę Zamku. Był tam Ysen, który poklepał mnie po ramieniu i rzekł słowa, których nie pamiętam.

Ja nie wierzyłem, że się uda. I miałem rację.

Nim jeszcze rozpoczęła się rzeź, stało się coś dziwnego. Kroczyliśmy ku murom, gdy poczułem, że Ysenia jest w niebezpieczeństwie. Widziałem, jak leży na podłodze, przerażona. Uciekłem spod bramy, musiałem ją ratować. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Ludzie krzyczeli, ginęli. Drabina, którą zbudowano, by wedrzeć się na mur, upadła, miażdżąc jakąś kobietę. Niektórzy tracili życia, choć nawet nie widziałem, co ich zabijało. Zjawił się też biały stwór, rozszarpując ludzi pazurami. Przez ułamek sekundy mignął mi nawet Władca Zamku. Stał na murach i strzelał do nieszczęśników z łuku.

 Jedynie Płomyk się nie bał. Jedynie on dostrzegł moją dezercję. Chodził między umierającymi z uśmiechem, jakby nieświadomy, co się dzieje.

– Jeremiesz! Do zobaczenia, Jeremiasz! Wierzę, że się zobaczymy! Gdzieś, kiedyś, w czyimś śnie!

Biegłem przez las, który wydawał się mienić niezwykłym czerwonym kolorem. Księżyc na niebie miał kolor krwi. Wbiegłem na polanę i dotarłem do swojego domu. Ysenia nie była w nim sama.

Domyślacie się, kto wrócił, prawda?

Stał w ciemności, bił i kopał mą żonę i nasze nienarodzone dziecko.

– Trutenes! – zawołałem, by odwrócić jego uwagę. Postąpił krok w mym kierunku, dając szansę Ysenii. Uciekła z domu, ledwo przytomna z bólu i strachu.

Truteń chwycił mnie z za rękę i rzucił na ścianę. Usiadł na mnie swym wielkim ciałem, uniemożliwił oddychanie. Pomyślałem wtedy, że może moja rodzina miała rację. Nie powinienem wiązać swego życia z tym miejscem. To był błąd. Byłem przekonany, że to, co się dzieje, dzieje się przeze mnie. Sprowadziłem nieszczęście na nich i na siebie. Umierałem. Czekając na śmierć, postanowiłem wygrzebać z siebie jeszcze trochę siły. Skupiłem się, by wydostać z uścisku i… tak też się stało. Dom zniknął, podobnie jak mój prześladowca. Znalazłem się w lesie, na pustej polanie, nad którą świecił księżyc. Nie mienił się czerwienią.

Myślałem, że w swym życiu przeżyłem tak wiele dziwnych chwil, że nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Myliłem się. Leżałem zdezorientowany w zaroślach i wtedy podszedł do mnie niedźwiedź. Przez chwilę odniosłem absurdalne wrażenie, że to Truteń człapie w mym kierunku na czterech łapach, lecz to było prawdziwe zwierzę, straszliwa i ogromna bestia. Myślałem, że umrę ze strachu. Choć byłem przekonany, że zginę tej nocy, takiej śmierci z pewnością nie oczekiwałem.

Niespodziewanie zwierz zatrzymał się i spojrzał na mnie, a jego spojrzenie dało mi jasno do zrozumienia, co mam robić. Dotknąłem jego futra i przeniosłem nas z powrotem.

Chciałbym wam opisać minę Trutnia w chwili, gdy zobaczył zwierzę, lecz to wykracza poza me możliwości narracyjne. Następnie uciekłem z chatki, dając im chwilę prywatności. Ruszyłem śladem Ysenii.

Widziałem jej sylwetkę na skraju polany, ledwo szła, podtrzymując się kolejnych drzew. Wołałem ją, lecz nie słyszała. Uciekała w głąb lasu niczym spłoszone zwierzę. Księżyc delikatnie oświetlał jej ciało, sprawiając, że rzucała dziwny cień. Cień ten biegł za nią, zwinny, szybki, przebiegły.

W końcu zatrzymała się przy wielkiej sośnie, opierając się o pień. Biegłem do niej. Byłem tak blisko…

I wtedy za jej plecami pojawiła się biała bestia. Nie zaatakowała dziewczyny, nie musiała. Ysenia oderwała rękę od drzewa, zostawiając krwawy ślad, i upadła na ziemię.

– Będę wierzyć i czekać – wyszeptała, gdy chwyciłem jej ciało. – Idź – poprosiła i umarła.

Zrobiłem to, co kazała. Poszedłem za białą bestią wprost do zamku. Pod murami leżeli zabici. Nie spoglądałem na ich twarze, było to zbyt bolesne.

Kratownica była podniesiona.

– Witaj, Sługo – powiedział Władca. Stał na skąpanym w nocy dziedzińcu. Czytał coś. Gdy do mnie przemówił, nawet nie oderwał wzroku od lektury. Pojawiła się też Nadi, promieniująca ze szczęścia. Zaprowadziła mnie do mej komnaty, mojego nowego domu – zimnego, ponurego pomieszczenia z łóżkiem, paleniskiem i regałem uginającym się od ksiąg.

W noc mego przybycia Władca zniknął na pewien czas, a gdy wrócił, odbyliśmy rozmowę.

Mieszkam tam już od trzystu dwudziestu dwóch lat. Przez ten czas próbowałem ich poznać.

Władca nigdy nie wyjawił mi swego imienia. Ten człowiek wciąż jest dla mnie zagadką. Znam go tak długo, lecz wydaje mi się, że zdołałem dostrzec tylko część jego osobowości. Uwielbia opowieści, to jedna rzecz, którą można stwierdzić na pewno.

Nadi ma umysł dziecka i tym bardziej przeraziłem się, gdy się we mnie zakochała. Na szczęście brat potrafi nad nią zapanować. Myślę, że brakuje jej miłości i z tego powodu jest bardzo nieszczęśliwa. Uwielbia jezioro, równie mocno jak jej brat opowieści.

Biały stwór i bestia z jeziora to pupile Władcy Zamku. Swego czasu wykreował je na wzór stworzeń, które żyły w tej okolicy tysiące lat temu. Stały się prawdziwe jak ja czy wy. Władca jest z nich bardzo dumny.

– Wszystkie trzy mi się udały – zachwyca się zawsze. Dobrze usłyszeliście, trzy. Jakie jest trzecie zwierzę? Nie wiem. Nigdy go nie widziałem. Nie wiem nawet, jak wygląda. Nie sądzę, byście musieli się go obawiać. Nigdy nie byłem świadkiem, by wysłał je do działania.

I tak służę. Wykonuję ich polecenia bez słowa sprzeciwu. Robię to, gdyż wierzę. Obiecali mi nagrodę. To stanie się już niedługo, gdy upadnie Grenie.

Władca Zamku obiecał mi, że Pierwsza Osada powróci.

W pewien ciepły letni dzień wybiorę się na tamtą polanę i nie zastanę smutnych ruin, a tętniącą życiem wioskę. Greo poklepie mnie po ramieniu i zaprosi do polowanie. Ysen będzie stał pod swym domem i uśmiechnie się na mój widok, w taki sam sposób jak w dniu, gdy wróciłem z jaskini. Płomyk będzie biegał wesoło po wiosce, nucąc i machając w moim kierunku. Ponownie spotkam Ysenię noszącą pod sercem me dziecko. Pocałuje mnie i zaprowadzi do naszego domu.

Wszyscy mieszkańcy wioski uradują się na mój widok i wyprawią powitalną ucztę, a znajome, pełne wdzięczności głosy i wesołe śpiewy będą nieść się po lesie i nigdy nie ucichną.

Wierzę w to. Obiecał mi.

 

 

Rozdział 36

Śmiech niosący się po lesie

 

Jeremiasz płakał.

Łzy wypłynęły z jego oczu w momencie, gdy zakończył swoją historię, i z każdą mijającą sekundą jego rozpacz wydawała się przybierać na sile. Nikt się nie odzywał. Kai obserwował płomień stojącej na stole świecy, który wykręcał się w rytm jego szlochu. Zaraz go zgasi. Pogrąży nas w ciemności.

– Podsumowując – zaczął, widząc, że nikt inny nie ma zamiaru się odezwać – chcesz byśmy wszyscy zginęli, bo pewien psychol coś ci kiedyś obiecał i ty w to uwierzyłeś. Gdy wzejdzie czerwony księżyc, a nas już nie będzie, pomaszerujesz po naszych trupach pod bramę zamku i upomnisz się o swoje. Wiesz, co się wtedy stanie? On cię wyśmieje. Znasz to powiedzonko o obietnicach?

– Nie mów tak – wyszlochał.

– Dlaczego? Krzywdzisz ludzi, bo myślisz, że jesteś usprawiedliwiony. Ale to nieprawda.

– Nikogo z was nie skrzywdziłem i nie skrzywdzę – bronił się. – Jestem jedynie skromnym sługą. Gdybym mnie tu nie było, spotkałby was taki sam los.

– Kiedy wzejdzie ten czerwony księżyc? – zapytała Lydia.

– Nie wiem. Wkrótce.

Zapadła cisza, tak długa, że zdawała się trwać całą noc.

– Co z trucizną? – zapytał nieśmiało Jeremiasz.

– Nie było żadnej – odparła Lydia.

A powinna być – pomyślał Kai.

– Tak też myślałem.

– Możesz już iść – zdecydował, pokazując mu drzwi. – Musimy się naradzić, a jak nieśmiało zauważę, służysz naszemu wrogowi.

– I tak was słyszy – wyszeptał Jeremiasz, po czym pokłonił się i opuścił dom.

– Kurwa, tak ryczał, że zgasił świeczkę. – Lydia wstała od stołu i przyniosła pudełko zapałek. Nie potrafiła zapalić knota, zbytnio trzęsły jej się ręce.

– Ktoś ma jakiś plan? – zapytał Kai.

– Po pierwsze – zaczęła kobieta, siadając do stołu – musimy powstrzymać Rosta. On chce zabić niewinnego człowieka. Nie możemy pozwolić, by stał się kolejnym Greo. Po drugie, trzeba złożyć wizytę staruszkowi z wieży. Tak się składa, że wiem, gdzie stoi ta budowla. Kilkanaście kilometrów przez śniegi i mróz, lecz powinnam dać radę tam dotrzeć. Wybiorę się jutro.

– Pani nie słuchała – wyszeptał Marc przerażonym głosem. – Ci z Pierwszej Osady, którzy szukali tam pomocy, kończyli z bełtem w brzuchu!

– Znam tego kusznika – stwierdziła po chwili namysłu. – To Krisof, ten ich cały bohater. Ciężki przypadek, ale spróbuję się z nim dogadać.

Również go znam. Zabrał mi syna. Kai nie podzielał nadziei Lydii, lecz nie powiedział tego na głos.

– Powiem siostrze, by znów poczytała książkę. Może dowiemy się czegoś ciekawego.

– Tak. Dobry pomysł – przyznała Lydia. – Z tego co wiemy, wynika, że to Ten Który Rozdziela nam ją podarował. Nic z tego nie rozumiem. On i Krisof raz wydają się współpracować z ludźmi i im pomagać, by po chwili działać na ich niekorzyść.

– Być może Kusznik więzi staruszka w tej wieży? – przypuszczał Kai. – Może dlatego nikt nie może się do niej zbliżyć? Cholera, za szybko wypuściliśmy Dorema. To znaczy Hodsa. Trzeba go szczegółowiej przepytać.

Odwiedzili szlachcica w jego paskudnie czerwonym domostwie, lecz nie miał ochoty na dalsze zwierzenia. Wciąż płakał, nie odezwał się do nich ani słowem.

Rozeszli się do swych domów. Z purpurowego nieba sypał gęsty śnieg, a jego płatki połyskiwały w świetle czterech zapalonych latarni. Na arenie wciąż można było dostrzec krew, która w tym świetle wydawała się czarna. Serce Grenie, jak to powiedział Artur – zadrżał na tę myśl.

Resztę wieczoru spędził z Elią. Wyprowadził dziewczynkę do zaśnieżonego ogrodu, gdzie formowali figurki ze śniegu.

– Ulepmy zamek, Kai – zasugerowała, burząc jego misternie zaplanowaną próbę zapomnienia o otaczających ich niebezpieczeństwach. Dziewczynka wychylała się z wózka, lepiąc śnieżne mury i wysokie wieże. Szło jej to zaskakująco sprawnie. Budowla przed jego oczami rosła i rosła. Choć powstała z białego śniegu, w tych ciemnościach wydawała się czarna jak jego myśli.

Powinienem udać się w to miejsce – uświadomił sobie. Las mówił tak we śnie. To tam stała chatka. Właśnie. Stała. Jak mam ją odszukać, skoro jej miejsce zajął zamek?

– Elio, czytałaś ostatnio książkę pani Lydii?

– Nie.

– A masz taki zamiar?

– Chyba tak – odparła po chwili namysłu. Oplatając palcem grzbiet muru, tworzyła blanki. – Ale nie dziś, bo jestem śpiąca.

Kai podzielał to uczucie. Nieco później zasnął, gdy tylko położył głowę na miękkiej poduszce.

Śniło mu się, że powrócił z Letycią na wyspę. Stał na brzegu, patrząc na odcień morza. Coś było nie w porządku, lecz czuł się zbyt szczęśliwy, by się tym przejmować.

Dziewczyna nie podzielała jego entuzjazmu.

– Mam wrażenie, że to wszystko przez ciebie – wskazała go palcem, po czym obrażona odwróciła wzrok. Znów muszę przez to przechodzić. Czy już zapomniała, jak bardzo pokochała to miejsce?

Zrezygnowany, wyruszył w kierunku dżungli. Postanowił zerwać owoce na kolację. Tym na pewną ją zadowolę.

Nie napotkał żadnych drzew owocowych, jedynie sosny. To nie nasza wyspa – nagle dotarło do niego. To wyspa jeziora Grenie.

– Idź tam, Kai wyszeptała Letycia. Idź w głąb wyspy. Być może Simon Klant zostawił tam dla nas wiadomość. Coś o bólu, samotności i nadziei.

Ruszył przed siebie. Mijał rzędy sosen, których gałęzie targał wiatr wiejący znad jeziora. Szedł powoli, a serce tłukło w jego piersi. I wtedy ujrzał olbrzymią paszczę. Była rozwarta, gotowa go pożreć. Nie zdążył jej się przyjrzeć. Obudził się. Ktoś pukał do drzwi tak gwałtownie, że zdołał wyrwać go ze snu, choć pokój Kaia znajdował się na piętrze.

Zszedł na dół i ujrzał zapłakaną Letycię, którą nieudolnie próbował pocieszać jego ojciec. Na widok chłopca odetchnął i zostawił ich samych.

– Dziadek? – zapytał, a dziewczyna pokiwała głową. – Gorączka się wzmogła?

– Gorzej. Wyzdrowiał. I całkiem mu już odbiło – wydukała. – Powiedział, że jezioro niedługo zamarznie, a on nie ma zamiaru czekać do następnego roku. Dziś wyrusza na łowy i będzie pływać tak długo, aż bestia się pojawi. Nim to zrobi, chce się z tobą widzieć. Porozmawiaj z nim jeszcze raz, Kai. Odwiedź go od tego pomysłu.

– Za minutę będę gotowy. – Kazał dziewczynie poczekać u Elii, a sam poszedł się ubrać.

Choćby człowiek miał bez liku problemów, zawsze znajdzie się ktoś, kto dołoży swoje własne, niewymuszone, ot tak, żeby było jeszcze ciekawiej. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że ta osoba naprawdę myśli, że jej problemy są najważniejsze – rozmyślał rozgoryczony, gdy szli ulicą w stronę domu staruszka.

Martiv Sqon siedział przy stole ubrany w grubą, nieprzemakalną kurtkę. Obok stał pojemnik, z którego nieśmiało wyglądało z pół setki metrowych włóczni wyciosanych z drewna. Rybak zaprosił Kai do stołu i wskazał ręką list, na którym przed chwilą postawiał ostatnie znaki.

– Kochanie, zostaw nas samych – zwrócił się do wnuczki. – Proszę 

– I tak nie chcę słuchać tych pieprzonych głupot – powiedziała i trzasnęła drzwiami.

– Jest ważna sprawa, Kai – zaczął rybak poważnym tonem. – Sprawa życia i śmierci. Ten oto list wręczysz Marcowi Wolronowi w razie, gdyby mi się nie udało. Wiem, że mogę przegrać bitwę, dlatego muszę się zabezpieczyć. To, co tu napisałem… sam nie jestem tego pewien. Marc musi zapoznać się z treścią i podjąć własną decyzję. Nikt poza nim nie może tego przeczytać, gdyż może to zaowocować błędnymi wnioskami i nieporozumieniami. Obiecasz mi to, Kai?

– Obiecuję – powiedział, chowając kopertę do kieszeni.

– Teraz więc w spokoju mogę iść nad jezioro.

– Nie. Niech pan siada. – Sqon spojrzał na niego zdziwiony, jakby po raz pierwszy w długim życiu ktoś mu się sprzeciwił. – Może się pan obrazić, nie dbam o to, ale nich mi pan odpowie. Po co to wszystko? Boi się pan starości i chce zginąć jak bohater? Koniecznie pragnie pan już teraz wylądować w szklanej ramie nad łóżkiem Letycii niczym sześciu założycieli?

– Zgadzam się, to szaleństwo. Jestem szalony, może to sprawka genów. Opowiedzieć ci coś o ludziach ze szklanej ramki? Proszę bardzo. Mówiono, że Mesten był szalony, ale jego dziwactwa były niczym przy poczynaniach mojego dziadka. To, co on wyprawiał, przechodziło ludzkie pojęcie. Potrafił w środku zimy, przy minus trzydziestu stopniach, latać nago po całym Grenie. Kiedyś założył się, że zetnie drzewo własnymi zębami. Co dziwniejsze, byli tacy, którzy twierdzili, że mu się udało. A jak latał za babami! Każda była jego, nie patrzył na nic. Ojciec opowiedział mi kiedyś w tajemnicy, że posunął się nawet by zerwać najbardziej zakazany owoc, ale o tym lepiej nie wspominać. Wiesz, jak umarł? Raz po pijaku próbował dosiąść łosia. Ci, którzy z nim pili, a byli to mężczyźni, i jak się domyślasz, nie pałali do niego sympatią, nawet nie próbowali mu pomóc. Być może sami go na tym łosiu posadzili. Mój dziadek nie był złym człowiekiem, po prostu miał swoje poglądy na wiele spraw. Niewątpliwie dobrym człowiekiem był Aliton. Choć głupi był jak but. Gdyby nie inni założyciele, pewnie nie zdołałby postawić budki dla psa. Najbardziej wartościowy był chyba Wolron. Niesamowicie inteligentny i wrażliwy młody człowiek. Prawda jest jednak taka, że pierwsze pół swojego życia w Grenie spędził samotnie nad jeziorem, a drugie pół na wyjazdach. Nadaj z kolei był strasznym flegmatykiem. On buty ubierał pół godziny. Dom i hodowlę budowałby ze sto lat, gdyby nie jego syn, który był bardzo rozgarniętą osobą. A Mesten, no cóż, to on po prawdzie założył naszą osadę, a nie Aliton. Zrobił więcej niż wszyscy pozostali razem wzięci, a dziś się z niego śmieją.

– Nie rozumiem, do czego pan zmierza – wyznał chłopiec.

– Każdy człowiek ma swoją historię. Ich związana jest z założeniem osady. Moja ze stworzeniem z jeziora. – Westchnął ciężko. – We śnie walczę z nim co noc. Często ginę. Widzę wtedy cień wyrastający za moimi plecami i czuję, jak umyka ze mnie życie. Czasami jednak zwyciężam, a rano budzę się z przygnębiającą świadomością, że to nie było naprawdę. Są jeszcze inne sprawy, o których nie mogę ci powiedzieć. Może gdybyś przeczytał list… lecz nie rób tego. Wiem, że możesz mnie nie rozumieć, lecz trudno. A teraz chodźmy nad jezioro.

– Nie rozumiem. I nie pozwalam panu tam iść.

Martiv Sqon wstał, uśmiechnął się z politowaniem i podniósł przygotowane bronie.

– Jak zamierzasz mnie powstrzymać?

– Nie wiem. Może zamknę pana w piwnicy.

– Ucieknę. Nie dasz rady mnie przekabacić, chłopcze. Wyruszę tam i będę łowił dopóki nie zabiję tego czegoś lub dopóki to coś nie zabije mnie.

Spojrzał w oczy starca i zrozumiał, że nie ma sensu walczyć. Zrozumiał, że ta walka jest bezcelowa.

– To chociaż natrzyjmy te włócznie trucizną – zaproponował. – Z astrii. Wie pan, zwierzęta lubią się… przemieszczać.

Staruszek się rozpromienił.

– No, teraz gadasz do rzeczy – poklepał go po ramieniu. – Letycia! Chodź! Pójdziemy tam w trójkę. Chcę, byście obserwowali z brzegu moje zmagania.

Brnęli przez las w milczeniu i skupieniu. Przez całą drogę Kai łudził się, że jezioro zamarzło. Temperatura spadała do dziesięciu stopni poniżej zera, co powinno wystarczyć do wytworzenia lodowej pokrywy.

Stanąwszy na brzegu, chłopiec uznał, że jezioro zakpiło sobie z pory roku. Było idealnie drożne. Letycia drżała, nie wiedział, czy z mrozu, czy z przerażenia. A może z powodu obu tych rzeczy.

– Ann Sqon – wyszeptał pod nosem jej dziadek, podchodząc do jednej z trzech pozostawionych na brzegu łodzi. – Zdecydowanie Ann Sqon.

Kai objął dziewczynę ramieniem i w skupieniu śledził poczynania staruszka. Wydawało się, że podróż przez śniegi ani trochę go nie zmęczyła. Poruszał się rześko, jakby znów miał dwadzieścia lat. Chłopiec pomógł mu zepchnąć łódź, podał bronie i wrócił do dziewczyny.

– To się nie ma prawa dobrze skończyć – szeptała, dygocząc. Podzielał jej opinię, lecz nie powiedział tego na głos.

Rybak na chwilę klęknął we wnętrzu łodzi. Modli się. Potem chwycił za wiosła i zaczął nimi pracować z taką siłą, jakby całe swe życie spędził, wiosłując na galerze. W miarę jak oddalał się od brzegu, Kai odniósł wrażenie, że to tafla jeziora rośnie, sama zamieniając się w potwora, który powoli połyka łódkę.

W pewnej chwili nawiedziło go dziwne wrażenie, graniczące z pewnością. Tej bestii tam nie ma. Tymczasem Sqon podniósł wiosła, chwycił pierwszą z włóczni i wypatrywał. Z nieba zaczął prószyć gęsty śnieg, przysłaniając im częściowo widoczność, która i tak nie była dobra z powodu panującego półmroku.

Kai wyczuł pojawienie się stwora, nim zdążył go ujrzeć. Po prostu się pojawił. Znikąd. Z innego świata. Płynął tuż pod łodzią. Sqon również dostrzegł go po chwili. Mocniej zacisnął dłoń na broni. Letycia wydała się z siebie dziwny dźwięk, połączenie pełnego strachu jęknięcia i cichego krzyku.

Ciemny kształt zbliżał się do łodzi. Rybak z impetem cisnął pierwszą włócznią, która przecięła mroźne powietrze z zadziwiającą prędkością. Idealnie wycelowana, wbiła się w taflę jeziora.

Wtedy stało się coś niezwykłego. Kai zorientował się, że zwierzę chciało uciec przed pociskiem, przenosząc się w inną rzeczywistość. Nie pozwolił mu na to. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale jakimś cudem przytrzymał bestię, pozwalając, by ostrze wbiło się w jej ciało.

Woda pod łodzią bulgotała niczym wrzątek. Sqon chwycił drugą z włóczni i cisnął w zwierzę z taką siłą, że świst poniósł się echem po lesie. Trafił, gdyż Kai znów powstrzymał unik. Tafla jeziora zaczęła przybierać czerwony kolor.

Potwór zanurkował w głąb jeziora. Kai czuł każdy jego ruch. Śnieg sypał gęsto, lecz chłopakowi to nie przeszkadzało. Odczuwał sytuację, jakby jego ciało wytworzyło nowy zmysł. Chce zaatakować od dołu. Uderzyć w dno.

Sekundę później łódka wystrzeliła w górę, wyrzucając staruszka w powietrze. Szczęśliwym trafem nie wpadł do wody, lecz uderzył o pokład. Letycia pisnęła i odwróciła wzrok. Kai pomyślał, że to koniec. Taki upadek mógł go zabić, w najlepszym wypadku połamać. Mylił się. Sqon wstał dziarsko, oszołomiony i zagniewany.

– Tak pogrywasz?! – krzyknął do stworzenia. – Chciałem być uczciwy, lecz skoro nie chcesz, spróbuj tego. – Wyciągnął z łodzi sporej wielkości miotacz harpunów. Kai nie podejrzewał istnienia tej broni. Staruszek klęknął, wychylił się za burtę i wycelował.

Strzelił kilka razy, a Kai za każdym razem powstrzymywał zwierzę przed ucieczką. To była egzekucja. Stwór nie miał żadnych szans. Jego martwe cielsko wypłynęło na powierzchnię. Kołysało się na delikatnych falach, mącąc wodę krwią i wnętrznościami. Rzeczywiście przypomina krakena – pomyślał Kai. A przynajmniej tak mi się wydaje, nigdy nie widziałem prawdziwego krakena. Ciekawe. Nasz Władca Zamku niby taki potężny, a pozwolił na śmierć pupila. Na nieszczęście, ma jeszcze dwóch.

Martiv Sqon dobił do brzegu, promieniując ze szczęścia równie intensywnie, jak wiszące na horyzoncie słońce.

– Teraz moja żona może spoczywać w pokoju – wyznał, gdy Letycia rzuciła mu się w objęcia. – Widzisz, chłopcze, miałeś dobry pomysł z tym astriami, lecz nasza trucizna nie była konieczna. Sam sobie świetnie poradziłem.

Niech ci będzie. – Nie chciał psuć staruszkowi nastroju, podejrzewając, że to najszczęśliwszy dzień w jego życiu.

– Wyławiamy truchło? – spytał Sqona.

– Chcesz tym nakarmić całą wioskę? – zaśmiał się. – Przecież trujące. Niech tu gnije.

Kai wrócił z uroczystego obiadu późnym popołudniem. Z przejedzenia bolał go brzuch, a w głowie wirowało, gdyż staruszek wyjął dwie butelki jakiegoś starego wina.

Wciąż miał przed oczami obraz Sqona płaczącego ze szczęścia i ściskającego zdjęcie żony.

Usiadł przy piecu i zaczął zastanawiać się, co właściwie się stało. Całkiem przydatna rzecz – pomyślał o swoich umiejętnościach – gdyby… zdejmując kurtkę, wymacał w kieszeni kopertę. Zapomniał oddać.

Sqon nie chciał, bym to przeczytał. Podszedł do pieca z zamiarem spalenia listu. Zawahał się jednak. Mówił, że to pomoże mi zrozumieć jego postępowanie. Kaia zżerała ciekawość. Może to świństwo, lecz nikt się o tym nigdy nie dowie.

Zaczął czytać.

Gdy skończył, włożył list z powrotem do koperty. O jasna cholera. Tylko tego nam tu brakowało do szczęścia. Oby staruszek się mylił. Kai musiał natychmiast z nim porozmawiać. Przeklnie mnie, że przeczytałem ten list, lecz to nieważne.

– Szukała cię pani Lydia – poinformowała go matka, gdy wychodził z domu, lecz natychmiast uleciało to z jego pamięci.

Na ulicy Estrova pojawiły się nowe latarnie, wydzierające ulicę z objęć nocy. Na skrzyżowaniu ludzie znów gromadzili się wokół areny. Może Aliton tym razem chce zrobić ze mnie gladiatora, gdyż nie pojawiłem się w pracy? Kai nie miał czasu o tym myśleć.

Zapukał do drzwi. Nikt mu nie otworzył, więc chwycił za klamkę. Wszedł do pokoju, przypominając sobie pierwszą wizytę w tym domu. Wówczas weszliśmy przez okno. Ja i Artur. Poczuł ukłucie bólu na myśl o zmarłym przyjacielu.

– Panie Sqon? Letycia?

W pokoju było niepokojąco cicho. Dostrzegł dwie lampy oświetlające pokój i kolejną w kuchni, które sprawiały, że było tu jasno jak za dnia. Zegar na meblościance wskazywał 15:24, choć Kai mógłby przysiąc, że już dawno minęła godzina szesnasta. Nie tyka. W jego głowie szalała burza myśli, a wszystkie były paskudnie niepokojące.

Znalazł rybaka leżącego w kuchni. Nie żył. Jego głowa wyglądał, jakby ktoś zrzucił na nią coś ciężkiego. W ręce trzymał pogiętą kartkę. Kai wyjął ją i z drżącymi rękami odczytał treść.

 

Jeśli chcesz dostać swoją dziwkę, czekam w jaskini.

Cień

 

 

Rozdział 37

Cień

 

Konstrukcja wyglądała solidnie.

Spoglądał na nią, dumny ze swego dokonania. Rzecz jasna, nie mógł sprawdzić jej skuteczności. Ufał jednak Kobiecie Która Przychodzi Nocą. Ona zapewniła go, że konstrukcja sprawi się bez zarzutu. A on jej wierzył.

Gdy tak podziwiał swe dzieło, las nagle pociemniał. Drzewa pokłoniły się przed nim niczym wierni poddani olśnieni jego przebiegłością. Pomyślał, że umiera. Po raz kolejny. Jego głowę przeszył gwałtowny i silny ból, jakby ktoś wsadził ją w imadło. Zaśnieżona ziemia, zasmucona tym cierpieniem, ruszyła z pomocą i delikatnie ujęła jego ciało. Śnieg był zimny, lecz wygodny. Mógłby w nim leżeć całą wieczność, gdyby nie rola, jaką musi odegrać. Kobieta Która Przychodzi Nocą twierdziła, że to istotna rola. A on jej wierzył.

Ból złagodniał na tyle, że mógł wstać i ruszyć przez las. Kierował się ku swojemu schronieniu, ku swej oazie spokoju, którą zdążył ukochać nad życie. Było w niej ciepło, podczas gdy las był zimny. Jaskinia go kochała. Dawała mu szansę na przeżycie, chroniła przed Nimi.

Biegł przez ciemne, skąpane w nocy Grenie, pewny, że nikt go nie widzi. Był cieniem, mroczną istotą, którą dostrzec nie było tak łatwo. A ci, którym to się udało, umierali z jego ręki.

Wnet ból złapał go ponownie. Piękny, ośnieżony świerk ujrzał jego cierpienie i przyjacielskim gestem podał mu gałąź, chroniąc przed upadkiem. Cień podziękował mu i ruszył w dalszą drogę. Czy nikt mnie nie widzi? – rozejrzał się. W lesie nie było żywego ducha. Jestem cieniem, nikt nie jest w stanie mnie dostrzec, jeśli sam się nie ukażę.

Wiedział, że to nie do końca prawda. Widzieli go tamtego dnia, gdy stwór z jeziora wciągnął kuter w głębiny. Stał na brzegu, a oni machali w jego kierunku. Oni również nie żyją. Kto ujrzy cień, umiera.

Jeden z rybaków przeżył katastrofę. Jezioro wyrzuciło go na brzeg, budząc w Cieniu szereg bolesnych wspomnień. Leżał wśród zarośli, dygotał z zimna. Był stary, pomarszczony i przypominał śniętą rybę. Klął pod nosem.

– Jesteś z Grenie? – zapytał Cień, rodząc się z ciemności. Mężczyzna spojrzał na niego zdezorientowany. Nie wiedział jeszcze, że od tego prostego pytania zależy jego życie.

– Nie. Z Astarnort.

Cień podał mu rękę i zaprowadził do jaskini.

Starzec nie okazał się dobrym kompanem. Kaszlał, dygotał, majaczył. Zasmucony Cień był zmuszony dokończyć to, co zaczęło jezioro.

Księżyc świecił nad grenijskim lasem, budząc do życia tysiące cieni. On był jednym z nich. Kroczył ku swej oazie, by kontynuować swą istotną rolę. Przemknął przez most, który zakołysał się radośnie na jego widok. Minął Ich osadę od południa i pobiegł na zachód, ku swej ukochanej jaskini.

Bywał już u Nich trzykrotnie. Nim wkraczał między domy, uwielbiał wędrować wzdłuż linii lasu i spoglądać w oświetlone płomieniami wnętrza. Cień czerpał dziwną przyjemność z tego, że on Ich widział, a Oni go nie wiedzieli.

Nienawidził Ich, a Oni nienawidzili jego. Skurwiele chcieli go skrzywdzić, więc to on krzywdził Ich.

Za to las go kochał. Powiedział mu to we śnie. Czasami Cień zastanawiał się dlaczego ten sam las ochrania i daje życie Im, lecz doszedł do wniosku, że to tylko gra z jego strony, polegająca na ofiarowaniu wrogom złudnego poczucia bezpieczeństwa. Teraz już wiedzą, że nie są bezpieczni – przypomniał sobie. Cień padł na Grenie i czterech z Nich już nie żyje, a to dopiero początek. Las się z nich śmieje, a ja śmieje się razem z nim.

Dlaczego mnie tak nienawidzą? – zastanawiał się czasami.

Jaskinia witała go już z daleka. W jej wnętrzu było ciemno i bezpiecznie jak w objęciach matki. Ostatnio Cień rozświetlał ciemność latarkami. Pozbierał je z zapadniętego domu razem z bateriami. Czasami Kobieta Która Przychodzi Nocą przynosiła mu ogień, lecz on wolał światło latarki, gdyż nie parzyło jego dłoni i nie protestowało, gdy przyszło mu towarzyszyć w wyprawach do wnętrza ziemi.

A wyprawy te były zdumiewające. Niemal każdego dnia jaskinia prowadziła go przez swój niezwykły labirynt, i nigdy nie pozwalała mu się zgubić. Wędrował kilometrami przez korytarze, groty i pieczary. Niektóre były tak ciasne, że Cień musiał przeciskać się na brzuchu, by po chwili rozdąć się do rozmiarów tak ogromnych, że do sklepienia nie docierało światło latarki.

Ściany jaskini opowiadały mu niezwykłe historie.

Podczas pierwszych dni pobytu odnalazł zapis sprzed czterdziestu lat, który z pewnością był dziełem jednego ze starszych Nich:

 

G. M. przeżył tu zimę 1948/49

 

Inny, jeszcze starszy, został zatarty przez czas. Cień odczytał tylko niektóre słowa:

 

…odrzucony… pełen woli… powrócę…. T.

 

Jeszcze głębiej odnajdywał zapiski w języku, którego nie rozumiał. Widywał malowidła naskalne ludzi, których jaskinia ukochała przed tysiącami lat. Były na niej zwierzęta tak niezwykłe, że zapierało mu dech – wielkie kałamarnice, mamuty, tygrysy z wielkimi, ostrymi kłami i lwy z białymi grzywami. Widywał też podobizny pradawnych bóstw i ludzi, oraz sceny z ich życia.

Czy i ja powinienem pozostawić coś po sobie? – zastanowił się wtedy. Wyskrobał scyzorykiem ślad dla potomnych:

 

Cień padł na Grenie zimą roku 1992.

Nie ma dla Nich ratunku.

 

Jeszcze głębiej jaskinia ukazała mu swoje kolejne sekrety. Widywał cmentarzyska zwierząt, z których pozostały same kości. Wiele z nich rozpoznać nie potrafił, niektóre korelował z naskalnymi podobiznami. Widywał też ludzkie groby, tak stare, że ciała zdawały się leżeć tu od początku świata. Czy to Ich przodkowie? Cień cieszył się, że już nie żyją. Nie skrzywdzą go.

Jaskinia wiła się jeszcze głębiej, jakby chciała doprowadzić go do samego piekła. Trzeciego dnia pobytu znalazł podziemną rzekę, której wody były wspaniale gorące. Kąpał się w niej godzinami, w ciemnościach, gdyż wtedy jeszcze nie dysponował światłem latarki. Jak głęboko się znajduję? Jak daleko od Ich osady? Może jestem pod Astarnort? Nie wiedział. Pewnego dnia popłynął z podziemnym prądem ku niewielkiemu wodospadowi. Upadł z nieznacznej wysokości, a jego głowa o centymetry minęła gigantyczny stalaktyt. Jaskinia mnie nie skrzywdzi – w jego sercu zrodziła się pewność – ona mnie kocha.

Jaskinia nigdy tego nie wyznała, a las zrobił to we śnie. Była jednak osoba, która wyznała mu to na jawie. Kobieta Która Przychodzi Nocą. To ona go uratowała, gdy jeden z Nich chciał go zabić. Ten sukinsyn, najgorszy z nich wszystkich. Ten, który już nie żyje. Tamta starucha o tym zapewniła – przypomniał sobie. Kobieta wyciągnęła go na brzeg, a potem zaniosła do jaskini, podarowała ogień i swoje ciało. Powiedziała, że go kocha. A on jej wierzył.

– Dlaczego boli mnie głowa? – zapytał ją pewnej nocy. – Czy możesz mi pomóc? Świat wciąż się zaciemnia. Co chwilę ktoś musi wyciągać rękę, by mi pomóc. – Zasmucił się.

– Musi boleć – powiedziała ze współczuciem. – Byś pamiętał, co ci zrobili.

– Czy wszyscy są źli? – dopytywał naiwnie.

– Tak – odparła pewnie. – Każdy z nich wyrządziłby ci tę samą krzywdę.

– Dlaczego przychodzisz tylko nocą? – spytał przy innej okazji.

– Nie mogę za dnia. – Uśmiechnęła się tajemniczo. – Wówczas jestem bardzo zajęta.

Cień poczuł wtedy zazdrość. Czy przychodzi tylko nocą, ponieważ spotyka się z kimś jeszcze? Wyobraził sobie, że w jakiejś innej jaskini mieszka inny chłopiec, który nazywa ją Kobietą Która Przychodzi Za Dnia. Zapierdoliłbym go, gdybym spotkał. Wolał o tym nie myśleć. Wolał wierzyć, że jest jedyny.

Krok po kroku wędrował w głąb jaskini, by przygotować się do odegrania istotnej roli. Światło latarki oświetlało mu drogę, choć cień potrafił świetnie poruszać się po ciemku. Wkrótce ktoś się o tym przekona. Zastanawiał się, czy Kobieta Która Przychodzi Nocą odwiedzi go również dzisiaj. Wątpię – pomyślał ze smutkiem. – Wyjawiła mi dokładne instrukcje. Zjawi się po wszystkim.

Dotarł do dziewczyny. Leżała związana, nieprzytomna ze strachu. Jeszcze niedawno Cień uważał, że jest bardzo ładna. Próbował nawet zrobić z nią rzeczy, które czyniła z nim Kobieta Która Przychodzi Nocą, lecz gdy zerwał z niej ubranie, ujrzał bliznę tak paskudną, że o mało nie zwymiotował. Wyłączył latarkę i próbował po ciemku, lecz nie potrafił. Wciąż miał przed oczami to okropieństwo.

– Hej, wstawaj. – Trącił ją nogą. Dziewczyna otworzyła oczy i zaczęła krzyczeć, jak miała w zwyczaju. Krzyczała coraz głośniej, aż świat Cienia znów się zaciemnił. Jaskinia, przerażona tym obrotem spraw, ruszyła mu na ratunek i uchwyciła jego ciało. Gdy ból ustąpił, Cień oderwał rękaw koszuli i zakneblował jej usta. Nie może krzyczeć w lesie, gdyż Oni to usłyszą i skierują na mnie swoje bezlitosne oczy. – Chodź. – Postawił dziewczynę na nogi. – Idziemy na wycieczkę.

Dostarczył dziewczynę na miejsce, a następnie wrócił do jaskini. Nikt go nie widział. Był tego pewien.

Zgasił latarkę, ułożył się wygodnie i czekał. Kobieta Która Przychodzi Nocą powiedziała, że niedługo przybędą. Ilu ich będzie? – zastanawiał się. Na pewno przyjaciel dziewczyny i ten, który będzie wiedział. Czy ktoś jeszcze?

Zasnął. Śnił mu się jeden z Nich, ten najgorszy. Miał monstrualnie wielki uśmiech i śmiał się z niego.

– Wydobył się tylko cień – powiedział i zadał mu ból. Cały świat pociemniał, a głowa chciała mu eksplodować. Potem otoczyła go ciemność i zimna woda.

 

 

Rozdział 38

Świece na wietrze

 

Jeśli chcesz dostać swoją dziwkę, czekam w jaskini.

Cień

 

Litery zdawały się wić na pogiętym papierze niczym czarne, oślizgłe robaki. Patrzył na nie i niewiele rozumiał. Jaki cień? Jaka jaskinia?

Usiadł na kuchennej podłodze, próbując zebrać myśli. Martiv Sqon wpatrywał się w niego martwymi oczami, jakby chciał wyjawić tożsamości napastnika. Kai przeczytał wiadomość jeszcze kilka razy. Nic z tego, jej treść wciąż brzmiała absurdalnie.

W głowie czuł pustkę. Nagle wypełniło ją wspomnienie innego dnia i podobnej wiadomości, którą wsunięto mu pod drzwi pokoju. Wtedy jednak wiedział, kto jest jego wrogiem. Wiedział, dokąd się udać. Wiedział, co ma zrobić.

Zamknął oczy i próbował zobaczyć Letycię w taki sam sposób, jak w noc śmierci Artura. Ujrzał ciemność, która równie dobrze mogła oznaczać, że spogląda w swe powieki, lecz po chwili mrok przecięła wątła smuga światła. Letycia krzyczała, gdy mroczna postać prowadziła ją przez spowite w ciemnościach miejsce. Nie potrafił rozpoznać tożsamości porywacza.

Jaskinia. Ile ich jest w okolicy? Po chwili doszedł do wniosku, że to nie ma znaczenia. Historia lubi się powtarzać. Z pewnością jest to miejsce z opowieści Jeremiasza Hodsa.

Przejechał dłonią po twarzy nieboszczyka, zamykając mu oczy. Obok ciała ustawił lampę, gdyż nie chciał tracić czasu na szukanie świecy. Wrócił do salonu i dostrzegł broń wiszącą na ścianie. Był to miotacz harpunów, ten sam, z którego Sqon zabił bestię. Podczas obiadu zawiesił go tuż obok zdjęcia założycieli. Kai podejrzewał, że staruszek przeklnie go z zaświatów, lecz zdjął eksponat i odszukał amunicję. Przyda mu się – pomyślał o swoim przyszłym towarzyszu wyprawy. Wątpię, by miał własną broń.

Wybiegł z chałupy i ruszył ulicą Pierwszych Osadników. Mijając skrzyżowanie, zatrzymał się nieopodal ludzi zgromadzonych wokół areny. Oplótł spojrzeniem twarze, szukał pani Lydii. Nie było jej wśród tłumu. Oczywiście. Ostatnie wydarzenia musiały ją skutecznie zniechęcić do przyglądania się spektaklom wójta Alitona.

Zgromadzeni mieszkańcy rzucali mu pełne podejrzeń spojrzenia. Wcale go to nie zdziwiło. Z wielką bronią musiał wyglądać komicznie i strasznie jednocześnie. Uciekł od nich.

Zapukał do domu pani Lydii. Otworzyła powoli, jakby bojąc się tego, co może czekać za progiem.

– Widzę, że zacząłeś działać – stwierdziła z drwiącym podziwem, wpatrując się wbroń.

– Mam do pani sprawę…

– Nie, to ja mam sprawę – przerwała mu. – Idziemy do wieży. Razem. Natychmiast.

– Pani miała iść sama – przypomniał jej. – Teraz jestem zajęty.

– To… to coś… nie na kusznika? – wskazała ze zdziwieniem harpun.

– Nie. – Wyjął kopertę i wcisnął jej w dłoń. – To list dla Marca Wolrona. Musi go dostać i przeczytać jak najszybciej. – Zawahał się. – To bardzo poufna rzecz, tylko Marc ma prawo poznać treść. Jest jeszcze coś. Martiv Sqon nie żyje. Niech pani przekaże tę wiadomość… komu trzeba.

– Kai, nie chcę cię martwić, ale odłóż swoją ważną sprawę i gnaj ze mną do wieży… Kai!

Jej wołanie wciąż niosło się za chłopcem, gdy wybiegł na ulicę i pognał nią, aż do podnóża lasu.

Nikt nie odśnieżał ścieżki prowadzącej do domu Jeremiasza. Ulicę Pierwszych Osadników otaczało usypisko śniegu zalegającego niegdyś na ulicy. Kai wbiegł w zaspę, nie zastanawiając się, czy istnieje łatwiejsza droga. Gdy przez nią przebrnął, do jego ubrania przyczepiło się tyle śniegu, że można by z niego ulepić bałwana. Zastanowił się, jakim cudem Hods zawsze wygląda elegancko, skoro wychodząc z domu, musi pokonywać podobną drogę. Szybko znalazł odpowiedź.

Mężczyzna stał w oknie, wpatrując się w sypiący z nieba śnieg. Nie był zaskoczony widokiem Kaia. Człowieka, który przeżył tu trzysta lat, niewiele może zdziwić. Otworzył drzwi i zaprosił go do środka.

– Pomóż mi – przemówił Kai. – Ktoś porwał Letycię. Jakiś cień. Napisał, że czeka na mnie w jaskini. Zaprowadź mnie do niej.

– Twoją ukochaną porwał cień – podsumował, przenosząc wzrok na broń. – Dlaczego więc zamierzasz polować na wieloryby?

– Zebrało ci się na żarty? – oburzył się chłopiec. – To dla ciebie. Chyba że chcesz tam iść z gołymi rękami. Potrzebujemy też lamp.

Hods złapał za harpun i podniósł go na wysokość oczu.

– Wolałbym łuk – skwitował.

– Kupię ci na urodziny, a teraz prowadź mnie tam, do cholery! Ona w każdej chwili może zginąć!

Po chwili biegli już przez las. Opady straciły na intensywności, płatki śniegu można było dostrzec jedynie w blasku lamp. Jeremiasz wygrzebał dwie z piwnicy, a ich światło było jedynym, co zakłócało bezkresny mrok. Prowadził Kaia na zachód. Chłopiec rzadko udawał się w tamte rejony. Wędrował na północ w kierunku jeziora, na wschód ku rzece i Pierwszej Osadzie i na południe, gdzie znajdowała się reszta świata, lecz wędrówki na zachód zawsze wydawały się bezcelowe. Tam był tylko las.

Szli całą wieczność. Kai mógłby przysiąc, że każdy fragment tutejszego lasu wygląda tak samo; miał wrażenie, jakby poruszali we wnętrzu gigantycznego fraktalu. Jeremiasz kroczył w milczeniu, co chwilę wskazując drogę machnięciem dłoni.

Kai spróbował ponownie ujrzeć Letycię. Zamknął na chwilę oczy, lecz nic nie zobaczył, a gdy je otworzył, Hods oddalił się na taką odległość, że o mało go nie zgubił.

– Daleko jeszcze? – zapytał w końcu. Było mu tak zimno, że z chęcią wszedłby już do tej jaskini, choć czaił się w niej nieznany psychopata.

– Nie wiem. Cały czas szukam. Pożądane przez nas miejsce powinno być niedaleko.

– Czyli nie wiesz, jak tam trafić?!

– Przypomnę sobie. Po tym incydencie z Trutniem byłem tam tylko raz. Miałeś nadzieję, że powodowany traumą wracam tam codziennie i spędzam w mroku długie godziny?

– Wiesz, kim jest ten cień? – zmienił niewygodny temat.

– Domyślam się.

– Oświeć mnie.

– Ktoś, kto pała nienawiścią do całej wioski. Powiedz mi, Kai, kiedy ktoś darzy takim uczuciem całą społeczność?

– Gdy jest debilem. Nie można oceniać całej społeczności. To niesprawiedliwe. Należy oceniać jednostki.

– Ty jesteś tego świadom, lecz nie on. Odpowiadając na moje pytanie, osoba może negatywnie oceniać społeczność, jeśli miała negatywne doświadczenia z więcej niż jednym jej przedstawicielem. Zwykle taki człowiek nie zna ich wielu i stosuje zasadę odpowiedzialności zbiorowej.

– Wciąż nie rozumiem – przyznał.

– Złamana noga. Próba utopienia w jeziorze.

– Próba? – Kai odwrócił się tak gwałtownie, że o mało nie wpadł na pień drzewa. – Nie mów, że ten gnój żyje!

– Żyje. I ma nad nami przewagę. Zaprosił cię do jaskini i ty ochoczo tam wędrujesz.

– Racja. Może w niej być wszystko – uświadomił sobie. – Od wymyślnych pułapek i groźnych zwierząt, po plemię wkurwionych jaskiniowców, którzy wzięli go za swojego boga.

– Prawda. Ale i tak tam wejdziemy. Nie mamy wyjścia. Zawsze można uciec, jeśli wiesz, o co mi chodzi.

Po kolejnej chwili bezowocnych poszukiwań, Kai zaczął tracić nadzieję.

– Może powinieneś zapytać swojego szefa? – zasugerował.

– Zamek jest daleko.

– Podobno nas słyszy.

– Tak, słyszy, lecz nie może odpowiedzieć. Nigdy nie opuszcza zamku… Spójrz! Oto szukane przez nas miejsce.

Wejście do jaskini okazało się na wpół zasypane śniegiem. Wyglądało jak wrota do dziwacznego domu zbudowanego z lodu i białego puchu. Kai czuł, jak mocno bije mu serce. Wyciągnął pistolet.

Przekroczyli próg jaskini.

– Niegdyś w tym miejscu spotkałem twą babcię i twego dziadka – wyszeptał Jeremiasz, podnosząc swoją broń.

– Mój dziadek? Co on robił w takim miejscu? Ktoś mu wmówił, że znajdzie tu prawdziwego smoka?

– Nie ten dziadek.

– Co masz na myśli?

– Gdy wrócimy, zapytaj siostrę.

Jeremiasz ruszył do przodu, poruszając się cicho, jakby sam był cieniem. Przez moment Kaiem zawładnęły wątpliwości. Co jeśli mnie okłamał? Równie dobrze to on mógł podrzucić ten list. Wspominał o traumie związanej z jaskinią. Ściskał w ręce pistolet. W tej chwili z łatwością mógłby strzelić mu w plecy.

Wtedy coś przebiegło na granicy pomiędzy mrokiem a światłem lamp. Cień.

– Biegniemy za nim! – krzyknął Kai i wyprzedził towarzysza.

To był ludzki kształt, był tego pewien. Uciekał przed nimi. Wydawał się zupełnie nieuzbrojony. Co on zamierza? Czy prowadzi nas w pułapkę? Kai wycelował broń, lecz nie odważył się strzelić. Letycia mogła gdzieś tam być, ukryta w tym ogromnym podziemnym świecie. Co gorsza, równie dobrze porywacz mógł ją wyprowadzić w inne miejsce. Musieli dorwać go żywego.

Jeremiasz dogonił Kaia i razem podążali w ciemności. Dno jaskini opadało pod odczuwalnym kątem.

– Łączna długość tych korytarzy przekracza dwieście kilometrów. Deniwelacja wynosi niemal czterysta metrów – Hods wykładał niczym profesor na zajęciach ze speleologii. Kai nawet nie wsłuchiwał się w jego słowa. Wolał nie doprowadzić do sytuacji, w której przeraziłyby go zwykłe liczby.

Cień odbił w prawo i opuścił korytarz jaskini, wbiegając do niewielkiej groty, gdzie rozpoczął slalom pomiędzy stalagnatami. W bladym blasku lampy Kai dostrzegł jego twarz. Trwało to ułamek sekundy, lecz nie miał wątpliwości. Rafn. Cień mknął przed siebie. Wbiegł w kolejny korytarz, który po chwili obniżył się tak gwałtownie, że chłopiec musiał przebiec na czworaka. Zrobił to z gracją pająka. Jest zbyt sprawny. Ucieknie nam.

Biegli za nim w odległości, której Kai nie potrafił ocenić. Pokonali zwężenie, mocząc się spływającą po dnie wodą. Nie robiło im to różnicy, i tak byli mokrzy od śniegu.

Gdy korytarz powrócił do pierwotnych rozmiarów, Rafn zniknął.

– Zgubiliśmy go! Cholera! – Kai uderzył ręką w wapienną ścianę, na której ktoś przed wiekami narysował wizerunek węża. A może był to jedynie skalny naciek?

Rafn wyłonił się przed nimi, zachowując bezpieczną odległość, i pomachał ręką.

– Zapraszam! – zawołał. – Zapraszam do mojego królestwa! Ono mnie kocha i nie lubi intruzów!

– Chłopcze, poczekaj – wyszeptał Jeremiasz. – Wiesz, jaki jest jego plan, prawda? Chce nas zaprowadzić w głąb jaskini, tak głęboko, że nie będziemy mieli szans się wydostać. Zgasną nasze lampy i umrzemy.

Kai doszedł do tego samego wniosku, lecz odgonił tę myśl. W takich chwilach wolał działać, niż rozmyślać.

– Dorwiemy go. Zapamiętuj drogę – odpowiedział i ruszył w pościg.

Rafn zerwał się do biegu, pomknął przed siebie…

…i sekundę później upadł.

W jednej chwili był Cieniem – nieuchwytną istotną, przywodzącą na myśl szczytowe osiągnięcie ewolucji troglobiontów, by po chwili stać się Rafnem – żałosnym, sprowadzonym do parteru osiłkiem, który zwija się z bólu. Kaiowi ten widok wydał się znajomy. Wtedy łapał się za nogę, teraz za głowę. Chociaż… nie wszystko jeszcze stracone.

Wyciągnął pistolet, podszedł do byłego Cienia i strzelił mu w kolano. Huk rozniósł się po jaskini głośnym echem. Czy to ta sama noga, którą kiedyś mu złamałem? Nie pamiętał.

Wycelował w głowę.

Jeremiasz stał z tyłu w milczeniu. Obserwuje tę scenę niczym widz teatralny spektakl. Niczym przedstawienie, którego nie jest częścią.

– Gdzie jest Letycia? – zapytał, próbując powstrzymać gniew.

– Dlaczego tak mnie nienawidzicie? Dlaczego zraniłeś mnie w nogę? Kim jest Letycia? – zasypał go pytaniami. – Ja tylko… chciałem zjeść kolację. Dlatego tam szedłem.

Kolację. – Kai pobladł, lecz nikt nie miał szans dostrzec tego w tych ciemnościach.

– Zabiłeś cztery niewinne osoby. Porwałeś piątą. Dziewczynę. Gdzie ona jest?

Chłopiec się rozpłakał.

– Pomóżcie mi – zwrócił się do kogoś. Przez chwilę Kai przeraził się myślą, że Rafn nie jest tu sam. Wycelował w ciemność, lecz nikt się z niej nie wyłonił. – To nie tak miało wyglądać – załkał przerażony.

– Wyjaw nam więc, jak miało to wyglądać. I w jaki sposób, do cholery, wydostałeś się z tego jeziora?

– Uratowała mnie – odparł przez łzy, a w jego głosie słychać było dumę. – Kobieta Która Przychodzi Nocą.

Jeremiasz poruszył się nerwowo.

– Kto? – zapytał Kai, ponownie celując w jego głowę.

– Kobieta Która Przychodzi Nocą.

– Kim ona jest?

– Kobietą. Przychodzi tylko nocą, gdyż za dnia jest zajęta. Kocha mnie.

Musiał zamknąć oczy i policzyć do pięciu, inaczej z pewnością odstrzeliłby mu łeb.

– Gdzie jest dziewczyna, którą zabrałeś z wioski?

– Ta z blizną? – Rafn uśmiechnął się w sposób, który bardzo nie podobał się Kaiowi. – Stoi.

– Gdzie stoi?

– Pod drzewem.

Dlaczego to zawsze musi być drzewo?

– Widzisz, Hods. Stoi pod drzewem – powtórzył głosem, który miał być szyderstwem, lecz bardziej przypomniał pisk. – To nam zawęziło poszukiwania do całego Grenie. Pod którym drzewem, do jasnej cholery!

– On wie – wskazał na Jeremiasza – pod którym. – Znów się uśmiechał w tak paskudny sposób, że Kaia zemdliło.

Przestrzelił mu drugą nogę i z ulgą stwierdził, że uśmiech zastąpił grymas bólu.

– Koniec twoich wędrówek do Grenie – oświadczył Rafnowi, po czym odwrócił się w kierunku Hodsa. – Wiesz, o jakie miejsce mu chodzi?

– Wiem – odparł drżącym głosem. – On tu umrze – wskazał na chłopca. – Trzeba skrócić mu cierpienia.

– Rób, jak uważasz.

Rafn zemdlał z bólu, więc nie zaprotestował, gdy Hods ugodził go harpunem prosto w serce.

– Gdy gaśnie płomień życia, niknie cień – wyszeptał szlachcic.

Nie zeszli tak głęboko, by mieli problemy z trafieniem do wyjścia.

Jeremiasz zmienił się po opuszczeniu z jaskini. Przez całą drogę milczał i zaczął sprawiać wrażenie, jakby czegoś się bał. Kai domyślał się, które drzewo rośnie u celu ich wędrówki. Jeden z aktorów zszedł ze sceny, podał mu rękę i zaprosił do spektaklu.

Wrócili w okolice wioski i dalej udali się na wschód. Przekroczyli most i ponownie wkroczyli w las.

– To miejsce znajduje się tuż przy dawnej ścieżce drwali – oznajmił Hods surowym głosem.

Nawet jeśli przed laty rzeczywiście ciągnęła się tu jakaś ścieżka, nie mieli szans jej dostrzec. To nie miało jednak znaczenia. W przeciwieństwie do jaskini, to miejsce Jeremiasz odnalazł bez trudu. Kai zastanawiał się, czy mężczyzna często je odwiedza.

Wszystkie myśli nagle odeszły. Ujrzał ją. Stała pod wielką sosną, dotykała ręką pnia. Biegł do niej, lecz ona nie wykonała żadnego ruchu. Nawet nie odwróciła się w jego stronę. Przeraził się, że dziewczyna zamarzła. Dostrzegł, że jest przykryta śniegiem i sina od odmrożeń. Biegł coraz szybciej.

Wciąż żyła. Spojrzała na niego, lekko odwracając głowę.

– Kai – przemówiła słabym głosem. – Nie mogę oderwać ręki. Spójrz.

Coś było przymocowane do pnia drzewa. Dziewczyna nie dotykała, jak by się mogło zdawać, pnia, lecz kawałka drewna, który był połączony z czymś w rodzaju kuszy. Zamontowano na nim grot, którego czubek wystawał ponad cienką śniegową pokrywę. Celowało w pierś dziewczyny.

– Uspokój się – powiedział. – Zaraz coś wymyślę.

Z nieba zaczął sypać śnieg tak gęsty, że cały otaczający ich świat zniknął w bieli. Gdzieś za jego plecami Jeremiasz usiadł w śniegu i zapłakał tak głośno, że wystraszył ich oboje.

– Gdy zabiorę rękę, wyleci strzała. Rafn tak powiedział. Chwalił się, że to jego dzieło.

– Posłuchaj, to da się obejść. Daj mi chwilę.

Jeremiasz płakał coraz głośniej. Zawodził niczym wiatr, który hulał w tej chwili po lesie z niespotykaną siłą.

– Nie czuję ręki. Nie mogę jej zabrać, bo jej nie czuję – powiedziała dziwnie spokojnym głosem. Na jej policzkach zamarzły łzy.

Kawałek drewna lub coś innego. Ustawione na drodze strzały, zatrzyma ją. Gdy tak Kai zastanawiał się nad rozwiązaniem problemu, z bieli wyłoniła się inna biel.

Ku Letycii kroczyła biała bestia, a ona nie mogła się ruszyć.

Jeremiasz zobaczył stworzenie i zaniósł się nową porcją płaczu. Kai spoglądał na potwora, a on na niego. Oczy bestii świeciły niczym dwa diamenty. Dziewczyna jej nie widziała, była odwrócona plecami.

Próbował powstrzymać zwierzę, tak jak zrobił to nad jeziorem. Nie zdołał.

Dotknął ciała dziewczyny i chciał ją przenieść. Być może nawet tego dokonał. Jeśli tak, bestia przeniosła się z nimi.

Uderzyło go wspomnienie. Przed oczami ujrzał inne drzewo, inną dziewczynę i inne potwory.

Chciał rzucić się na Letycię, zakryć ją całym ciałem, lecz bestia była szybsza i pochwyciła ją w ułamku sekundy. Dłoń dziewczyny oderwała się od mechanizmu pułapki, lecz grot pozostał na swoim miejscu.

Kai chwycił za pistolet, lecz jego dłoń była zbyt zmarznięta, by mógł pociągnąć za spust.

– Obiecuję, że cię rozpierdolę ci ten biały pysk. Za siostrę. Za babcię. Za nią – wyszeptał. Ani na chwilę nie odwrócił wzroku. Bestia jakby przestraszyła się jego słów i zniknęła.

Niewiele pamiętał z tego, co zdarzyło się potem. Jeremiasz odciągnął go od ciała. Potem zaniósł do jakiegoś śnieżnego schronienia.

– Musimy zaczekać do rana – oznajmił. – Nie damy rady dojść do wioski. W życiu nie widziałem takiej śnieżycy.

Hods zbudował śnieżną jamę, w środku której rozpalił ognisko. Było tak potwornie zimno, lecz Kaia nic to nie obchodziło. Patrzył na ogień, lecz widział coś innego. Krew na śniegu. Czy to jeden z odcieni, które rozpoznawali Pierwsi Osadnicy? Miał przy sobie jednego i zapytał go o to.

– Odcienie bieli? – zdziwił się.

– Podobno rozpoznawaliście ich kilkadziesiąt.

– Nieprawda. Ledwie kilka. I to ci najbystrzejsi.

Później zapadła cisza. Słyszeli jedynie lekkie zawodzenie wiatru, który sypał śniegiem we wszystkich kierunkach.

– Jak sobie poradziłeś po śmierci Ysenii? – spytał po jakiejś wieczności.

– Nie poradziłem sobie.

Na tym skończyła się ich rozmowa.

Przynajmniej nie powiedziała, że mnie nienawidzi.

Kai zasnął. Śnił o Letycii, wyspie i ich synku imieniem Martiv. W tym śnie delfiny zaatakowały łódź kusznika, porywając go w głębiny. Dożyli starości na wyspie. Mieli szóstkę dzieci, a każdy z nich otrzymało imię bliskiego im mieszkańca osady.

Koniec

Komentarze

Rozdział 33 – niestety, czytałam w takich warunakch, że ciężko było zapisać sobie babole, więc łapanki wyjątkowo nie będzie :( Jeśli chodzi o wrażenia – podoba mi się przemiana Rosta, choć raczej nie jest "na lepsze", ale ten powrót do życia Estelii pozostawia niedosyt. Nie rozumiem również jakimi pobudkami kierował się Alwen, że został w Grenie.

Ale to całe zamówienie – intrygujące.

Rozdział 34 – po wyciągnięciu pistolet zazwyczaj trzeba jeszcze odbezpieczyć. Chyba, że Lydia sobie taką tykająca bombę w kieszeni trzymała ;] Ale i tak lubię tę narratorkę zaraz po Kaiu najbardziej. A pzoa tym ciekawie, ciekawie. Aż żal było kończyć, ale obowiązki wzywają. 

Lydia widziała, że jej ojca zamordowano.

wiedziała

Huśtał łopatę do ośnieżania,

Chyba "łopatą".

W miejscy skrzyżowania

miejscu

powili zmierzał do miejsca

powoli

 

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

:)

Nie rozumiem również jakimi pobudkami kierował się Alwen, że został w Grenie.

Luki w historii Alwena zostanią uzupełnione w jednym z dalszych rozdziałów.

 

Z tym pistoletem jakoś nie pomyślałem, zaraz postaram się naprawić.

Rozdział 33 – ciekawy, sporo się dzieje. Znowu, mam wrażenie, niektóre rzeczy odrobinę za późno. Trochę bardziej np. podkreśliłabym, że mieszkańcy są zagubieni w nowej sytuacji. Czytałam wczoraj późno wieczorem, więc to może dlatego, ale zastanawiałam się np., dlaczego do Marca i Artura nie wzywają policji i karetki. Dopiero potem walnęłam się w łeb, że przecież nie mają jak. Ale może jakieś większe zamieszanie, chaos związany z tym, co się z chłopakami stało, by nie zaszkodził. W końcu jeden został rozjechany, drugi postrzelony, a oni wszyscy tacy spokojni i profesjonalni. ;)

I dzisiaj musiałam wrócić, szukając informacji, czy mieszkańcy – zamiast od razu organizować się, jakby świat się kończył, pojechali sprawdzić, co się stało. Rzeczywiście, jest na ten temat jakaś wzmianka. Ale i tak wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że wysłaliby kogoś w jakiejś porządnej terenówce (na zadupiach co drugi ma terenówkę), załadowali kanistrami z benzyną, i kazali jechać tak długo, jak może. A najlepiej wysłać dwie terenówki, na wszelki wypadek. ;)

Ale może się czepiam. Tak sobie tylko pomyślałam. :)

Nie wiem na razie, w którą stronę pójdzie Rost. Jeżeli w tę, w którą przypuszczam (zakompleksiony człowiek skupia w swoich rękach władzę) no to może być groźnie. Ale nawet jeśli nie w ten sposób sobie to wymyśliłeś, to na pewno i tak będzie ciekawie. 

Wiedziałem wieżę przewyższającą drzewa

Widziałem

Ktoś nawet znał kobietę, która spotkał kiedyś człowieka, którego brat był w niej przed laty.

Tutaj jest coś bardzo nie tak.

Drań o nas wiedział, choć nie wiem skąd. Ysenia zgasła na mych oczach niczym świeca na wietrze. Wiedziałem, że muszę zareagować.

wiedział wiedział wiedział

a nasz osada może

nasza

Włada wyjawił,

Władca

pokazywana był jako skrzyżowanie człowieka i sokoła

była

Myślałem, że swym życiu

w swym

Rozdział 35 – hm, największym zaskoczeniem była dla mnie prawdziwa tożsamość Dorema. Resztę już sobie trochę poukładałam i cały rozdział jawił mi sie jako takie "ano właśnie". Ci "magowie" tworzą dziwny kontrast z wykreowanym przez ciebie światem. Jakoś mnie to kłuje, choć się takiego czegoś spodziewałam. Opowieść Jeremiasza trochę mi sie dłużyła i miałam uczucie, że ona bardziej dla bohaterów historii jest niż dla czytelnika. Bo ten już wiele z tego wie.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

A i jeszcze jeden szkopuł – w pierwszej historii Dorema jego ukochana miała zielone oczy:

Żyła ongiś piękna, młoda dziewczyna o kasztanowych włosach i zielonych oczach.

Nie ciemne.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Rozdział 36 – płakanie Sawiona jest już trochę irytujące. Ile ten koles ryczy! Ale Kai, mój ulubiony Kai :P Mam nadzieję, że nie zepsujesz tej postaci. Na razie coraz ciekawsza jest. Ale że Sqon od razu nie użył miotacza to naprawde idiotyczna decyzja. I ciężko uwierzyć, że powstrzymywał go honor.

Poza tym zaskoczyłeś mnie tym, że nie zginął podczas walki z potworem. Jesteś tym bardziej okrutny, że zabiłeś go chwile później, ale tak coś czułam…

Moje ze stworzeniem

Moja

 

EDIT: A w ogóle mam podejrzenia, że mordercą jest magicznie odrodzony Artur. Tym silniejsze po ostatnim zdaniu tego rozdziału. Zobaczymy czy zgadłam!

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Dzięki za komentarze :)

 

Ale i tak wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że wysłaliby kogoś w jakiejś porządnej terenówce (na zadupiach co drugi ma terenówkę), załadowali kanistrami z benzyną, i kazali jechać tak długo, jak może.

Będzie pewna wzmianka w kolejnym rozdziale na ten temat ;)

 

 

Rozdział 35 – hm, największym zaskoczeniem była dla mnie prawdziwa tożsamość Dorema. Resztę już sobie trochę poukładałam i cały rozdział jawił mi sie jako takie "ano właśnie".

 

Kurczę, jestem pod wrażeniem :P Myślałem, że trochę trudniej będzie połączyć to w całość. Cieszę się, że tak uważnie czytałaś. A wyłapanie tego błędu w kolorze oczu to mistrzostwo świata :) Już to poprawiłem. Zostawiłem Ysenii zielone.

 

 

A w ogóle mam podejrzenia, że mordercą jest magicznie odrodzony Artur. Tym silniejsze po ostatnim zdaniu tego rozdziału. Zobaczymy czy zgadłam!

Zobaczymy :)

Rozdział 37 i 38 – No, cóż, byłam blisko, ale jednak nie trafiłam :P to teraz zarzuty: Rafn widział bliznę Letycii w ciemnościach? W ogóle strasznie liczyłam, że w Rafnie zajdzie jakaś dziwna przemiana. Będzie zdeformowany, albo z dziurą w głowie – takie tam zombie. A okazał się taki… zwyczajny. Niby się poruszał specyficznie, niby coś z tego cienia miał w sobie, ale nic nie było opisane jednoznacznie. Rozdział 37 rozniecił mój apetyt, podobał mi się, a 38 mnie zawiódł. Znowu za szybko, za łatwo, bez zagłębiania się w szczegóły. O ile przy śmierci Letycii to był ciekawy zabieg (niebezpośrednie ukazanie jej końca) o tyle cała reszta pozostawia niedosyt. Ogólnie za dużo tych śmierci, za szybko, za łatwo. O ile śmierć Asper do teraz mam w głowie i śmierć Letycii też trafia jakoś w serce,  tak pozostałe są jak odcinane kolejno kupony. Lubiłam Martiva, bardzo, a jednak śmierć jego była taka – ech i już. Po wszystkim. Szkoda, bo szkoda, ale zginął jak wszyscy poprzedni. I to po tym jak mu się udało. Chyba wolałbym, żeby żył – przynajmniej zaskoczenie by było.

I podtrzymuje, że niedługo ci się skończą ludzie do zabijania :P Choć na razie mojego ulubionego duetu (Kai+Lidia) nie ruszasz.

I jeszcze jedno – nie wytłumaczyłeś po co Rafnowi były te wszystkie baterie!

 

EDIT: I Sawion znowu, nic tylko w pewnym momencie ryczy!

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

wpatrując się na broń

w broń

A może był jedynie skalny naciek?

to był

lecz odgonił tę myśli.

tę myśl lub te myśli

 

Rafn uśmiechnął się w sposób, który bardzo nie podobał się Kaiowi.

Uśmiech widać, pobladnięcia nie widać, jakieś to takie niekonsekwentne.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

I jeszcze jedno – nie wytłumaczyłeś po co Rafnowi były te wszystkie baterie!

Cień oświetlał sobie wnętrze jaskini latarkami, dlatego robił zapas baterii. Gdzieś jest o tym w 37 rozdziale. I to właśnie w świetle latarki zobaczył bliznę Letycii.

 

Śmierci dużo, no cóż, pusta polana Pierwszej Osady nie jest pusta bez przyczyny :) Mam nadzieję, że kolejne – jeśli będą, nic nie spoileruję – zrobią lepsze wrażenie.

 

I Sawion znowu, nic tylko w pewnym momencie ryczy!

Już taki z niego wrażliwy gość :P

 

 

Dzięki, Tenszo, za przeczytanie tej części. Może w weekend wrzucę kolejną, przedfinałową. 

Rozdział 34 – to, co się dzieje z Rostem jest ciekawe. Ale czy wraz z nim oszalała cała osada? Wydaje mi się, że reakcja mieszkańców na “walkę” Alwena była jakaś taka anemiczna. No, dobra, dajemy sąsiadowi dwumetrową dzidę, zamykamy go w klatce i każemy walczyć z psem. A potem pójdziemy na mecz. ;)

Rzeczywiście, wyjaśniło się z samochodem. :)

Trochę raziło mnie przekleństwo Lydii “co ty odpierdalasz, pojebie!” Nie oznacza to, że uważam, że kulturalne bibliotekarki nie przeklinają, wręcz przeciwnie. Tylko może jakoś inaczej?

Dzięki za przeczytanie :)

 

Lydia to lubi sobie poprzeklinać :) O choćby w trzecim rozdziale:

Chyba tu kogoś zdrowo pojebało

Albo wielokrotnie o swoich prześladowcach:

Zginęłam, sukinsynu, dziesięć razy.

A to teraz to była dość oburzająca sytuacja, więc chciałem wzmocnić jej reakcję.

Tyle tej ciemności, że zapomniałam o latarce. W sumie głównie za sprawą tego, że odniosłam wrażenie jakiejś nadnaturalności Rafna. Przemiany. A tu nic.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

No kurde, komentarz mi zeżarło.

To jeszcze raz: przepraszam, że z takim opóźnieniem, ale nie mogę wydobyć się z chaosu, w jakim ostatnio istnieję. :)

Mnie się rozdział 35 bardzo spodobał. Poczułam tamtych ludzi, ich emocje. Szczerze – poczytałabym sobie o nich zdecydowanie więcej.

Jedna uwaga – ile osób tam mieszkało? Rzeź trwała i trwała, w końcu trupów było tyle, że nie dawano rady ich grzebać. To była osada z XVII w. czy niewielkie miasto? ;)

Rozdział 36 – Sawion rzeczywiście za dużo ryczy. ;)

Fajne to, że Sqon zginął wkrótce po zwycięskiej walce z potworem. Takie perfidne. :) Chociaż walka może mogłaby być odrobinę bardziej dramatycznie opisana.

Jedna uwaga – ile osób tam mieszkało?

Ze 100-150.

 

Dzięki za przeczytanie. Co do walki Sqona z potworą to też wydaje mi się, że była nieco za krótka. Może kiedyś ją rozszerzę i udramatyzuję. 

Skończyłam.

Ogólnie ciekawe rozdziały, chociaż Tensza ma rację, że te śmierci przychodzą za szybko, za łatwo. Jest ich tyle, opisane – też w reakcjach innych osób – na tyle powierzchownie, że już trochę przestają obchodzić. 

Trochę też rozczarował mnie Kai tym, że tak łatwo przyszło mu okaleczenie Rafna. Ok, rozumiem, że chłopak sporo przeszedł, stał się twardy, ale zachował się trochę jak taki bezmyślnie okrutny zbir.

A Sawion znowu ryczy! ;)

Dzięki za przeczytanie.

 

Ok, rozumiem, że chłopak sporo przeszedł, stał się twardy, ale zachował się trochę jak taki bezmyślnie okrutny zbir.

Kai złamał mu wcześniej nogę za to, że obraził mu siostrę. A teraz Rafn zabił kilka osób. Nie wiem, czy wcześniej było to dość widać, ale Kai cały czas jest bezwzględny wobec osób, które, według niego, na to zasługują.

Tak, masz rację. Właściwie nie wiem, dlaczego teraz mnie to tak uderzyło. Może dlatego, że strzelanie w kolana to taki stereotypowo gangsterski sposób. Może dlatego, że drugie kolano przestrzelił tak zupełnie bez przyczyny – to już taka bezmyślna, bezcelowa przemoc. A może dlatego, że bezwzględność bezwzględnością, ale brak emocji już czymś innym.

A może po prostu się czepiam.

 

Zygfrydzie, postaram się jak najszybciej przeczytać ósmą część, ale natłok drobnych problemów sprawił, że chwilowo jestem nieco rozbiegana i nie wiedząca w co ręce włożyć. Ale za parę dni, może tydzień, będzie spokojniej i doczytam na pewno.

Ok. Nigdzie mi się z tym nie spieszy i nie poganiam :)

Z tej Twojej książki mogłyby powstać trzy. Tak jak idą części. Wtedy akcja by zwolniła tempo i wszystko nie odbywało się tak szybko.

 

Widać, że finał już bliski. Ta część gna przez wątki, niczym w biegu przez płotki. ;P

 

Rost – niezła zmiana, tego się nie spodziewałam.

Lydia – no ta bohaterka przynajmniej ma jakiś charakter, naprawdę ją lubię. Zaskoczyłeś mnie z tą areną gladiatorów.

Dorem (czy też Jeremiasz) – mimo wszystko, go lubię. Jest interesujący przez swoje cierpienie i przez sytuacje, w której się znajduje, ale ten potok łez, który z niego wypływa jest nieco szokujący. No bo jak taki facet może tak ryczeć. ;)

Kai – kibicuje mu najbardziej ze wszystkim, coś podejrzewam do jego przyszłości, ale mam nadzieje, że to tylko złe przeczucie. Cieszę się, że nie ma Letycii, ależ ona była mdła.

Martiv – Och, NIE! Tyle mam do powiedzenia w tym temacie. :(

 

Co będzie z Alwenem? Wątek z Suzan, która miał przysporzyć tylu kłopotów, uciekł gdzieś na tle innych wątków?

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Nowa Fantastyka