- Opowiadanie: zygfryd89 - Odcienie bieli, część 8 z 9

Odcienie bieli, część 8 z 9

Oceny

Odcienie bieli, część 8 z 9

Roz­dział 39

Skra­pla­nie dusz

 

Po po­wro­cie ze spo­tka­nia z Je­re­mia­szem Hod­sem Lydia usia­dła w miej­scu, gdzie przed laty pra­co­wał jej oj­ciec, i za­czę­ła roz­szy­fro­wy­wać no­tat­ki. Do­tar­ła ledwo do siód­mej stro­ny, w tym cza­sie we wszyst­kich oko­licz­nych do­mach po­ga­sły świa­tła. Nie za­mie­rza­ła się jed­nak pod­dać. Była go­to­wa sie­dzieć nad tym do rana.

Roz­szy­fro­wy­wa­nie było żmud­nym za­ję­ciem. Co pe­wien czas mu­sia­ła od­ry­wać wzrok od ta­bli­cy szy­fru­ją­cej, by dać oczom od­po­cząć od wę­dró­wek po­mię­dzy wier­sza­mi i ta­be­la­mi wy­peł­nio­ny­mi al­fa­be­ta­mi. Spo­glą­da­ła wtedy przez okno w kie­run­ku areny ską­pa­nej w bla­sku pło­ną­cych la­tar­ni. Bu­dow­la wciąż tam stała, cze­ka­jąc na swoją ko­lej­ną ofia­rę. Pierw­si Osad­ni­cy zbu­do­wa­li oł­tarz, a my arenę.

Z każdą chwi­lą jej pracy hi­sto­ria Gre­nie po­wo­li zrzu­ca­ła z sie­bie za­sło­nę szy­fru.

Pierw­sze no­tat­ki nie były szcze­gól­nie za­ska­ku­ją­ce. Lydia za­sta­no­wi­ła się nawet, dla­cze­go jej oj­ciec za­szy­fro­wał te frag­men­ty, gdyż w więk­szo­ści były to fakty i do­my­sły do­brze znane więk­szo­ści miesz­kań­ców. Być może chciał w ten spo­sób znie­chę­cić nie­po­wo­ła­ną osobę, w któ­rej ręce wpa­dły­by te za­pi­ski.

No­tat­nik roz­po­czy­na­ło kilka krót­kich opra­co­wań na temat Pierw­szej Osady, które głę­bo­ko ją roz­cza­ro­wa­ły. Nie do­wie­dzia­ła się ni­cze­go no­we­go. Za to mo­gła­bym do nich co nieco do­pi­sać – po­my­śla­ła z uśmie­chem.

W ko­lej­nych opra­co­wa­niach Rande Ortos sku­pił się na za­ło­że­niu Gre­nie. Tę hi­sto­rię rów­nież znała. W jej domu czę­sto ją opo­wia­da­no. Ma­jęt­ny wła­ści­ciel ziem­ski Har Ali­ton, za­chwy­co­ny dzia­ła­mi Es­tro­va, rodzi w swej gło­wie po­mysł za­ło­że­nia osady gdzieś na pół­no­cy Asta­rii. Ponoć co noc miewa sny, które go do tego na­kła­nia­ją. W jego życiu, nie wie­dzieć skąd, po­ja­wia się Hart Me­sten, były drwal, który pro­po­nu­je do­kład­ną lo­ka­li­za­cję osady. Ali­to­na wspie­ra­ją – jego kuzyn Al­bert Nadaj i zna­jo­my rybak Mar­fet Sqon. Ich po­mysł do­cie­ra do uszu mło­de­go stu­den­ta Carta Wol­ro­na, który po zdo­by­ciu dy­plo­mu do­łą­czył do przed­się­wzię­cia.

Dalej od­na­la­zła kilka wia­do­mo­ści do­ty­czą­cych sa­me­go pro­ce­su za­kła­da­nia osady, na­stęp­nie roz­po­czy­na­ły się opra­co­wa­nia przed­sta­wia­ją­ce pierw­sze lata jej funk­cjo­no­wa­nia. Oj­ciec za­no­to­wał znane jej fakty – za­ska­ku­ją­co czę­ste wy­pa­dy Wol­ro­na nad je­zio­ro, eks­ce­sy Sqona, cho­ro­bę Na­da­ja, pożar jed­ne­go z domów.

Była jed­nak wzmian­ka, którą ją za­sko­czy­ła.

Dom, w któ­rym miesz­ka­ła Lydia, wy­bu­do­wa­no dla Cole’a For­te­la. Po za­gad­ko­wej śmier­ci pierw­sze­go wła­ści­cie­la, nie­ru­cho­mość tra­fi­ła do stry­ja jej ojca. For­tel miał wobec niego ja­kieś stare ha­zar­do­we długi. Męż­czy­zna wpro­wa­dził się tu i czę­sto go­ścił jej mło­de­go ojca. Chło­piec spę­dził w Gre­nie sporą część dzie­ciń­stwa. Za­przy­jaź­niał się z przy­szłą matką Lydii, która w mło­do­ści miesz­ka­ła w domu Efet­nów. Po śmier­ci stry­ja otrzy­mał w spad­ku dom, wpro­wa­dził się do niego i nie­dłu­go potem wziął ślub. Jak się oka­za­ło, hi­sto­ria Gre­nie in­te­re­so­wa­ła go już od dzie­ciń­stwa.

Prze­czy­ta­ła na głos:

 

20 STYCZ­NIA 1952 – FA­SCY­NU­JE MNIE PLOT­KA, KTÓRĄ USŁY­SZA­ŁEM W DZIE­CIŃ­STWIE POD­CZAS WA­KA­CJI U STRY­JA. FAKT, ŻE MAR­FET SQON MIAŁ RO­MANS Z ŻONĄ HARA ALI­TO­NA, NIE POD­LE­GA DYS­KU­SJI. ZA­STA­NA­WIA­JĄ­CE JEST JE­DY­NIE TO, ŻE PIERW­SZY WÓJT NIGDY SIĘ TEGO NIE DO­MY­ŚLIŁ. IST­NIE­JE LE­GEN­DA, WEDLE KTÓ­REJ SQON PRZE­KO­PAŁ TUNEL ZE SWO­JE­GO DOMU DO DOMU ALI­TO­NÓW, BY MÓC WI­DY­WAĆ SIĘ Z KO­CHAN­KĄ. IM WIĘ­CEJ DO­WIA­DU­JĘ SIĘ O TYM CZŁO­WIE­KU, TYM MOC­NIEJ ZA­CZY­NAM W TO WIE­RZYĆ. WY­STAR­CZY SPOJ­RZEĆ NA UŁO­ŻE­NIE DOMÓW.

 

Sły­sza­ła o Sqo­nie różne sza­lo­ne po­gło­ski, lecz ta prze­bi­ła je wszyst­kie. Czy coś ta­kie­go jest w ogóle wy­ko­nal­ne? – gdy się nad tym za­sta­na­wia­ła, jej głowa osu­nę­ła się na ta­bli­ce szy­fru­ją­cą. Usnę­ła.

We śnie sta­nę­ła na szy­cie wieży Tego Który Roz­dzie­la.

Do­ko­na­ła tego, po­dą­ża­jąc ścież­ką opla­ta­ją­cą strze­li­stą górę. To tu do­peł­ni­ła się moja trze­cia śmierć. Wę­dru­jąc, nie zda­wa­ła sobie spra­wy, że góra jest wieżą. Na ścież­ce wi­dy­wa­ła chu­dych, me­dy­tu­ją­cych męż­czyzn, któ­rzy spo­glą­da­li na nią dziw­ny­mi, po­zba­wio­ny­mi życia ocza­mi.

– Wiel­ka woda już nad­cho­dzi! – za­wo­łał jeden z nich.

Lydia bała się, lecz szła dalej. Kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów. Taką wła­śnie od­le­głość mia­łam po­ko­nać – przy­po­mnia­ła sobie.

Do­tar­ła na miej­sce, nie czu­jąc zmę­cze­nia. Szczyt wieży oka­zał się drew­nia­ny, pro­wa­dzi­ły na niego prze­żar­te ple­śnią scho­dy. Cała kon­struk­cja wy­glą­da­ła, jakby zaraz miała się roz­le­cieć. Z ze­wnątrz bu­dow­la wy­da­wa­ła się so­lid­niej­sza, sil­niej­sza. Lydia sku­pi­ła się na roz­cią­ga­ją­cym się przed nią wi­do­ku. Po raz pierw­szy w życiu ob­ję­ła wzor­kiem całe je­zio­ro Gre­nie. Wy­da­ło się mniej­sze niż ob­ser­wo­wa­ne z brze­gu. Dalej uj­rza­ła wzgó­rza, które wzno­si­ły się stro­mo, jakby las prze­ciw­sta­wił się eks­pan­sji je­zio­ra po­przez wy­pię­trze­nie te­re­nu. Prze­nio­sła wzrok na po­łu­dnie, za­czę­ła szu­kać wio­ski. Bez skut­ku.

Nagle je­zio­ro stało się nie­spo­koj­ne. Przy­po­mnia­ła sobie trze­cią śmierć i za­drża­ła. Nie­du­ży zbior­nik – uspo­ka­ja­ła się. – Nie ma w nim tyle wody, by zalać tę bu­dow­lę. Chyba. Jak wy­so­ka ona wła­ści­we jest? Wy­chy­li­ła się za lico wieży i uj­rza­ła Kri­so­fa, który krą­żył na dole uzbro­jo­ny w kuszę. Nie pa­trzył w górę, lecz roz­glą­dał się po lesie. Nie spo­dzie­wa się mnie tutaj. Prze­chy­trzy­łam su­kin­sy­na. Chcia­ło jej się śmiać.

– Lydio – usły­sza­ła głos za swo­imi ple­ca­mi. – Chcia­łaś mnie od­wie­dzić. Za­osz­czę­dzam ci więc pro­ble­mów i to ja od­wie­dzam cie­bie.

Ten Który Roz­dzie­lał wy­glą­dał tak, jak po­wi­nien cza­ro­dziej – był star­cem w sza­rej sza­cie z długą siwą brodą. Nie­ustan­nie pra­co­wał rę­ka­mi, w któ­rych mi­go­ta­ły po­ma­rań­czo­we smugi. Bił od nich nie­zwy­kły blask. Lydia nie mogła ode­rwać wzro­ku od tego prze­dziw­ne­go zja­wi­ska. Czy w ten spo­sób roz­dzie­la? Czy to ten blask widać z wielu ki­lo­me­trów? Na­dzie­ja ma­lo­wa­na świa­tłem.

– Kri­sof. On cię więzi, mam rację? – było to pierw­sze py­ta­nie, jakie przy­szło jej na myśl.

– Nie – od­po­wie­dział, nie prze­ry­wa­jąc swo­jej pracy.

Lydia była za­sko­czo­na. Szyb­ko jed­nak na­su­nę­ło jej się ko­lej­ne py­ta­nie. Naj­waż­niej­sze.

– Co mamy zro­bić? – za­py­ta­ła z bez­rad­no­ścią w gło­sie. – Jak mamy ura­to­wać osadę?

Sta­rzec się za­my­ślił. Dumał tak przez chwi­lę, choć Lydia po­dej­rze­wa­ła, że już od dawna ma przy­go­to­wa­ną od­po­wiedź.

– Jest dla was na­dzie­ja. Mu­sisz przy­pro­wa­dzić tu Kaia Slan­ta. Niech ma przy sobie czer­wo­ną książ­kę.

– I tylko tyle? – zdzi­wi­ła się. – To nie bę­dzie trud­ne.

– My­lisz się, Lydio. Spro­wa­dze­nie tu tego chło­pa­ka bę­dzie bar­dzo trud­ne.

– Dla­cze­go?

– Spra­wy się skom­pli­ku­ją.

– Oczy­wi­ście – przy­zna­ła roz­go­ry­czo­na. – Nie może być zbyt pro­sto, praw­da? By­ło­by nudno.

Sta­rzec się ro­ze­śmiał.

– Tra­fi­łaś w sedno. Nie może być nudno. – Wy­cią­gnął po­marsz­czo­ną rękę. – Spójrz, Lydio. Nad­cho­dzi.

Ścia­na wody po­ja­wi­ła się zni­kąd i na­tych­miast uro­sła do ab­sur­dal­nych roz­mia­rów. Prze­su­wa­ła się w kie­run­ku wieży, po­chła­nia­jąc cały świat. Nie, pro­szę, tylko nie uto­nię­cie.

Gdy woda za­bra­ła ją ze sobą, Lydia otwo­rzy­ła oczy. Uj­rza­ła Gre­nie. Cała wio­ska pły­nę­ła we wnę­trzu mon­stru­al­nej fali. Wi­dzia­ła swój dom i domy są­sied­nie, obie wy­rwa­ne ulice, na któ­rych wciąż pa­li­ły się licz­ne ulicz­ne la­tar­nie, a nawet wznie­sio­ną nie­daw­no arenę. Byli też lu­dzie. Dzie­siąt­ki zna­jo­mych twa­rzy. Umie­ra­li. Jesz­cze dalej pły­nę­ła Pierw­sza Osada, wy­glą­da­ją­ca jak w dniach świet­no­ści. Wy­so­ka wieża ro­dzi­ny Trut­nia ob­ra­ca­ła się ni­czym ol­brzy­mie pod­wod­ne wier­tło. Wokół niej pły­nę­ły dzie­siąt­ki ciał Pierw­szych Osad­ni­ków. Dalej Lydia uj­rza­ła inne osady, jesz­cze star­sze. Pły­nę­ły ku niej pro­ste drew­nia­ne domy i za­gro­dy. Pły­nę­ły świą­ty­nie, mosty i drogi. Pły­nę­li mar­twi lu­dzie, ubra­ni w skóry zwie­rząt, które żyły tu ty­sią­ce lat temu.

Na końcu prze­pły­nę­ła wieża, a na jej szczy­cie nie pa­li­ło się żadne świa­tło.

Obu­dzi­ła się za­la­na łzami.

Pierw­sze kroki skie­ro­wa­ła w stro­nę umy­wal­ki. Chcia­ła umyć twarz, lecz z kranu nie po­pły­nę­ła woda. Wo­do­ciąg za­marzł? To się Rost ze­zło­ści. Po­nie­kąd ża­ło­wa­ła, że nie zo­ba­czy re­ak­cji wójta na fia­sko jego ko­ron­ne­go przed­się­wzię­cia. Cze­ka­ła ją długa po­dróż. Po­sta­no­wi­ła jak naj­szyb­ciej wy­peł­nić po­le­ce­nie cza­ro­dzie­ja. Wło­ży­ła ogrom­ną pu­cho­wą kurt­kę, dwie pary rę­ka­wi­czek i czap­kę za­sła­nia­ją­cą całą twarz. Bra­ko­wa­ło jej tylko chło­pa­ka.

Nie było go w domu. Ro­dzi­ce twier­dzi­li, że po­szedł do Sqona. Pew­nie ich okła­mał, gdyż w cha­łup­ce ry­ba­ka ni­ko­go nie za­sta­ła. Lydia od­wie­dzi­ła oba domy jesz­cze dwa razy. Bez skut­ku. Slant za­padł się pod zie­mię. Spro­wa­dze­nie tu tego chło­pa­ka bę­dzie bar­dzo trud­ne – za­pew­nił sta­rzec. Udała się na skrzy­żo­wa­nie.

– Wi­dzia­ła pani Kaia Slan­ta? – spy­ta­ła Marię Hol­bes. Przy­szła pora na wy­da­wa­nie to­wa­rów, czym Lydia zaj­mo­wa­ła się z Es­te­lą. Dziew­czy­na jesz­cze się nie po­ja­wi­ła.

– Nie. Pew­nie jest tam, gdzie mój stary – wark­nę­ła, wciąż ob­ra­żo­na na cały świat za nie­daw­ną kon­fi­ska­tę. Kai miał­by leżeć upity pod drze­wem? Wtedy spro­wa­dze­nie go na szczyt wieży rze­czy­wi­ście bę­dzie trud­ne. Pro­wa­dzi na nią wiele scho­dów.

– Dalej brak wie­ści o pani mężu? – za­py­ta­ła z uprzej­mo­ści.

– Brak. Zdzi­wio­na? Bo ja nie. Lu­dzie nie­ustan­nie tu giną. Efet­ny, Murc, mój stary, teraz ten Slant.

Co jeśli ona ma rację? Co jeśli Kai nie żyje? – prze­ra­zi­ła się. Nie, wy­klu­czo­ne. Po­wie­dział trud­ne, a nie nie­wy­ko­nal­ne.

Py­ta­ła każ­de­go, kto przy­szedł po por­cję żyw­no­ści. Nikt nie wi­dział Kaia Slan­ta.

Gdy wró­ci­ła do domu, chło­piec sam ją od­na­lazł. Wrę­czył jej list, prze­ka­zał wieść o śmier­ci Sqona i gdzieś uciekł. Lydia nie po­tra­fi­ła go po­wstrzy­mać. Chcia­ła go gonić, lecz nim się zo­rien­to­wa­ła, Slant zdą­żył już znik­nąć w mroku i pa­da­ją­cym śnie­gu.

Spoj­rza­ła na ko­per­tę i przez chwi­lę za­pra­gnę­ła prze­czy­tać wia­do­mość. Nie. Wło­ży­ła list do kie­sze­ni, naj­głęb­szej, by jej nie kusił, i wy­ru­szy­ła ku do­mo­stwu Ali­to­nów.

Kil­ka­dzie­siąt osób wy­cze­ki­wa­ło wokół areny na wy­da­rze­nie, o któ­rym Lydię nikt nie ra­czył po­in­for­mo­wać. Po ostat­nim zaj­ściu sta­łam się nie­po­żą­da­nym wi­dzem. Lu­dzie zer­ka­li na nią za­cie­ka­wie­ni, tym­cza­sem drzwi domu Ali­to­nów otwo­rzy­ły się i po­ja­wi­ła się w nich Suzan Or­chid. Wy­glą­da­ła na po­dej­rza­nie za­do­wo­lo­ną z sie­bie.

– Hej, ty – zwró­ci­ła się do niej Lydia – jakie to uczu­cie cze­kać, aż z two­jej winy zgi­nie nie­win­ny czło­wiek?

Suzan po­pa­trzy­ła na nią zdzi­wio­na i prze­ra­żo­na. Lydia nie miała pew­no­ści, czy Hods mówił praw­dę od­no­śnie gwał­tu, lecz to spoj­rze­nie po­wie­dzia­ło jej wszyst­ko. Or­chid nie ode­zwa­ła się ani sło­wem. Mi­nę­ła Lydię i znik­nę­ła w tłu­mie.

Za­sta­ła Rosta w sa­lo­nie. Po­pi­jał drin­ka. Przy­po­mi­nał biz­nes­ma­na, który od­po­czy­wa po całym dniu spę­dzo­nym na ubi­ja­niu in­te­re­sów. Od­wró­cił wzrok po­wo­li, jakby roz­mo­wa z nim była za­szczy­tem, któ­re­go by do­stą­pić, na­le­ży od­cze­kać swoje.

– Mar­tiv Sqon nie żyje – za­czę­ła.

Przy­jął to z obo­jęt­no­ścią.

– Kto go zabił? Mor­der­ca od za­trzy­ma­nych ze­ga­rów?

– Nie wiem, nie byłam tam. Trze­ba zro­bić coś z cia­łem. Urzą­dzić po­grzeb.

– Nie­bosz­czyk ni­g­dzie nam nie uciek­nie – oznaj­mił. – Po­wiem Slan­to­wi, by się nim zajął. Sta­re­mu. Po­wiedz mi, Lydio, czemu szu­ka­łaś jego syna?

Za­sko­czo­na, nie wie­dzia­ła, co od­po­wie­dzieć. Za­sta­na­wia­ła się przez chwi­lę, po czym wy­bra­ła chyba naj­gor­szą moż­li­wą od­po­wiedź:

– Nie twoja spra­wa. Jest Marc?

– Stoi w tłu­mie. Czeka na dzi­siej­sze przed­sta­wie­nie. – Rost za­krę­cił drin­kiem z dziw­nym uśmie­chem.

– Przed­sta­wie­nie? Po­słu­chaj mnie, Rost. Mu­sisz się do­wie­dzieć. Alwen jest nie­win­ny. Nie zgwał­cił tej dziw­ki. Ro­zu­miesz, co do cie­bie mówię? – Spo­glą­dał na nią dziw­nym, nie­obec­ny wzro­kiem. – Skończ te bar­ba­rzyń­stwa i wy­puść go.

– Nie.

– Dla­cze­go? Po co Or­chid cię od­wie­dzi­ła? Prze­ko­nu­je cię, byś go zabił, tak? Sączy ci tru­ci­znę do uszu!

– Źle ją oce­nisz. Suzan była tu wsta­wić się za Al­we­nem. Ona ma dobre serce. W swej ła­ska­wo­ści po­sta­no­wi­łem, że ją wy­słu­cham. Alwen otrzy­ma pewną szan­sę, lecz i tak musi po­nieść kon­se­kwen­cje swo­ich dzia­łań. Gwałt jest strasz­nym prze­stęp­stwem, lecz nie po­wi­nien być ka­ra­ny śmier­cią, a, dajmy na to, ka­stra­cją. Pro­blem w tym, że Alwen od­po­wie też za inne pa­skud­ne zbrod­nie. Dzia­ła­nie na szko­dę Gre­nie. Mor­der­stwa. Te, któ­rych do­ko­nał oso­bi­ście, i te, które wy­ko­na­li za niego sprzy­mie­rzeń­cy. Czło­wiek od ze­gar­ków. One­lia Slant. Nie za­po­mi­naj, że Alwen za­pla­no­wał za­bi­cie mojej córki. I ten plan się po­wiódł.

– Twoja córka żyje! – krzyk­nę­ła. Jakby na po­twier­dze­nie tych słów Es­te­la ze­szła po scho­dach. Spoj­rza­ła na ojca prze­ra­żo­na.

– O czym ty mó­wisz, tato? – zdzi­wi­ła się. Nie do­cze­ka­ła się od­po­wie­dzi. – Po­słu­chaj, nie rób tego, co­kol­wiek za­mie­rzasz. Nie mamy tu na­rzę­dzi, by ko­go­kol­wiek są­dzić i wydać spra­wie­dli­wy wyrok.

– Tak się wam tylko wy­da­je – od­parł wójt. – Idź­cie, zaraz zjawi się Ox i za­czy­na­my przed­sta­wie­nie. Lydio, jeśli tym razem znów je prze­rwiesz, czeka cię kara.

Es­te­la po­sta­wi­ła się ojcu i Rost po­zwo­lił jej zo­stać w domu. Lydia wy­szła na ulicę, drżąc z gnie­wu i stra­chu.

Po­de­szła do areny. Sto­ją­cy przy niej lu­dzie roz­stą­pi­li się, jakby w oba­wie, że ko­bie­ta za­strze­li każ­de­go, kto sta­nie jej na dro­dze. Ni­g­dzie nie wi­dzia­ła Marca Wol­ro­na. Wło­ży­ła dło­nie do kie­sze­ni. W jed­nej wy­ma­ca­ła list, a w dru­giej pi­sto­let.

– Tym razem niech pani ce­lu­je w wójta – ode­zwa­ła się Kolia Trast, sta­rusz­ka, naj­bar­dziej po­boż­na osoba w całej wio­sce. Wiele osób sły­sza­ło te słowa, lecz wszy­scy za­cho­wa­li mil­cze­nie.

Lydia za­sta­no­wi­ła się nad tymi sło­wa­mi. Czy za­bi­ja­jąc Rosta i ra­tu­jąc nie­win­ne życie, po­peł­ni­ła­bym grzech? Czy by­ła­bym mo­ral­nie uspra­wie­dli­wio­na?

– Po­dob­no ska­zał ją na areszt do­mo­wy, bo zro­bi­ła mu awan­tu­rę. Żą­da­ła uwol­nie­nia męża – szep­tał ktoś za jej ple­ca­mi. Lydia do­my­śli­ła się, że cho­dzi o żonę Ber­nar­ta. Za­uwa­ży­ła jej ab­sen­cję. Co cie­ka­we, w tłu­mie bra­ko­wa­ło rów­nież Je­re­mia­sza Hodsa, który zwykł nie opusz­czać tego typu wy­da­rzeń.

Z ciem­no­ści wy­ło­nił się Ox. Za­sy­pa­ny śnie­giem ol­brzym przy­po­mi­nał gi­gan­tycz­ne­go bał­wa­na. Udał się do domu Ali­to­nów. Po chwi­li wy­ło­ni­ły się z niego czte­ry ludz­kie syl­wet­ki.

Gdy Rost i Ox pro­wa­dzi­li Al­we­na i Ber­nar­ta w stro­nę areny, Lydia do­my­śli­ła się, jaki sce­na­riusz na­pi­sa­no dla dzi­siej­sze­go przed­sta­wie­nia. Jak na po­twier­dze­nie jej do­my­słów Wie­lo­ryb wró­cił się do domu i przy­niósł z niego tyle broni, że można by nią ob­dzie­lić całą śre­dnio­wiecz­ną armię.

Alwen i Ber­nart wy­glą­da­li okrop­nie – brud­ni, za­ro­śnię­ci i po­zba­wie­ni woli życia. Stali na are­nie ni­czym dwa smu­kłe cie­nie, cze­ka­jąc na śmierć. Rost na­to­miast wy­glą­dał na za­do­wo­lo­ne­go, czego nie można było po­wie­dzieć o Oxie. Naj­więk­szy z ry­ba­ków był dziw­nie za­kło­po­ta­ny.

Wójt son­do­wał zgro­ma­dze­nie wzro­kiem, sto­jąc nad areną ni­czym rzym­ski ce­sarz. Przez uła­mek se­kun­dy spoj­rze­nia jego i Lydii spo­tka­ły się, szyb­ko jed­nak od­wró­cił głowę.

– Dzi­siej­sze igrzy­ska – roz­po­czął uro­czy­ście – de­dy­ku­ję bia­łe­mu stwo­ro­wi. Na­sze­mu przy­ja­cie­lo­wi i obroń­cy. W po­dzię­ko­wa­niu za jego do­ko­na­nia.

Do­praw­dy wspa­niałe to do­ko­na­nia roz­szar­py­wać ludzi na strzę­py.

Miesz­kań­cy za­czę­li szep­tać mię­dzy sobą.

– Ci dwaj więź­nio­wie – pod­jął prze­mó­wie­nie, wska­zu­jąc na arenę – sto­czą mię­dzy sobą uczci­wy po­je­dy­nek. Bę­dzie tylko jeden zwy­cięz­ca. Tylko jeden z nich opu­ści to koło. Jako że każdy ma szan­sę na od­ku­pie­nie win, choć­by tych naj­gor­szych, chcę oznaj­mić, że ci oto więź­nio­wie mają oka­zję od­zy­skać wol­ność. Ten, kto trzy­krot­nie opu­ści arenę żywy, bę­dzie mógł odejść.

On osza­lał – stwier­dzi­ła ze zgro­zą. Za­sta­no­wi­ła się, co by się stało, gdyby Alwen rze­czy­wi­ście wy­grał trzy walki i do­szła do wnio­sku, że i tak nie od­zy­skał­by wol­no­ści. To był jakiś pod­stęp.

W gro­bo­wej ciszy, jaka za­pa­dła po prze­mó­wie­niu, po­nio­sły się echem okla­ski. Tro­sen Alwen stał na środ­ku areny i kla­skał, uśmie­cha­jąc się do Rosta.

– Brawo, mój ty wodzu – prze­mó­wił rów­nie uro­czy­ście jak wójt. – Po­wiedz mi, Rost, wy­bra­łeś już sobie przy­do­mek? Bo wiesz, każdy wiel­ki wład­ca musi mieć przy­do­mek. Pro­po­nu­ję Rost I Od­no­wi­ciel. Prze­cież od­no­wi­łeś Gre­nie, praw­da? Zbu­do­wa­łeś wo­do­ciąg, jeśli do­brze pa­mię­tam. Nie­ste­ty, gdzieś po dro­dze stra­ci­li­śmy prąd.

– Wo­do­ciąg za­marzł – za­wo­łał Kolia Trast, wy­wo­łu­jąc atak śmie­chu Al­we­na.

Lydia miała wra­że­nie, że Rost zaraz prze­sko­czy ba­rier­kę i wła­sno­ręcz­nie utnie mu głowę jed­nym z przy­nie­sio­nych mie­czy. Ox szep­nął coś, pró­bu­jąc go uspo­ko­ić.

– Wi­dzi­cie – Alwen roz­pro­mie­nił się, jakby kpie­nie z Rosta było ener­gią po­trzeb­ną mu do życia – ta­kie­go czło­wie­ka wy­bra­li­ście na swo­je­go przy­wód­cę. Bar­ba­rzyń­cę. Nie­udacz­ni­ka. Gdyby cho­ciaż był przy­stoj­ny – za­kpił. – A mo­gli­ście mieć mnie. Kry­mi­na­li­stę? – za­py­ta­cie. Pra­gnę wam wszem i wobec oznaj­mić, że je­stem nie­win­ny każ­dej zbrod­ni, o którą się mnie oskar­ża. Gdy­bym ja­kimś cudem od­zy­skał wol­ność, dajmy na to w tej chwi­li, rzą­dził­bym zu­peł­nie ina­czej. Sam jeden będąc w Pierw­szej Osa­dzie, za­czą­łem… – atak kasz­lu prze­rwał jego wy­po­wiedź.

O cho­le­ra, chyba chce spro­wo­ko­wać prze­wrót.

Lu­dzie spo­glą­da­li na Al­we­na, i przez uła­mek se­kun­dy ko­bie­ta była pewna, że doj­dzie do zrywu miesz­kań­ców, uwol­nie­nia więź­niów i oba­le­nia wójta. Suzan Or­chid spo­glą­da­ła nie­pew­nie. Ber­nart po­sy­łał lu­dziom jed­no­znacz­ne spoj­rze­nia, a Alwen szy­ko­wał się do pod­ję­cia prze­mó­wie­nia. Lydia moc­niej za­ci­snę­ła dłoń na rę­ko­je­ści broni.

Tym­cza­sem Rost spo­glą­dał w dal, jakby nie­świa­dom za­gro­że­nia.

– Jest! – krzyk­nął. – Jest nasz obroń­ca! Przy­szedł na swoje przed­sta­wie­nie.

Biała be­stia kro­czy­ła dum­nie ulicą Es­tro­va. Za­trzy­ma­ła się w spo­rej od­le­gło­ści od areny, bez­gło­śnie przy­pa­tru­jąc się zgro­ma­dze­niu.

Alwen ją zo­ba­czył i w tym mo­men­cie opu­ści­ła go cała na­dzie­ja.

Lydia ner­wo­wo po­ru­szy­ła pal­ca­mi. Mo­gła­bym za­strze­lić Rosta, a potem spró­bo­wać zabić stwo­ra. Plan brzmiał nie­skom­pli­ko­wa­nie, lecz nie po­tra­fi­ła tego zro­bić. Umia­ła zabić psa, lecz nie czło­wie­ka, któ­re­go jesz­cze nie­daw­no ko­cha­ła. Po­trze­ba tu kogoś bez­względ­ne­go. Być może Kai by po­tra­fił. Za­sta­no­wi­ła się, gdzie jest teraz chło­pak.

Tym­cza­sem Alwen i Ber­nart zo­sta­li zmu­sze­ni do wy­bie­ra­nia broni, któ­ry­mi mieli sto­czyć po­je­dy­nek. Dwaj naj­lep­si przy­ja­cie­le w osa­dzie. Miała ocho­tę krzy­czeć.

Sta­nę­li na­prze­ciw­ko sie­bie. Alwen ze śmiesz­nie krót­ką ha­la­bar­dą i Ber­nart z ma­lut­kim jed­no­ręcz­nym mie­czem. Obie bro­nie wy­glą­da­ły jak za­baw­ki, lecz Lydia po­dej­rze­wa­ła, że zo­sta­ły do­brze na­ostrzo­ne.

– Za­cznij­cie wal­czyć – za­wo­łał wójt.

Nie za­czę­li wal­czyć. Alwen wbił swą broń w zie­mie i za­czął od­gar­niać śnieg, a Ber­nart ob­ra­cał miecz w ręku, my­śląc nad czymś in­ten­syw­nie.

Ro­sto­wi się to nie po­do­ba­ło.

– Jeśli nie bę­dzie­cie wal­czyć ze sobą, każdy z was zmie­rzy się z białą be­stią. Zgi­nie­cie obaj – oznaj­mił.

– Do­brze, wodzu – prze­mó­wił Alwen, chwy­cił pew­niej ha­la­bar­dę i ob­ró­cił się w stro­nę Rosta. Boże, do­po­móż, za­mach­nie się na niego. Wtedy jed­nak biała be­stia po­de­szła bli­żej, nie­mal pod samą arenę, war­cząc na niego cicho. Ci gapie, któ­rzy stali jej na dro­dze, na­tych­miast prze­mie­ści­li się na bez­piecz­ną od­le­głość.

Ber­nart prze­mó­wił. Jego głos brzmiał tak cicho, że wszy­scy za­mil­kli, nie chcąc uro­nić ani słowa.

– Tro­sen, ura­to­wa­łeś mi życie nad je­zio­rem. Życie, któ­re­go i tak wiele mi nie po­zo­sta­ło. Dzię­ku­ję.

– Ber… – Tro­sen sko­czył ku niemu, opusz­cza­jąc broń, lecz było za późno. Jego scho­ro­wa­ny przy­ja­ciel zdą­żył prze­je­chać mie­czem po swo­jej lewej ręce, prze­rzu­cić broń z dłoni do dłoni i wbić ostrze w prawą rękę. Try­snę­ła krew, dwa mi­nia­tu­ro­we wo­do­spa­dy. Alwen zła­pał go, gdy opa­dał na zie­mie.

Roz­le­gło się kla­ska­nie. Tym razem to Rost ude­rzał w dło­nie.

– To się na­zy­wa przy­ja­ciel – rzu­cił drwią­co. – Do­brze ci idzie, Alwen. Prze­ży­łeś pierw­szy po­je­dy­nek. Jesz­cze dwa zwy­cię­stwa i od­zy­skasz wol­ność.

– Po­móż­cie mu – krzyk­nął Tro­sen, lecz nikt nie miał od­wa­gi się ru­szyć. Biała be­stia prze­sko­czy­ła płot areny i po­de­szła do umie­ra­ją­ce­go męż­czy­zny. Alwen od­su­nął się prze­ra­żo­ny, zo­sta­wia­jąc Ber­nar­ta w ka­łu­ży krwi. Ox chwy­cił więź­nia za ramię i wy­pro­wa­dził z areny.

Lu­dzie roz­pierz­chli się do swo­ich domów. Rost, Ox i Alwen znik­nę­li z drzwia­mi po­sia­dło­ści Ali­to­nów. Ber­nart leżał na śnie­gu, naj­praw­do­po­dob­niej już nie żył. Je­dy­nie Lydia zo­sta­ła na pu­stej ulicy.

Be­stia wciąż krą­ży­ła nad cia­łem.

Inne zwierzę rzu­ci­ło­by się teraz na mnie. Ono jest inne, in­te­li­gent­ne. Wi­docz­nie nie chce mojej śmier­ci. To do­da­ło jej od­wa­gi. Wy­ję­ła broń i strze­li­ła. Be­stia na jej oczach znik­nę­ła, umy­ka­jąc przed kulą. Już nie wró­ci­ła.

Nie­dłu­go po tym zja­wi­ła się u Rosta z bu­tel­ką wina. Za­sta­ła go, gdy w sa­mot­no­ści wpa­try­wał się w obraz szczę­śli­wej osady. Spoj­rzał na Lydię nie­uf­nie.

– Chcia­łam prze­pro­sić – oświad­czy­ła, sta­wia­jąc al­ko­hol na stole. – Na­praw­dę do­ce­niam, że je­steś na­szym przy­wód­cą w tych cięż­kich cza­sach.

To spra­wi­ło mu przy­jem­ność.

Resz­tę wie­czo­ru spę­dzi­li razem. Zje­dli ko­la­cję we dwoję, gdyż, jak się do­wie­dzia­ła, Marc i Es­te­la wy­bra­li się do domu Wol­ro­nów. Cho­le­ra, wciąż mam w kie­sze­ni jego list. Póź­niej wy­pi­li bu­tel­kę wina, którą przy­nio­sła, i ko­lej­ną, z pry­wat­nych za­pa­sów Rosta.

Po­ło­ży­li się razem do łóżka i ko­cha­li w zim­nej, ciem­nej sy­pial­ni.

Od­cze­ka­ła chwi­lę, gdy za­snął. Ci­chut­ko opu­ści­ła łóżko i ubra­ła się. Wło­ży­ła też kurt­kę. Czeka mnie sporo cho­dze­nia po mro­zie. Na pal­cach wy­szła z sy­pial­ni i skie­ro­wa­ła się na ko­ry­tarz.

Klu­cze do piw­ni­cy ukry­te były pod do­nicz­ką sto­ją­cą przy drzwiach wej­ścio­wych. Wy­ję­ła je i ru­szy­ła w kie­run­ku pro­wi­zo­rycz­ne­go wię­zie­nia. Każdy dźwięk wy­da­wał się ab­sur­dal­nie gło­śny, jakby po domu stą­pał słoń. Nawet serce biło w jej pier­si z taką siłą, że dźwięk ten z pew­no­ścią mo­gło­by wy­rwać niedź­wie­dzia z zi­mo­we­go snu.

Po­de­szła do drzwi piw­ni­cy.

Ktoś stał na ko­ry­ta­rzu. Lydia wi­dzia­ła ciem­ną ludz­ką syl­wet­kę. Opu­ści­ła klu­cze, które upa­dły na pod­ło­gę z ło­sko­tem, jakby wa­ży­ły tonę.

– Niech pani go ra­tu­je – szep­nę­ła Es­te­la i cof­nę­ła się w kie­run­ku scho­dów.

Skąd ona się tu wzię­ła? Po­win­na być poza domem. Nie miała czasu się za­sta­na­wiać, otwo­rzy­ła drzwi i ze­szła po scho­dach.

– Tro­sen – wy­szep­ta­ła. – Tro­sen, ucie­kaj.

Męż­czy­zna spał. Nim się prze­bu­dził, zo­rien­to­wał w sy­tu­acji, wstał i pod­szedł do drzwi, mi­nę­ło tyle czasu, iż Lydia mo­gła­by przy­siąc, że za­czę­ło świ­tać.

– Ucie­kać? Niby dokąd – roz­niósł się głos w ciem­no­ści. Jego ton był pełen re­zy­gna­cji, prze­peł­nio­ny bez­na­dzie­ją.

– Gdzie­kol­wiek. Może do Pierw­szej Osady.

– Już to prze­ra­bia­łem.

– Wtedy byłeś sam. Myślę, że teraz wielu do cie­bie do­łą­czy, wielu prze­ra­żo­nych rzą­da­mi Rosta. W tym ja. Od­wie­dzę domy i zbio­rę chęt­nych. Idź. Idź do Pierw­szej Osady. Znaj­dzie­my cię tam.

– Ta cała gadka o do­wo­dze­niu – szep­tał, gdy zna­leź­li się na scho­dach – chcia­łem tym po­ka­zać, że je­stem lep­szy od niego. Na­praw­dę uwa­żasz, że to może się udać? Nowe miej­sce, bez Rosta Ali­to­na? Bę­dzie trud­no. Poza tym spójrz­my praw­dzie w oczy, żaden ze mnie za­ło­ży­ciel.

– Żaden z pię­ciu za­ło­ży­cie­li nie był czło­wie­kiem lep­szym od cie­bie. Nie myśl, tylko idź tam. Bie­gnij!

Tro­sen Alwen wy­biegł przez drzwi i znik­nął w mro­kach nocy.

Lydia po­bie­gła­by z nim, lecz w ostat­niej chwi­li przy­po­mnia­ła sobie o li­ście. Noszę go pół dnia, Kai mnie za­bi­je.

– Es­te­la, je­steś tu jesz­cze? – wy­szep­ta­ła w kie­run­ku ciem­no­ści. Prze­ka­żę też inną wia­do­mość. Dziew­czy­na nie wy­da­ła mnie ojcu. Widzi jego sza­leń­stwo. Wraz z Mar­cem po­win­na udać z nami w nowe miej­sce. – Es­te­la – wy­szep­ta­ła w kie­run­ku po­sta­ci sto­ją­cej w ciem­nym ko­ry­ta­rzu.

Nim zo­rien­to­wa­ła się, że to nie dziew­czy­na, było już za późno na uciecz­kę. Rost chwy­cił ją za głowę i rzu­cił o ścia­nę.

– Pier­do­lo­na zdraj­czy­ni! Wie­dzia­łem, że Alwen ma sprzy­mie­rzeń­ców. Od po­cząt­ku byłaś z nim w zmo­wie!

Wszyst­ko znik­nę­ło, czuła tylko ból. Stał się jej całym świa­tem, je­dy­ną rze­czą od­róż­nial­ną od ciem­no­ści. Do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wa­ła się, że leży na czymś zim­nym i mo­krym. Czymś skrzy­pią­cym. Na pod­ło­dze piw­ni­cy.

Krzy­cza­ła. Naj­pierw cicho, lecz po chwi­li za­czę­ła wrzesz­czeć z taką siłą, że z pew­no­ścią mu­sia­ła zbu­dzić całe Gre­nie. Czuła smród i za­pach wil­go­ci. Przy­po­mnia­ły jej się lochy, w któ­rych za­da­no jej siód­mą śmierć. Nic nie wi­dzia­ła i piw­ni­ca nagle wy­da­ła się mała jak pu­deł­ko za­pa­łek. Wierz­ga­ła całym cia­łem, sta­ra­jąc się od­pę­dzić atak klau­stro­fo­bii.

Za­mil­kła, gdy gar­dło roz­bo­la­ło ją od krzy­ku. Prze­wró­ci­ła się na bok i za­czę­ła pła­kać.

Pi­sto­let – przy­po­mnia­ła sobie. Nie ob­szu­kał mnie. Gdy tylko tu zej­dzie, roz­wa­lę mu łeb. Wy­ję­ła broń z kie­sze­ni. Była lekka. Zbyt lekka. Skur­wiel wyjął na­bo­je. Lydia za­sta­no­wi­ła się, w któ­rym mo­men­cie dzi­siej­sze­go wie­czo­ru tego do­ko­nał. Pew­nie gdy byłam w ła­zien­ce.

Za­mknę­ła oczy i pró­bo­wa­ła ze­brać myśli. Tro­sen Alwen. Mia­łam zwo­łać ludzi, któ­rzy go we­sprą. Bę­dzie na nas cze­kał. Jeden sa­mot­ny dzi­wak po­środ­ku lasu. Rost wy­buch­nie śmie­chem, gdy się dowie, jak po­to­czy­ła się nasza mała re­wo­lu­cja. Potem przy­pro­wa­dzi go z po­wro­tem do osady. Jeśli los da, zdążę mu po­ma­chać, gdy będę wal­czyć na are­nie. Może nawet wy­sta­wią nas prze­ciw­ko sobie. Lydia się prze­ra­zi­ła. Nie była tak od­waż­na jak Ber­nart.

Le­ża­ła w czer­ni, cze­ka­jąc na co­kol­wiek. Czas pły­nął, lecz nie wie­dzia­ła, z jaką szyb­ko­ścią.

Po­my­śla­ła o Kaiu, któ­re­go miała do­pro­wa­dzić do wieży. Wszyst­ko prze­pa­dło, ich ostat­nia na­dzie­ja. Spra­wy się skom­pli­ku­ją – przy­po­mnia­ła sobie. Serce za­bo­la­ło ją na myśl o no­tat­ni­ku, który po­zo­stał na stole. Nikt już nigdy nie miał wy­cią­gnąć z niego żad­nych ta­jem­nic.

No­tat­nik – drgnę­ła nagle. Ist­nie­je le­gen­da, wedle któ­rej Sqon prze­ko­pał tunel ze swo­je­go domu do domu Ali­to­nów, by móc wi­dy­wać się z ko­chan­ką.

Wsta­ła z pod­ło­gi. Taki tunel z pew­no­ścią mu­siał­by łą­czyć piw­ni­ce.

Wy­star­czy spoj­rzeć na uło­że­nie domów.

Po­sia­dło­ści Sqo­nów i Ali­to­nów zbu­do­wa­no bli­sko sie­bie, po­zo­sta­łe były roz­rzu­co­ne w znacz­nych od­le­gło­ściach. Sqon i Ali­ton znali się dużo wcze­śniej. Byli przy­ja­ciół­mi. Czy dla­te­go Pierw­szy Rybak Gre­nie zo­stał za­ło­ży­cie­lem? Chciał zło­wić żonę swo­je­go przy­ja­cie­la? Oba domy dzie­li­ła tylko ulica. Ich pod­ziem­ne po­łą­cze­nie, dzię­ki któ­re­mu ko­chan­ko­wie mo­gli­by się spo­ty­kać, było wy­ko­nal­ne. Co praw­da, wciąż było to sza­leń­stwo, lecz Lydia wi­dzia­ła już nie­jed­no.

Za­czę­ła badać ścia­ny piw­ni­cy. W nie­któ­rych miej­scach prze­szka­dza­ły jej skrzy­nie, półki czy róż­ne­go ro­dza­ju śmie­cie. Zrzu­ca­ła wszyst­ko na pod­ło­gę. Rost po­my­śli, że wpa­dłam w szał. Z po­wo­du mroku i dez­orien­ta­cji nie wie­dzia­ła, która ze ścian po­ło­żo­na jest przy ulicy, spraw­dza­ła więc wszyst­kie.

Tra­fi­ła na wy­su­nię­tą cegłę, ukry­tą za sta­rym dy­wa­nem. Wy­cią­gnę­ła ją, wło­ży­ła dłoń do szcze­li­ny i wy­ma­ca­ła klam­kę. Otwo­rzy­ła ukry­te przej­ście. Frag­ment ścia­ny był drzwia­mi, po dru­giej stro­nie ob­ło­żo­ny­mi drew­nem. Gdy je po­ko­na­ła, tra­fi­ła do wą­skie­go tu­ne­lu. Chwy­ci­ła ścia­nę lewą ręką i po­dą­ży­ła przed sie­bie.

Do­tar­ła do po­dob­nych drzwi. Otwo­rzy­ła je i zna­la­zła się w innym domu. Kie­dyś na­le­żał on do Sqo­nów, dziś do ro­dzi­ny Hol­be­sów.

W piw­ni­cy pa­li­ła się lamp­ka, mi­go­cąc ra­do­śnie. Było to wiel­kie po­miesz­cze­nie, za­pew­ne tak duże jak piw­ni­ca Ali­to­nów. Wszyst­ko było tu za­gra­co­ne dzie­siąt­ka­mi kar­to­nów i sta­rym sprzę­tem ry­bac­kim, który za­pew­ne pa­mię­tał czasy za­ło­ży­cie­la. W jed­nym z rogów do­strze­gła naj­praw­dziw­szą łódź, która, usta­wio­na pio­no­wo, do­ty­ka­ła dzio­bem su­fi­tu. Półki ugi­na­ły się od skle­po­wych to­wa­rów i pu­stych bu­te­lek po al­ko­ho­lu.

Na prze­ciw­le­głej ścia­nie wi­siał za­ku­ty czło­wiek.

Hol­bes był nagi i nie­przy­tom­ny. Jego ręce krę­po­wa­ły za­rdze­wia­łe łań­cu­chy, a stopy uno­si­ły się pół metra nad zie­mią. Lydii za­krę­ci­ło się w gło­wie. Jego żona po­wie­dzia­ła, że za­gi­nął. Co ona z nim tu robi do cięż­kiej cho­le­ry? Czy każdy tu­tej­szy dom musi skry­wać jakąś mrocz­ną ta­jem­ni­cę?

Chwy­ci­ła za­wie­szo­ne na kie­row­ni­cy ro­we­ru klu­czy­ki i oswo­bo­dzi­ła pi­ja­ka. Zdję­ła kurt­kę i okry­ła jego ciało.

– Panie Hol­bes – pla­snę­ła go w twarz. – Niech się pan obu­dzi.

Ock­nął się. Spoj­rzał na nią z uśmie­chem.

– Masz może, dziew­czyn­ko, fla­szecz­kę? – za­py­tał z pewną nie­śmia­ło­ścią. – Och, jak mnie bolą ręce.

Otwo­rzy­ły się drzwi piw­ni­cy, na­peł­nia­jąc po­miesz­cze­nie nową por­cją świa­tła. Maria Hol­bes sta­nę­ła na szczy­cie scho­dów z sie­kie­rą w dło­niach.

Lydia sta­nę­ła jak wryta. To jakiś ab­surd. Prze­ży­ła tak wiele, by zgi­nąć w tak głupi spo­sób. Naj­le­piej by­ło­by się teraz ro­ze­śmiać.

– Ty? – zdzi­wi­ła się sprze­daw­czy­ni. – My­śla­łam, że to stary się urwał.

– Niech pani po­słu­cha – za­czę­ła spo­koj­nie. – Ni­ko­mu nie po­wiem, co tu za­szło.

– Oczy­wi­ście, że nie po­wiesz – za­pew­ni­ła i ze­szła na niż­szy sto­pień. – Okra­dłaś mnie, Lydio. Ty i ten buc Ali­ton. Pie­prze­ni zło­dzie­je! – wrza­snę­ła i zbie­gła po scho­dach, za­ma­chu­jąc się sie­kie­rą. Lydia usko­czy­ła, wpa­da­jąc w kar­to­ny. Ostrze prze­cię­ło po­wie­trze. 

Maria Hol­bes od­wró­ci­ła się i wzię­ła ko­lej­ny za­mach. Lydia prze­to­czy­ła się w prawo. Sie­kie­ra wbiła się w miej­sce, w któ­rym le­ża­ła se­kun­dę wcze­śniej. Muszę ucie­kać w kie­run­ku drzwi. Jak na złość Hol­bes prze­ci­na­ła jej ten kie­ru­nek. Sprze­daw­czy­ni wy­cią­gnę­ła sie­kie­rę z kar­to­nów i zro­bi­ła krok w kie­run­ku Lydii. Za­ga­nia mnie w kąt, z któ­re­go nie będę mogła uciec.

Pró­bo­wa­ła odbić w kie­run­ku drzwi, lecz sie­kie­ra znów prze­cię­ła po­wie­trze, zmu­sza­jąc ją do od­sko­ku. Zo­sta­ła za­pę­dzo­na w sam róg piw­ni­cy.

– Za zło­dziej­stwo naj­pierw po­win­nam upier­do­lić ci łapy – po­wie­dzia­ła i spoj­rza­ła w górę. Coś po­ru­szy­ło się pod samym su­fi­tem. Wie­ko­wa łódź ry­bac­ka opa­dła wprost na skle­pi­kar­kę, ude­rzy­ła w pod­ło­gę, dnem do góry. Hol­bes krzy­cza­ła, uwię­zio­na w nie­co­dzien­nej pu­łap­ce.

Lydia spoj­rza­ła na jej męża, który znaj­do­wał się w miej­scu, gdzie jesz­cze przed chwi­lą stała łódź.

– Dobry zrzut – po­chwa­li­ła go, wciąż zszo­ko­wa­na.

– He, he – wska­zał na żonę. – Za dzie­sięć punk­tów. A ty, dziew­czy­no, je­steś mi winna fla­szecz­kę – orzekł z po­wa­gą.

– Chce pan do­łą­czyć do nowej spo­łecz­no­ści, wol­nej od Rosta Ali­to­na? – wy­szep­ta­ła, wy­pro­wa­dza­jąc go z piw­ni­cy. – Jakby się pan zde­cy­do­wał, bę­dzie­my cze­kać w Pierw­szej Osa­dzie.

Potem ucie­kła. Wie­dzia­ła, że musi zna­leźć sprzy­mie­rzeń­ców, lecz dzi­siej­sza noc była spa­lo­na. Po uli­cach cho­dzi­li lu­dzie. W do­mach pa­li­ły się świa­tła. Całe Gre­nie było po­sta­wio­ne na nogi. Wrócę jutro. Skry­ła się w lesie. Świat po­grą­żo­ny był w naj­strasz­liw­szej śnie­ży­cy, jaką Lydia wi­dzia­ła w życiu. Biel śnie­gu i czerń nocy tań­co­wa­ły w prze­raź­li­wym spek­ta­klu, któ­re­go fa­bu­łą zda­wa­ło się być cier­pie­nie miesz­ka­ją­cych tu ludzi.

Skrę­ci­ła na wschód i po­bie­gła w kie­run­ku Pierw­szej Osady.

 

 

Roz­dział 40

Im­pe­rium w rozkła­dzie

 

Gwał­tow­ne śnie­ży­ce nie były w Asta­rii ni­czym rzad­kim. Suzan w swym życiu wi­dzia­ła ich mnó­stwo. To, co roz­pę­ta­ło się nad Gre­nie w nocy po śmier­ci przy­ja­cie­la Al­we­na, nie przy­po­mi­na­ło śnie­ży­cy. Bar­dziej po­czą­tek końca świa­ta, lo­do­we pie­kło jakby żyw­cem wy­ję­te z nor­dyc­kiej apo­ka­lip­sy. Cała wio­ska po­grą­ży­ła się w bieli, wszyst­ko znik­nę­ło w ścia­nie śnie­gu. Nawet po­zo­sta­li miesz­kań­cy byli za­sko­cze­ni gwał­tow­no­ścią tego zja­wi­ska.

W taką po­go­dę nie­wie­le rze­czy mogło wy­cią­gnąć ją z domu. Wia­do­mość o za­mie­sza­niu, które wy­bu­chło gdzieś w głębi wio­ski, była jedną z nich. Szła ulicą, ze zdu­mie­niem ob­ser­wu­jąc oto­cze­nie. Śnieg padał tak gęsto, że mógł­by wy­wo­łać atak klau­stro­fo­bii. Nie kie­ro­wa­ła się wzro­kiem, lecz słu­chem, dzię­ki czemu do­tar­ła na miej­sce.

– Co tu za­szło? – spy­ta­ła Syn­tię Quart. Ko­bie­ta, po­dob­nie jak wielu in­nych, stała przy are­nie, jakby ocze­ku­jąc na ko­lej­ne prze­sta­wie­nie.

– Krzy­ki. Trza­ski. Ha­ła­sy. Stało się tam coś nie­do­bre­go – po­wie­dzia­ła, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ledwo wi­docz­ne­go domu Ali­to­nów.

W drzwiach po­ja­wił Rost, roz­ju­szo­ny ni­czym czar­ne bydle Ber­nar­ta, które nie­daw­no za­strze­li­ła bi­blio­te­kar­ka.

– Ucie­kli – oznaj­mił za­cie­ka­wio­nym lu­dziom. – Lydia Ortos i Tro­sen Alwen po­gar­dzi­li naszą osadą. – Uśmiech­nął się nie­spo­dzie­wa­nie, spo­glą­da­jąc na sy­pią­cy śnieg. – Ich wybór. Życz­my im po­wo­dze­nia na nowej dro­dze. Przy­da się.

 Suzan po­dzię­ko­wa­ła Bogu za śnie­ży­cę. Gdyby nie ona, Rost Ali­ton pew­nie po­gnał­by ich wszyst­kich na po­szu­ki­wa­nia dwój­ki ucie­ki­nie­rów.

Zmar­z­nię­ta i za­spa­na ru­szy­ła w kie­run­ku swo­je­go domu. Mimo nocy i kosz­mar­nej po­go­dy ulica Es­tro­va tęt­ni­ła ży­ciem. W oknach mi­go­ta­ły świa­tła świec i lamp, po uli­cach krą­ży­li lu­dzie. Nikt nie chciał prze­ga­pić naj­now­szych wie­ści, od tego w końcu mogło za­le­żeć ich życie. A dzia­ło się dużo i dzia­ło się źle. Z dnia na dzień wy­da­rze­nia w Gre­nie coraz bar­dziej ją prze­ra­ża­ły. Szczy­tem wszyst­kie­go był wczo­raj­szy wie­czór, pod­czas któ­re­go zmu­si­li bez­bron­ne­go chu­dziel­ca do ode­bra­nia sobie życia.

Do­my­śli­ła się, że po­dob­ny los wkrót­ce spo­tka Al­we­na. Szcze­rze mó­wiąc, nie chcia­ła tego. Nie­na­wi­dzi­ła go i ko­cha­ła jed­no­cze­śnie. Mści­ła się za krzyw­dy i miała do tego prawo, lecz Ali­ton chciał go za­rżnąć jak zwie­rzę. Teraz jed­nak Alwen uciekł, i Suzan uzna­ła, że to jesz­cze go­rzej. Wójt wciąż sta­wiał go pod ścia­ną. Wie­dzia­ła, że to kwe­stia czasu nim Alwen w końcu pęk­nie. Nie chcia­ła­by się wtedy zna­leźć na jego dro­dze. Miała cichą na­dzie­ję, że męż­czy­zna w pierw­szej ko­lej­ność bę­dzie chciał mścić się na Ro­ście, nie na niej.

Za­cho­dzi­ła w głowę, co ta­kie­go prze­ro­dzi­ło spo­koj­ne­go i sym­pa­tycz­ne­go Rosta Ali­to­na w to, czym jest obec­nie. Cza­sa­mi ła­pa­ła się na tym, że po pro­stu się go bała. Po­sta­no­wi­ła, że tak dłu­żej być nie może. Po­sta­no­wi­ła za­pew­nić sobie bez­pie­czeń­stwo. A naj­bez­piecz­niej bę­dzie u jego boku. Nie chcę cze­kać za­mknię­ta w domu, ślepa na to, co dzie­je się w wio­sce. Nie chcę kłaść spaść w oba­wie, że jutro to mnie aresz­tu­je. Zdo­bę­dę jego wzglę­dy. Jeśli mi się po­szczę­ści, może nawet zajmę miej­sce bi­blio­te­kar­ki.

Gdy Suzan do­tar­ła do domu, śnie­ży­ca za­czę­ła ustę­po­wać, a po kwa­dran­sie nie było po niej śladu. Ktoś na górze chyba sprzy­ja wro­gom Rosta. Wsko­czy­ła do łóżka. Tej nocy ma­rzy­ła o Ro­ście Ali­to­nie.

Obu­dzi­ło ją dzwo­nie­nie do drzwi. Pro­mie­nie słoń­ca nie­śmia­ło prze­bi­ja­ły ho­ry­zont, choć sama tar­cza nie była wi­docz­na. Wło­ży­ła szla­frok i ze­szła na dół.

– Stoję tu już dzie­sięć minut – obu­rzył się Ox. Rybak, nie pro­sząc o po­zwo­le­nie, prze­kro­czył próg domu.

– Trud­no usły­szeć dzwo­nie­nie leżąc w łóżku na dru­gim pię­trze. Chwi­la. Ty nie po­wi­nie­neś być w pracy?

– Je­stem w pracy. Rost za­ła­twia ja­kieś spra­wy z Lu­dwi­kiem Qu­ar­tem, więc wy­słał mnie do cie­bie.

Ogar­nął ją strach. Rost stał się do tego stop­nia nie­obli­czal­ny, że mógł po­są­dzić każ­de­go o wszyst­ko, prze­wi­nie­nia praw­dzi­we i wy­my­ślo­ne. Co gor­sza, u Suzan prze­wa­ża­ły te pierw­sze.

Ox wszedł na dru­gie pię­tro, usta­wił krze­sło pod oknem i usiadł na nim cięż­ko, wle­pia­jąc oko w ulicę.

– Hej! – za­wo­ła­ła. – Mógł­byś to wy­ja­śnić? Co tu się dzie­je?

– Ci­szej, ko­bie­to. Całą noc nie spa­łem. Głowa mnie boli. I jesz­cze Rost kazał mi się zająć pa­trze­niem na dom. Na dom! Znasz nud­niej­sze za­ję­cie? Usnę tu, cho­le­ra. Tyle do­brze, że ty tu miesz­kasz, a nie jakaś po­marsz­czo­na sta­ru­cha.

To miał być kom­ple­ment?

– Pójdę się prze­brać i coś zjeść. Potem mi wszyst­ko wy­ja­śnisz.

– Je­dze­nie – ucie­szył się Ox. – Przy­go­tuj też dla mnie.

Spoj­rza­ła na niego mor­der­czym wzro­kiem.

– Pieprz się. Debil, który zbu­do­wał ten dom, chciał być no­wo­cze­sny i nie wsta­wił nor­mal­ne­go pieca. Wsta­wił ku­chen­kę. I to dzia­do­stwo nie dzia­ła. Każdy cie­pły po­si­łek muszę przy­go­to­wy­wać, roz­pa­la­jąc ogni­sko przed domem.

– Za to masz to­a­le­tę we­wnątrz bu­dyn­ku – przy­po­mniał jej Ox. – I dru­gie pię­tro, na któ­rym jest cie­pło. Chęt­nie za­mie­nił­bym się z tobą na domy.

Gdy wró­ci­ła jej gość przy­sy­piał na pa­ra­pe­cie. Wsu­nę­ła mu ta­lerz pod głowę.

– Opo­wia­daj – za­żą­da­ła. – Znów dziki dzie­ciak nie dał ci spać?

– On? Nie. Ostat­nio żona się z nim do­ga­du­je. Dwóch głu­po­li za­wsze znaj­dzie wspól­ny język. Może jak ja będę opo­wia­dać, ty uklęk­niesz i … wiesz co… stę­sk­ni­łem się za tobą.

– Nie teraz – po­wie­dzia­ła, spo­glą­da­jąc wzro­kiem, który na­tych­miast za­wró­cił go na wła­ści­wy temat.

 – Szko­da. Więc tak. Lydia Ortos była wie­czo­rem w domu wójta i wy­pu­ści­ła Al­we­na. Rost się wkur­wił i za­mknął ją w piw­ni­cy. A ta sku­ba­na ucie­kła. – Za­śmiał się ru­basz­nie. – Zna­la­zła tunel do domu Hol­be­sów. Tam rów­nież wy­ni­kło za­mie­sza­nie. Rost nie­wie­le się do­wie­dział. Stary Hol­bes zdą­żył się już upić i na każde za­da­ne py­ta­nie beł­ko­cze w ten sam spo­sób, a jego żona leży po­ła­ma­na i nie­przy­tom­na. Gdy spy­ta­łem wójta, co ma za­miar zro­bić z ucie­ki­nie­ra­mi, po­wie­dział, że ma plan co do nich, lecz musi on za­cze­kać. Pół nocy sta­wia­li­śmy za­po­rę w tym tu­ne­lu. Teraz nawet szczur się przez niego nie prze­śli­zgnie. Dru­gie pół nocy za­ję­ło nam prze­szu­ki­wa­nie domu.

– Czy­je­go domu? – za­py­ta­ła, lecz Ox ze­rwał się nagle i po­gnał w kie­run­ku wyj­ścia. – Co jest?! – za­wo­ła­ła, lecz zi­gno­ro­wał jej py­ta­nie. Wy­bie­gła za nim na za­śnie­żo­ną drogę.

Kai Slant i Sa­wion Dorem po­dą­ża­li ulicą Es­tro­va zmar­z­nię­ci i przy­gnę­bie­ni. Przy­po­mi­na­li dwa duchy, które po­sta­no­wi­ły po­stra­szyć o nie­ty­po­wej porze. Ox ru­szył w ich kie­run­ku. Przez chwi­lę od­nio­sła wra­że­nie, że Wie­lo­ryb po­chwy­ci Do­re­ma, lecz on minął męż­czy­znę i do­rwał chłop­ca.

Slant był zdez­o­rien­to­wa­ny, lecz nie do­strze­gła na jego twa­rzy stra­chu.

– Co jest, do cho­le­ry? – za­py­tał, pró­bu­jąc wy­rwać się z uchwy­tu.

– Wójt chce się z tobą wi­dzieć.

– Sam pójdę – zde­cy­do­wał. Ox go pu­ścił.

Wie­lo­ryb i Slant ru­szy­li przo­dem, Suzan i Dorem po­dą­ża­li za nimi. So­bier Trast, który od­śnie­żał ulicę, przy­sta­nął i, opie­ra­jąc się o ło­pa­tę, po­krę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową. Gdzieś za ich ple­ca­mi znaj­do­wał się dom Slan­tów. Suzan spoj­rza­ła w jego kie­run­ku i przez uła­mek se­kun­dy wy­da­wa­ło jej się, że widzi w oknie twarz dziew­czyn­ki wpa­tru­ją­cą się w ich nie­zwy­kłą pro­ce­sję.

Na skrzy­żo­wa­niu ulic ze­brał się spory tłum. Miesz­kań­cy stali na­oko­ło areny, wszy­scy pa­trzy­li w tym samym kie­run­ku. Do­strze­gła ojca Kaia Slan­ta, który rzu­cił sy­no­wi pełne stra­chu spoj­rze­nie. Ko­lej­ne twa­rze od­wra­ca­ły się w ich stro­nę. Za­pa­dło mil­cze­nie.

Wtedy zo­ba­czy­ła Rosta i sta­nę­ła jak wryta.

Wójt Gre­nie sie­dział na pięk­nym drew­nia­nym tro­nie, usta­wio­nym na pod­wyż­sze­niu tuż przed swoim domem. Opar­cie zdo­bi­ły mo­ty­wy z mi­to­lo­gii sta­ro­żyt­nych Asta­rów, a nogi przy­po­mi­na­ły pnie drzew. Na gło­wie miał drew­nia­ną ko­ro­nę, która nada­wa­ła mu zło­wro­gie­go uroku. Pod tro­nem wy­le­gi­wa­ła się biała be­stia. Le­ża­ła nie­ru­cho­mo w śnie­gu, ledwo za­uwa­żal­na.

Ox po­sta­wił chłop­ca przed ob­li­czem wójta, po czym ci­chut­ko od­szedł na bok. Stała tam też córka Rosta. Prze­ra­żo­na, szep­ta­ła coś ojcu. Ten uci­szył ją ru­chem ręki.

– Po­dejdź, Slant – ode­zwał się wójt.

Chło­piec wciąż wy­glą­dał na mocno zdez­o­rien­to­wa­ne­go.

– Rost, prze­stań – wark­nął Al­bert. – Je­steś w błę­dzie.

– Sta­jesz przed ob­li­czem Rosta Ali­to­na – prze­mó­wił Ox. – Wład­cy Gre­nie. Wy­pa­da­ło­by się po­kło­nić.

Chło­piec nie od­ry­wał wzro­ku od wójta. Otwo­rzył usta, chciał coś po­wie­dzieć, lecz w ostat­niej chwi­li się po­wstrzy­mał. Uśmiech­nął się nagle i rzu­cił tylko jedno krót­kie słowo:

– Nie.

Rost nie wy­glą­dał na za­sko­czo­ne­go.

– Wiesz, dla­cze­go sto­isz przed mym ob­li­czem?

– Po­nie­waż kom­plek­sy na tle wła­dzy cał­ko­wi­cie ode­bra­ły panu rozum? – za­py­tał, wy­wo­łu­jąc spore po­ru­sze­nie. Od­waż­ny jest.

– Nie – od­parł Rost. – Jesz­cze o tym nie wiesz, lecz zdra­dziec­ką na­tu­rę Lydii Ortos po­zna­ło całe Gre­nie. Ostat­nio wiele was łą­czy­ło, nie­praw­daż? Oczy­wi­ście nie jest to powód two­je­go za­trzy­ma­nia. Lecz była to cenna wska­zów­ka. Lu­bisz bawić się wska­zów­ka­mi, praw­da Slant? Do­wie­dzia­łem się, że mnó­stwo ludzi wi­dzia­ło cię, jak wy­bie­głeś z domu Sqona po do­ko­na­nym tam mor­der­stwie. Za­bra­łeś nawet jego mio­tacz har­pu­nów. Po­nie­waż prze­pa­dłeś i nie mo­gli­śmy cię prze­słu­chać, prze­szu­ka­li­śmy twój dom. – Rost się­gnął do kie­sze­ni i wyjął dzi­wacz­ną, po­gnie­cio­ną i przy­pa­lo­ną maskę. Przy­po­mi­na­ła prze­brzy­dły uśmiech. – To było w kie­sze­ni two­ich spodni. Ox od­na­lazł frag­ment tej samej maski pod spa­lo­ną chat­ką ro­dzi­ny Al­we­nów. Nawet głu­piec po­łą­czył­by to w ca­łość. Wy­na­jął cię, byś zabił mu ro­dzi­nę, zga­dza się? Za­bi­ja­łeś dla niego, nawet gdy sie­dział za­mknię­ty w mojej piw­ni­cy. Po­wiedz mi, po co za­bie­ra­łeś ba­te­rie z tam­tych ze­ga­rów? Co sym­bo­li­zo­wa­ły za­trzy­ma­ne wska­zów­ki?

– Może to, że czas pana rzą­dów wkrót­ce się skoń­czy – od­parł. – To moja in­ter­pre­ta­cja. Praw­dzi­wy mor­der­ca pew­nie by się z nią nie zgo­dził. Wyj­mo­wał ba­te­rie, bo po­trze­bo­wał ich do la­ta­rek. Miesz­kał w ja­ski­ni.

– Niby kto?

– Rafn… nie pa­mię­tam na­zwi­ska. Nie zna go pan.

– Jakże to wy­god­ne.

Slant wzdry­gnął się nagle, jakby do­pie­ro teraz za­uwa­żył stwo­rze­nie spo­czy­wa­ją­ce pod tro­nem.

– To bydle po­wi­nien pan aresz­to­wać. – Na dźwięk tych słów biały stwór pod­niósł głowę i za­war­czał w kie­run­ku chłop­ca. – To mon­strum za­bi­ło Le­ty­cię Sqon.

– To nasz obroń­ca – od­rzekł wójt. – Prę­dzej uwie­rzę, że ty ją za­bi­łeś. Ox, za­bierz go do piw­ni­cy.

Es­te­la pro­te­sto­wa­ła tak gło­śno, że oj­ciec ude­rzył ją w twarz. Al­ber­to­wi Slan­to­wi ode­bra­ło mowę i tylko gapił się na zni­ka­ją­ce­go w drzwiach domu syna. Lu­dzie szep­ta­li, lecz cicho, by żadne ze słów nie do­tar­ło pod tron.

Sa­wion Dorem sta­nął za jej ple­ca­mi i prze­mó­wił ci­chym gło­sem:

– Prze­ra­ża­ją­ce, gdy czło­wiek musi od­po­wie­dzieć za zbrod­nię, któ­rej nie po­peł­nił, nie­praw­daż?

Ucie­kła od niego. Bie­gła ulicą Es­tro­va, wpa­dła do domu i za­mknę­ła na klucz drzwi. Po jaką cho­le­rę dałam się sku­sić na przy­jazd tutaj? Mo­głam sie­dzieć w Wro­gel­bit. Pier­do­lo­ny Ali­ton, to on mnie prze­ko­nał.

Usia­dła w kuch­ni i pró­bo­wa­ła się uspo­ko­ić. Muszę tam wró­cić – zde­cy­do­wa­ła. Muszę ofia­ro­wać mu swoją wier­ność. Muszę zdo­być jego za­ufa­nie. To obec­nie je­dy­ne dobre wyj­ście z tej sy­tu­acji.

Wy­szła z domu i ru­szy­ła w stro­nę tronu.

Przez czte­ry ko­lej­ne dni zdo­ła­ła wy­pra­co­wać sobie po­zy­cję i wpły­wy, o ja­kich po­zo­sta­li miesz­kań­cy Gre­nie mogli tylko po­ma­rzyć.

Pierw­szą uzy­ska­ną ko­rzy­ścią była zmia­na miej­sca za­miesz­ka­nia. Suzan po­ża­li­ła się, że boi się czy­ha­ją­ce­go w lesie Al­we­na. Wójt za­pro­po­no­wał, by wpro­wa­dzi­ła się do niego. Ko­niec z ogni­ska­mi pod domem – po­my­śla­ła z ra­do­ścią. Po prze­nie­sie­niu swo­ich rze­czy, ugo­to­wa­ła obiad, do któ­re­go za­sie­dli w dwój­kę.

– Córka się bun­tu­je – wy­ja­śnił. – Wciąż sie­dzi u chło­pa­ka. – Pod­czas po­sił­ku nie zdjął z głowy ko­ro­ny. Suzan uda­wa­ła, że jej nie widzi.

Po obie­dzie wy­brał się z Oxem wy­mie­rzać spra­wie­dli­wość. Kolia Trast, sta­rusz­ka, któ­rej Suzan pra­wie nie znała, zo­sta­ła ska­za­na za dzia­ła­nia prze­ciw­ko wła­dzy. Po­dob­no źle wy­ra­ża­ła się o wój­cie. Za­mknię­to ją w piw­ni­cy razem ze Slan­tem.

Suzan no­co­wa­ła w jed­nym z pokoi na pię­trze. Jej próba za­cią­gnię­cia Rosta do łóżka speł­zła na ni­czym.

– Nie – stwier­dził tam­te­go wie­czo­ru. – Nie po tym, czego ostat­nio do­świad­czy­łem.

Ranek ko­lej­ne­go dnia przy­wi­tał ich bez­chmur­nym nie­bem i trza­ska­ją­cym mro­zem. Ali­ton wy­brał się do domu Hol­be­sów w celu uka­ra­nia sta­re­go pi­ja­ka, lecz go nie za­stał. Wkrót­ce ze­wsząd za­czę­ły do­cie­rać do nich in­for­ma­cje o lu­dziach, któ­rzy nie sta­wi­li się w pracy. Suzan otrzy­ma­ła za­da­nie ze­bra­nia listy wszyst­kich obec­nych w wio­sce miesz­kań­ców, by zba­dać wiel­kość ubyt­ku po­pu­la­cji Gre­nie.

Zna­la­zła go przed domem. Sie­dział na swym tro­nie. Spę­dzał na nim coraz wię­cej czasu. Biała be­stia nie od­stę­po­wa­ła go ani na krok. W tej chwi­li wy­le­gi­wa­ła się w cie­niu areny, wy­cią­ga­jąc ciel­sko na śnie­gu.

– Bra­ku­je trzy­na­ścior­ga osób – wy­po­wie­dzia­ła drżą­cym gło­sem, klę­cząc przed jego ob­li­czem. – Kilku Tra­stów, sta­re­go Hol­be­sa, Syn­tii Quart, żony Ber­nar­ta, To­ne­ja Murca – zro­bi­ła krót­ką pauzę i do­da­ła – Marca Wol­ro­na i two­jej córki. – Rost przy­jął to za­dzi­wia­ją­co spo­koj­nie, lecz jego spoj­rze­nie nie po­do­ba­ło się Suzan. – Wszy­scy wy­mknę­li się w nocy i po­dą­ży­li w nie­zna­nym kie­run­ku.

– W nie­zna­nym kie­run­ku – po­wtó­rzył, krzy­wiąc się. Pod­parł brodę ręką i za­du­mał się na mo­ment. Przy odro­bi­nie do­brej woli i mocno mru­żąc oczy, można by go było wziąć za praw­dzi­we­go króla. – Bę­dzie­my pa­tro­lo­wać ulice – za­rzą­dził. – Do wie­czo­ra drwa­le i Quart mają po­sta­wić resz­tę la­tar­ni. Po­trze­bu­ję za­ufa­nych ludzi do pa­tro­lo­wa­nia. Może… Dorem, brat Oxa, sam Ox… może Quart. Za­py­taj też drwa­li i ry­ba­ków, któ­rzy z nich ze­chcie­li­by się tego pod­jąć. Wszy­scy mają być uzbro­je­ni. Nikt wię­cej nie uciek­nie.

Mylił się. Na­stęp­nej nocy ucie­kły dwie ko­lej­ne osoby.

Trze­cie­go dnia Kolia Trast zmar­ła w piw­ni­cy domu Ali­to­nów. Al­bert Slant ją po­cho­wał, lecz Ali­ton nie po­zwo­lił, by kto­kol­wiek uczest­ni­czył w po­grze­bie.

Resz­tę dnia po­dzie­lił na dwa za­ję­cia – sie­dze­nia na tro­nie i wpa­try­wa­nie się w obraz wi­szą­cy w sa­lo­nie.

– Mój dzia­dek, Frast Ali­ton, był wiel­kim czło­wiek – wy­ja­wił jej, gdy sie­dzie­li razem w sa­lo­nie. – Za­stał Gre­nie drew­nia­ne, a zo­sta­wił mu­ro­wa­ne. Czy i ja zo­sta­nę w ten spo­sób za­pa­mię­ta­ny?

– Zo­sta­niesz za­pa­mię­ta­ny – za­pew­ni­ła.

Chwi­lę póź­niej do­tar­ła do nich ko­lej­na tra­gicz­na wia­do­mość. Dwaj wy­ko­nu­ją­cy zawód ry­ba­ka męż­czyź­ni, któ­rych Suzan zbyt do­brze nie znała, uto­pi­li się, gdy pękł pod nimi lód na rzece Gre­nie.

– Ta tra­ge­dia ob­cią­ża Al­we­na – stwier­dził, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ob­ra­zu. – Mie­li­śmy trzech ry­ba­ków, lecz przez niego na rzece mu­sie­li łowić pra­cow­nik skle­pu i ju­bi­ler. Nie­dłu­go za to za­pła­ci.

Na­stęp­nej nocy nikt nie uciekł, a mimo to po­pu­la­cja znów zma­la­ła. Snu­ją­cy się po uli­cach człon­ko­wie pa­tro­lu usły­sze­li ha­ła­sy jako pierw­si. Chwi­lę póź­niej roz­bu­dzi­ły całą wio­skę. Biała be­stia wdar­ła się do jed­ne­go z domów i za­gry­zła trzy osoby.

– Wi­docz­nie byli skry­ty­mi wro­ga­mi osady – skwi­to­wał Rost, gdy ran­kiem ro­dzi­na przy­szła pro­sić go o spra­wie­dli­wość.

Suzan była coraz bar­dziej prze­ra­żo­na. Lu­dzie ucie­ka­ją do Al­we­na. Ja nie mogę tego zro­bić. Je­stem w pu­łap­ce. Po raz mi­lio­no­wy po­ża­ło­wa­ła, że przy­je­cha­ła do tej dziu­ry. Od­da­ła­by wszyst­ko, by być teraz gdzie in­dziej.

Zje­dli obiad w mil­cze­niu. Zegar na ścia­nie sa­lo­nu tykał gło­śno, a uwiecz­nie­ni na fo­to­gra­fiach lu­dzie przy­glą­da­li im się uważ­nie. Rost od­sta­wił ta­lerz i spoj­rzał jej w oczy. Nie po­do­bał jej się ten wzrok. Czuła, jak drżą jej ręce.

– Wy­sy­łam cię do osady Tro­se­na Al­we­na – zde­cy­do­wał.

Było to tak ab­sur­dal­ne, że nie po­tra­fi­ła wy­du­sić z sie­bie słowa. Ocze­ki­wa­ła, że Rost zaraz wy­buch­nie śmie­chem, lecz tak się nie stało.

– W jakim celu? – za­py­ta­ła po chwi­li mil­cze­nia.

– Może naj­pierw przed­sta­wię ci kilka moich dłu­go­fa­lo­wych po­my­słów. Zro­bię to, gdyż je­steś godna za­ufa­nia, praw­da? – Po­ki­wa­ła głową. – Nasze małe im­pe­rium musi się roz­ra­stać. Chcę się wpi­sać na karty hi­sto­rii. Dra­nie z Astar­nort po­czu­li za­gro­że­nie i ukry­li całe mia­sto. Wie­dzie­li, że wkrót­ce ich za­ata­ku­je­my. Szy­ku­ję ludzi do walki, Suzan. Pla­nu­ję uczyć ich strze­la­nia z łuku i walki na mie­cze. Jak w daw­nych im­pe­riach. Robię to, gdyż mamy wroga. Tro­sen Alwen za­ło­żył swe gniaz­do żmij w miej­scu Pierw­szej Osady. Już teraz mo­gli­by­śmy tam pójść i pu­ścić ich sie­dli­sko z dymem, lecz nie zro­bi­my tego. Chcę, by ich upa­dek był po­wol­ny i bo­le­sny. Ty go roz­pocz­niesz. Wyślę cię jako ne­go­cja­tor­kę. Sta­niesz oko w oko z Al­we­nem, lecz twoim za­da­niem nie będą ne­go­cja­cję. – Wyjął z kie­sze­nie nie­wiel­ki szty­let. – Twoim za­da­niem bę­dzie za­bi­cie Al­we­na. Upa­dek przy­wód­cy zro­dzi w ich sze­re­gach chaos.

Podał broń rę­ko­je­ścią do przo­du.

– Jest pięk­ny – to był je­dy­ne, co przy­szło jej do głowy. Wle­pi­ła spoj­rze­nie w Rosta, jakby li­czy­ła, że od­wo­ła tę sza­leń­czą misję.

– Wy­bra­łem cie­bie, gdyż chcia­łem dać ci oka­zję do ze­msty. Skrzyw­dził cię. Teraz ty skrzywdź jego.

To praw­da, skrzyw­dził mnie, lecz nie w spo­sób, o jakim my­ślisz. Unio­sła broń.

– Nie tra­fię tam – wy­du­ka­ła. – Nie wiem, gdzie jest ta osada.

– Ox cię po­pro­wa­dzi. Chcę, byś po­szła tam jesz­cze dziś. Ubierz się cie­pło – po­ra­dził opie­kuń­czym gło­sem.

Czy po­win­nam mu się po­sta­wić? Nie po­tra­fi­ła, zbyt­nio się bała. Po­ra­dzę sobie. Za­wsze umia­łam sobie ra­dzić w życiu.

Wie­lo­ryb nie był za­do­wo­lo­ny z ko­lej­ne­go za­da­nia.

– Je­stem naj­bar­dziej za­pra­co­wa­ną osobą w Gre­nie – żalił się, gdy wy­ru­szy­li w stro­nę Pierw­szej Osady. – Ostat­nio nie mam czasu nawet na sen. Dzie­ciak znów sza­le­je. On i moja stara prze­sta­li się do­ga­dy­wać. Chło­piec szyb­ko się uczy, pew­nie stał się mą­drzej­szy od niej.

 W miarę jak po­grą­ża­li się w głębi lasu, świa­tła la­tar­ni po­wo­li nikły za ich ple­ca­mi. Ota­cza­ła ich ciem­ność, któ­rej prze­ciw­sta­wiał się je­dy­nie księ­życ na nie­bie. Suzan spoj­rza­ła na jego tar­czę, wi­docz­ną wśród koron drzew. Od­bi­jał świa­tło in­ten­syw­nie, był bli­ski pełni. Ox nie wziął la­tar­ki, gdyż stwier­dził, że zna­ko­mi­cie radzi sobie w ciem­nym lesie.

– Co to za ta­jem­ni­cza misja? – za­py­tał. – Masz zabić Al­we­na? – rzu­cił żar­tem.

– A żebyś wie­dział. – Ox wy­trzesz­czył na nią swoje oko. – I co ty na to?

– Rost prze­sa­dza. Już od dawna. Do dziś mnie wstrzą­sa na myśl o tej sta­rusz­ce, która zmar­ła w piw­ni­cy. Sam mu­sia­łem ją wy­nieść. Ona… ona… – Wzdry­gnął się. – Gdy­bym mógł cof­nąć czas, w wy­bo­rach za­gło­so­wał­bym na Al­we­na.

Gdy­bym ja mogła cof­nąć czas nigdy bym tu nie przy­je­cha­ła. Na szczę­ście za­wsze jest oka­zja, by na­pra­wić swoje błędy.

Prze­bi­ja­li się przez śnieg, który miej­sca­mi się­gał jej ud. Było to po­twor­nie wy­czer­pu­ją­ce, lecz nie dała po sobie po­znać zmę­cze­nia. Pier­do­lo­ne za­du­pie na końcu świa­ta. Je­ba­ny przed­sio­nek ark­tycz­ne­go pie­kła. Przej­ście przez most było praw­dzi­wym kosz­ma­rem. Był śli­ski jak tafla lodu i ko­ły­sał się ni­czym pijak wra­ca­ją­cy z li­ba­cji, lecz po chwi­li Suzan za nim za­tę­sk­ni­ła, gdyż znów we­szli w śnieg .

– Dobra – Ox za­trzy­mał się i wska­zał pal­cem ciem­ność – idź przed sie­bie jesz­cze dwie­ście me­trów. Tam jest Pierw­sza Osada. Ja tu za­cze­kam. Stresz­czaj się.

Tchórz.

Do­tar­ła na wska­za­ny ob­szar i wes­tchnę­ła roz­cza­ro­wa­na. Spo­dzie­wa­ła się, że za­sta­nie w tym miej­scu ja­kieś bu­dow­le, schro­nie­nia, co­kol­wiek. Tym­cza­sem je­dy­nym ele­men­tem od­dzie­la­ją­cym tę część lasu od resz­ty było mniej­sze za­gęsz­cze­nie drzew. Ruiny pew­nie ukrył śnieg. Wę­dro­wa­ła po daw­nej po­la­nie, szu­ka­jąc cze­goś, co mogła prze­oczyć. Nie­opo­dal mi­gnę­ła syl­wet­ka du­że­go zwie­rzę­cia. Nie zdą­ży­ła mu się przyj­rzeć.

Gdzie oni są? Co po­wie­dział Tro­sen na are­nie? Chwa­lił się, że był tu i coś za­czął. Baj­ko­pi­sarz. Wszy­scy rzą­dzą­cy tylko by się chwa­li­li wy­ima­gi­no­wa­ny­mi suk­ce­sa­mi.

– Halo! Jest tu ktoś?! – wrza­snę­ła, a jej głos po­niósł się echem. To miej­sce jest prze­ra­ża­ją­ce. Praw­dzi­wy cmen­tarz.

Za jej ple­ca­mi coś kro­czy­ło po śnie­gu. Od­wró­ci­ła się i uj­rza­ła ludz­ką syl­wet­kę. Duch – po­my­śla­ła w pierw­szej chwi­li. Zjawa jed­ne­go z daw­nych osad­ni­ków. Duch pod­szedł bli­żej, w ręce trzy­mał pi­sto­let. Suzan go po­zna­ła. Jeden z chłop­ców z dru­giej ulicy.

– Ty je­steś?

– Marc Wol­ron – od­po­wie­dział. – Czego pani chce?

– Spo­tkać się z Tro­se­nem Al­we­nem.

– Po­wia­do­mię go, lecz nie obie­cu­ję, że tu przyj­dzie. Pro­szę się od­wró­cić i za­mknąć oczy. Jeśli po chwi­li się nie zjawi, niech pani stąd odej­dzie.

Od­wró­ci­ła się. Z kie­sze­ni wy­ję­ła szty­let i wło­ży­ła do rę­ka­wa kurt­ki. Cze­ka­ła. Mi­nę­ło kilka minut, lecz nie za­mie­rza­ła dać się ode­słać do domu. W końcu usły­sza­ła kroki sta­wia­ne na śnie­gu.

Alwen wy­glą­dał ina­czej niż w dniach, w któ­rych wal­czył na are­nie. Ogo­lił się i prze­brał, co uwy­dat­ni­ło zmia­ny, jakie za­szły w nim ostat­ni­mi czasy. Schudł i zmar­niał, w wy­ni­ku czego po­sta­rzał się o dzie­sięć lat. Co wię­cej, wy­glą­dał na po­waż­nie cho­re­go. Chwiał się na no­gach. To­wa­rzy­szy­ła mu bi­blio­te­kar­ka. Była uzbro­jo­na. Suzan mo­gła­by przy­siąc, że gdzieś w głębi lasu mi­gnął Wol­ron.

– Czego chcesz? – za­py­tał nie­spo­dzie­wa­ny za­ło­ży­ciel, pod­cho­dząc po­wo­li.

Suzan wy­ję­ła szty­let. Ob­ró­ci­ła go ostrzem do sie­bie, po­ka­zu­jąc, że nie ma złych za­mia­rów.

– Rost wy­słał mnie na ne­go­cja­cje. Tak mia­łam ci po­wie­dzieć. Praw­da jest taka, że kazał mi cię zabić.

Alwen się ro­ze­śmiał. W śmie­chu tym nie było we­so­ło­ści, a ra­czej po­gar­da i szy­der­stwo skie­ro­wa­ne do ca­łe­go świa­ta.

– Jakie kró­le­stwo, tacy asa­sy­ni – pod­su­mo­wał. – Scho­waj ten szty­let, bo mnie ku­sisz, ko­bie­to. – Wy­ko­na­ła po­le­ce­nie. – Więc nie chcesz mnie zabić – kon­ty­nu­ował. – I co? Mam ci za to po­dzię­ko­wać?

Muszę to umie­jęt­nie ro­ze­grać.

– Rost już dawno wszedł na ścież­kę, z któ­rej nie ma po­wro­tu. Nie­dłu­go upad­nie. Więk­szość ty­ra­nów upada. Lu­dzie się zbun­tu­ją, a wtedy nawet zwierz mu nie po­mo­że. Sły­sza­łam o wa­szej hi­sto­rii, o tym, jak prze­gna­li­ście tam­te­go mor­der­cę, Szwen­da­cza.

– Wiesz­czysz więc jego upa­dek i chcesz się za­bez­pie­czyć – pod­su­mo­wał. – Być wtedy po wy­gra­nej stro­nie. Spryt­nie.

Suzan wzię­ła głę­bo­ki od­dech i wy­rzu­ci­ła to z sie­bie:

– Za­bi­ję Ali­to­na. Ox to dureń, prze­ka­ba­cę go. Be­stia… z nią może być pro­blem, ale od czego są pi­sto­le­ty. Zresz­tą, po­zo­sta­wię to Wie­lo­ry­bo­wi. Gdy skoń­czę spra­wę, bę­dziesz mógł prze­jąć rolę Rosta, lecz chcę gwa­ran­cji, że nie bę­dziesz się na mnie mścił. Do­trzy­masz słowa, praw­da? Nie je­steś Ro­stem Ali­to­nem, by czy­nić po­dob­ne po­twor­no­ści.

Alwen za­sta­no­wił się, jakby szu­kał pod­stę­pu w jej sło­wach.

– Jeśli chcesz, pró­buj. Gdy za­bi­jesz Rosta i be­stię, przyjdź tu. Do­pie­ro wtedy po­ga­da­my na temat two­jej amne­stii.

– Chło­pak – wtrą­ci­ła się bi­blio­te­kar­ka.

– Och, za­po­mniał­bym o naj­waż­niej­szym. Kai Slant musi prze­żyć. Uwol­nisz go, naj­le­piej przy­pro­wadź tu do nas.

Mają wzgląd na to, co się dzie­je w wio­sce. Im­po­nu­ją­ce.

– Do­brze. Tro­sen, gdzie wy ży­je­cie? – po­pu­ści­ła wodzę cie­ka­wo­ści. – Gdzie ta wasza nowa osada?

– Nie wiesz? – spy­tał, po czym za­krztu­sił się ata­kiem kasz­lu.

– Nie.

– I zna­ko­mi­cie. – Od­wró­ci­li się i pod­ję­li wę­drów­kę przez śnieg.

– Prze­pra­szam – po­wie­dzia­ła. Nie było to szcze­re, lecz za­wsze mogło jej pomóc. – Prze­pra­szam za wszyst­ko, co ci zro­bi­łam.

Alwen jakby tego nie sły­szał. Kro­czył ku ciem­no­ści, by po chwi­li znik­nąć w lesie.

Ox spał pod drze­wem. Szturch­nę­ła go nogą, wy­ry­wa­jąc z ja­kie­goś in­ten­syw­ne­go snu. Prze­cią­gnię­cie Wie­lo­ry­ba na swoją stro­nę oka­za­ło się naj­ła­twiej­szą czę­ścią ca­łe­go planu. Skrzy­wił się je­dy­nie, gdy usły­szał o swej roli w ubi­ciu be­stii, lecz Suzan obie­ca­ła mu kilka zu­peł­nie no­wych ro­dza­jów noc­nych do­znań i rybak ska­pi­tu­lo­wał pod na­po­rem jej ar­gu­men­tów.

– Pod­czas ju­trzej­sze­go śnia­da­nia – zde­cy­do­wa­ła. – Be­stia za­pew­ne bę­dzie się wy­le­gi­wać pod tro­nem. Ja zajmę się Ro­stem. Praw­dę mó­wiąc, cza­sa­mi mam wra­że­nie, że w tym du­ecie to on  jest praw­dzi­wą be­stią… Spójrz! Strze­laj do niego!

Zdez­o­rien­to­wa­ny Ox wy­cią­gnął broń i wy­strze­lił w stro­nę bie­gną­ce­go po śnie­gu zwie­rząt­ka.

– Masz jakąś fobię zwią­za­ną z li­sa­mi? – za­py­tał.

– Nie. Po­trzeb­na nam krew na szty­le­cie.

Gdy do­tar­li do wio­ski, Rost sie­dział na swym tro­nie, wpa­tru­jąc się w puste, oświe­tlo­ne ulice. W oko­licz­nych do­mach nie pa­li­ły się żadne lampy. Ale oni tam są, ukry­ci w ciem­no­ści. Być może nawet przy­pa­tru­ją się tej sce­nie. Suzan wręcz czuła strach miesz­kań­ców. Gdy uwol­nię ich od Rosta, po­ko­cha­ją mnie jesz­cze bar­dziej – uśmiech­nę­ła się w duchu.

Uklęk­nę­li przed tro­nem.

– Alwen nie żyje – za­mel­do­wa­ła, po­ka­zu­jąc szty­let.

Rost wziął broń do rąk i wpa­try­wał się w nią przez chwi­lę.

– Rze­czy­wi­ście, krew – stwier­dził.

Za ich ple­ca­mi po­ja­wi­ła się biała be­stia. Kro­czy­ła lekko i po­wo­li. Jakby od­ci­na­ła im drogę uciecz­ki. Nie. Po pro­stu wę­dru­je. Nie mogę po­pa­dać w pa­ra­no­ję. On prze­cież nie może wie­dzieć. Nie może.

Wie­dział. Uśmiech­nął się pa­skud­nie i po­ma­chał szty­le­tem.

– Ko­lej­na zdra­da. Za­bo­la­ła­by mnie, gdy­bym nie zdą­żył się przy­zwy­cza­ić. Pier­do­le­ni kłam­cy. Słu­gu­sy Al­we­na. Po­wiedz mi, Suzan, dla­cze­go za­ufa­łaś czło­wie­ko­wi, który znisz­czył ci życie, a zdra­dzi­łaś mnie, choć dałem ci dom, pracę i szan­sę na lep­szą przy­szłość?

Po­ru­sza­ła bez­gło­śnie war­ga­mi, pró­bu­jąc po­wie­dzieć co­kol­wiek. Ox trząsł się, bry­zga­jąc śnie­giem we wszyst­kich kie­run­kach.

– Prze­pra­szam – wy­du­ka­ła. – Prze­pra­szam za wszyst­ko, co ci zro­bi­łam.

– Prze­pro­si­ny przy­ję­te – od­po­wie­dział Rost po krót­kim na­my­śle. W Suzan na chwi­lę wstą­pi­ła na­dzie­ja, która szyb­ko pry­sła. – Liczę, że pój­dzie­cie grzecz­nie do mojej piw­ni­cy. Kto się prze­ciw­sta­wi, już dziś po­dej­mie walkę z moim pu­pil­kiem. Jeśli bę­dzie­cie grzecz­ni, do­sta­nie­cie czas, by się do niej przy­go­to­wać.

Po­szli za nim bez słowa sprze­ci­wu.

 

 

Roz­dział 41

Kon­flikt na wło­ściach

 

Tej zimy Elia prze­ko­na­ła się, że uwię­zie­nie jest bar­dzo sze­ro­kim po­ję­ciem.

Na przy­kład Gre­nie uwię­zio­ne było w ni­co­ści, gdy cały ota­cza­ją­cy je świat prze­padł. Miesz­kań­cy wio­ski uwię­zie­ni byli pod jarz­mem Rosta Ali­to­na, a jej brata prze­trzy­my­wa­no w piw­ni­cy, gdzie cze­kał na pro­ces. Elia na­to­miast była obec­nie za­mknię­ta w dwóch wię­zie­niach. Jed­nym było ka­lec­two, z któ­rym wciąż pró­bo­wa­ła się oswo­ić, a dru­gim jej dom. Od czasu poj­ma­nia brata nie opu­ści­ła go ani razu.

Dnie spę­dza­ła z mamą, która na prze­mian pła­ka­ła lub wy­pa­try­wa­ła przez okno, jakby ocze­ki­wa­ła, że Kai nie­dłu­go po­ja­wi się w ogro­dzie, tak jak tam­te­go dnia, gdy wró­cił z in­ter­na­tu. W tym cza­sie oj­ciec pra­co­wał na cmen­ta­rzu lub bez­sku­tecz­nie po­stu­lo­wał u wójta. Nie mogąc zna­leźć sobie za­ję­cia, sama czę­sto spo­glą­da­ła na przy­kry­te śnie­giem Gre­nie. Kai gdzieś tam był. Pod zie­mią, w ciem­nym i zim­nym miej­scu. Gdy­bym mogła cho­dzić, po­szła­bym i uwol­ni­ła­bym go.

Jej po­zo­sta­łe za­ję­cia ogra­ni­cza­ły się głów­nie do spa­nia lub czy­ta­nia ksią­żek. Wy­da­wa­ło jej się, że po­chło­nę­ła wszyst­kie znaj­du­ją­ce się w domu. Nie ru­szy­ła jed­nak tej w czer­wo­nej okład­ce. Stała się dla niej tabu, tak sil­nym, że bała się nawet o niej my­śleć. Wie­dzia­ła, że książ­ka po raz ko­lej­ny może po­ka­zać jej przy­szłość brata. Bała się, że ujrzy jego ry­chłą śmierć.

Na­de­szła pora obia­du i Elia pod­je­cha­ła do kuch­ni. Przez okno wpa­da­ły nie­śmia­łe pro­mie­nie nie­wi­docz­ne­go na nie­bie słoń­ca, zbyt słabe, by po­si­łek mógł odbyć się bez wspar­cia bla­sku świec. Mama usma­ży­ła dziś rybę, do któ­rej do­łą­czy­ła kilka ogór­ków. Racje żyw­no­ścio­we w Gre­nie kur­czy­ły się z dnia na dzień.

– To nie­sły­cha­ne, że nie mamy tu ani jed­ne­go ho­dow­cy i mu­si­my ra­cjo­no­wać żyw­ność jak pod­czas wojny – smę­ci­ła, po­da­jąc je­dze­nie do stołu.

Elia za­sta­no­wi­ła się, co dziś zjadł Kai. Czy w ogóle coś zjadł.

– Mamo, wyj­dzie­my po obie­dzie na spa­cer? – za­py­ta­ła z na­dzie­ją.

– Nie, ko­cha­nie. Siedź w domu, tu je­steś bez­piecz­na.

Kai po­szedłby ze mną. Obro­nił­by mnie przed każ­dym nie­bez­pie­czeń­stwem.

– Dla­cze­go, mamo? Mo­gli­by­śmy pójść pod dom pana wójta. Może uda­ło­by się nam zo­ba­czyć z Kaiem.

– Nie – ucię­ła gwał­tow­nie.

– Po­roz­ma­wiam z panem Ali­to­nem. Mnie po­słu­cha. Prze­ko­nam go, żeby uwol­nił Kaia.

– Nie! – krzyk­nę­ła jej matka. – Siedź swym po­ko­ju i się nie wy­chy­laj. Przez cie­bie wciąż mu­si­my tu sie­dzieć! Gdy­byś się nie szwen­da­ła po lesie, nie mu­sia­ła­byś jeź­dzić na tym wózku. Ucie­kli­by­śmy stąd!

Elia nie ro­zu­mia­ła, dokąd chcia­ła uciec jej matka, mimo to łzy na­pły­nę­ły jej do oczy. Zo­sta­wi­ła obiad, chwy­ci­ła za koła wózka i od­je­cha­ła w stro­nę swo­je­go po­ko­ju.

– Có­recz­ko, prze­pra­szam – wy­łka­ła ko­bie­ta, lecz Elia nie miała za­mia­ru za­wró­cić. Za­mknę­ła się w po­ko­ju. Wpu­ści­ła tylko Grosz­ka. Pies wy­chudł ostat­ni­mi czasy, a jego sierść wy­bla­kła. Uło­żył się koło dziew­czyn­ki, we­so­ło mer­da­jąc ogo­nem. Tylko on nie ma do ni­ko­go pre­ten­sji.

Elia pła­ka­ła tak długo, że świe­ca sto­ją­ca na biur­ku skur­czy­ła się do po­ło­wy pier­wot­ne­go roz­mia­ru. Przez ten czas matka pu­ka­ła do niej trzy­krot­nie, lecz dziew­czyn­ka zby­wa­ła ją za każ­dym razem. Niech mnie zo­sta­wią i uciek­ną, jeśli tak bar­dzo tego chcą. Mają wpra­wę. Kaia rów­nież zo­sta­wi­li sa­me­go sobie, by wy­cho­wy­wał się w obcym mie­ście.

Po­my­śla­ła o dniu, w któ­rym ule­pi­ła przed domem śnież­ny zamek. Brat chciał, by prze­czy­ta­ła czer­wo­ną książ­kę, lecz ona go nie po­słu­cha­ła. Zbyt­nio się bała. On na jej miej­scu z pew­no­ścią by się nie bał. Za­wsze był od­waż­ny.

Elia także za­pra­gnę­ła taka być. Otwo­rzy­ła szu­fla­dę i wy­ję­ła swój prze­dziw­ny por­tal do prze­dziw­nych cza­sów. Jego okład­ka w bla­sku świe­cy wy­glą­da­ła jak stara, za­schnię­ta krew.

Pod­je­cha­ła bli­żej biur­ka, by uchwy­cić lep­sze świa­tło. Jeśli zo­ba­czę śmierć Kaia, zro­bię wszyst­ko, by jej za­po­biec – obie­ca­ła sobie, po czym otwo­rzy­ła na pierw­szej stro­nie.

„Kon­flikt na wło­ściach – krót­ka hi­sto­ria pew­ne­go za­tar­gu i ludzi, któ­rzy go kre­owa­li” – prze­czy­ta­ła tytuł. Ode­tchnę­ła z ulgą. Nie su­ge­ro­wał on nic, co mo­gło­by być zwią­za­ne z jej bra­tem.

„W dniu, w któ­rym przy­by­li, sza­la­ła burza” – brzmia­ły pierw­sze słowa.

Elia w całym w swym życiu nie wi­dzia­ła rów­nie dzi­wacz­ne­go nieba. Jego frag­ment nad po­łu­dnio­wym brze­giem je­zio­ra Gre­nie, a wła­ści­wie nad je­zio­rem Pół­noc­ny Lazur, po­kry­ty był gra­na­to­wy­mi, gę­sty­mi chmu­ra­mi, z któ­rych padał rzę­si­sty deszcz i raz po raz trza­ska­ły bły­ska­wi­ce. Po­zo­sta­ła część nieba, wi­docz­na w kie­run­ku pół­noc­nym, była bez­chmur­na. Słoń­ce świe­ci­ło tam in­ten­syw­nie jak w naj­cie­plej­sze dni lata. Burza przy­by­ła z po­łu­dnia – zdała sobie spra­wę.

Wy­brze­że wy­glą­da­ło po­dob­nie jak w wizji, pod­czas któ­rej po raz pierw­szy po­zna­ła czło­wie­ka imie­niem Kri­sof. Tym razem wszy­scy miesz­kań­cy byli zgro­ma­dze­ni przy głów­nej dro­dze, ocze­ku­jąc cze­goś z pod­nie­ce­niem. W tłu­mie stał gru­bas, który to­wa­rzy­szył Kri­so­fo­wi w go­spo­dzie. Była z nim ko­bie­ta, pew­nie żona, i gro­mad­ka dzie­ci. Uj­rza­ła też inną zna­jo­mą twarz – wład­cę osady, ły­se­go, wy­ta­tu­owa­ne­go męż­czy­zną, który wydał Kri­so­fo­wi po­zwo­le­nie na wy­pra­wę. Sie­dział dum­nie na koniu, oto­czo­ny przez kilku wo­jow­ni­ków.

Oczy wszyst­kich zwró­co­ne były na po­łu­dnie, więc i Elia spoj­rza­ła w tym kie­run­ku. Wy­sa­dza­na ka­mie­nia­mi droga cięła osadę na dwie czę­ści ni­czym nóż, dalej skrę­ca­ła i nik­nę­ła wśród drzew. Wy­glą­da­ła ni­czym pu­łap­ka pro­wa­dzą­ca wę­drow­ców do skry­tej gar­dzie­li lasu. Po chwi­li ocze­ki­wa­nia z trak­tu wy­ło­ni­ło się dwóch męż­czyzn na ko­niach. Pierw­sze­go po­zna­ła od razu, był to Kri­sof, ubra­ny w skó­rza­ną zbro­ję, uzbro­jo­ny w kuszę. Wy­da­wał się nieco star­szy niż w chwi­li, gdy wi­dzia­ła go po raz ostat­ni. To­wa­rzy­szył mu sta­rzec ubra­ny w grube szaty, o po­marsz­czo­nej, sza­rej twa­rzy i dłu­giej, bia­łej bro­dzie. Je­chał na koniu nie­pew­nie, jakby był zmę­czo­ny po­dró­żą. Po­zna­ła go do­pie­ro po chwi­li. To był ten sam śmiesz­ny sta­ru­szek, który kazał jej spi­sy­wać wszyst­kie wizje.

Z nieba biły bły­ska­wi­ce, gdy Elia prze­ci­ska­ła się po­mię­dzy nie­świa­do­my­mi jej ist­nie­nia ludź­mi, by zna­leźć lep­szą po­zy­cję. Obaj jeźdź­cy pod­je­cha­li do ły­se­go lorda i ze­szli z koni. Kri­sof klęk­nął.

– Panie, oto obie­ca­na pomoc – po­wie­dział, wy­wo­łu­jąc ra­dość tłumu.

– Wy­bacz, panie, że nie uklęk­nę – ode­zwał się sta­rzec. – Ból w ko­la­nach mi nie po­zwa­la. Jak z pew­no­ścią do­strze­gli­ście, me lata mło­do­ści dawno już mi­nę­ły.

Wład­ca spo­glą­dał na niego z cie­ka­wo­ścią i nie­pew­no­ścią.

– Jak ci na imię? – za­py­tał.

– Nie chcę, by­ście ła­ma­li sobie ję­zy­ki na mym praw­dzi­wym imie­niu, więc mo­że­cie zwać mnie Flam­ma. Zna­cze­nie tego słowa po­dob­ne jest do zna­cze­nia mej praw­dzi­wej god­no­ści.

Wład­ca przy­wi­tał go, a potem za­pro­wa­dził do swej sie­dzi­by. To­wa­rzy­szył im Kri­sof i wielu męż­czyzn, któ­rzy wy­da­wa­li się czymś w ro­dza­ju rzą­dzą­cej elity. Usie­dli w nie­wiel­kiej sali, w któ­rej więk­szość po­miesz­cze­nia zaj­mo­wał długi stół, a na ścia­nach wi­sia­ło ze sto sztuk broni róż­nych ro­dza­jów. Dach prze­cie­kał, na stole two­rzy­ły się ma­lut­kie ka­łu­że. Kilka kro­pel wody spa­dło na star­ca, a ten wzdry­gnął się gwał­tow­nie. Gdy tylko usie­dli, trzy ko­bie­ty za­czę­ły po­da­wać po­sił­ki.

– Skąd po­cho­dzisz, Flam­ma? – za­py­tał wład­ca.

– Uro­dzi­łem się w Ade­zon­ti, wiele, wiele lat temu. Spę­dzi­łem tam więk­szość życia.

– Więk­szość?

– Na stare lata po­sta­no­wi­łem od­po­cząć, więc wy­je­cha­łem i wy­bu­do­wa­łem sobie od­osob­nie­nie.

– Gdzie?

– W la­sach Ade­zon­tii.

Wład­ca obu­rzył się, jakby sta­rzec pa­skud­nie z niego za­żar­to­wał. Elia stała obok niego i wi­dzia­ła ka­wał­ki je­dze­nia wy­pa­da­ją­ce z jego ust.

– Po­wie­dzia­łeś, że opu­ści­łeś to miej­sce!

– Tak zro­bi­łem. Od­osob­nie­nie było w innej Ade­zon­tii. Czu­łem się jed­nak swoj­sko. Las po­zo­stał ten sam. Gdyż jest tylko jeden las.

Wład­ca na­bur­mu­szył się, a potem nie­spo­dzie­wa­nie ro­ze­śmiał. Naj­praw­do­po­dob­niej nie chciał wni­kać w spra­wy, któ­rych zro­zu­mie­nie go prze­ra­sta­ło.

– Jak go zna­la­złeś? – wład­ca zwró­cił się do Kri­so­fa.

– Po­py­ta­łem w oko­li­cy. Znali go tam. – Męż­czy­zna spu­ścił oczy, jakby chciał ukryć coś wsty­dli­we­go. – Potem od­by­łem po­dróż do tej innej… rze­czy­wi­sto­ści i tam go od­na­la­złem. Sie­dział w wieży i spo­glą­dał na las. Wy­ja­śni­łem mu sy­tu­ację, po czym zgo­dził się nam pomóc.

Wład­ca prze­niósł wzrok na star­ca.

– Na­su­wa się py­ta­nie, czy je­steś w sta­nie to zro­bić? Czy dasz radę po­ko­nać Wład­cę Zamku?

– Nie wiem – od­po­wie­dział z za­ska­ku­ją­cą szcze­ro­ścią. – Wciąż nie­wie­le o nim wiem. Gdy go le­piej po­znam, będę mógł oce­nić me szan­se. W każ­dym razie dam z sie­bie wszyst­ko. Po­wiedz mi, panie, gdzie za­miesz­kam? Chciał­bym zająć wieżę, naj­le­piej taką, z któ­rej będę wi­dział ten zamek. I niech wzno­si się nad je­zio­rem, uwiel­biam je­zio­ra. Musi też być z dala od ludzi, nie chcę, by mi prze­szka­dza­no. Naj­lep­szą lo­ka­li­za­cją by­ło­by pół­noc­ne wy­brze­że Pół­noc­ne­go La­zu­ru.

Łysy lord łypał na niego po­dej­rza­nie.

– Da­ło­by radę zbu­do­wać taką bu­dow­lę, pro­blem w tym, że wciąż nie je­stem prze­ko­na­ny co do twej war­to­ści. Nie obraź się, dobry czło­wie­ku, lecz rów­nie do­brze mo­żesz być oszu­stem, który chce pożyć tu na nasz koszt. Mu­sisz udo­wod­nić swe umie­jęt­no­ści.

– Niech wam bę­dzie – zgo­dził się cza­ro­dziej. – Wie­cie, czym są kre­acje? To takie nie­praw­dzi­we świa­ty, stwo­rzo­ne przez na­praw­dę po­tęż­ne­go cza­ro­dzie­ja. Wy­kre­owa­łem ich w swym życiu setki, ty­sią­ce. Czy bo­icie się nie­praw­dzi­wej śmier­ci? Ty, panie, albo ty, Kri­sof?

Obaj za­prze­czy­li.

– Za­bio­rę was więc do mej ulu­bio­nej kre­acji – po­sta­no­wił z nie­kry­tym za­do­wo­le­niem.

W oka mgnie­niu zna­leź­li się w prze­pięk­nym ogro­dzie, który rósł w cie­niu ol­brzy­mie­go pa­ła­cu. Elia nie po­tra­fi­ła ode­rwać wzro­ku od ty­się­cy kwia­tów, które po­ra­sta­ły każdy skra­wek ziemi. W całym swym życiu nie wi­dzia­ła rów­nie pięk­ne­go miej­sca.

– Wi­dzie­li­ście kie­dyś rów­nie pięk­ne miej­sce? – za­py­tał Flam­ma, jakby od­gadł jej myśli. – Jak to zwy­kle bywa, pięk­no bywa zdra­dli­we. Roi się tu od śmier­tel­nych pu­ła­pek. Nasze za­da­nie po­le­ga na wę­drów­ce wśród kwia­tów. Mu­si­my prze­żyć i od­na­leźć drogę na ko­lej­ny po­ziom.

– Po­ziom? – za­py­tał wład­ca. – Co to zna­czy?

– Ogród po­dzie­lo­ny jest na se­kwen­cje – od­parł z dumą.

– Ile ich wy­kre­owa­łeś?

– W tej chwi­li jest ich osiem, lecz myślę o zwięk­sze­niu tej licz­by. Two­rzę to miej­sce od trzy­stu lat. I wciąż udo­sko­na­lam. To jak bę­dzie, pa­no­wie? Ru­sza­my? Nasze szan­se są wy­rów­na­ne. Ty, panie, je­steś do­świad­czo­nym wo­jow­ni­kiem, który za­pew­ne wy­cho­dził cało z nie­mniej zdra­dli­wych miejsc, Kri­sof jest młody i zwin­ny, a ja mą sta­rość nad­ra­biam zna­jo­mo­ścią za­gro­żeń.

Elia za­czę­ła się bać. Nie była ani do­świad­czo­na, ani zwin­na, a już z pew­no­ścią nie znała za­gro­żeń tego miej­sca.

Wę­dro­wa­li przez dywan kwia­tów, uważ­nie sta­wia­jąc kroki. Stary cza­ro­dziej pew­nie parł na­przód, po­zo­sta­li wy­bra­li swoje trasy. Gdyby byli mą­drzy, szli­by za nim – po­my­śla­ła. Tak wła­śnie czy­ni­ła.

Coś łup­nę­ło pod ich sto­pa­mi.

– Od­skocz­cie! – krzyk­nął cza­ro­dziej.

Elia zro­bi­ła kilka kro­ków do ty­tu­łu, ob­ser­wu­jąc, jak przed jej ocza­mi z ziemi wy­ra­sta gi­gan­tycz­ny pal. Cza­ro­dziej po­zo­stał w bez­ru­chu, Kri­sof oba­lił się na zie­mię, tonąc w kwia­tach. Łysy wład­ca miał mniej szczę­ścia. Ostrze za­cze­pi­ło o tył jego zbroi i pod­nio­sło go na kilka me­trów.

– Nie po­ma­gaj­cie mi! – krzyk­nął i za­czął ko­ły­sać się ni­czym wa­ha­dło. Po chwi­li ob­ró­cił się, od­cze­pił ubiór, zszedł po palu i mięk­ko ze­sko­czył na zie­mię.

Nim do­tar­li do scho­dów pro­wa­dzą­cych na drugi po­ziom, uak­tyw­ni­li dwie ko­lej­ne pu­łap­ki. Kri­sof o mało nie wpadł do dołu, w któ­rym eg­zy­sto­wa­ły dzi­wacz­ne stwo­rze­nia, przy­po­mi­na­ją­ce Elii skrzy­żo­wa­nie węża i szczu­ra, a po chwi­li łysy wład­ca po­pa­rzył sobie rękę, gdy z ust usta­wio­ne­go na polu po­są­gu buch­nę­ła chmu­ra ognia.

Drugi po­ziom ogro­du pełny był nie­zwy­kłych ro­ślin. Choć Elia czy­ta­ła książ­ki i oglą­da­ła pro­gra­my o te­ma­ty­ce przy­rod­ni­czej, mo­gła­by przy­siąc, że w życiu nie spo­tka­ła się z żad­nym przed­sta­wi­cie­lem tu­tej­szej flory.

– Nie ule­gaj­cie po­ku­som – ostrzegł cza­ro­dziej, po czym jego to­wa­rzy­sze ro­ze­szli się w róż­nych kie­run­kach, by móc z bli­ska ob­ser­wo­wać ro­sną­ce tu cuda. Elia po­de­szła do dzi­wacz­ne­go drze­wa, któ­re­go ze­spół pni two­rzył kształt sfery, a wspól­na ko­ro­na rosła w jej środ­ku.

– Elio – usły­sza­ła za swo­imi ple­ca­mi i za­trzy­ma­ła się prze­ra­żo­na. Mu­sia­łam się prze­sły­szeć. Nikt nie wie, że tu je­stem. – Elio – po­wtó­rzył głos.

Na po­bli­skim pniu, wy­gię­tym tak, że przy­po­mi­nał krze­sło, sie­dzia­ła stara ko­bie­ta. Wy­da­wa­ła się mieć z ty­siąc lat. Spo­glą­da­ła na dziew­czyn­kę ocza­mi peł­ny­mi mą­dro­ści. Po chwi­li pod­nio­sła głowę, szu­ka­ła cze­goś, wę­dru­jąc wzro­kiem po nie­bie, a jej twarz wy­krzy­wi­ła się w wy­ra­zie eks­cy­ta­cji.

– Mogę spra­wić, że znów bę­dziesz cho­dzić, Elio – prze­mó­wi­ła nie­spo­dzie­wa­nie. – Chcesz tego, praw­da? Ni­cze­go na świe­cie nie pra­gniesz bar­dziej.

Dziew­czyn­ka przez chwi­lę spo­glą­da­ła na nią w mil­cze­niu.

– Nie­praw­da – rze­kła. – Za­miast cho­dzić, wo­la­ła­bym, aby mój brat wy­szedł z wię­zie­nia. By żył jesz­cze wiele lat.

– To jest moż­li­we – od­po­wie­dzia­ła. Nie od­ry­wa­ła wzro­ku od nieba. – Spra­wię, by tak się stało, lecz w za­mian bę­dziesz mu­sia­ła po­zo­stać w tym ogro­dzie. Na wiecz­ność.

Elia zro­bi­ła dwa kroki do tyłu, wpa­da­jąc na krzew wy­ra­sta­ją­cy wprost z po­wie­trza. Od­wró­ci­ła się i ucie­kła.

– Nie ko­chasz swo­je­go brata! – za­wo­ła­ła sta­rusz­ka. – Teraz już każdy o tym wie!

Bie­gła przed sie­bie, aż do­tar­ła do scho­dów. Bar­dzo długo cze­ka­ła na po­ja­wie­nie się to­wa­rzy­szy. Kri­sof i lord przy­by­li nie­mal w tym samym cza­sie, cza­ro­dziej chwi­lę po nich. Ru­szy­li na trze­ci po­ziom.

Ko­lej­ne miej­sce po­ra­sta­ły je­dy­nie ży­wo­pło­ty, two­rząc skom­pli­ko­wa­ny la­bi­rynt.

– Przy­go­tuj­cie się na spo­tka­nie z prze­ra­ża­ją­cą isto­tą – rzekł cza­ro­dziej, pro­wa­dząc ich przez wąską, zie­lo­ną ulicz­kę. Skrę­ci­li w prawo. Elia szła dwa kroki za nimi.

Usły­sze­li ryk, ogłu­sza­ją­cy i po­dob­ny do wy­da­wa­nych przez zwie­rzę­ta, lecz z pew­no­ścią wy­do­był się z gar­dła czło­wie­ka. Z ulicz­ki la­bi­ryn­tu wy­ło­nił się ry­cerz za­ku­ty w czar­ną zbro­ję. Był ogrom­ny, przy­po­mi­nał oży­wio­ny posąg. Zza przy­łbi­cy pa­trzy­ło na nich dwoje świe­cą­cych oczu. Nosił dwu­ręcz­ny miecz, więk­szy od Elii.

Ry­cerz z ry­kiem roz­po­czął sza­rzę. Cza­ro­dziej od­su­nął się od swych to­wa­rzy­szy, cały czas ob­ser­wu­jąc ich z za­cie­ka­wie­niem.

Nie widzi mnie. Nie widzi – po­wta­rza­ła sobie Elia, lecz to nie uwol­ni­ło jej od stra­chu. Tamta stara ko­bie­ta rów­nież miała mnie nie wi­dzieć.

– Ucie­kaj­cie – krzyk­nął sta­ru­szek, lecz oni go nie po­słu­cha­li. Kri­sof wy­stą­pił na­przód, chcąc przy­jąć na sie­bie ude­rze­nie. Gdy ol­brzy­mi miecz prze­ciął po­wie­trze, mło­dzie­niec uchy­lił się, rzu­cił ku ziemi i ude­rzył w nogi ry­ce­rza. Ten padł na brzuch, wy­su­wa­jąc oręż przed sie­bie. Obok oba­lo­ne­go wo­jow­ni­ka po­ja­wił się łysy wład­ca. Wy­rwał mu broń i za­to­pił ostrze w szyi, roz­gnia­ta­jąc na­szyj­nik zbroi.

– Nie, nie, to nie tak! – obu­rzył się cza­ro­dziej. – Mie­li­ście ucie­kać!

– Mało prze­ra­ża­ją­cy ten twój prze­ciw­nik – stwier­dził wład­ca. – Nie­raz biłem się ze strasz­niej­szy­mi. Po­wi­nie­neś go za­stą­pić innym.

– Nie – obu­rzył się. – Jest dobry. Nie in­ge­ruj­cie w me dzie­ło. Nie lubię tego.

– Opo­wiedz nam o ko­lej­nych po­zio­mach – roz­ka­zał. – To in­te­re­su­ją­ce miej­sce, lecz nie mam ocho­ty po­zna­wać ca­łe­go.

Sta­ru­szek spio­ru­no­wał go peł­nym roz­cza­ro­wa­nia wzro­kiem. 

– No do­brze. Czwar­ty po­ziom po­ra­sta wodna ro­ślin­ność. Za­da­nie po­le­ga na prze­trwa­niu za­le­wa­ją­cej fali i do­pły­nię­ciu do miej­sca, w któ­rym umiej­sco­wi­łem scho­dy. Piąty po­ra­sta dżun­gla, a świat ob­ra­ca się tam w róż­nych kie­run­kach. Tam, gdzie jest zie­mia, po chwi­li po­ja­wia się niebo. Trze­ba być zwin­nym jak małp­ka, by nie spaść. Szó­sty przej­dzie tylko mę­drzec. Mnó­stwo tam za­ga­dek i wy­zwań, któ­ry­mi śmiał­ków drę­czą ży­ją­ce drze­wa. Siód­my po­ra­sta zwy­kły las mie­sza­ny. Nie­zwy­kłą rze­czą jest w nim czas, pły­ną­cy w róż­nym tem­pie, cza­sem nawet wstecz. Po­ziom ten jest bodaj naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny, mu­sie­li­by­ście go zo­ba­czyć, by zro­zu­mieć, ja­ki­mi za­sa­da­mi się kie­ru­je.

– No, a ósmy? Ostat­ni?

– Ósmy jest naj­trud­niej­szy. To naj­wspa­nial­sze miej­sce, jakie kie­dy­kol­wiek ist­nia­ło. Każdy, kto tam tra­fia, widzi je ina­czej. Każdy czyni je swoim rajem. Cza­sa­mi po­ja­wia­ją się bli­scy śmiał­ka i żyją tam razem z nim. Trud­ność po­le­ga na tym, że tego po­zio­mu nikt nie ma ocho­ty opu­ścić.

– Czyli po­ku­sa – za­uwa­żył Kri­sof. – Nieco to wtór­ne. Drugi po­ziom jest po­dob­ny.

– Nie – za­prze­czył cza­ro­dziej. – Za­pew­niam, że nie.

Elia bar­dzo chcia­ła zo­ba­czyć ósmy po­ziom. Wle­pi­ła bła­gal­ne spoj­rze­nie we wład­cę, choć zda­wa­ła sobie spra­wę, że męż­czy­zna jej nie widzi.

– Do­brze – za­czął. – Wi­dzia­łem już wy­star­cza­ją­co wiele. Do­sta­niesz tę wieżę.

Wró­ci­li do sie­dzi­by wład­cy. Po­zo­sta­li sie­dzą­cy przy stole nie wy­da­wa­li się zdzi­wie­ni ich prze­no­si­na­mi. Moż­li­we, że nawet nie zdali sobie z nich spra­wy.

– Wciąż nie ro­zu­miem wa­szej mocy – wy­znał lord. – Skąd się bie­rze? A zni­ka­nie, które prak­ty­ku­je Kri­sof? O co w tym cho­dzi?

– Moc bie­rze się z na­tu­ry – wy­ja­śnił cza­ro­dziej. – Ży­je­my w świe­cie, nawet nie zda­jąc sobie spra­wy, że tuż obok znaj­du­ją się iden­tycz­ne, naj­czę­ściej puste świa­ty bliź­nia­cze. Jest ich wiele, lecz na­tu­ra, która je po­ra­sta, jest tylko jedna. Jest spo­iwem, dzię­ki któ­re­mu mo­że­my prze­ni­kać po­mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścia­mi. Ci po­tęż­niej­si po­tra­fią jesz­cze wię­cej – widzą na od­le­głość, za­glą­da­ją w przy­szłość i prze­szłość, po­tra­fią ma­te­ria­li­zo­wać rze­czy nie­ist­nie­ją­ce. Po­tra­fią wcho­dzić w ludz­kie sny.

– Czy po­tra­fią, dajmy na to, po­dró­żo­wać w cza­sie? – za­py­tał Kri­sof. – Albo oży­wić umar­łe­go?

– Kto wie – rzu­cił wy­mi­ja­ją­co. – Wciąż nie po­zna­łem gra­nic moż­li­wo­ści. – Za­du­mał się na chwi­lę. – Jedz­my – za­chę­cił. – Je­dze­nie wciąż jest cie­płe.

Po chwi­li Elia prze­nio­sła się w inne miej­sce. Był to dzie­dzi­niec zamku. Wokół wzno­si­ły się białe mury i wy­so­kie wieże. Bu­dow­la wy­glą­da­ła na opusz­czo­ną, lecz było to mylne wra­że­nie. Tuż obok stud­ni stał męż­czy­zna o czar­nych wło­sach, ubra­ny w białe szaty. Spo­glą­dał w kie­run­ku bramy. Wy­ło­nił się z w niej znany jej cza­ro­dziej. Z wy­sił­kiem zszedł z konia i pod­szedł do męż­czy­zny.

– Gdy­bym wie­dział, ile wy­sił­ku to pana kosz­tu­je, to ja bym się po­fa­ty­go­wał – za­czął młod­szy z męż­czyzn, wy­cią­ga­jąc rękę w ge­ście po­wi­ta­nia. – W pana wieku takie po­dró­że mogą być groź­ne. Każde zła­ma­nie może mieć smut­ne kon­se­kwen­cje.

Cza­ro­dziej nie podał mu ręki.

– Ty je­steś Wład­cą Zamku, praw­da? – za­py­tał, roz­glą­da­jąc się po bu­dow­li.

– Zga­dza się. Pan nie musi mi się przed­sta­wiać. Każdy chyba sły­szał o Cza­ro­dzie­ju Ty­sią­ca Świa­tów.

– Nie tak brzmi me imię – obu­rzył się.

– A po­win­no. Pięt­no­wa­nie nie­udacz­ni­ków to przy­dat­na rzecz. Bo je­steś nie­udacz­ni­kiem, praw­da… Flam­ma?

– Okaże się.

– Nie wiem, z ja­kiej dziu­ry Kri­sof cię wy­cią­gnął, cza­ro­dziej­ski od­pa­dzie, i nie wiem, po co tu przy­je­cha­łeś, skoro nie masz szans pod­jąć ze mną walki, ale przy­zna­ję, że twoja obec­ność bar­dzo mnie oży­wi­ła. Zro­bi­ło się cie­ka­wie, co mnie cie­szy. Nie zno­szę nudy.

– Skoro tak, po­wi­nie­neś za­miesz­kać w ja­kimś cie­ka­wym miej­scu. Dużym mie­ście.

Wład­ca zamku się ro­ze­śmiał.

– Tam nie mógł­bym robić tego, co robię. Wra­ca­jąc do te­ma­tu, czego ode mnie chcesz? Po­ra­dy? Nauki? Może pra­gniesz od­mia­ny? Chcesz, by stary Flam­ma za­mie­ni się w mło­de­go Flam­mu­la? – Elia za­czę­ła za­sta­na­wiać się nad zna­cze­niem tych ob­cych słów, lecz nic nie wy­my­śli­ła. Po­sta­no­wi­ła, że po po­wro­cie za­py­ta o to ro­dzi­ców.

– Je­steś zbyt pewny sie­bie – po­wie­dział stary cza­ro­dziej.

– Mam po­wo­dy.

– Uwa­żasz, że nikt nie może się rów­nać z twoją po­tę­gą?

– Z ży­ją­cych? Jest kilku, nie mówię, że po­tęż­niej­szych, ale moż­li­we, że rów­nie po­tęż­nych. Wszy­scy eg­zy­stu­ją gdzieś da­le­ko. Poza moją sio­strą, lecz ona na szczę­ście jest ode mnie młod­sza i mia­łem szan­sę od dziec­ka nad nią pra­co­wać. Pod­su­mo­wu­jąc, zdzia­dzia­ły nie­udacz­nik na pewno nie jest dla mnie prze­ciw­ni­kiem. Je­stem jed­nak cie­kaw, co wy­my­ślisz. Cze­kam.

– Mam kilka po­my­słów i mło­de­go ucznia.

– Kri­so­fa, tak? Coś tam umie, lecz nie­wie­le. Za­trzy­mam go sobie, skoro tak bar­dzo ci na nim za­le­ży. Już od dawna sio­stra zrzę­dzi mi o ja­kimś to­wa­rzy­stwie. Kri­sof nada się w sam raz. Nadi nie bę­dzie wy­brzy­dzać, ona po­tra­fi­ła­by się za­ko­chać nawet w niedź­wie­dziu.

– Kri­sof nie przy­sta­nie do cie­bie – od­parł pew­nym gło­sem. – Po­wiedz mi, bo nie­sły­cha­nie mnie to cie­ka­wi, co tak cię zde­pra­wo­wa­ło?

Wład­ca Zamku się za­my­ślił.

– Sły­sza­łeś o Nisz­czy­cie­lu z Aros czy De­frag­men­ta­to­rze Licz­nej Ery?

– Sły­sza­łem.

– Źli lu­dzie. Cha­otycz­ni rzeź­ni­cy. Czar­ne po­sta­cie ukry­tej hi­sto­rii.

– Chcesz prze­bić ich do­ko­na­nia?

– Nie. Je­stem ich cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem. – Uśmiech­nął się, po­ka­zu­jąc zęby. – A Kri­so­fa przy­pro­wadź w naj­bliż­szych dniach albo sam go sobie wezmę.

Od­wró­cił się i opu­ścił dzie­dzi­niec.

Ty­siąc gwiazd za­mru­ga­ło do Elii, gdy po­ja­wi­ła się na szczy­cie wieży. Kri­sof i Flam­ma stali tuż obok, opie­ra­jąc się o blan­ki. Spo­glą­da­li w stro­nę je­zio­ra, któ­re­go czar­na tafla przy­po­mi­na­ła mon­stru­al­ną ni­cość. Po­łu­dnio­wy brzeg był nie­wy­raź­ną plamą świa­tła, po­dłuż­ną i smu­kłą, przy­po­mi­na­ją­cą świe­cą­ce­go węża. Jesz­cze dalej widać było nie­wiel­kie sku­pi­ska ja­sno­ści, ukry­te wśród lasów. Jedno z nich gó­ro­wa­ło nad po­zo­sta­ły­mi. Po­cho­dzi­ło z zamku, który z tej od­le­gło­ści wy­da­wał się mniej­szy niż pu­deł­ko za­pa­łek.

– Tyle gwiazd – po­wie­dział Kri­sof, spo­glą­da­jąc w niebo. – Wy­da­ją się być bli­sko sie­bie, ale to pew­nie złu­dze­nie. Co pan o tym sądzi?

Z ja­kie­goś po­wo­du słowa te za­smu­ci­ły star­ca.

– Ob­ser­wa­to­rzy Gwiazd, któ­rzy przy­by­li w te oko­li­ce ty­siąc lat temu, gło­si­li po­dob­ne tezy – to było wszyst­ko, co miał w tej spra­wie do po­wie­dze­nia. – Ty­siąc lat temu – po­wtó­rzył. – Byłem wtedy młody. Ile bym dał, by znów się taki stać.

Elia spoj­rza­ła na star­ca. Wcale nie wy­da­wał jej się taki stary. Wi­dzia­ła w swym życiu sta­rzej wy­glą­da­ją­ce osoby – dziad­ka, który nie był jej dziad­kiem, czy Tyanę Efetn. Sta­rusz­ka, która chcia­ła za­trzy­mać ją w ogro­dzie, była jesz­cze star­sza.

– Dla­cze­go chce pan, żebym za­miesz­kał w tej wieży? – za­py­tał nagle Kriosf. – Wy­da­je mi się, że nie cho­dzi tylko o naukę.

– Do­brze ci się wy­da­je. Wię­cej nie po­wiem.

– Jak pan sobie wy­obra­ża naszą współ­pra­cę, skoro nie jest pan szcze­ry? – za­py­tał ze zło­ścią. – Cią­głe ta­jem­ni­ce. Nie wiem nawet, dla­cze­go po­rzu­cił pan kra­inę, w któ­rej żył całe życie. Lu­dzie opo­wia­da­li różne plot­ki, tak sprzecz­ne, że w żadną nie byłem w sta­nie uwie­rzyć.

– Wsty­dzę się o tym mówić.

– Chcę to wie­dzieć, ina­czej zaraz wra­cam do domu.

Cza­ro­dziej wes­tchnął, zda­jąc sobie spra­wę, że zo­stał przy­par­ty do ścia­ny. Za­czął swoje wy­zna­nie:

– Jest w Ade­zon­tii pe­wien gród, po­ło­żo­ny w roz­le­głej do­li­nie, oto­czo­ny hek­ta­ra­mi łąk i pól upraw­nych. Byłem świad­kiem jego po­wsta­nia, jego po­cząt­ków i roz­wo­ju. Przez lata miesz­ka­łem w oko­licz­nym mie­ście, lecz w póź­nym okre­sie życia, prze­nio­słem się do tego wła­śnie grodu. Lu­dzie tam miesz­ka­ją­cy ugo­ści­li mnie, po­wie­rzy­li za­szczyt­ną funk­cję i za­bu­do­wa­li dla mnie wieżę, ja na­to­miast mia­łem strzec ich przed wę­drow­ny­mi ban­da­mi, które od lat plą­dro­wa­ły oko­li­cę. Plan był pro­sty. Gdy za­uwa­żo­no zbó­jów, ukry­wa­łem cały gród i jego miesz­kań­ców, prze­no­sząc frag­ment rze­czy­wi­sto­ści do in­ne­go świa­ta. Ja­kież było zdzi­wie­nie i złość ban­dy­tów, gdy po raz pierw­szy za­sta­li pustą łąkę w miej­scu, gdzie mieli na­dzie­ję szyb­ko się wzbo­ga­cić. W miej­scu, gdzie prze­cież wznie­sio­no gród. Od­je­cha­li, lecz ta­kich wę­drow­nych band było wię­cej. Od­wie­dza­li do­li­nę re­gu­lar­nie i re­gu­lar­nie od­cho­dzi­li z ni­czym. – Zro­bił pauzę su­ge­ru­ją­cą, że do­szedł do prze­ło­mo­we­go mo­men­tu opo­wie­ści. – Lu­dzie mnie sza­no­wa­li, uwiel­bia­li. Wszyst­ko było do­brze, aż do pew­ne­go dnia, w któ­rym do­nie­sio­no mi o ko­lej­nej zbli­ża­ją­cej się gru­pie. Nie­zwłocz­nie za­bra­łem się do dzie­ła. Może był to sku­tek ru­ty­ny, sta­ro­ści lub zmę­cze­nia, a może wszyst­kie­go po tro­chu, lecz po­peł­ni­łem błąd. Ow­szem, osada znik­nę­ła, lecz każdy z około ty­sią­ca jej miesz­kań­ców zo­stał prze­nie­sio­ny do osob­ne­go świa­ta. Prze­ra­żo­ny, po­sta­no­wi­łem ich po­szu­kać, lecz nie oka­za­ło się to łatwe. Trzy lata in­ten­syw­nej pracy, a mimo to nie od­na­la­złem wszyst­kich. Nie­któ­rzy nie do­ży­li tego czasu, inni zde­cy­do­wa­li się na eska­pa­dy w głąb tych pu­stych krain, wielu z tych, któ­rych od­ra­to­wa­łem, zmie­ni­ło się do tego stop­nia, że nie po­tra­fi­li już żyć w cy­wi­li­zo­wa­nym świe­cie. Całe spo­łe­czeń­stwo roz­pa­dło się przez mój błąd, któ­re­go nie zdo­ła­łem na­pra­wić. Po wszyst­kim ucie­kłem z ogar­nię­te­go cha­osem grodu i za­szy­łem się w są­sied­nim świe­cie. Stwo­rzy­łem dla sie­bie wieżę i w spo­ko­ju cze­ka­łem na śmierć. Ty mnie jed­nak zna­la­złeś i za­ufa­łeś mi. Nie za­wio­dę twych na­dziei.

Kri­sof mil­czał przez chwi­lę. Elia za­sta­na­wia­ła się, czy cza­sem nie po­go­ni sta­rusz­ka, każąc mu wra­cać do miej­sca, z któ­re­go go przy­wiózł, lecz nic ta­kie­go się nie stało.

– Chodź­my spać – oznaj­mił.

Tuż pod szczy­tem wieży znaj­do­wa­ła się nie­wiel­ka, okrą­gła kom­na­ta. Stały tam dwa łóżka, okrą­gły stół, a także regał z kil­ko­ma księ­ga­mi. Czte­ry okna wy­cho­dzi­ły na czte­ry stro­ny świa­ta. Tuż pod su­fi­tem tań­czył ogrom­ny, dzi­wacz­ny pło­mień, który mu­siał być dzie­łem cza­ro­dzie­ja. Ogrze­wał i oświe­tlał kom­na­tę.

Po­ło­ży­ła się na pod­ło­dze, tuż obok nich, i za­snę­ła.

Obu­dzi­ło ją pła­ka­nie.

Flam­ma sie­dział przy stole, łka­jąc jak małe dziec­ko. Ni­g­dzie nie wi­dzia­ła Kri­so­fa. Za­brał go – do­my­śli­ła się. Po­rwał go do zamku.

W mgnie­niu oka prze­nio­sła się pod zam­ko­we mury. Cza­ro­dziej pod­je­chał do bramy konno, za­trzy­mu­jąc wierz­chow­ca przed za­mknię­tą kra­tow­ni­cą.

– Hej! – za­wo­łał do­no­śnym gło­sem. – Hej, wiem, że tam je­steś! Po­roz­ma­wiaj ze mną!

Znie­cier­pli­wio­ny cza­ro­dziej jeź­dził w tę i nazad, aż Elii za­krę­ci­ło się w gło­wie.

– Po­wie­dzia­łem ci, że go za­bie­ram. Czego ode mnie chcesz? – za­brzmiał z góry po­iry­to­wa­ny głos. Wład­ca stał na szczy­cie wieży. Przy­po­mi­nał ostat­nie­go, nie­zmor­do­wa­ne­go obroń­cę dawno pod­bi­tej wa­row­ni. Wy­da­je się stąd taki ma­lut­ki.

– Wy­puść go, ina­czej cię za­bi­ję!

– Za­ry­zy­ku­ję od­mo­wę.

– Nie zła­miesz go, kurwi synu! Nigdy nie bę­dzie ci słu­żył!

– Praw­dę mó­wiąc, jak dotąd dziel­nie opie­ra się mej pro­po­zy­cji. Za­mkną­łem go w lochu, dając mu czas do na­my­słu. Każdy mięk­nie w lochu. Sam z tym tro­chę eks­pe­ry­men­to­wa­łeś, praw­da?

To za­sko­czy­ło cza­ro­dzie­ja.

– Daj mi chwi­lę, muszę z nim po­roz­ma­wiać.

– Nie. Chcesz odbyć dia­log, to wejdź do jego snu. No chyba że nie po­tra­fisz do­ko­nać nawet tak ele­men­tar­nej rze­czy? – Nawet z tak dużej od­le­gło­ści Elia wi­dzia­ła blask jego wy­szcze­rzo­nych zębów.

Stary cza­ro­dziej od­wró­cił się i po­gnał ku rzece.

Zamek znik­nął i Elia zna­la­zła się w sie­dzi­bie ły­se­go wład­cy. Go­spo­darz sie­dział na­prze­ciw­ko cza­ro­dzie­ja. Dys­ku­to­wa­li o czymś.

– Je­stem cał­kiem za­do­wo­lo­ny z two­jej służ­by. Od czasu gdy przy­je­cha­łeś, je­zio­ro się uspo­ko­iło. Bia­łej be­stii rów­nież nikt nie wi­dział.

– Jak dotąd in­ter­we­nio­wa­łem trzy­krot­nie – wtrą­cił cza­ro­dziej. – Po­wstrzy­mu­ję te po­twor­no­ści.

– Je­dy­ny pro­blem to ten mło­dzie­niec, Kri­sof – za­uwa­żył.

– Wła­śnie o nim chcia­łem po­roz­ma­wiać. Nasz przy­ja­ciel uwię­zio­ny jest w zam­ko­wych lo­chach. Wład­ca Zamku chce go prze­cią­gnąć na swoją stro­nę, lecz nie zdoła tego uczy­nić. Mu­si­my po­spie­szyć mu na ra­tu­nek.

– Chcesz for­so­wać zamek? – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem.

– Nie. Mam zmyśl­niej­szy plan. – Ści­szył głos. – Chcę do­stać się do zamku z armią, oswo­bo­dzić Kri­so­fa i osta­tecz­nie uka­tru­pić ro­dzeń­stwo. To może się udać, gdyż za­dzia­ła­my z za­sko­cze­nia. Po­trze­bu­ję grupę za­ufa­nych i sil­nych męż­czyzn, któ­rzy zajmą się ko­pa­niem tu­ne­lu.

– To zaj­mie całe wieki – za­uwa­żył wład­ca.

– Nie, jeśli im po­mo­gę. Do­ko­pie­my się do lo­chów, uwol­ni­my Kri­so­fa i z jego po­mo­cą zaj­mie­my zamek.

– W któ­rym miej­scu chcesz roz­po­cząć tunel? I dla­cze­go uwa­żasz, że nie za­uwa­ży na­szych dzia­łań?

– Za­cznie­my w pod­zie­miach wa­szej naj­święt­szej świą­ty­ni.

– Prze­cież to bar­dzo da­le­ko od zamku! Co wię­cej, to pro­fa­na­cja!

– Nie – prze­rwał mu cza­ro­dziej. – To je­dy­ny dobry wybór. Miej­sce, które za­gwa­ran­tu­je nam dys­kre­cję.

Oto­cze­nie po raz ko­lej­ny się prze­obra­zi­ło. Elia stała teraz na szczy­cie bia­łej, okrą­głej wieży, wy­ra­sta­ją­cej z zam­ko­we­go muru. Nie była tak wy­so­ka jak wieża cza­ro­dzie­ja, lecz z racji po­ło­że­nia roz­cią­gał się z niej lep­szy widok na oko­licz­ne osady. Jakby ol­brzym po­dziu­ra­wił las i po­zo­sta­wił świa­teł­ko w każ­dej dziu­rze.

Po­ja­wił się Wład­ca Zamku, ma­cha­jąc po­chod­nią. Tuż za nim szedł Krio­sof, wy­chu­dzo­ny, brud­ny, odzia­ny w po­dar­te łach­ma­ny. Wład­ca pchnął go do przo­du, roz­bu­dza­jąc w Elii nie­po­ko­ją­ce myśli. Chce go zrzu­cić z wieży. Od­sko­czy­ła na bok, prze­ra­żo­na.

Jej przy­pusz­cze­nia nie oka­za­ły się słusz­ne.

– I co po­wiesz? – za­py­tał więź­nia, wska­zu­jąc oko­li­cę mach­nię­ciem ręki. – Pięk­na noc, nie­praw­daż?

– Noc jak noc.

– My­lisz się, mój przy­szły sługo. Spójrz w górę.

Elia zro­bi­ła to szyb­ciej od męż­czy­zny. Księ­życ wi­siał na nie­bie w to­wa­rzy­stwie ty­się­cy gwiazd. Jego tar­cza nie była sre­brzy­sta, lecz czer­wo­na.

– Przy­szli­śmy tu oglą­dać niebo? – za­py­tał Kri­sof. Usiadł, gdyż nie miał siły stać.

Czy wła­śnie tak wy­glą­da­ją lu­dzie w nie­wo­li? – Za­drża­ła na myśl, że taki los spo­tkał Kaia.

– Nie – od­po­wie­dział. – Wy­bierz jedną osadę. Oprócz tej nad je­zio­rem. No, szyb­ko! Po­wiem ci o niej coś nie­zwy­kłe­go.

Kri­sof prze­su­nął się ku kra­wę­dzi i spoj­rzał na las.

– Ta po dru­giej stro­nie rzeki – wska­zał pal­cem. – Tam, gdzie stoi ta wy­so­ka wieża straż­ni­cza.

– Dzię­ku­ję. Nie mo­głem się zde­cy­do­wać, któ­rej osady nie znisz­czę dzi­siej­szej nocy.

Elia za­tka­ła usta z prze­ra­że­nia. Kri­sof spo­glą­dał na męż­czy­znę z po­gar­dą i zło­ścią.

– On ci na to nie po­zwo­li.

Wład­ca ro­ze­śmiał mu się w twarz.

– Oj, Kri­sof. Nic tak na­praw­dę o mnie nie wiesz. Zo­stań mym sługą, a się do­wiesz. To jest ci pi­sa­ne.

– Nie chcę z tobą dys­ku­to­wać. Za­pro­wadź mnie do lochu.

– Nie mogę – od­parł lord, uśmie­cha­jąc się szy­der­czo. – Wiesz, że w tej chwi­li głę­bo­ko pod nami, twój zgrzy­bia­ły cudak pro­wa­dzi armię, by cię uwol­nić? Myśli, że o tym nie wiem. Wy­sła­łem ku nim moje zwie­rzę.

– Bia­łe­go stwo­ra? – spy­tał prze­ra­żo­ny.

– Nie. Do tego trze­ba cze­goś… sub­tel­niej­sze­go. Giną tam, Kri­sof. Giną w ciem­no­ściach i smro­dzie, i nie ma dla nich ra­tun­ku. Po­dej­rze­wam jed­nak, że cza­ro­dziej uj­dzie z ży­ciem. Teraz spójrz na je­zio­ro.

Tafla Pół­noc­ne­go La­zu­ru za­ko­tło­wa­ła się gwał­tow­nie. Czar­ne, wy­so­kie fale za­czę­ły ude­rzać w brzeg, na któ­rym wzno­si­ła się osada ły­se­go lorda. Przy­po­mi­na­ły żywy or­ga­nizm, który ata­ko­wał z coraz bar­dziej opę­tań­czą furią.

– Teraz na po­łu­dnie – roz­ka­zał.

Gdzieś w głębi lasu, wy­buchł gi­gan­tycz­ny pożar. Ję­zy­ki ognia strze­la­ły w górę, jakby chcia­ły do­się­gnąć czer­wo­ne­go księ­ży­ca.

– Za­wsze wy­gry­wasz, praw­da? – za­py­tał Kri­sof.

– Tak. I cie­bie też zła­mię. Zo­sta­niesz mym sługą, je­stem o tym prze­ko­na­ny.

Usta Kri­so­fa wy­dę­ły się w ta­jem­ni­czym uśmie­chu.

– No to się, kurwa, zdzi­wisz – rzu­cił mu pro­sto w twarz.

Uła­mek se­kun­dy póź­niej Kri­sof rzu­cił się na męż­czy­znę i wy­rwał z jego ręki po­chod­nię. Elia do­strze­gła, jak Wład­ca pró­bo­wał go po­wstrzy­mać cza­ra­mi, lecz był bez­sil­ny. Mło­dzie­niec przy­ło­żył ogień do swych szat, by po chwi­li za­mie­nić się w wiel­ką, ludz­ką po­chod­nię. Pło­nął, lecz nie ogar­nął go lęk. Pod­szedł do kra­wę­dzi wieży, jakby chciał po­ka­zać ca­łe­mu świa­tu swoje po­świę­ce­nie.

– Sta­rzec byłby z cie­bie dumny – po­wie­dział Wład­ca Zamku tonem bę­dą­cym miesz­kan­ką zło­ści, roz­cza­ro­wa­nia i po­dzi­wu. – To cie­bie po­win­ni na­zwać Flam­ma. Przy­kro mi, że mnie nie zro­zu­mia­łeś. Do zo­ba­cze­nia.

Elia nie pa­trzy­ła na pło­ną­ce­go męż­czy­znę, po­dą­ży­ła za wład­cą w dół scho­dów. Prze­szli przez długi, ciem­ny ko­ry­tarz i wszy­li na dzie­dzi­niec. Nadi stała tam w czer­wo­nym bla­sku. Pła­ka­ła. Brat przy­tu­lił ją i za­czął szep­tać do ucha słowa, któ­rych dziew­czyn­ka już nie usły­sza­ła.

Zamek znik­nął i Elia znów zna­la­zła się pod wieżą Flam­my. Choć zda­wa­ło jej się, że trwa ta sama noc, gdyż na nie­bie wciąż wzno­sił się czer­wo­ny księ­życ, oko­li­ca bar­dzo się zmie­ni­ła, a sama bu­dow­la wy­glą­da­ła na nad­gry­zio­ną przez czas.

Ze szczy­tu wieży coś spa­dło. Wi­dzia­ła nie­wy­raź­ny kształt, który mknie ku ziemi i znika w ko­ro­nach drzew. Co to było?

Chwi­lę póź­niej zna­la­zła się w swym po­ko­ju.

Kon­flikt na wło­ściach – po­my­śla­ła, gdy skoń­czy­ła no­to­wać swe do­świad­cze­nia. – Wy­ni­kły z niego same złe rze­czy. Elia spoj­rzą na swe no­tat­ki i stwier­dzi­ła, że nie po­tra­fi tego po­łą­czyć w ca­łość. Tylko jedną rzecz wie­dzia­ła na pewno. Mu­sia­ła po­go­dzić się z mamą.

Po­ło­ży­ła się spać, a we śnie spo­tka­ła śmiesz­ne­go cza­ro­dzie­ja. Usiadł na jej łóżku i spoj­rzał na nią z tro­ską.

– Za­no­to­wa­łaś wszyst­ko? – spy­tał.

– Tak, choć nie mu­sia­łam. Pa­mię­tam każdą scenę.

– Zna­ko­mi­cie. Elio, twoja rola już pra­wie do­bie­gła końca. Do­sko­na­le sobie po­ra­dzi­łaś, lecz mam do cie­bie jesz­cze jedną proś­bę. Ostat­nią. Noś przy sobie czer­wo­ną książ­kę i swe no­tat­ki. Nigdy się z nimi nie roz­sta­waj. Kto wie, może nie­dłu­go zjawi się tu twój brat? On bę­dzie po­trze­bo­wał tych pa­pie­rzysk.

Obu­dzi­ła się nad ranem i pod­eks­cy­to­wa­na usia­dła w wózku. Jej brat mógł być tu w każ­dej chwi­li. Wzię­ła do ręki czer­wo­ną książ­kę, no­tat­ki i cze­ka­ła przy oknie.

Gdy spoj­rza­ła w niebo, uzna­ła, że wciąż śni. Księ­życ wy­glą­dał zu­peł­nie jak w nocy, pod­czas któ­rej spło­nął Kri­sof. Nie wie­dzia­ła, co to zna­czy. Nie prze­ję­ła się tym. Cze­ka­ła na brata.

 

 

Roz­dział 42

Zało­ży­ciel

 

– Tro­sen! – krzyk­nął zna­jo­my głos, wy­ry­wa­jąc go ze snu. – Tro­sen! Budź się! Idą po cie­bie!

Po­wo­li wra­ca­ła mu świa­do­mość. Ktoś, naj­praw­do­po­dob­niej wła­ści­ciel głosu, ści­snął go za przed­ra­mię i po­cią­gnął. Po­czuł pa­lą­cy ból. Uj­rzał szare ścia­ny. Usły­szał od­głos trza­ska­ją­ce­go ognia.

– Tro­sen, mu­sisz się scho­wać – po­ra­dził głos. Czy to Ber­nart? Przy­ja­ciel, który oddał za mnie życie?

Po­żół­kły sufit wy­glą­dał dziw­nie zna­jo­mo. Kraty w oknie uło­żo­ne były we wzór, które fa­scy­no­wał go całe trzy lata. Zo­rien­to­wał się, gdzie jest. Po­czuł lęk, pa­nicz­ny i pa­ra­li­żu­ją­cy. Nie. Pro­szę. Dla­cze­go chcą aku­rat mnie? Niech wezmą kogoś in­ne­go, ko­go­kol­wiek. Oni wszy­scy za­słu­gu­ją na wi­zy­tę w Pie­kle, lecz nie ja. Ja je­stem nie­win­ny.

Leżał na pry­czy jak spa­ra­li­żo­wa­ny, słu­cha­jąc od­gło­sów kro­ków do­bie­ga­ją­ce­go z wię­zien­ne­go ko­ry­ta­rzu. Były coraz groź­niej­sze. W ich tle, nie wie­dzieć czemu, roz­no­sił się dźwięk trza­ska­ją­ce­go ognia.

Kroki uci­chły pod drzwia­mi. Mógł­by krzyk­nąć, lecz nie miał na to od­wa­gi.

– Skąd wie­dzia­łeś, że po mnie idą? – za­py­tał czło­wie­ka, który dzie­lił z nim celę. – Kto ci o tym do­niósł?

– Nikt. To cykl – wy­szep­tał. – Nie­dłu­go kolej na cie­bie, a potem na ko­lej­nych trzy­na­stu. Sta­niesz się ni­czym Pierw­szy Osad­nik, a ko­lej­ni utwo­rzą dwa słowa. – Przy­ło­żył palec do ust. – Lecz ci­chut­ko, to nasza mała ta­jem­ni­ca. Ona jesz­cze o ni­czym nie wie.

– Ona?

– Dwu­li­co­wa isto­ta – za­śmiał się, ob­na­ża­jąc zęby. – Jej roz­pacz po­trwa wieki. Mó­wi­łem jej, że spoj­rza­ła na nie­wła­ści­wą ulicę.

Drzwi otwo­rzy­ły się z prze­raź­li­wym pi­skiem. Tro­sen chciał uciec, scho­wać się, lecz nie miał na to szans. Pięć ciem­nych syl­we­tek prze­stą­pi­ło próg celi. Po­chwy­ci­li go i za­czę­li cią­gnąć do Pie­kła.

Był zbyt prze­ra­żo­ny, by iść, dla­te­go go wle­kli. Mógł je­dy­nie po­włó­czyć no­ga­mi w rytm me­lo­dii wy­da­wa­nej przez trza­ska­ją­cy ogień. Pro­wa­dzi­li go ko­ry­ta­rza­mi, które zda­wa­ły się nie mieć końca. Wszyst­kie były szare i wy­peł­nio­ne dziw­nym za­pa­chem, który do­sko­na­le pa­mię­tał. Wtem po­pchnę­li go na scho­dy, gdzie o mało nie po­ła­mał sobie nóg. Scho­dy za­stą­pił ko­lej­ny ko­ry­tarz, a ko­lej­ny ko­ry­tarz za­mie­nił się w ko­lej­ne scho­dy.

– Pa­mię­tasz le­gen­dę, praw­da? – za­py­tał jeden z nich.

Pa­mię­tał.

W końcu zna­leź­li się w Pie­kle. Ścia­ny były tu pa­skud­nie brą­zo­we, a całe po­miesz­cze­nie oświe­tla­ła zwi­sa­ją­ca ni­czym pająk na nici ża­rów­ka, która bez za­pa­łu za­stę­po­wa­ła ży­ran­dol. Wnę­trze po­dzie­lo­no na sze­reg mniej­szych po­miesz­czeń, a każde było puste i ob­skur­ne. W iz­deb­ce, do któ­rej go za­pro­wa­dzi­li, ko­rzeń drze­wa prze­bi­jał sufit. Wy­glą­da­ło to na­tu­ral­nie, ni­czym za­mie­rzo­na część wy­stro­ju. Nie wie­dzieć czemu, prze­ra­zi­ło go to. Gdzie ja wła­ści­wie je­stem? Za jego ple­ca­mi tlił się ogień. Trza­skał coraz gło­śniej.

Sta­nę­li nad nim w sze­re­gu i wresz­cie mógł uj­rzeć ich twa­rze. Znał je. Nie z wię­zie­nia, lecz ze sta­rej fo­to­gra­fii.

– Dla­cze­go? – za­py­tał zroz­pa­czo­nym tonem. – Prze­cież chcia­łem do­brze. Ra­to­wa­łem ich. Kon­ty­nu­owa­łem wasze dzie­ło!

Cart Wol­ron ude­rzył go w twarz. Tro­sen upadł na pod­ło­gę. Har Ali­ton za­śmiał się w głos, a po chwi­li przy­łą­czy­li się do niego po­zo­sta­li za­ło­ży­cie­le.

– Dla­cze­go mnie tu za­bra­li­ście? – mogli go zabić, wie­dział, że tak się sta­nie, lecz chciał znać od­po­wiedź na to py­ta­nie.

Hart Me­sten klęk­nął koło niego i wy­ja­śnił ze spo­ko­jem.

– Nie je­ste­śmy za­ło­ży­cie­la­mi. Praw­dzi­wi za­ło­ży­cie­le nie żyją. Po­da­je­my się za nich, by dać ci lek­cję. Lek­cję, od któ­rej za­le­ży twoje życie.

W jego gło­wie ko­tło­wa­ło ty­siąc myśli, lecz wciąż nic nie ro­zu­miał.

– Go­rącz­ka nieco opa­dła – usły­szał ko­bie­cy głos. Po­wo­li po­wra­cał z prze­ra­ża­ją­ce­go świa­ta snu. Lydia sie­dzia­ła na pniu drze­wa, tuż obok niego. – Nie­po­trzeb­nie wy­sze­dłeś wtedy na mróz. Ja i Marc po­ga­da­li­by­śmy sobie z tą twoją… zna­jo­mą.

– Śni­łem o strasz­nym miej­scu – po­wie­dział z wy­sił­kiem. Bo­la­ło go całe ciało i był po­twor­nie osła­bio­ny. Chwy­cił go ko­lej­ny atak kasz­lu.

– O Gre­nie pod rzą­da­mi Rosta Ali­to­na? – za­py­ta­ła pół­żar­tem.

– Nie.

– Opo­wiedz, jeśli ci ulży.

– Gdy od­by­wa­łem wyrok w Wro­gel­bit, prze­śla­do­wa­ło mnie pewne miej­sce – małe po­miesz­cze­nie piw­nicz­ne w pod­zie­miach wię­zie­nia. Na­zy­wa­li­śmy je Pie­kłem. Ekipa rzą­dzą­cych ska­zań­ców, za po­zwo­le­niem straż­ni­ków, a cza­sa­mi przy ich współ­udzia­le, da­wa­ła tam lek­cje więź­niom z mar­gi­ne­su. Komu kon­kret­nie? Na dnie wię­zien­nej hie­rar­chii byli ci, któ­rzy sie­dzie­li za krzyw­dze­nie dzie­ci i mun­du­ro­wi. Po nich gwał­ci­cie­le. Tra­fia­li do Pie­kła, a po ta­kiej wi­zy­cie nawet kilka mie­się­cy spę­dza­li w szpi­ta­lu. Sły­sza­łem hi­sto­rie o za­bój­stwach, które tam do­ko­ny­wa­no. Naj­słyn­niej­sza le­gen­da do­ty­czy­ła czło­wie­ka, który wy­rwa­ny ze snu i za­pro­wa­dzo­ny do Pie­kła był tak zdez­o­rien­to­wa­ny, że wciąż trzy­mał w ręce po­dusz­kę. Ponoć za­du­si­li go wła­śnie tą po­dusz­ką. Nie wiem, ile było w tym praw­dy. Na szczę­ście nigdy tam nie tra­fi­łem, choć je­stem pewny, że byłem na li­ście ocze­ku­ją­cych. Zdą­ży­łem opu­ścić wię­zie­nie bez tej po­twor­nej lek­cji. I wła­śnie to miej­sce przed chwi­lą mi się przy­śni­ło. Nie wiem, co to może zna­czyć.

– Pew­nie nic. Sny naj­czę­ściej nie mają żad­ne­go zna­cze­nia. Wiedz, że je­steś tu bez­piecz­ny, Tro­sen – za­pew­ni­ła.

Nie je­stem. Ty też nie je­steś. Nikt nie jest. I wszy­scy o tym wiemy.

– Przy­nio­słaś ten obie­ca­ny apa­rat? – za­py­tał żar­tem. – Co nasze wnuki będą sobie wie­szać w sa­lo­nach? Trze­ba uwiecz­nić no­wych za­ło­ży­cie­li.

Lydia lekko unio­sła ką­ci­ki warg.

– Śpij. Naj­pierw mu­sisz wy­zdro­wieć. Nie zro­bię ci zdję­cia, gdy wy­glą­dasz jak śmierć na cho­rą­gwi.

Ką­piel w lo­do­wa­tym je­zio­rze za­owo­co­wa­ła cho­ro­bą, która tra­wi­ła całe jego ciało, lecz jesz­cze gor­sza cho­ro­ba to­czy­ła jego umysł. Tro­sen nie był pe­wien, czy walka o zdro­wie ma sens. Od chwi­li, gdy stra­cił ro­dzi­nę, całe jego życie za­czę­ło nie­wie­le go ob­cho­dzić.

Śmierć krą­ży­ła nad Al­we­nem ni­czym pa­dli­no­żer­ca nad wciąż ży­ją­cą ofia­rą. Wy­mknął się jej pod­czas za­to­nię­cia kutra, dwu­krot­nie na are­nie i nie­zli­czo­ną ilość razy w lesie. Dla­cze­go? Czy jest w tym jakiś cel? Mam żyć, by uczy­nić coś waż­ne­go?

Sta­niesz się ni­czym Pierw­szy Osad­nik – usły­szał we śnie.

Jeśli tkwi­ły w nim ja­kie­kol­wiek reszt­ki chęci życia, pa­ra­dok­sal­nie za­wdzię­czał to Ro­sto­wi Ali­to­no­wi. Gdy wójt Gre­nie umrze, Tro­sen Alwen z pew­no­ścią nie bę­dzie miał po co żyć.

Przed ocza­mi wciąż wi­dział spo­pie­lo­ną chat­kę. Tam­te­go dnia, gdy za­bi­to jego ro­dzi­nę, długo włó­czył się po lesie, zu­peł­nie bez celu, czu­jąc strasz­li­wą pust­kę, jakby ktoś nagle wy­ssał z niego duszę. Do­tarł do ruin Pierw­szej Osady i roz­pa­lił ogni­sko w daw­nym ka­mien­nym piecu.

Było mu cie­pło. Usnął.

Ran­kiem od­krył, że no­co­wał w to­wa­rzy­stwie nie­bosz­czy­ka. W piecu le­ża­ły ludz­kie szcząt­ki. Po­sta­no­wił je po­cho­wać, by choć na chwi­lę nadać życiu cel.

We­ge­to­wał w ru­inach kilka ko­lej­nych dni.

Pew­ne­go ranka otwo­rzył oczy i stwier­dził, że cała po­la­na usła­na jest ludz­ki­mi cia­ła­mi. Zu­peł­nie jakby prze­spał jakąś krwa­wą bitwę. Trupy – ko­bie­ty i męż­czyź­ni, w róż­nym wieku, z prze­róż­ny­mi ra­na­mi – le­ża­ły w śnie­gu w dzie­siąt­kach póz. Jedno ciało zna­lazł na prze­dziw­nym oł­ta­rzu, któ­re­go, mógł­by przy­siąc, jesz­cze wczo­raj tu nie było.

Znów nadał życiu sens.

Grze­bał ciała bez wy­tchnie­nia. Kopał coraz głę­biej, aż do­ko­nał ko­lej­ne­go nie­zwy­kłe­go od­kry­cia. Pod środ­kiem po­la­ny na­tra­fił na stare, ka­mien­ne piw­ni­ce, które z pew­no­ścią pa­mię­ta­ły czasy Pierw­szych Osad­ni­ków. Po­miesz­cze­nia za­cho­wa­ły się w nie­do­rzecz­nie do­brym sta­nie. Mie­ścił się w nich do­ro­sły czło­wiek, były za­ska­ku­ją­co roz­le­głe, po­dzie­lo­ne na kilka nie­wiel­kich komór. W środ­ku od­na­lazł ludz­kie szcząt­ki, bro­nie my­śliw­skie, prze­gni­łe ubra­nia i skrzy­nie, a nawet naj­praw­dziw­szą lu­ne­tę. Za­cho­dził w głowę, jak to miej­sce mogło prze­trwać tyle czasu nie­na­ru­szo­ne.

Po­mi­mo smro­du, nie­po­rząd­ku, ciem­no­ści i za­ska­ku­ją­ce­go po­do­bień­stwa do jego wy­obra­żeń wię­zien­ne­go Pie­kła, uznał, że to zna­ko­mi­te schro­nie­nie.

Póź­niej pra­co­wał, bez prze­rwy, bez wy­tchnie­nia. Cho­ro­ba po­stę­po­wa­ła, lecz to nie miało dla niego zna­cze­nia. Oczy­ścił miej­sce, zbu­do­wał ukry­te wej­ście, za­pew­nił wen­ty­la­cję i ogrze­wa­nie. Zro­bił­by wiele wię­cej, gdyby Rost Ali­ton i jego białe kur­wisz­cze nie zła­pa­li go wtedy w lesie.

Usły­szał kroki. W ich schro­nie­niu dźwięk niósł się rów­nie gło­śno jak po wię­zien­nym ko­ry­ta­rzu. Wró­cił Marc Wol­ron. Chło­piec usiadł przy nim, bar­dzo bli­sko pieca, i za­czął ogrze­wać dło­nie, jed­no­cze­śnie zda­jąc re­la­cję.

– Nie udało się im. Drwa­le twier­dzą, że Or­chid i Ox zo­sta­li za­trzy­ma­ni przez Rosta, gdy tylko prze­kro­czy­li gra­ni­cę osady.

– Dziw­ne – stwier­dzi­ła Lydia bez cie­nia roz­cza­ro­wa­nia. – Ali­ton mu­siał­by być wszech­wie­dzą­cy. Po­dej­rze­wam, że to ko­lej­na sztucz­ka z ich stro­ny.

– Jest jesz­cze coś – za­czął chło­piec, wy­raź­nie prze­ra­żo­ny. – Widać księ­życ. Być może to tylko moja wy­obraź­nia, ale wy­da­je mi się, że jest… jakby nieco czer­wo­na­wy.

– Na­de­szła więc od­po­wied­nia chwi­la – wy­krztu­sił Alwen, a jego słowa mie­sza­ły się z ata­ka­mi kasz­lu. – Ko­niec z po­le­ga­niem na oso­bach trze­cich. Mu­si­my sami za­ata­ko­wać. Jest nas sie­dem­na­stu. Ali­ton ma tylko be­stię. Jesz­cze dziś wcho­dzi­my do Gre­nie i za­pro­wa­dza­my po­rzą­dek.

Lydia spoj­rza­ła na niego z li­to­ścią.

– Pój­dzie­my, lecz ty tu zo­sta­niesz. Tro­sen, ledwo ży­jesz. Po­wiem ci coś szcze­rze. Wiele dla nas zro­bi­łeś, lecz w tej chwi­li był­byś tylko ob­cią­że­niem. Gdy po­ko­na­my Rosta, wró­ci­my po cie­bie.

– Nie tylko pan nie na­da­je się do tej wy­pra­wy – wtrą­cił Marc. – Pan Hol­bes, nie wie­dzieć skąd, skom­bi­no­wał sobie al­ko­hol i teraz leży w ka­łu­ży wła­snych wy­mio­cin.

Lydia spu­ści­ła głowę, jakby za­wsty­dzo­na.

– Czy to ma mnie po­cie­szyć? – obu­rzył się Tro­sen.

Na­sta­ła długa chwi­la mil­cze­nia.

Wie­dział, że będą chcie­li go tu po­zo­sta­wić. Nie ro­zu­mie­li go. Nie po­tra­fi­li do­strzec, co tak na­praw­dę trzy­ma go przy życiu. Przez Ali­to­na zgi­nę­ła moja ro­dzi­na. Do­czła­pie się do Gre­nie, choć­by na czwo­ra­ka.

W noc po­twor­nej śnie­ży­cy, gdy Lydia uwol­ni­ła go z piw­ni­cy wójta, do­biegł do Pierw­szej Osady, usiadł w śnie­gu i cze­kał. Po­twor­nie się wy­chło­dził, stra­cił czu­cie w więk­szej czę­ści ciała, po­now­nie od­mro­ził sobie palce u rąk i nóg, lecz nie zmie­rzał prze­stać cze­kać. Bi­blio­te­kar­ka zja­wi­ła się, bu­dząc go ze snu. Wy­ja­wił jej po­ło­że­nie schro­nie­nia, a ona za­nio­sła go bez wy­sił­ku, jakby nic nie ważył. Na­pa­li­ła w piecu i razem le­że­li przy cie­ple.

– Jutro wy­bie­ram się do Gre­nie – oświad­czy­ła tam­tej nocy. – Zwo­łam wię­cej ludzi, mam też do za­ła­twie­nia kilka in­nych spraw.

Jak się oka­za­ło, nie mu­sia­ła tego robić. Lu­dzie sami przy­szli. Hol­bes pod wpły­wem al­ko­ho­lo­we­go upo­je­nia wy­ja­wił, że za­mie­rza wy­ru­szyć do Pierw­szej Osady, gdyż boi się żony, która, jego zda­niem, w każ­dej chwi­li mogła ozdro­wieć. Tym samym wy­ja­wił miej­sce ich ukry­cia, nie­spo­dzie­wa­nie ini­cju­jąc mi­gra­cję. Lu­dzie przy­szli, tasz­cząc wiel­kie torby, jakby wy­bie­ra­li się na wa­ka­cje. Alwen byłby pod wra­że­niem, gdyby tylko miał na to siły. Z wdzięcz­no­ści dla no­we­go za­ło­ży­cie­la zro­bi­li mu łóżko ze ścię­tych pni i koców. Ktoś nawet przy­niósł mu po­dusz­kę. Za­kwa­te­ro­wa­li się w taki spo­sób, by po­zo­sta­wić mu na wy­łącz­ność jedno po­miesz­cze­nie, te, w któ­rym grza­ło naj­więk­sze pa­le­ni­sko. Tro­sen mu­siał przy­znać, że jego nowe miesz­ka­nie jest cał­kiem przy­tul­ne. Gdy nie spał, głów­nie ob­ser­wo­wał ko­rzeń prze­bi­ja­ją­cy strop i za­sta­na­wiał się, w jaki spo­sób cała ta kon­struk­cja nie zo­sta­ła za­sy­pa­na. Lubił też wkła­dać od­mro­żo­ne palce do ognia. Czuł wtedy ból, który przy­wra­cał mu ja­sność my­śle­nia.

Spę­dził w łóżku ko­lej­ne dni, a stan jego zdro­wia ani tro­chę się nie po­lep­szył.

Miesz­kań­cy Trze­ciej Osady, jak zwy­kli ją na­zy­wać, przy­no­si­li je­dze­nie, drew­no na opał, or­ga­ni­zo­wa­li za­ba­wy, szpie­go­wa­li po­czy­na­nia Ali­to­na i pla­no­wa­li go oba­lić, lecz on tylko leżał i cho­ro­wał. Kiep­ski ze mnie za­ło­ży­ciel. Może przy­naj­mniej wpi­szą mnie do księ­gi re­kor­dów jako za­ło­ży­cie­la naj­kró­cej ist­nie­ją­cej osady. Nie chciał tak my­śleć. Choć wszedł czer­wo­ny księ­życ, wciąż była jesz­cze szan­sa, a przy­naj­mniej tak po­wie­dzia­ła mu Lydia.

– Do­brze. Prze­pro­wadź­cie atak beze mnie. Wie­rzę w was – po­wie­dział, od­wra­ca­jąc wzrok.

– Wresz­cie mó­wisz mą­drze, Tro­sen – przy­zna­ła Lydia. – Po po­ko­na­niu Ali­to­na pierw­sze co zro­bię, to za­pro­wa­dzę chłop­ca do wieży. Jest szan­sa na ra­tu­nek, cza­ro­dziej tak po­wie­dział. Przy­dasz nam się żywy, gdy oca­li­my osadę. Bę­dzie cze­kać nas wiele wspól­nych dni. Na­dej­dzie lato. Dłu­gie i cie­płe.

Ciepłe lato. Śni­łem o nim wczo­raj. I o miesz­kań­cach Gre­nie, szczę­śli­wych, nie­skłó­co­nych, wol­nych od zła.

– Po­wo­dze­nia panie Alwen – po­wie­dział Marc. – Pana walka jest rów­nie ważna.

Oboje opu­ści­li jego sie­dzi­bę. Nie mogę prze­spać mo­men­tu, w któ­rym wy­ru­szą. Pójdę za nimi. Dotrę do Gre­nie. Wszyst­ko zo­ba­czę. A potem…

Za­mknął oczy i przy­po­mniał sobie ostat­ni sen. Wciąż go nie ro­zu­miał. Czuł go­rą­co pły­ną­ce z pa­le­ni­ska. Pocił się ob­fi­cie. Wy­da­wa­ło mu się, że jego ciało ko­ły­sze się w rytm trza­ska­ją­ce­go ognia. Dźwięk ten był dla niego bar­dzo bo­le­sny, przy­po­mi­nał mu pło­ną­cą drew­nia­ną chat­kę.

Czy ktoś wszedł do mojej iz­deb­ki? – po­my­ślał na gra­ni­cy snu i jawy. Zda­wa­ło mu się, że sły­szy kroki.

Przyjdą po cie­bie. Sta­niesz się ni­czym Pierw­szy Osad­nik – przy­po­mniał sobie słowa ze snu. W jaki spo­sób można stać się Pierw­szym Osad­ni­kiem, skoro oni żyli setki lat temu? – za­sta­na­wiał się. Nie sły­szał już kro­ków, je­dy­nie trza­ska­ją­cy ogień. To mu­siał być sen – zdał sobie spra­wę.

Sta­niesz się ni­czym Pierw­szy Osad­nik.

Jaka cecha mogłaby mnie upodob­nić do Pierw­szych Osad­ni­ków? Co ich łą­czy­ło? Żyli w tych la­sach. Po­lo­wa­li, ło­wi­li, kar­czo­wa­li las.

Zo­sta­li wy­mor­do­wa­ni.

Sta­niesz się ni­czym Pierw­szy Osad­nik.

Ktoś przy­ło­żył po­dusz­kę do jego twa­rzy i za­ci­snął, po­zba­wia­jąc go od­de­chu. Pró­bo­wał wal­czyć, krzy­czeć, lecz był na to zbyt słaby. Pra­gnął uj­rzeć twarz na­past­ni­ka, lecz nie było mu to dane. Do­my­ślał się, na czyje zle­ce­nie dzia­ła.

Po chwi­li po pro­stu się pod­dał.

Oby im się udało – po­my­ślał w ostat­niej chwi­li życia.

 

 

Roz­dział 43

Pe­lar­go­nia

 

– Złap mnie! – Es­te­la Ali­ton ubra­na je­dy­nie w cien­ką, białą su­kien­kę ucie­ka­ła boso przez za­śnie­żo­ny, ciem­ny las. Od­wró­ci­ła się nagle i po­ma­cha­ła ręką, uśmie­cha­jąc się ta­jem­ni­czo. – Złap mnie! – po­no­wi­ła wo­ła­nie i po­gna­ła przed sie­bie.

Nie­ła­two było ją doj­rzeć na tle wszech­obec­nej bieli. Kom­po­no­wa­ła się z nią ide­al­nie. Jej syl­wet­ka wy­da­wa­ła się prze­zro­czy­sta, ruch sukni przy­wo­dził na myśl śnież­ną za­wie­ję. Marc biegł za nią sla­lo­mem po­mię­dzy drze­wa­mi. Dy­szał cięż­ko ze zmę­cze­nia i drżał z po­wo­du mrozu. Nie miał szans jej do­go­nić.

– Es­te­la! Za­trzy­maj się! Zmar­z­niesz!

Za­cze­ka­ła na niego na nie­wiel­kim wznie­sie­niu i z uśmie­chem po­krę­ci­ła głową. Świa­tło księ­ży­ca od­bi­ja­ło się w jej zie­lo­nych oczach.

– Nie zmar­z­nę, a wiesz dla­cze­go?

Nie wie­dział.

Być może Es­te­la od­po­wie­dzia­ła na wła­sne py­ta­nie, lecz Marc tego nie usły­szał. Otwo­rzył oczy, zbu­dził się ze snu. Leżał na wy­ście­lo­nym sto­sie ga­łę­zi w jed­nej z iz­de­bek w pod­zie­miach Pierw­szej Osady. Po­ło­żył dłoń w miej­scu, gdzie po­win­na spać dziew­czy­na.

Nie wy­czuł jej. Wy­mknę­ła się. Znowu.

W ostat­nich dniach czę­sto go opusz­cza­ła, a każde z tych wy­da­rzeń bu­dzi­ło w nim pa­nicz­ny lęk. Bał się, że dziew­czy­na ucie­kła, ktoś ją za­brał lub stała się rzecz jesz­cze gor­sza. Były to myśli tak prze­ra­ża­ją­ce, że bu­dzi­ły w nim dziw­ne na­pa­dy, pod­czas któ­rych pła­kał, nie mogąc nad sobą za­pa­no­wać. Stra­cił całą ro­dzi­nę, i nie mógł po­zwo­lić, by to samo stało się z Es­te­lą.

Od nocy śmier­ci Ar­tu­ra dziew­czy­na spała przy nim, trzy­ma­ła za rękę, ocze­ki­wa­ła, aż wróci do zdro­wa. Trzy doby póź­niej był już w pełni sił. Na­gro­dzi­ła go po­ca­łun­kiem za dziel­ność i nim się zo­rien­to­wał, ko­cha­li się w jej łóżku. Nigdy nie prze­żył cze­goś rów­nie wspa­nia­łe­go, nawet gdy był z tamtą… ko­bie­tą. Nie, o tym le­piej nie my­śleć.

Obu­dził się tam­tej nocy i za­uwa­żył, że nie ma przy nim Es­te­li. Nie żyje – uświa­do­mił sobie. To był tylko sen. Nigdy nie po­wró­ci­ła do życia. Z wszyst­kich myśli ta była naj­gor­sza. Naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ca na świe­cie.

Po chwi­li po­ja­wi­ła się w po­ko­ju, prze­my­ka­jąc ci­chut­ku. Po­ło­ży­ła głowę na jego pier­si.

– Dla­cze­go je­steś zde­ner­wo­wa­ny? – spy­ta­ła.

– Nie było… cię…

– W kuch­ni byłam, głup­ta­sie. Nie sły­sza­łeś, jak mi w brzu­chu bur­cza­ło? Tak gło­śno, że niedź­wie­dzia by obu­dzi­ło.

Ro­ze­śmia­li się. Za­snął szczę­śli­wy.

Od tam­te­go czasu spę­dza­li ze sobą każdą wolną chwi­lę.

Uciecz­ka była ich wspól­ną de­cy­zją. Na ich oczach Rost Ali­ton za­czął zmie­niać się ni­czym Greo z opo­wie­ści Je­re­mia­sza Hodsa. Jego bli­skość była nie­bez­piecz­na. Udali się do Pierw­szej Osady. Ich nowy dom oka­zał się zimny, cia­sny i ciem­ny, lecz dawał po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.

Marc za­pa­lił świe­cę i wy­szedł z iz­deb­ki. Przez głowę prze­le­cia­ło mu mnó­stwo nie­po­ko­ją­cych myśli. Jej oj­ciec mógł tu się za­kraść i po­rwać jego uko­cha­ną. Wład­ca zamku mógł wpu­ścić tu jedno ze swych zwie­rząt. Nadi z za­zdro­ści mogła ją za­brać lub po pro­stu za­strze­lić tak jak jego ojca. Nie, sły­szał­bym huk wy­strza­łu. Wszyst­kich by obu­dził.

Es­te­lę ota­cza­ło ty­siąc róż­nych nie­bez­pie­czeństw, przed któ­ry­mi nie po­tra­fił jej obro­nić.

Szedł przez po­miesz­cze­nie, które przy odro­bi­nie do­brej woli można by na­zwać ko­ry­ta­rzem. Sły­szał chra­pa­nie do­bie­ga­ją­ce z od­le­glej­szych komór. Ru­szył w ich kie­run­ku.

Naj­pierw zo­ba­czył od­bi­cie w lu­strze wody, która ze­bra­ła się na pod­ło­dze piw­ni­cy. Syl­wet­ka dziew­czy­ny była nie­wy­raź­na, ciem­na i dziw­nie znie­kształ­co­na.

– To­pią­cy śnieg nas za­le­wa – po­wie­dzia­ła. – Pew­nie przez ogrze­wa­nie. Co nie zmie­nia faktu, że wciąż jest tu zimno.

Nie zmarznę, a wiesz dla­cze­go?

– Chodź do łóżka. – Chwy­cił ją za dłoń i za­pro­wa­dził do iz­deb­ki. Wciąż ma na­pa­dy dez­orien­ta­cji.

Ga­łę­zie za­trzesz­cza­ły ni­czym praw­dzi­we łóżko, gdy wtu­li­ła się w niego. Potem na­sta­ła cisza. Przy­po­mniał sobie dzie­ciń­stwo, pod­czas któ­re­go on i jego przy­ja­cie­le bali się du­chów na­wie­dza­ją­cych nocą Pierw­szą Osadę. Kto by wtedy po­my­ślał, że za­miesz­ka­my w tym miej­scu. Kto by po­my­ślał, że to nie du­chów będę się bać?

Za­snął i nic mu się nie śniło.

– Marc – zbu­dził go głos Lydii. – Chodź ze mną.

Zo­sta­wił śpią­cą dziew­czy­nę i ru­szył za bi­blio­te­kar­ką. Za­pro­wa­dzi­ła go do po­miesz­cze­nia, które za­miesz­ki­wał Tro­sen Alwen. Chło­piec spo­dzie­wał się ko­lej­nej dys­ku­sji od­no­śnie ataku na wio­skę, tym bar­dziej się zdzi­wił, wi­dząc, że męż­czy­zna śpi.

– Nie obu­dzi go pani? – spy­tał.

– On nie żyje, Marc – po­wie­dzia­ła, wpra­wia­jąc go w osłu­pie­nie. – Zmarł we śnie. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, i tak długo wy­trzy­mał, bio­rąc pod uwagę stan zdro­wia. To wszyst­ko, przez co prze­szedł…

Marc klęk­nął koło ciała i prze­że­gnał się.

– Co teraz? – za­py­tał gło­sem tak sła­bym, że ledwo sły­szal­nym na tle trza­ska­ją­ce­go ognia.

– Nic się nie zmie­ni­ło. Kon­ty­nu­uje­my jego dzie­ło.

To, co Lydia na­zy­wa­ła jego dzie­łem, Mar­co­wi wy­da­wa­ło się zbio­ro­wym sa­mo­bój­stwem. Nie chciał do niego do­pu­ścić. Wizja Es­te­li gi­ną­cej z ręki wła­sne­go ojca prze­śla­do­wa­ła go od chwi­li, gdy usły­szał o pla­nie ataku. Miał pe­wien po­mysł. Chciał ro­ze­grać to ina­czej.

Za­wa­hał się i za­pro­po­no­wał, jego zda­niem, naj­lep­sze wyj­ście z sy­tu­acji:

– Pójdę do Gre­nie, lecz sam. Jeśli wy­pu­ści­my się gro­ma­dą, doj­dzie do ma­sa­kry, lecz jeden czło­wiek umknie nie­zau­wa­żo­ny. Myślę, że do piw­ni­cy Ali­to­nów pro­wa­dzą jesz­cze inne nie­od­kry­te przej­ścia. Pani oj­ciec wspo­mi­nał o tym w swo­ich no­tat­kach. Po­sta­ram się uwol­nić Kaia i za­brać list.

List. Lydia opo­wia­da­ła mu o ja­kiejś ar­cy­waż­nej no­tat­ce, którą przed śmier­cią za­adre­so­wał do niego Mar­tiv Sqon. Miał mu ją prze­ka­zać Kai, lecz dał ko­per­tę Lydii, a ta nie­opatrz­nie zo­sta­wi­ła no­tat­kę w kie­sze­ni swej kurt­ki, którą na­kry­ła sta­re­go Hol­be­sa. Hol­bes twier­dził, że zo­sta­wił ubra­nie w domu, gdyż było na niego za małe, a poza tym nie po­do­bał mu się krój. Nie pa­mię­tał gdzie. Marc po­dej­rze­wał, że bę­dzie mu­siał prze­szu­kać cały dom.

– Jeśli się nie uda – kon­ty­nu­ował – jeśli zginę lub wrócę z pu­sty­mi rę­ka­mi, wtedy na­dej­dzie czas, by ude­rzyć całą siłą. Pro­szę jed­nak, by… nie mie­szać w to Es­te­li. Niech ona nie wal­czy, ukry­je się tu i czeka.

Lydia spoj­rza­ła na niego nie­pew­nie. Żegna się ze mną wzro­kiem. Po­dej­rze­wa, że nie ujdę stam­tąd z ży­ciem.

– Rost cię znaj­dzie i za­bi­je – stwier­dzi­ła, po­twier­dza­jąc jego przy­pusz­cze­nia.

– Przy­wró­ci­łem do życia jego córkę. Ma do mnie, na­zwij­my to, sen­ty­ment. – Nie po­wi­nie­nem uży­wać tego słowa.

– Czy mógł­byś przy­nieść coś jesz­cze? – Lydia wy­da­wa­ła się nieco za­wsty­dzo­na. – No­tat­nik mo­je­go ojca. Zo­stał u mnie w domu. Drzwi wej­ścio­we po­win­ny być otwar­te. Znaj­dziesz go na stole, w po­ko­ju na pię­trze.

– Nie ma spra­wy.

Nie był pe­wien, czy po­że­gnać się z Es­te­lą. Po­sta­no­wił nie bu­dzić dziew­czy­ny. Ni­czym nie ry­zy­ku­ję. Śmierć i tak krąży nad nami. Ona to zro­zu­mie.

Nie spała. Cze­ka­ła na niego przy wyj­ściu. Marc mu­siał wszyst­ko jej wy­ja­śnić. Pła­ka­ła, nie chcia­ła go pu­ścić. Wy­rwał się z jej uści­sku, po­ca­ło­wał ją w usta i wy­szedł z ruin na mroź­ną, zi­mo­wą po­wierzch­nię. Nie obej­rzał się za sie­bie.

Nad Pierw­szą Osadą wi­siał księ­życ przy­po­mi­na­ją­cy cie­kaw­skie oko wy­pa­tru­ją­ce ich kry­jów­ki. Marco od­niósł wra­że­nie, że mieni się bar­dziej in­ten­syw­ną czer­wie­nią niż w chwi­li, gdy wi­dzia­ła go po raz ostat­ni. Rów­nie za­sta­na­wia­ją­cy był fakt, że chło­piec nie przy­po­mi­nał sobie, by kie­dy­kol­wiek wi­dział księ­życ o tej porze roku.

W lesie było tak cicho, że nie­mal sły­szał mru­ga­nie gwiazd. Razem z księ­ży­cem ob­ser­wo­wa­ły, jak Marc prze­mie­rza za­śnie­żo­ny las. Przy­po­mniał sobie słowa, które kie­dyś usły­szał, lecz nie pa­mię­tał, kto ani kiedy je wy­po­wie­dział. Mały księ­życ nie zrobi ci krzyw­dy. Bój się ca­łe­go nieba. Raz za razem wzno­sił ku gwiaz­dom za­nie­po­ko­jo­ne oczy.

Był już przy mo­ście, lecz wciąż nie miał do­kład­ne­go planu dzia­ła­nia. Sfor­mu­ło­wał go do­pie­ro, gdy sta­nął u pod­nó­ża Gre­nie. Wi­dział syl­wet­ki domów sto­ją­cych po wschod­niej stro­nie ulicy Es­tro­va. W żad­nym nie pa­li­ło się świa­tło. Czyż­bym przy­był za późno? Wziął głę­bo­ki wdech i za­czął ana­li­zo­wać sy­tu­ację. Dom Suzan Or­chid stoi opusz­czo­ny, po­dob­nie jak dom Efet­nów i oba domy Tra­stów. Pod­szedł bli­żej i uj­rzał chy­bo­tli­we świa­tło bi­ją­ce z okien po­sia­dło­ści Slan­tów. Ode­tchnął z ulgą. Ulica była pusta, lecz nie za­ry­zy­ko­wał wy­bo­ru tej trasy. Udał się na po­łu­dnie i okrą­żył osadę.

Jako pierw­szy cel obrał dom pani Lydii. Ta część wy­pra­wy wy­da­wa­ła się naj­ła­twiej­sza. Bu­dy­nek stał przy samym lesie. Gdy chło­piec się z niego wy­ło­nił, przy­warł do tyl­nej ścia­ny i ni­czym al­pi­ni­sta po­ko­nu­ją­cy wąską gór­ską ścież­kę ob­szedł dom.

Drzwi były otwar­te. Miał przy sobie la­tar­kę, lecz nie od­wa­żył się jej użyć. Szedł po ciem­ku. Ude­rzył nogą o fra­mu­gę, za­ha­czył ręką o wy­sta­ją­cą skądś klam­kę i po­tknął się o przed­miot, na któ­re­go iden­ty­fi­ka­cję nie po­zwo­lił mrok. Do­tarł na pierw­sze pię­tro i od­na­lazł no­tat­nik.

Z po­ko­ju, w któ­rym się znaj­do­wał, roz­cią­gał się widok na więk­szą część Gre­nie. Pod­szedł do okna, by po­znać sy­tu­ację pa­nu­ją­cą w wio­sce.

Do­strzegł arenę, ob­le­czo­ną bla­skiem la­tar­ni. Drew­nia­ne słupy cią­gnę­ły się przez obie ulice, a ich szczy­ty pło­nę­ły in­ten­syw­nie. Nie­do­brze. Tron był pusty. Rost Ali­ton stał na środ­ku wy­lud­nio­nej, za­śnie­żo­nej ulicy. Ubra­ny był w tu­ni­kę, w dłoni trzy­mał łuk, a na gło­wie dzier­żył ko­ro­nę. Przy­po­mi­nał wład­cę upa­dłe­go kró­le­stwa, który, nie zwa­ża­jąc na oko­licz­no­ści, urzą­dził sobie jed­no­oso­bo­wy tur­niej łucz­ni­czy.

Marc uj­rzał drugą syl­wet­kę, która wy­ło­ni­ła się z głębi ulicy. Je­re­miasz Hods szedł przez śnieg po­wo­li, pa­tro­lu­jąc. Bar­dzo nie­do­brze.

Ali­ton na­cią­gnął łuk i przez chwi­lę Mar­co­wi wy­da­wa­ło się, że chce za­strze­lić szlach­ci­ca. Strza­ła po­mknę­ła jed­nak w innym kie­run­ku, pro­sto w wi­szą­cą na are­nie tar­czę. Tra­fi­ła bar­dzo bli­sko środ­ka.

Marc ni­g­dzie nie wi­dział bia­łej be­stii, lecz po­dej­rze­wał, że wy­le­gu­je się gdzieś w śnie­gu. Albo stoi za moimi ple­ca­mi.

Prze­niósł spoj­rze­nie na dom Hol­be­sów. W oknie na par­te­rze do­strzegł jakiś ruch. Maria Hol­bes. Do­szła do sie­bie. Prze­cud­nie. To tyle w kwe­stii od­zy­ska­nia listu. Idę po Kaia.

Opu­ścił dom pani Lydii i umknął do lasu.

Na­stęp­ny przy­sta­nek za­pla­no­wał w ogro­dzie Hol­be­sów, który znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie ulicy, o rzut ka­mie­niem od drzwi domu Ali­to­nów. Nie­ste­ty, nie mógł tak po pro­stu tam po­biec. Zbyt bli­sko skrzy­żo­wa­nia. Mu­siał nad­ło­żyć spory dy­stans. Szedł rów­no­le­gle do drogi, po czym na wy­so­ko­ści swo­je­go domu prze­biegł przez ścież­kę pro­wa­dzą­cą do ka­mie­nio­ło­mu i zna­lazł się po dru­giej stro­nie ulicy. W tym miej­scu jego misja wkro­czy­ła na nowy po­ziom trud­no­ści; jego syl­wet­ka stała się wi­docz­na z okien domów sto­ją­cych na ulicy Es­tro­va.

Przy­kuc­nął po­mię­dzy za­śnie­żo­ny­mi za­ro­śla­mi. Było mu zimno, nie czuł wła­sne­go ciała. Serce biło mu jak osza­la­łe. Rost Ali­ton był tak bli­sko, a w do­dat­ku drzwi jego domu, znaj­do­wa­ły się od stro­ny ulicy. Nie wie­dział, czy będą otwar­te. Ogar­nę­ło go zwąt­pie­nie.

Po­my­ślał o stud­ni i tu­ne­lu, który za­pro­wa­dził­by go do piw­ni­cy domu, lecz sły­szał, iż wójt za­blo­ko­wał przej­ście. Jeśli Kai nie zdo­łał stam­tąd uciec przez tyle dni, nie sfor­su­ję tego przez jedną noc.

Dy­wer­sja. Słowo to po­ja­wi­ło się nagle w jego umy­śle i nie chcia­ło go opu­ścić. Muszę od­wró­cić uwagę Ali­to­na, a wtedy dam radę prze­biec ulicę i wejść do jego domu. Dy­wer­sja.

W kie­sze­ni miał za­pał­ki.

Mógł pod­pa­lić dom wójta, lecz miał prze­czu­cie, że Ali­ton prę­dzej po­zwo­li więź­niom spło­nąć, niż wy­pro­wa­dzi ich na ulicę. Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że miesz­ka­ła tam rów­nież Es­te­la. My­ślał o pod­pa­le­niu swego domu, lecz wy­bu­do­wał go jego dzia­dek, któ­re­go co praw­da nie znał, lecz sły­szał o nim wiele do­bre­go. Nie mógł tego zro­bić.

W Gre­nie stały jed­nak puste bu­dyn­ki, do któ­rych nikt nigdy nie wróci. Na przy­kład dom Szwen­da­cza. Nie­ste­ty stał po dru­giej stro­nie ulicy, poza tym Sqon, Artur i Kai od­re­stau­ro­wał go tak pie­czo­ło­wi­cie, że nie miał serca go spo­pie­lić. Po­zo­sta­ła mu chat­ka One­lii Slant. Sta­ru­cha otru­ła Es­te­lę. To by­ła­by jego ze­msta. Chat­ka i tak roz­pad­nie się za kilka lat – do­szedł do wnio­sku.

 Prze­biegł na wskroś frag­ment lasu, który po­ra­stał prze­strzeń po­mię­dzy uli­ca­mi. Miej­sce to za­wsze przy­po­mi­na­ło mu nóż, wy­mie­rzo­ny pro­sto w skrzy­żo­wa­nie. Stara chata Slan­tów na tle po­zo­sta­łych domów przy­po­mi­na­ła skan­sen, re­likt daw­nej epoki, który od dawna psuje wi­zu­al­nie oko­li­cę. Gdy wyjął pu­deł­ko za­pa­łek, po­czuł wy­rzu­ty su­mie­nia.

– Robię to dla two­je­go wnuka – wy­szep­tał w kie­run­ku domu, jakby spo­dzie­wał się, że duch sta­rusz­ki wciąż w nim prze­by­wa.

Pod­ło­żył ogień w kilku miej­scach i ze­rwał się do biegu.

Wró­cił pod dom Hol­be­sów i skrył się w śnie­gu. Rost Ali­ton i jego be­stia spo­glą­da­li na pół­noc. Sam nie od­wa­żył się spoj­rzeć w tam­tym kie­run­ku, lecz obraz po­ża­ru do­kład­nie od­ma­lo­wał się w jego wy­obraź­ni. Gi­gan­tycz­ne ogni­sko wy­ra­sta­ją­ce wprost ze śnie­gu.

Wójt nie ru­szył się z miej­sca. Wie. Do­my­ślił się, że to dy­wer­sja. Nie pój­dzie tam.

Nagle wy­po­wie­dział słowa, któ­rych chło­piec nie usły­szał, i ru­szył wraz z be­stią ku ulicy Es­tro­va.

Gdy od­da­li­li się na bez­piecz­ną od­le­głość, Marc wy­strze­lił jak z procy ku drzwiom domu Ali­to­nów. Po­my­ślał o li­ście, któ­re­go nie bę­dzie miał oka­zji od­na­leźć. Miał jed­nak nikłą na­dzie­ję, że Kai zdą­żył za­po­znać się z jego tre­ścią.

Wbiegł na ulicę. Ulicz­ne lampy oświe­tla­ły ją tak in­ten­syw­nie, że po­czuł się jak zbieg, na któ­re­go skie­ro­wa­no wszyst­kie wię­zien­ne re­flek­to­ry. Pod­biegł do drzwi i szarp­nął za klam­kę. Były za­mknię­te. Szarp­nął po­now­nie. Wciąż bez po­wo­dze­nia. Po­sta­no­wił roz­bić okno, lecz nie wi­dział żad­ne­go ka­mie­nia, cegły ani cze­goś po­dob­ne­go. Po­wi­nie­nem użyć ręki. Za­mie­ni­ła się w ka­mień. Albo tego no­tat­ni­ka. Waży chyba z ki­lo­gram.

Nagle sta­nął jak wryty. Rost Ali­ton wra­cał. Biała be­stia kro­czy­ła po­słusz­nie u jego boku. Szli ku skrzy­żo­wa­niu, szli w jego kie­run­ku.

Wójt za­trzy­mał się nie­spo­dzie­wa­nie i spoj­rzał za sie­bie. Stwór po­dą­żył jego śla­dem. Ali­ton z kimś roz­ma­wiał, pew­nie z Hod­sem. Marc do­strzegł swoją szan­sę. Prze­biegł ulicę i do­tarł pod drzwi domu Hol­be­sów. Był osło­nię­ty, lecz tylko do czasu, aż wład­cy osady nie zbli­żą się do skrzy­żo­wa­nia.

Ali­ton skoń­czył roz­ma­wiać i ru­szył ku sercu swego kró­le­stwa.

Plan uwol­nie­nia Kaia nagle wydał mu się nie­wy­ko­nal­ny. Rów­nie do­brze jego przy­ja­ciel mógł­by znaj­do­wać się na Mar­sie, nie miał szans do niego do­trzeć.

Mu­siał się schro­nić, lecz był zbyt prze­ra­żo­ny, by uciec. W przy­pły­wie pa­ni­ki na­parł na klam­kę z taką siłą, że wpadł na ko­ry­tarz. Na­tych­miast za­mknął drzwi i sta­rał uspo­ko­ić drżą­ce ze stra­chu ciało.

– To ty?! – usły­szał głos Marii Hol­bes, do­cho­dzą­cy z jed­ne­go z pokoi. – Wie­dzia­łam, że wró­cisz, stary opoju! Chodź tu do mnie i to zaraz!

Przez ko­lej­ną mi­nu­tę nie od­wa­żył się wy­ko­nać ruchu. Na­szła go ab­sur­dal­na myśl, iż po­wi­nien za­miau­czeć. W końcu usły­szał chra­pa­nie i ru­szył przed sie­bie. Leży w łóżku. Jest po­ła­ma­na. Nic mi nie zrobi – uświa­do­mił sobie, a z myśli tej wy­ni­kła ko­lej­na – mogę od­na­leźć list.

Ja­sno­zie­lo­na kurt­ka, któ­rej szu­kał, mogła być wszę­dzie. Marc po­ru­szał się w egip­skich ciem­no­ściach po wnę­trzu domu, w któ­rym nigdy nie był. Pró­bo­wał tra­fić do piw­ni­cy. To nie mogło się do­brze skoń­czyć. Zrzu­cił coś na zie­mię. Roz­trza­ska­ło się pod jego sto­pa­mi. Wła­my­wa­czem to ja nie zo­sta­nę.

Pierw­sze na­po­tka­ne drzwi pro­wa­dzi­ły do ko­mór­ki, tak za­gra­co­nej, że od­wa­żył się na chwi­lę za­pa­lić la­tar­kę, by zre­wi­do­wać jej za­war­tość. Nie było tam żad­nej kurt­ki. Za ko­lej­ny­mi drzwia­mi krył się pokój, urzą­dzo­ny jakby dla ma­łe­go dziec­ka. Po­miesz­cze­nie wy­glą­da­ło na nie­uży­wa­ne od lat. Co dziw­ne, Marc nie przy­po­mi­nał sobie, by skle­pi­kar­ka kie­dy­kol­wiek była w ciąży.

Za trze­ci­mi drzwia­mi od­krył scho­dy do piw­ni­cy. Wresz­cie mógł bez lęku włą­czyć la­tar­kę. Pa­no­wał tu po­twor­ny ba­ła­gan. Ze ścia­ny zwi­sa­ły łań­cu­chy, łódź ry­bac­ka le­ża­ła na pod­ło­dze, zaj­mu­jąc sporą część po­miesz­cze­nia, a po­ło­wa tu­tej­szych śmie­ci po­sie­ka­na była sie­kie­rą. Od­na­lazł drzwi pro­wa­dzą­ce do tu­ne­lu, gdyż Lydia do­kład­nie po­da­ła mu ich lo­ka­li­za­cję. Prze­szedł przez nie.

Był pod ulicą Es­tro­va, gdzieś w po­bli­żu skrzy­żo­wa­nia. Za­drżał na myśl, że Rost Ali­ton może znaj­do­wać się tuż nad nim. Kro­cząc przez tunel, uj­rzał skręt pro­wa­dzą­cy do zna­ne­go mu, ta­jem­ni­cze­go po­miesz­cze­nia. Oświe­tlił je la­tar­ką, któ­rej blask za­lśnił w czer­wo­nych oczach drew­nia­ne­go smoka. To jego kró­le­stwo. Rosta Ali­to­na naj­wy­raź­niej nie za­in­te­re­so­wa­ła ta prze­dziw­na izba, gdyż nic tu się nie zmie­ni­ło się od czasu ostat­niej wi­zy­ty Marca. Ru­szył przed sie­bie. Dal­szą część tu­ne­lu od­gro­dzo­no ce­gla­nym murem. Nie za­sko­czy­ło go to. Kai znaj­do­wał się tak bli­sko, że gdyby Marc krzyk­nął, przy­ja­ciel pew­nie by go usły­szał, lecz nie mógł się do niego do­stać.

Opu­ściw­szy piw­ni­cę, chło­piec na­brał nie­przy­jem­nej pew­no­ści, że kurt­ka znaj­du­je się w skle­pie. Po­miesz­cze­nie skle­po­we mie­ści­ło się w tym samym bu­dyn­ku, lecz pro­wa­dzi­ło do niego od­dziel­ne wej­ście, do któ­re­go klucz miał Rost Ali­ton. Ru­szył na pię­tro bez więk­szych na­dziei.

Ciuch wi­siał na krze­śle w jed­nym z ma­łych po­ko­ików. Tuż obok stało wie­ko­we łóżko, mały pie­cyk i stary te­le­wi­zor. Na ścia­nie wi­siał obraz, któ­re­go tre­ści nie wi­dział w ciem­no­ściach.

Otwo­rzył ko­per­tę. Po­sta­no­wił za­po­znać się z tre­ścią tu i teraz. Na­krył się gru­bym kocem i włą­czył la­tar­kę. Serce gło­śno biło mu w pier­si, jakby prze­czu­wa­ło, że treść nie przy­pad­nie Mar­co­wi do gustu. Oby ten list był wart mo­je­go po­świę­ce­nia. Za­czął czy­tać.

 

Drogi Marcu Wol­ro­nie,

W liście tym chciał­bym Ci opo­wie­dzieć o mojej mło­do­ści i o Ann Wol­ron. Być może wiele o niej sły­sza­łeś, była sio­strą two­je­go pra­dziad­ka i moją żoną. Zaj­mo­wa­ła się ry­bac­twem, po­dob­nie jak ja. Razem wy­pły­wa­li­śmy na je­zio­ro Gre­nie, które było wtedy zdat­ne do po­ło­wów. A przy­naj­mniej tak nam się zda­wa­ło. Moja żona zgi­nę­ła na tym je­zio­rze. Zo­sta­li­śmy za­ata­ko­wa­ny przez be­stię, która żyła w głę­bi­nach. Skoro czy­tasz te słowa, ja rów­nież zgi­ną­łem, mie­rząc się z tą po­two­rą.

Tuż po jej po­grze­bie stało się jed­nak coś dziw­ne­go. Do­sta­łem list, który za­wie­rał wiersz. Nie zna­łem ad­re­sa­ta, lecz po­dą­ży­łem za jego tre­ścią i od­na­la­złem ją. Moja żona wró­ci­ła do mnie cała i zdro­wa. Prze­ży­li­śmy wspól­nie kilka mie­się­cy.

To, co z cza­sem zacząłem do­strze­gać, prze­ra­zi­ło mnie. Długo to trwa­ło, lecz w końcu spoj­rza­łem praw­dzie w oczy. To nie była moja żona. To była obca ko­bie­ta, która się za nią po­da­wa­ła.

Gdy nabrałem pew­no­ści, za­bra­łem tę osobę nad je­zio­ro i od­by­łem z nią szcze­rą roz­mo­wę. Przy­zna­ła się do uzur­pa­cji. Po­wie­dzia­ła, że robi to, gdyż ma sen­ty­ment do ro­dzi­ny Wol­ro­nów. Wy­rzu­ci­łem ją z łodzi, by uto­nę­ła w je­zio­rze. Czy na­praw­dę zgi­nę­ła, nie je­stem w sta­nie Ci po­wie­dzieć. Nie­dłu­go po tych wy­da­rze­niach wy­je­cha­łem z Gre­nie.

Chcę Cię ostrzec, Marcu Wol­ro­nie. Przyj­rzyj się córce wójta. Przy­glą­daj się uważ­nie, gdyż twoja sy­tu­acja wy­da­je się bliź­nia­czo po­dob­na do mojej. Oczy­wi­ście mogę się mylić. Ta dziew­czy­na może być tym, za kogo się po­da­je.

Moim celem było tylko Cię ostrzec. Osąd na­le­ży do Cie­bie.

Po­zdra­wiam z zaświa­tów, Mar­tiv Sqon.

 

Zrzu­cił z sie­bie koc z taką siłą, że prze­le­ciał cały pokój. Za­czerp­nął od­de­chu. Dzie­siąt­ki moli po­fru­nę­ły w górę, ucie­ka­jąc przed świa­tłem la­tar­ki.

La­tar­ka! Zga­sił ją.

Roz­bo­lał go brzuch, a ręce drża­ły mu jak osza­la­łe. Przy­po­mniał sobie sen, Es­te­lę bie­ga­ją­cą po lesie. Nie zmar­z­nę, a wiesz dla­cze­go? Bo nie żyję. Scho­wał list do kie­sze­ni. Nie chciał wie­rzyć w to, co prze­czy­tał. Po­czuł, jak całe jego życie ga­śnie ni­czym do­pa­la­ją­ca się świecz­ka. Był tak zły, że gdyby biała be­stia po­ja­wi­ła się w tym po­miesz­cze­niu, to on rzu­cił­by się na nią i roz­szar­pał jej gar­dło.

Naj­gor­sze było to, że nie wie­dział, czy to praw­da.

Czy w tym po­ko­ju do­ra­stał Mar­tiv Sqon? – za­cie­ka­wił się nagle. Czy w tym łóżku ko­chał się ze swoją żoną, która na­praw­dę nią nie była? Miał na­dzie­ję, że nie. Kiedy prze­bu­do­wa­no dom Sqo­nów? Nie wie­dział.

Muszę stąd uciec, bo zwa­riu­ję.

Pod­szedł do okna, by przyj­rzeć się ulicy. Czer­wo­ny księ­życ wciąż wi­siał nad osadą, przy­po­mi­nał krwa­wą ranę za­da­ną niebu. Marc do­strzegł pło­mie­nie i dym uno­szą­ce się nad ulicą Es­tro­va, lecz wio­ska wciąż po­grą­żo­na była w ciszy. Spo­dzie­wał się zbie­go­wi­ska ludzi, za­mie­sza­nia. Wi­dział świa­tła w wielu do­mach, lecz nikt z nich nie wy­ści­bił nosa.

Rost Ali­ton stał pod areną i pa­trzył wprost na niego.

Niemożliwe – sta­rał się my­śleć ra­cjo­nal­nie, co przy­cho­dzi­ło mu z tru­dem. Nie widzi mnie w ciem­no­ściach.

Mnie nie, lecz mógł do­strzec świa­tło la­tar­ki – dodał jakby inny głos. – A je­dy­na lo­ka­tor­ka tego domu leży po­ła­ma­na w łóżku. Na par­te­rze.

Za­czął się trząść. Mam ucie­kać? Ujrzy mój ruch. Opa­no­wał się i stał nie­ru­cho­mo jak posąg. Nie widzi mnie.

Wójt przy­wo­łał do sie­bie bia­łe­go po­two­ra i ru­szy­li w kie­run­ku domu Hol­be­sów.

Wie­dział, że musi się ukryć. Spoj­rzał na pokój. Nie od­na­lazł w nim do­bre­go miej­sca. Wy­biegł na ko­ry­tarz. Od­na­lazł linkę i po­cią­gnął, spusz­cza­jąc dra­bi­nę pro­wa­dzą­cą na strych. Ta o mało nie ude­rzy­ła go w głowę. Umknął w ostat­niej chwi­li. Wdra­pał się na górę i za­mknął wej­ście.

 W tym mo­men­cie usły­szał od­głos do­bie­ga­ją­cy z par­te­ru – dwa ro­dza­je kro­ków – cięż­kie, gło­śne ludz­kie i ledwo sły­szal­ne zwie­rzę­ce. Ta be­stia mnie wy­wę­szy – po­my­ślał prze­ra­żo­ny.

Za­czął za­sta­na­wiać się, w jaki spo­sób mógł­by za­blo­ko­wać dra­bin­kę, lecz nic nie przy­cho­dzi­ło mu do głowy. Od­głos kro­ków był coraz bliż­szy. Praw­do­po­dob­nie we­szli na pię­tro. Sły­szał ciche war­cze­nie i ludz­ki szept. Mówi coś do tego po­two­ra. Roz­ma­wia z nim jak z czło­wie­kiem. Wie­dział, o czym.

Był w pu­łap­ce. Ocza­mi wy­obraź­ni wi­dział rękę wójta, która wy­ła­nia się z ciem­no­ści, by po­cią­gnąć za linkę. Może ją prze­ga­pi – łu­dził się. Może za­wró­ci.

Kątem oka za­uwa­żył okno. Było małe, a na szy­bie zgro­ma­dzi­ła się war­stwa śnie­gu, lecz pro­wa­dzi­ło na ze­wnątrz pu­łap­ki. Pod­biegł, chwy­cił za klam­kę, otwo­rzył i za­czął się prze­ci­skać.

Dach był za­śnie­żo­ny, stro­my i śli­ski. Jeden nie­ostroż­ny ruch i bę­dzie można mnie po­ło­żyć tuż obok Marii Hol­bes. Do­strzegł dużą zaspę, która utwo­rzy­ła się ze śnie­gu osu­wa­ją­ce­go się z dachu.

Zsu­nął się po po­chy­ło­ści, a na­stęp­nie sko­czył.

Nie pa­mię­tał, jak wy­do­stał się z śnież­ne­go kopca. Jego świa­do­mość jakby prze­sko­czy­ła od razu do ko­lej­ne­go aktu dra­ma­tu. Biegł ulicą Es­tro­va, ucie­kał.

Uj­rzał Je­re­mia­sza Hodsa, który spa­ce­ro­wał po­wo­li, ubra­ny w cie­pły, czar­ny płaszcz.

– Panie Hods! – za­wo­łał. Męż­czy­zna nie zdzi­wił się na jego widok. – Kim jest ko­bie­ta, którą przy­wró­ci­li­śmy do życia? Es­te­la? A może ktoś inny? Może to twoja przy­ja­ciół­ka z zamku?! – ryk­nął do niego.

Je­re­miasz po­zo­stał nie­wzru­szo­ny.

– Nie wiem tego na pewno – za­czął szep­tać – lecz ze smut­kiem przy­zna­ję, że drugi wa­riant wy­da­je się dużo bar­dziej praw­do­po­dob­ny.

Po­pchnął go z całej siły. Hods upadł na śnieg.

Nim Marc zdo­łał wy­pro­wa­dzić pierw­szy cios w le­żą­ce­go są­sia­da, Rost Ali­ton wy­ło­nił się z głębi ulicy Es­tro­va. Biegł w jego kie­run­ku, ma­cha­jąc trzy­ma­nym w ręku łu­kiem.

Uciekł. Do­tarł do gra­ni­cy lasu, gdzie setki drzew rzu­ca­ło nie­wy­raź­ne cie­nie, a biała po­kry­wa in­ten­syw­nie od­bi­ja­ła czer­wo­ne świa­tło księ­ży­ca. Ni­g­dzie nie wi­dział be­stii. Tym bar­dziej się bał. Po­twór mógł po­ja­wić się w do­wol­nej chwi­li w do­wol­nym miej­scu. Mógł wy­gra­mo­lić zza naj­bliż­sze­go drze­wa, wy­sko­czyć ze śnie­gu lub po pro­stu po­ja­wić się na jego dro­dze. Sta­rał się o tym nie my­śleć. Sta­rał nie oglą­dać się za sie­bie.

Sta­rza­ła prze­mknę­ła kilka cen­ty­me­trów od jego głowy. Marc jęk­nął i o mało nie upadł. Ali­ton wciąż go gonił. Prze­bi­jał się przez śnieg z gra­cją pługa. Chło­piec przy­spie­szył reszt­ka­mi sił. On także się zmę­czy. Jest star­szy ode mnie. 

Druga strza­ła chy­bi­ła o dobre kilka me­trów. Wójt krzyk­nął z furią.

Marc za­sta­na­wiał się, co po­cznie, gdy do­bie­gnie do Trze­ciej Osady, a Ali­ton wciąż bę­dzie go gonił. Nie bę­dzie mógł tam wejść, scho­wać się. Zdra­dził­by wów­czas po­ło­że­nie kry­jów­ki. Ska­zał­by na śmierć nie­win­nych ludzi. Wśród nich Es­te­lę. Jeśli to rze­czy­wi­ście ona.

Do­tarł do mostu. Prze­biegł po nim bły­ska­wicz­nie, nie my­śląc, jakie to nie­bez­piecz­ne. Gdy do­tarł na drugi brzeg rzeki, nagle wpadł mu do głowy po­mysł. Miał szan­sę zgu­bić po­ścig. Wyjął za­pał­ki, po­tarł głów­kę i przy­ło­żył pło­mień do lin peł­nią­cych funk­cję ba­lu­stra­dy. Chodź były ob­lo­dzo­ne, za­ję­ły się ogniem.

Rost Ali­ton prze­był po­ło­wę dłu­go­ści mostu, nim uj­rzał zmie­rza­ją­ce ku niemu pło­mie­nie. Od­wró­cił się, ze­rwał do biegu, usko­czył na drugi brzeg.

Cała kon­struk­cja za­ję­ła się ogniem. Do­pie­ro po chwi­li Marc zo­rien­to­wał się, że nie trzy­ma w ręku skó­rza­ne­go no­tat­ni­ka. Książ­ka wy­pa­dła mu, gdy biegł przez most. Wi­dział ją, za­kli­no­wa­ną mię­dzy ba­la­mi. Pło­nę­ła. Hi­sto­ria Gre­nie. Nikt już jej nigdy nie od­czy­ta. Chwi­lę póź­niej most ze­rwał się, wpa­da­jąc na po­kry­tą lodem rzekę. Cie­pło sto­pi­ło lód, za­ta­pia­jąc drew­no, liny i dzie­ło życia Rande Or­to­sa.

Rost Ali­ton stał na dru­gim brze­gu rzeki, pa­trząc na niego ocza­mi łak­ną­cy­mi mordu.

– Oddaj moją córkę, pie­przo­ny zło­dzie­ju! – krzyk­nął, na­pi­na­jąc łuk.

Twoja córka praw­do­po­dob­nie nie żyje – mógł­by mu po­wie­dzieć, lecz było to tak okrut­ne, że nie prze­szło mu przez gar­dło.

Strza­ła wy­strze­lo­na przez Rosta chy­bi­ła o kilka me­trów. Marc umknął do lasu, nim wójt zdo­łał znów na­piąć cię­ci­wę.

Trze­cia Osada po­grą­żo­na była w cha­rak­te­ry­stycz­nej dla sie­bie ciszy. Więk­szość ukry­wa­ją­cych się tu ludzi spała. Go­dzi­na mu­sia­ła być późna, lecz Lydia cze­ka­ła na niego. Marc pod­szedł do pa­le­ni­ska, sta­ra­jąc się ogrzać zmar­z­nię­te ciało. Tro­sen Alwen wciąż leżał w swym łożu. Wy­cią­gał ku nim mar­twą głowę, jakby był spra­gnio­ny no­wych wie­ści z osady. Osady, którą po­wi­nien był rzą­dzić.

– Można by po­my­śleć, że żyje, lecz to tylko złu­dze­niewy­szep­ta­ła Lydia, pa­trząc na nie­bosz­czy­ka.

Serce ści­snę­ło mu się na myśl o Es­te­li.

Bi­blio­te­kar­ka spoj­rza­ła na Marca z po­dzi­wem. Nie spo­dzie­wa­ła się, że ujdę z ży­ciem.

– Nie dałem rady oswo­bo­dzić Kaia, lecz prze­czy­ta­łem list.

– Czy było w nim coś waż­ne­go?

Co mam jej od­po­wie­dzieć? Sam nie wie­dział.

– Może tak, może nie. Nie wiem. Jego treść do­ty­czy­ła tylko mojej osoby – skła­mał.

– Zdo­by­łeś dzien­nik? – spy­ta­ła po chwi­li, choć Marc wie­dział, że ko­bie­ta zna od­po­wiedź.

– Nie było go w miej­scu, które pani wska­za­ła. Ktoś mu­siał go za­brać – skła­mał po­now­nie, by ukryć swoją po­raż­kę.

– Jak wy­glą­da sy­tu­acja w wio­sce?

– Ulice są puste, lu­dzie po­za­my­ka­li się w do­mach. Ali­ton i be­stia krążą na ze­wnątrz. Wójt pa­ra­du­je z łu­kiem.

– Pój­dzie­my tam nad ranem – zde­cy­do­wa­ła. – Rost w końcu pój­dzie spać. Sami też po­trze­bu­je­my snu.

Nie sprze­ci­wił się jej pla­nom. W mil­cze­niu po­ma­sze­ro­wał ku swej iz­deb­ce. Tylko kilka kro­ków, lecz dla Marca Wol­ro­na był to naj­trud­niej­szy marsz w życiu. Chciał wie­rzyć, że Es­te­la, którą za chwi­lę ujrzy, jest tą samą dziew­czy­ną, z którą spę­dził dzie­ciń­stwo, kąpał się w je­zio­rze, cho­dził po lesie. Przez chwi­lę ża­ło­wał, że prze­czy­tał ten list. Po tej myśli na­szła ko­lej­na: – Może po­wi­nie­nem uda­wać, że nic się nie stało? Uwie­rzyć, że to praw­dzi­wa Es­te­la?

Naj­gor­sza w tym wszyst­kim była moż­li­wość, że oskar­ży dziew­czy­nę, a ona okaże się nie­win­na. Wtedy je­dy­ne co mi po­zo­sta­nie, to wsko­czyć do rzeki. Jeśli jed­nak przy­pusz­cze­nia Sqona okażą się praw­dzi­we… wtedy rów­nież po­zo­sta­nie mi wsko­czyć do rzeki.

Es­te­la miała łzy w oczach. W świe­tle świec lśni­ły ni­czym nie­wiel­kie krysz­ta­ły. Ni­czym księ­życ, który ujęła w dło­nie.

– Wró­ci­łeś – ucie­szy­ła się tonem, w któ­rym wy­czuł nutkę fał­szu. Oczy­wi­ście, że wró­ci­łem. Już ty za­dba­łaś, by biały stwór mnie nie ści­gał.

– Nadi? – za­py­tał.

Uj­rzał w jej oczach prze­ra­że­nie i na­brał pew­no­ści.

– Dla cie­bie mogę być Es­te­lą – po­wie­dzia­ła. – Zna­ko­mi­cie mi to szło, prze­cież się nie zo­rien­to­wa­łeś! Chodź ze mną do zamku, prze­ko­nam brata, byś z nami za­miesz­kał. On wy­brał kogoś in­ne­go, lecz zdo­łam go prze­ko­nać. Pro­szę – wy­po­wie­dzia­ła przez łzy.

– Nie.

– Chcesz więc żyć ze swo­imi ludź­mi? Zgo­dzę się na to. Będą twoją Es­te­lą. Ocalę wio­skę, a ty zo­sta­niesz nowym wój­tem. Udu­si­łam Al­we­na, byś ty mógł zo­stać nowym do­wód­cą. Na­da­jesz się, Marc. To twoje prze­zna­cze­nie.

Na dźwięk tych słów za­krę­ci­ło mu się w gło­wie.

– Za­bi­łaś także Es­te­lę, praw­da? Zro­bi­łaś to rę­ka­mi One­lii Slant. Tak jak mo­je­go ojca. Znisz­czy­łaś… – nie po­tra­fił do­koń­czyć. Dziew­czy­na pró­bo­wa­ła go objąć. Ode­pchnął ją. – Mam jesz­cze trze­cie ży­cze­nie, praw­da? – Uśmiech­nął się nie­spo­dzie­wa­nie.

W jej oczach uj­rzał strach.

– Tak – po­twier­dzi­ła nie­chęt­nie.

– Na za­wsze znik­nij z mo­je­go życia. Od­pier­dol się ode mnie! Nie chcę cię znać!

Za­mknął oczy, gdyż one go okła­my­wa­ły. Wi­dział Es­te­lę pła­czą­cą i zdru­zgo­ta­ną. Od­wró­cił się i upadł na po­sła­nie. Usły­szał, jak od­cho­dzi.

Pła­kał, wspo­mi­na­jąc pięk­ną dziew­czy­nę o ja­snych wło­sach i zie­lo­nych oczach, która pew­ne­go let­nie­go dnia uda­wa­ła, że zła­pa­ła w dło­nie księ­życ. To było tylko złu­dze­nie. Tak na­praw­dę trzy­ma­ła w nich jego serce.

Usnął i śnił o Gre­nie. Miej­scu pięk­nym, spo­koj­nym i cie­płym.

– Marc – obu­dził go głos Lydii. Ko­bie­ta była blada i prze­ra­żo­na. Stało się coś nie­do­bre­go – Gdzie jest Es­te­la? – za­py­ta­ła.

– Nie żyje.

– Co?! Jak?

– Od tru­ci­zny dwa mie­sią­ce temu – wy­po­wie­dział lo­do­wa­tym tonem.

Lydia jakby zro­zu­mia­ła.

– Po­słu­chaj, Marc. Oni nie żyją.

– Kto? – ze­rwał się na rów­nie nogi.

– Wszy­scy, któ­rzy byli tu z nami. Tonej Murc, Hol­bes, żona Ber­nar­ta, Tra­sto­wie, Syn­tia Quart… nie żyją. Za­bi­to ich we śnie. Każdy miał na czole wy­dzier­ga­ną krwa­wą li­te­rę. Nie­któ­re z nich były… jakby prze­kre­ślo­ne.

Marc pod­szedł do pierw­sze­go ciała. Syn­tia Quart, ko­bie­ta, która kie­dyś pró­bo­wa­ła za­strze­lić swo­je­go męża, le­ża­ła w swym po­sła­niu. Na jej czole wy­cię­to „S”. Marc przy­klęk­nął przy ko­lej­nym nie­bosz­czy­ku. Flen Trast, któ­re­go matka umar­ła w piw­ni­cy domu Alit­nów, miał na czole wy­cię­tą li­te­rę „M”.

Trzy­na­ście ciał. Marc obej­rzał je wszyst­kie i bez pro­ble­mu uło­żył dwa słowa.

 

SEN­TY­MENT

MIŁOŚĆ

 

– Pani Lydio, chyba czas na nas – wy­po­wie­dział gło­sem bez ja­kich­kol­wiek emo­cji, cho­wa­jąc do kie­sze­ni pi­sto­let ojca. Nie po­tra­fił z niego ko­rzy­stać, lecz z tym jed­nym strza­łem po­wi­nien dać sobie radę… – Wra­ca­my do Gre­nie.

 

 

Roz­dział 44

Sąd pod czer­wo­nym księ­ży­cem

 

Ze snu, spo­koj­ne­go i wspa­nia­łe­go, wy­rwał go od­głos kro­ków. Gdzieś nad ich gło­wa­mi Rost Ali­ton za­czął wę­dro­wać po swym domu. Jego stą­pa­nie brzmia­ło tak do­no­śnie, że przy­po­mi­nał od­głos ude­rze­nia młota o drew­nia­ną tar­czę. Może on tak na­praw­dę wali czymś w pod­ło­gę, by wzbu­dzić w nas strach? Kai wy­obra­ził go sobie, klę­czą­ce­go w sa­lo­nie swego domu i tłu­ką­ce­go wiel­kim mło­tem w po­sadz­kę. Było to nawet za­baw­ne. Mógł oczy­wi­ście spoj­rzeć na Ali­to­na swoim darem, lecz nie za­mie­rzał go mar­no­wać na taką bła­host­kę. Niech stuka, jeśli mu to spra­wia przy­jem­ność.

– Idzie do nas – stwier­dził Ox. – Zaraz bę­dzie­my jeść.

Albo wal­czyć na are­nie. Kai cze­kał na to z nie­cier­pli­wo­ścią. Ali­ton obie­cał, że zmie­rzą się z bia­łym stwo­rze­niem, a chło­piec miał z po­two­rem wiele ra­chun­ków do wy­rów­na­nia.

Kroki ro­bi­ły się coraz gło­śniej­sze. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że Im­pe­ra­tor Rost Ali­ton zaraz ob­ja­wi im się w drzwiach. Ox po­de­rwał się nagle, lecz uła­mek se­kun­dy póź­niej za­marł w bez­ru­chu.

– Prze­pra­szam. Ty weź je­dze­nie, Slant – wy­du­kał.

Kai mu­siał przy­znać, że męż­czy­zna szyb­ko się uczył. Pierw­szy po­si­łek po­da­ny po uwię­zie­niu tej dwój­ki Wie­lo­ryb za­brał i po­żarł, ani my­śląc, by po­dzie­lić się z nim albo Suzan. Nie­dłu­go po tym Kai pod­szedł do niego i prze­pro­wa­dził kon­wer­sa­cję, nie uży­wa­jąc ani jed­ne­go słowa. Nie mu­siał nawet się­gać po ży­let­kę, którą Ali­ton prze­oczył pod­czas spraw­dza­nia jego ubrań. Po pro­stu chwy­cił go za szyję i to wy­star­czy­ło, by męż­czy­zna trzy razy więk­szy od niego po­ry­czał się jak małe dziec­ko. Raz jesz­cze pró­bo­wał się bun­to­wać i chło­piec był zmu­szo­ny po­wtór­nie go uspo­ko­ić. Wie­lo­ryb prze­pro­sił i prze­ka­zał mu do­wo­dze­nie w tej nie­zwy­kłej celi.

Suzan Or­chid do­ce­ni­ła jego in­ter­wen­cję. Roz­ma­wia­ła z nim rzad­ko, lecz przy­jaź­nie, pod­czas gdy Viela Oxa cał­ko­wi­cie igno­ro­wa­ła. Kai wie­dział, że ko­bie­ta chce się z nim za­przy­jaź­nić, gdyż w tej chwi­li było to dla niej ko­rzyst­ne. Zgo­dził się na to, cały czas za­cho­wu­jąc ostroż­ność.

Nie­daw­no, trzy dni temu, a może dziś rano, Ox prze­szedł na­wró­ce­nie. Za­czął się kajać, dużo się mo­dlił i pro­sił ni­ja­ką Mari, by mu wy­ba­czy­ła. Jeśli Kai do­brze pa­mię­tał, tak ma na imię jego córka, która przed kil­ko­ma laty wy­je­cha­ła na po­łu­dnie.

Ina­czej było z Suzan Or­chid. Z tego co wie­dział, miała na su­mie­niu o wiele więk­sze prze­wi­nie­nia, lecz nie od­czu­wa­ła żad­nej skru­chy lub głę­bo­ko kryła swoje myśli.

Sam rów­nież zro­bił ra­chu­nek su­mie­nia. Ucier­pia­ło przez niego tak wiele osób: Le­ty­cia, Mar­tiv Sqon i wszyst­kie po­zo­sta­łe ofia­ry Rafna. Sam Rafn rów­nież był w pew­nym sen­sie jego ofia­rą. Nie mógł też za­po­mnieć o wy­da­rze­niach ze sto­li­cy. To tam po­peł­nił naj­cięż­sze grze­chy.

Po­sta­no­wił je od­po­ku­to­wać po swo­je­mu – prze­mo­cą i ze­mstą. Chciał ubić be­stię, co otwo­rzy mu drogę do po­ko­na­nia Rosta Ali­to­na. Wie­dział jed­nak, że nie bę­dzie mógł go zabić. Im­pe­ra­tor nie może zgi­nąć z ni­czy­jej ręki. Błęd­ne koło prze­mo­cy musi zo­stać za­trzy­ma­ne.

Można by po­my­śleć, że naj­gor­sza w uwię­zie­niu jest mo­no­to­nia. Kai jej nie od­czu­wał. Ni­czym ki­no­wy widz ob­ser­wo­wał wy­da­rze­nia z oko­li­cy, uży­wa­jąc swych nie­zwy­kłych umie­jęt­no­ści. Wi­dział Tro­se­na Al­we­na, który leżał mar­twy w swoim łóżku. Uj­rzał swoją sio­strę, która spała przy oknie, nie­świa­do­ma, że tuż obok pło­nie dom ich babci. Wi­dział Marca Wol­ro­na, który ucie­ka przed osza­la­łym Ro­stem Ali­to­nem, umy­ka­jąc przed strza­ła­mi z łuku.

W tej wła­śnie chwi­li spo­glą­dał jak Es­ta­la, która nie jest Es­te­lą, mor­du­je żonę Ber­nar­ta, jed­no­cze­śnie wy­ci­na­jąc na jej czole ranę w kształ­cie li­te­ry „O”. Po­ru­sza­ła się tak chi­cho, że nie zbu­dzi­ła le­żą­ce­go metra dalej Flena Tra­sta. Bied­ny Marc.

Drzwi otwo­rzy­ły się i piw­ni­cę za­la­ła fala świa­tła, ata­ku­jąc ich oczy. Mu­sie­li za­cząć przy­zwy­cza­jać się do ja­sno­ści. Wraz z po­sił­kiem za­wsze otrzy­my­wa­li lampę, która przez krót­ki okres oświe­tla­ła całe po­miesz­cze­nie.

– Panie Ali­ton! – za­wo­ła­ła Kai. – Może pan wy­próż­nić wia­dro z nie­czy­sto­ścia­mi? Już dawno…

– Nie – prze­rwał. – Już wam nie bę­dzie po­trzeb­ne. Idzie­cie pod sąd.

Sąd. W jego ustach słowo to za­brzmia­ło na­praw­dę prze­ra­ża­ją­co. Obu­dzi­ło w Kaiu dawno za­po­mnia­ny lęk przed spra­wie­dli­wą karą.

Na­resz­cie.

Im­pe­ra­tor za­pro­wa­dził ich pod arenę. Biała be­stia kro­czy­ła u jego boku z taką wier­no­ścią, że przez chwi­lę chło­piec od­niósł dziw­ne wra­że­nie, iż pa­ro­diu­je jego chód. Oprócz nich i pa­tro­lu­ją­ce­go gdzieś w od­da­li Je­re­mia­sza Hodsa na ulicy nie było żywej duszy. Ogień tań­czył za­wzię­cie na szczy­tach wszyst­kich la­tar­ni, poza jedną, która na ich oczach zga­sła, po­grą­ża­jąc w ciem­no­ści ota­cza­ją­cy ją frag­ment ulicy. Na nie­bie wzno­sił się czer­wo­ny księ­życ. Kai nie był zdzi­wio­ny. Wie­dział o nim. Ob­ser­wo­wał go już wcze­śniej swym darem. On rów­nież mnie ob­ser­wu­ję. Pa­skud­ne, krwa­we oko. Widz rząd­ny krwi.

Ali­ton przy­wią­zał całą trój­kę do areny. Chło­piec miał oka­zję przyj­rzeć mu się z bli­ska. Po­strzał się o pięt­na­ście lat. Oczy im­pe­ra­to­ra wy­da­wa­ły się mętne i za­pa­dłe, a skóra przy­bra­ła od­cień pa­skud­ne­go ciem­ne­go różu. Sku­tek od­mro­żeń. Jak długo on sie­dzi na tym zim­nie?

Od­su­nął się od nich, po­pra­wił ko­ro­nę i prze­mó­wił:

– Za­sta­na­wia­cie się pew­nie, gdzie po­dzia­ło się zbio­ro­wi­sko, które za­wsze to­wa­rzy­szy­ło na­szej are­nie? Dla­cze­go po­zo­sta­wi­ły was wła­sne ro­dzi­ny? Nie miej­cie do nich pre­ten­sji, ogło­si­łem go­dzi­nę po­li­cyj­ną. Byłem zmu­szo­ny to zro­bić. Każdy, kto wyj­dzie z domu, musi li­czyć się z wy­ro­kiem śmier­ci.

Jakby na po­twier­dze­nie tych słów, be­stia za­war­cza­ła.

Wójt za­czął od­gar­niać śnieg, który krył jego ko­lek­cję broni.

– Rost – wy­sy­czał Ox. – Je­stem nie­win­ny. Za­wsze byłem twym wier­nym to­wa­rzy­szem.

– Nie mów do mnie! – ryk­nął tak gło­śno, że rybak sku­lił się ni­czym bez­bron­ne zwie­rzę. – Je­stem Im­pe­ra­to­rem, twym panem! Masz się do mnie zwra­cać „Wasza Mi­łość”! I tylko klę­cząc!

Wie­lo­ryb pró­bo­wał uklęk­nąć, lecz nie po­zwo­li­ły mu na to skrę­po­wa­ne na wy­so­ko­ści pier­si ręce. Tym­cza­sem zza areny wy­ło­nił się Je­re­miasz Hods. Za­trzy­mał się i spoj­rzał na nich ane­micz­nym wzro­kiem.

– Idź stąd! – za­wo­łał Ali­ton. – Tutaj nie mu­sisz pa­tro­lo­wać.

– Tak jest, Wasza Mi­łość – po­wie­dział cicho i od­szedł.

Rost od­pro­wa­dził go wzro­kiem, za­ci­ska­jąc zęby z dziw­ną zło­ścią. Uspo­ko­ił się, gdy tylko szlach­cic znik­nął ze sceny jego przed­sta­wie­nia.

– Je­ste­ście tu, by od­po­wie­dzieć za swoje winy – po­wie­dział, pod­no­sząc łuk ze śnie­gu. Za­wie­sił go na ple­cach. – Bę­dzie­cie mie­rzyć się z obroń­cą Gre­nie w uczci­wej walce. Ox! – za­wo­łał, omal nie przy­pra­wia­jąc Wie­lo­ry­ba o zawał serca. – Bę­dziesz pierw­szy.

– Pro­oss… – pró­bo­wał bła­gać, lecz był zbyt prze­ra­żo­ny.

– Wiesz, o co je­steś oskar­żo­ny? – Ox po­krę­cił głową z wy­ra­zem twa­rzy, który z pew­no­ścią mógł­by na­le­żeć do ja­kie­goś świę­te­go. – Pla­no­wa­łeś dwa mor­der­stwa. Spi­sko­wa­łeś z tą tutaj ko­bie­tą, by po­zba­wić życia mnie i na­sze­go obroń­cę. Chcia­łeś za­chwiać rów­no­wa­gę Gre­nie. Wiem jed­nak o dużo po­waż­niej­szych grze­chach, które po­peł­ni­łeś w prze­szło­ści, za­bój­co krew­nych.

Ox po­bladł.

– Ni­ko­go nie za­bi­łem! – krzyk­nął, wy­do­by­wa­jąc z sie­bie reszt­ki od­wa­gi.

– Ow­szem za­bi­łeś. Wiem o wszyst­kim. Twoja córka, Mari. Pa­mię­tam ją. Nie­zbyt ładna, otyła dziew­czy­na. Bar­dzo późno do­wie­dzia­łeś się, że jest w ciąży, praw­da? A gdy to się stało, wy­gna­łeś ją z domu. Umar­ła w lesie, za­bi­ta przez Szwen­da­cza. Mor­der­ca two­jej córki, wy­cho­wał two­je­go wnuka! Nawet ten zwy­rod­nia­lec, oka­zał wię­cej em­pa­tii od cie­bie. 

– To nie… nie… moja wina. Nie… mia­łem po­ję­cia, co się z nią…

– Wiem też, kim był oj­ciec dziec­ka. – Uśmiech­nął się. – Znasz może mło­de­go czło­wie­ka, który tuż po wspo­mnia­nych prze­ze mnie wy­da­rze­niach pod­jął pracę na łodzi ry­bac­kiej i łowił z tobą przez sie­dem lat? Nigdy nie mówił zbyt wiele… Po­dzi­wiam go. My­ślisz, że przez ten cały czas pla­no­wał wy­wrzeć na tobie jakąś spek­ta­ku­lar­ną ze­mstę? Nie­ste­ty, wasz kuter zo­stał za­ata­ko­wa­ny i mu­siał im­pro­wi­zo­wać. Szko­da, że wybił ci tylko oko.

Rost Ali­ton pod­szedł do ry­ba­ka i prze­ciął jego więzy za­krwa­wio­nym szty­le­tem. Kazał wy­brać broń. Wie­lo­ryb chwy­cił naj­więk­szy z mie­czy i wszedł do środ­ka kręgu. Przez chwi­lę stał pew­nie, ni­czym jeden ze śnie­go­wych ol­brzy­mów, które we­dług le­gend sta­ro­żyt­nych Asta­rów za­miesz­ki­wa­ły te lasy przed ty­sią­ca­mi lat.

A póź­niej Im­pe­ra­tor za­trza­snął furt­kę i Ox zmar­niał w ułam­ku se­kun­dy. Biała be­stia na­tych­miast wsko­czy­ła do środ­ka i sta­nę­ła na­prze­ciw­ko niego, war­cząc gło­śno.

Kai chciał mu pomóc. Mógł­by spró­bo­wać przy­trzy­mać po­two­ra, gdy ten bę­dzie się prze­no­sić, lecz nie był pe­wien, czy zdoła to zro­bić. Pod tam­tym drze­wem nie dałem rady – po­my­ślał z bólem.

Jak się oka­za­ło, stwór nie za­mie­rzał ni­g­dzie ucie­kać. Zbli­żył się do Oxa, sy­cząc. Ten za­mach­nął się mie­czem. Be­stia od­sko­czy­ła, by po chwi­li wy­pro­wa­dzić kontr­atak. Prze­je­cha­ła pa­zu­ra­mi po nodze Wie­lo­ry­ba, który za­chwiał się, omal nie upadł. Chcia­ła sko­czyć mu do gar­dła, lecz mu­sia­ła umknąć przed sil­nym ude­rze­niem.

Kai zdał sobie spra­wę, że nie ma moż­li­wość in­ge­ro­wać w walkę. Spoj­rzał na Rosta, który zdą­żył usa­do­wić się na swym tro­nie. Oglą­dał swe przed­sta­wie­nie w sku­pie­niu, pod­pie­ra­jąc brodę dło­nią. Gdzieś w głębi ulicy stał Je­re­miasz Hods, który rów­nież przy­pa­try­wał się temu wi­do­wi­sku. Duch Pierw­szej Osady. One na­praw­dę ist­nie­ją.

Ox dziel­nie bro­nił się przed dwoma ko­lej­ny­mi ata­ka­mi be­stii, lecz każdy z nich zmu­szał go do co­fa­nia. W końcu po­tknął się na nie­rów­no­ści śnie­gu i upadł na plecy. Mimo to zdo­łał jesz­cze raz obro­nić się przed ofen­sy­wą stwo­rze­nia.

Za­czął pa­ni­ko­wać. Ma­chał mie­czem jakby na oślep. Stwór cof­nął się o krok, na­brał roz­pę­du i prze­sko­czył całe ol­brzy­mie ciało ry­ba­ka. Wy­lą­do­wał tuż za jego głową. Ox pchnął mie­czem w tam­tym kie­run­ku, lecz wy­pro­wa­dzo­ne w tej po­zy­cji cię­cie było bar­dzo słabe. Be­stia uchy­li­ła się i skon­tro­wa­ła, chwy­ta­jąc go za gar­dło. Po chwi­li było już po wszyst­kim.

Suzan Or­chid za­czę­ła krzy­czeć, jakby wresz­cie do­tar­ła do niej po­wa­ga sy­tu­acji.

– Dorem! – za­wo­łał wład­ca. – Skoro tak bar­dzo cię tu cią­gnie, przy­daj się na coś i usuń ciało. Suzan, teraz czas na twój sąd. Za­rzu­ty, o jakie cię oskar­żam, są iden­tycz­ne jak w przy­pad­ku Viela Oxa. Oczy­wi­ście poza tym ostat­nim. Wiele o tobie my­śla­łem i prze­wi­dzia­łem dla cie­bie zu­peł­nie inny ro­dzaj kary.

Ko­bie­ta spo­glą­da­ła na niego, jakby prze­ma­wiał w ja­kimś obcym ję­zy­ku.

– Jaki… Wasz Mi­łość?

– Nie uro­dzi­łaś się tu. Po­gar­dzasz tym miej­scem. Po­gar­dzasz nami. A jed­no­cze­śnie uwa­żasz się za naj­spryt­niej­szą osobę na świe­cie. – Pod­niósł się z tronu, wy­wo­łu­jąc u ko­bie­ty od­ruch obron­ny. – Uwa­żasz, że wyj­dziesz cało z każ­dej sy­tu­acji. – Pod­szedł do areny i prze­ciął jej więzy. – Idź więc. Do lasu. Nie wra­caj do wio­ski, bo cię za­bi­ję. Zo­ba­czy­my, czy dasz radę prze­trwać. Każdy miesz­ka­niec Gre­nie czy Pierw­szej Osady, choć wiele można im za­rzu­cić, dałby radę. Udo­wod­nij, że po­tra­fisz roz­róż­niać od­cie­nie bieli.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na niego, a na­stęp­nie ze­rwa­ła się do biegu i znik­nę­ła w ciem­no­ściach lasu.

– Kai Slant – uśmiech­nął się Rost. – Nasz naj­więk­szy zbrod­niarz. Twe prze­wi­nie­nia zna chyba każdy.

– Wasza Mi­łość – ode­zwał się Hods. Szlach­cic zdą­żył już wy­nieść ciało z kręgu. – On jest nie­win­ny. Pra­gnę za niego po­świad­czyć. – Uklęk­nął pod areną.

– Nie. Bę­dzie wal­czył. – Rost prze­ciął więzy chłop­ca i zmu­sił do wy­bra­nia broni.

Wybór Kaia padł na włócz­nię. Pod­parł się ni­czym sta­rzec laską i za­czął po­wo­li kro­czyć w kie­run­ku furt­ki areny.

Hods nie dawał za wy­gra­ną.

– Czy Wasza Mi­łość pa­mię­ta naszą roz­mo­wę pod­czas ob­ła­wy pro­wa­dzo­nej na Tro­se­na Al­we­na? Wasza Mi­łość po­wie­dział wtedy, że w za­mian za przy­wró­ce­ni córki do życia mogę pro­sić o co­kol­wiek ze­chcę i zo­sta­nie to speł­nio­ne.

Biała be­stia cze­ka­ła na roz­wój sy­tu­acji. Kai i Hods, sto­jąc po róż­nych stro­nach drew­nia­nej prze­gro­dy, spo­glą­da­li na Rosta Ali­to­na.

 – O to więc pro­sisz, Dorem? Bym uwol­nił zbrod­nia­rza? Sam mi opo­wia­da­łeś, że Pierw­si Osad­ni­cy w taki spo­sób roz­wią­zy­wa­li nie­po­ro­zu­mie­nia. Nie­praw­daż, Dorem? A może po­wi­nien zwra­cać się do cie­bie praw­dzi­wym imie­niem? My­ślisz, że nie wiem, kim je­steś, Hods? My­ślisz, że nie wiem, jaką tru­ci­znę są­czysz nam do uszu od po­cząt­ku swego po­by­tu?!

Się­gnął do koł­cza­nu, ze­rwał z ple­ców łuk i wy­mie­rzył w dez­orien­to­wa­ne­go męż­czy­znę. Strza­ła prze­mknę­ła przez lo­do­wa­te po­wie­trze i prze­bi­ła bok szlach­ci­ca, przy­bi­ja­jąc jego ciało do płotu areny.

– Oczy­wi­ście, że nie speł­nię two­jej proś­by – stwier­dził Ali­ton. – Nawet nie zo­ba­czysz walki, gdyż bę­dziesz pa­trzył na mnie.

Hods pró­bo­wał się po­ru­szyć, uwol­nić, lecz nie zdo­łał. Klę­czał na śnie­gu, a jego plecy przy­ma­rza­ły do ze­wnętrz­nej czę­ści areny.

Rost Ali­ton opu­ścił łuk i usiadł na tro­nie. Zro­bił to tak nie­po­rad­nie, że Kai przez chwi­lę miał na­dzie­ję, iż zmar­z­nię­ty wójt roz­pad­nie się na ty­siąc ka­wa­łecz­ków ni­czym krysz­tał lodu. Tak się jed­nak nie stało.

Biała be­stia prze­sko­czy­ła próg areny i spoj­rza­ła na Kaia czar­ny­mi, świe­cą­cy­mi ocza­mi.

– Za­bi­łaś Le­ty­cię – wy­szep­tał, kie­ru­jąc grot włócz­ni w jej kie­run­ku. – Za­bi­łaś moją bab­cię. Po­ła­ma­łaś moją sio­strę. A wiesz, co robię z tymi, któ­rzy krzyw­dzą moich bli­skich?

Od­po­wie­dzią był za­mach włócz­nią wy­pro­wa­dzo­ny ze zwin­no­ścią, o jaką się nie po­dej­rze­wał. Be­stia usko­czy­ła na bok, lecz Kai bły­ska­wicz­nie zmie­nił kie­ru­nek ruchu broni. Wy­da­wa­ło się, że za­sko­czo­na po­two­ra nie ma szans na unik­nię­cie ude­rze­nia. Lecz wtedy prze­nio­sła się do in­ne­go świa­ta. Kai po­dą­żył za nią.

Ośnie­żo­na, pusta po­la­na wy­glą­da­ła na wy­mar­łą. Wokół niej rosły sosny się­ga­ją­ce ku niebu, na któ­rym lśni­ły je­dy­nie gwiaz­dy. Sza­le­niec, który wy­brał­by się na spa­cer po tym lesie, zo­ba­czył­by po­dob­ne­go lwu bia­łe­go po­two­ra i na­sto­let­nie­go chłop­ca dzier­żą­ce­go włócz­nię, któ­rzy po­ja­wia­ją się i zni­ka­ją ni­czym dwa duchy, nie­zde­cy­do­wa­ne, w któ­rym świe­cie chcą żyć.

Kai nie po­tra­fił zra­nić stwo­ra, a on nie po­tra­fił zra­nić jego. Tań­czy­li tak oświe­tla­ni przez różne nieba wielu świa­tów. Nie wie­dział, czy walka trwa do­pie­ro chwi­lę, czy całą wiecz­ność. Wiele by dał, by choć na chwi­lę uj­rzeć wyraz twa­rzy Rosta Ali­to­na, lecz było to zbyt nie­bez­piecz­ne.

Chło­piec wy­pro­wa­dził cię­cie tak szyb­kie, że mógł­by na­dziać na ostrzę muchę, lecz be­stia usko­czy­ła. Po­dą­żył za nią, od­pie­ra­jąc kontr­atak. Z każdą chwi­lą czuł się coraz sil­niej­szy.

Dla­cze­go Hods nie podróżuje z nami? – za­sta­no­wił się. Mógł­by uwol­nić się z tej pu­łap­ki.

Kai ma­chał coraz szyb­ciej. Włócz­nia stała się jego trze­cią ręką. Grot ry­so­wał nie­zwy­kłe, nie­wi­dzial­ne kształ­ty, prze­ci­na­jąc ark­tycz­ne po­wie­trze. Be­stia wiła się ener­gicz­nie, była tak szyb­ka i spraw­na, jak żadne zwie­rzę być nie po­win­no. Ob­na­ży­ła swą nie­rze­czy­wi­stość. Tań­czy­ła w rytm włócz­ni, wy­ko­nu­jąc sza­lo­ną kom­bi­na­cję uni­ków.

Kai wy­pro­wa­dził ko­lej­ny szyb­ki cios, po­dob­ny do wszyst­kich po­przed­nich…

…i tra­fił. Za­sko­czo­ny, jęk­nął gło­śno. Be­stia się nie prze­nio­sła. Wresz­cie udało mu się ją przy­trzy­mać. Wy­darł włócz­nię z jej boku i krzyk­nął tak gło­śno, że pew­nie usły­sze­li go w pod­zie­miach Pierw­szej Osady. Wziął ko­lej­ny za­mach. Be­stia umy­ka­ła mu przez kilka świa­tów, lecz w końcu za­trzy­mał ją po raz drugi i ranił, tym razem bli­żej głowy.

Po trze­cim cio­sie be­stia padła na śnie­gi areny Gre­nie. Kai wy­cią­gnął ży­let­kę i wrzu­cił jej do pyska. By mieć pew­ność. Z trzech ran zwie­rzę­cia są­czy­ła się krew, zmie­nia­ła kolor futra z bia­łe­go na czer­wo­ny.

Rost Ali­ton pa­trzył na niego spa­ra­li­żo­wa­ny ze stra­chu lub zimna. Bar­dziej przy­po­mi­nał bła­zna niż króla. Śmiesz­ny czło­wiek ze śmiesz­nym ka­wał­kiem drew­na na gło­wie, sie­dzą­cy na mro­zie na śmiesz­nym krze­śle.

Kai zszedł z areny i przy­klęk­nął przy Je­re­mia­szu. Męż­czy­zna krwa­wił rów­nie ob­fi­cie jak biała be­stia.

– My­ślisz, że on do­trzy­ma obiet­ni­cy? – spy­tał drżą­cym gło­sem. – Czy za chwi­lę wrócę do mo­je­go domu? Czy ujrzę moją żonę? Czy wy­pra­wią mi po­wi­tal­ną ucztę?

– Mam na­dzie­ję, że tak – po­wie­dział. Nie wie­dział, czy po­wi­nien wyjąć strza­łę tkwią­cą w jego ciele. On umie­ra. Nie po­mo­gę mu.

 – Prze­pra­szam was za wszyst­ko – po­wie­dział sła­bym gło­sem. – Nie je­stem tak silny jak Kri­sof.

Kai nie wie­dział, o czym on mówi. Miał do niego inne py­ta­nie. W tej chwi­li naj­waż­niej­sze na świe­cie.

– Je­re­mie­szu, co wiesz o trze­cim zwie­rzę­ciu? Za­bi­li­śmy po­zo­sta­łe dwa, więc teraz Wład­ca Zamku na pewno spu­ści je ze smy­czy. Czym ono jest?

– Jak mó­wi­łem… nigdy go nie wi­dzia­łem. Coś… sły­sza­łem. Stwór z je­zio­ra dzia­łał w wo­dzie, biały lew na lą­dzie… a ten… bodaj… w po­wie­trzu.

– Tylko tyle? Przy­po­mnij sobie coś jesz­cze – pro­sił.

– Wład­ca był z niego… bar­dzo dumny. Po­wie­dział, że jest naj­po­tęż­niej­sze ze wszyst­kich. Naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce jest w nim… to, że wcale nie wy­glą­da groź­nie. Jak… zwy­kłe zwie­rzę… wta­pia się… w las. Czło­wiek, który je zo­ba­czy… nie zwró­ci na nie uwagi.

– Wspa­nia­le – mruk­nął.

– Do… zo­ba­cze­nia, Kai. Gdzieś, kie­dyś… w czy­imś śnie.

Chło­piec spoj­rzał w jego umie­ra­ją­ce oczy i przez uła­mek se­kun­dy był bli­ski od­kry­cia ja­kiejś wiel­kiej ta­jem­ni­cy. Nie­mal uj­rzał obraz, który wy­ło­nił się z po­łą­cze­nia wszyst­kich ele­men­tów ukła­dan­ki. Uczu­cie to na­tych­miast mi­nę­ło.

Ob­ser­wo­wał, jak jego są­siad od­cho­dzi z tego świa­ta. Nie chciał go już – po­my­ślał ze smut­kiem. – Po­zwo­lił mu umrzeć.

Rost Ali­ton sie­dział na swym tro­nie odrę­twia­ły z zimna. Mógł je­dy­nie ru­szać ocza­mi. Gdyby wzrok mógł za­bi­jać, padł­bym tru­pem. Przez chwi­lę Kai miał ocho­tę po­ło­żyć dło­nie na jego zim­nej szyi, lecz wie­dział, że nie może tego zro­bić.

– Za­mar­z­nij – na­ka­zał mu. – Prze­rwij spi­ra­lę prze­mo­cy. Wiem, że to nie twoja wina. To nie była też wina Ar­tu­ra, ani wszyst­kich po­przed­nich.

Od­wró­cił się w stro­nę ulicy Es­tro­va i ru­szył w kie­run­ku domu. Elia tam na mnie czeka, ona…

Sta­nął jak wryty.

Nie, to niemożliwe. To zbyt ab­sur­dal­ne, by mogło być praw­dą.

Od po­cząt­ku wa­ka­cji pod oknem jego sio­stry miesz­ka­ła sroka. Zwy­kły ptak, ja­kich wiele spo­ty­ka się w lesie. To nie­moż­li­we – po­my­ślał, lecz po­gnał w kie­run­ku swo­je­go domu.

Gdy prze­stą­pił próg, nie ude­rzy­ła go fala cie­pła. Elia kar­mi­ła ją z ręki. Otwie­ra­ła okno i wpusz­cza­ła do domu. Za­czął się bać.

Zna­lazł ojca le­żą­ce­go w przed­po­ko­ju. Miał wy­dłu­ba­ne oczy, a z nie­zli­czo­nych ran są­czy­ła się krew. Ka­wa­łek dalej le­ża­ła jego matka. Jej ciało było w jesz­cze gor­szym sta­nie.

Wbiegł do po­ko­ju Elii. Pta­szy­sko sie­dzia­ło na dziew­czyn­ce, dzio­biąc ją w dłoń. Wszę­dzie wokół wózka roz­sy­pa­ne były ziar­na. Sły­sząc Kaia, sroka ze­rwa­ła się do lotu i umknę­ła przez otwar­te okno.

– Kai, wró­ci­łeś – wy­szep­ta­ła sła­bym gło­sem Elia. Jej ręce i twarz pełne były krwa­wią­cych śla­dów po dziob­nię­ciach. – Prze­czy­taj no­tat­ki i weź książ­kę – po­pro­si­ła i stra­ci­ła przy­tom­ność.

Uło­żył ją na łóżku, owią­zał ban­da­ża­mi oka­le­czo­ne miej­sca. Za­mknął okno i usiadł przy sio­strze. Nie wie­dział, co po­cząć. Od­ru­cho­wo chwy­cił za­pi­ski i za­czął czy­tać.

Gdy skoń­czył, wciąż nie­wie­le ro­zu­miał. Wie­dział jed­nak dwie rze­czy – mu­siał wy­ru­szyć do wieży i nie mógł zo­sta­wić tu Elii. Ubrał ją cie­pło, wziął na ręce i ru­szył przed sie­bie.

Koniec

Komentarze

Co jeśli ona ma rację? Co jeśli Kai nie zgi­nął?

chyba nie zgi­nął

Twoja córką żyje!

córka

W tym roz­dzia­le jest na­praw­dę sporo po­wtó­rzeń – prze­sia­ła­bym go pod tym kątem. Od pew­ne­go mo­men­tu za­czę­łam wy­pi­sy­wać przy­kła­dy, ale jak na iro­nie wtedy sy­tu­acja ule­gła znacz­nej po­pra­wie, więc mam tylko dwa:

Do­praw­dy wspa­nia­łe to do­ko­na­nia roz­szar­py­wać ludzi na strzę­py.

Lu­dzie za­czę­li szep­tać mię­dzy sobą.

Każdy wy­da­wa­ny przez nią dźwięk wy­da­wał się

 

za­wo­łał Kolia Trast,

za­wo­ła­ła

 

"Po­do­ba­ła" mi się śmierć Ber­nar­ta – to zna­czy, smut­no mi się zro­bi­ło i źle, czy chyba efekt za­mie­rzo­ny.

 

Idź po Pierw­szej Osady.

do

ścia­nę lewą ręka

ręką

 

Śmierć Holb­so­wej też mi sie po­do­ba­ła, ale Lydia jest by­stra – mo­gła­bym cho­ciaż spró­bo­wać ją na­brać na pustą broń, którą miała. Wiesz takie "wy­cią­gnę­ła pustą splu­wę" i wtedy ten motyw z łódką.

 

Roz­dział 39 – ogól­nie ten roz­dział bar­dzo mi się po­do­bał. Wszyst­kie śmier­ci dla od­mia­ny wy­wo­ła­ły ja­kieś emo­cje (sa­tys­fak­cje lub smu­tek), poza tym za­sko­czy­ła mnie za­rów­no rola jaką prze­zna­czy­łeś Al­we­no­wi, jak i pod­stęp Lydii (prze­spać się z Ro­stem w tej sy­tu­acji to już po­świę­ce­nie). No to, co ro­bi­ła Holb­so­wa to już mnie kom­plet­nie zwa­li­ło z nóg xD

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

O rety, ale się tego na­zbie­ra­ło. Zaraz po­pra­wiam.

A o tym pi­sto­le­cie, szcze­rze mó­wiąc, kom­plet­nie za­po­mi­na­łem. Ale jak teraz to ana­li­zu­ję, to pi­sto­let Lydia trzy­ma­ła w kie­sze­ni kurt­ki, a kurt­ką na­kry­ła Hol­be­sa. Jeśli nie po­my­śla­ła o tym od razu (tak jak i autor nie po­my­ślał) to jak Hol­bes szar­żo­wa­ła po scho­dach, to Lydia nie miała czasu od­zy­skać broni. 

To można tylko wspo­mnieć “cho­le­ra! broń zo­sta­ła w kurt­ce” ;)

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

mścić się Ro­ście

na 

Rost stał do tego stop­nia

się

– Sam pójdę – zde­cy­do­wał. Ox go pu­ścił.

Wie­lo­ryb i Slant pu­ści­li się przo­dem

który od­świe­żał ulicę,

od­śnie­żał?:)

Chło­piec nie od­ry­wał wzro­ku na wójta.

od

– To bydle po­wi­nien pan aresz­to­wać. – Na dźwięk tych słów biały stwór pod­niósł głowę i za­war­czał w kie­run­ku chłop­ca. – To mon­strum za­bi­ło Le­ty­cię Sqon.

Błąd. Le­ty­cię zabił po­twór z je­zio­ra. Biały stwór skrzyw­dził Elię cho­ciaż­by.

 

Sa­wion Dorem sta­nął za jej ple­ca­mi i prze­mó­wił ci­chym gło­sem:

– Prze­ra­ża­ją­ce, gdy czło­wiek musi od­po­wie­dzieć za zbrod­nię, któ­rej nie po­peł­nił, nie­praw­daż?

to mi się po­do­ba­ło :D

– W jaki celu?

jakim

z ko­lej­ne­go zda­nia.

za­da­nia

Ostat­nio nie ma czasu nawet na sen

nie mam

Ota­cza­ły ich ciem­ność

Ota­cza­ła

na jego tar­czę, wi­docz­na wśród

wi­docz­ną

Be­stia za­pew­nie bę­dzie

za­pew­ne

 

Roz­dział 40 – mam taki mały pro­blem – czy Kai nie mógł sie prze­nieść? Sko­czyć do dru­gie­go świa­ta, przejść parę kro­ków, wró­cić i tym samym się uwol­nić? Poza tym bar­dzo fajny i wcia­ga­ją­cy roz­dział ;) Znowu śmier­ci bar­dziej mi sie po­do­ba­ły, bo nawet gdy nie wzbu­dza­ły uczuć od­no­śnie ofiar, to jed­nak po­tę­go­wa­ły nie­chęć do Rosta.

 

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

czy Kai nie mógł sie prze­nieść? Sko­czyć do dru­gie­go świa­ta, przejść parę kro­ków, wró­cić i tym samym się uwol­nić?

 

Pro­blem jest taki, że biały stwór po­szedł­by za nim. A nawet jeśli by go nie było, to ra­czej Ka­io­wi nie­wie­le by to dało. Bo gdzie miał­by uciec? O po­my­śle Lydii i Al­we­na jesz­cze nie wie­dział. A zabić Rosta też nie mógł, bo klą­twa prze­szła­by na niego. Jest jesz­cze kwe­stia tego, że do tej pory Kai ani razu nie prze­niósł się ofi­cjal­nie do in­ne­go świa­ta. Pod drze­wem pró­bo­wał, ale nie wie­dział, czy mu się udało. (Po prze­czy­ta­niu ca­ło­ści mo­żesz za­kwe­stio­no­wać to stwier­dze­nie, ale to dość skom­pli­ko­wa­ne. Wiem, że beł­ko­czę, ale nie chcę spo­ile­ro­wać. :)

A jak już sie­dział w piw­ni­cy, to też nie mia­ło­by to sensu. Ja na jego miej­scu, jako po­cząt­ku­ją­cy z cza­ra­mi, bał­bym się, że prze­nio­sę się do świa­ta dwa metry pod zie­mią i umrę ;] Le­piej było po pro­stu iść, jak po­le­cił Rost, i cze­kać na roz­wój wy­pad­ków.

 

Błąd. Le­ty­cię zabił po­twór z je­zio­ra. Biały stwór skrzyw­dził Elię cho­ciaż­by.

Le­ty­cia zgi­nę­ła pod drze­wem, w lesie, tak ja Yse­nia, z łap bia­łe­go po­two­ra. Ten wodny już wtedy nie żył.

 

który od­świe­żał ulicę,

od­śnie­żał?:)

No, wiesz, dez­odo­ran­tem :) U Cie­bie taj nie robią ?:D

 

Dzię­ki za czy­ta­nie i cie­szę się, że Ci się po­do­ba :) Mam na­dzie­ję, że ko­lej­ne roz­dzia­ły utrzy­ma­ją po­ziom.

Le­ty­cia zgi­nę­ła pod drze­wem, w lesie, tak ja Yse­nia, z łap bia­łe­go po­two­ra. Ten wodny już wtedy nie żył.

Po­my­li­ło mi się z żoną Mar­ti­va (bo na­zwi­sko to samo). Ona nie miała jakoś po­dob­nie na imię?

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Nie wiem, czemu byłam pewna, że jej imię za­czy­na­ło się na L – i my­śla­łam, że o niej mówi Kai szcze­gól­nie, że o śmier­ci Le­ty­cii jakoś tak ofi­cjal­nie nie po­wia­do­mio­no wio­ski. No, ale do imion to nigdy nie mia­łam głowy.

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Na przy­kład Gre­nie uwię­zio­ne była ni­co­ści,

ke?

Miesz­kań­cy wio­ski uwię­zie­ni był pod

byli? ;)

 

Roz­dział 41 – cie­ka­wi mnie, czemu to wła­śnie Elia spi­su­je książ­kę. Czy jest ku temu jakiś powód, czemu Lidia nie mogła spra­wo­wać ta­kiej roli, etc. No i śmierć Krsto­fa? WTF! Jest parę rze­czy, któ­rych się nie spo­dzie­wa­łam. In­nych się do­my­ślam, ale czemu Kri­stof dalej “żyje” po­ję­cia nie mam.

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Je­że­li ist­nie­ją jacyś inni czy­tel­ni­cy oprócz Ochy i Ten­szy, uspo­ka­jam, że nie za­po­mi­na­łem i za­mie­rzam wkle­ić ostat­nią część w od­po­wied­nim cza­sie :)

wciąż był jesz­cze szan­sa,

była

Pra­gnął uj­rzeć w twarz na­past­ni­ka

bez "w"

Roz­dział 42 – nie lu­bi­łam jakoś wy­bit­nie Al­we­na, a jak za­czę­łam to mu­sisz go za­bi­jać. Okrut­ny je­steś, zyg­fry­dzie ;) I my­sla­łam, że wiek­szą rolę mu przy­pi­szesz. A tu tak znowu: "pach pach i po spra­wie".

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Dzię­ki za ko­men­tarz :) Cie­szę się, że nie za­po­mi­na­łaś o moich wy­po­ci­nach :)

chra­pa­ni­nie do­bie­ga­ją­ce

ke?

Rost Ali­ton był się tak bli­sko

był się i zmył się :D

 

Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że był to rów­nież Es­te­li.

Co był rów­nież?

 

który po­ra­stał prze­stań po­mię­dzy

prze­stań?

 

I znowu pod­ło­że­nie ognia jest takie… za pro­ste. Za­pał­ka­mi? Ja nawet gril­la za­pał­ka­mi nie roz­pa­le.

 

Wbiegł na ulicę. Ulicz­ne

Prze­bi­jał się przez śnieg z gra­cją pługa.

Dobre xD

Pła­kał, wspo­mi­na­jąc pięk­ną dziew­czy­nę o ja­snych wło­sach i zie­lo­nych oczach, która pew­ne­go let­nie­go dnia uda­wa­ła, że zła­pa­ła w dło­nie księ­życ.

Ładne :)

Roz­dział 43 – dziwi mnie, że Marc nie wziął ja­kie­kol­wiek broni do osady. Duży plus za to, że nie mia­łam po­ję­cia co się wy­da­rzy w tym roz­dzia­le. Po wstę­pie do­my­śli­łam się, że to ni­by-Es­te­la za­bi­ła Al­we­na, ale cała resz­ta była ra­czej za­sko­cze­niem. Było mi bar­dzo szko­da, że Nadi oka­za­ła się pod­szy­wać pod Es­te­lę. Mia­łam na­dzie­ję na jakąś grub­szą magię – szcze­gól­nie, że Sa­wion po­sta­wił tę re­gu­łę “nie­daw­no zmar­łej” osoby. W sumie gdyby po­wie­dział, że tylko Es­te­lę może oży­wić to bym od razu się do­my­śli­ła się, że to Nadi (bo cią­gnę­ło ją do Wol­ro­nów). Nie wiem, co niby chcia­ła­by osią­gnąć, gdyby Marc pod­jął inna de­cy­zję. Uwo­dzi­ła­by go w ciele dziec­ka? A może czuła pew­ność, że wy­bie­rze, jak wy­brał?

No i znowu wszy­scy giną. Ech. Nie lubię tego. Już nie cho­dzi nawet o to, że znowu pro­sto, szyb­ko, rach ciach, głowa ścię­ta. Po pro­stu łu­dzi­łam się jesz­cze, że ktoś z tej prze­klę­tej osady prze­ży­je. Chyba wła­śnie po­zba­wi­łeś mnie ostat­nich iskie­rek na­dziei ;)

 

EDIT: Ale bar­dzo mi się po­do­ba­ło wy­tłu­ma­cze­nie, dla­cze­go nie­któ­rzy są­dzi­li, że Mar­tiv uto­pił wła­sną żonę, a on upie­rał się, że zgi­nę­ła przez be­stię.

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

za­czął po­wo­li kro­czył w kie­run­ku

kro­czyć

Ob­ser­wo­wał, jak jego są­siad od­cho­dzi z tego świa­ta.

To brzmi co naj­mniej dziw­nie. Taka łzawa scena i ten "są­siad".

Roz­dział 44 – na po­cząt­ku ude­rzy­ło mnie, że Hods nie "ska­kał" – ale szyb­ko to ład­nie sam przy­to­czy­łeś. Za­wio­dła mnie tro­chę hi­sto­ria Oxa – mia­łam na­dzie­ję na bar­dziej zna­czą­cą in­try­gę, a nie tylko taką "po­bocz­ną" hi­sto­ryj­kę. Ale!

Śmierć Je­re­mia­sza mnie na­praw­dę za­smu­ci­ła. Ta jego na­dzie­ja opru­szo­na płat­ka­mi zwąt­pie­nia. Nie wie­rzę, że tra­fił do domu. I dla­te­go mi źle. Chyba nawet śmierć Asper mnie tak nie wzię­ła.

I ta walka Kaia. To chyba mój ulu­bio­ny roz­dział tej czę­ści. Emo­cjo­nal­ny, z hak­czy­kiem na końcu. Chcę wię­cej :D

PS. Oczy­wi­ście, że nie za­po­mnia­łam o twoim tek­ście, zyg­fry­dzie. Po pro­stu ostat­nio wal­czy­łam (do­słow­nie!) z wła­snym tek­stem, który ni cho­le­ry nie chciał współ­pra­co­wać z pier­wot­ny­mi za­ło­że­nia­mi :(

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Dzię­ki, Ten­szo, za wi­zy­tę. Ro­zu­miem, że ten nie­po­kor­ny tekst to ten z be­ta­li­sty? To chęt­nie po­be­tu­ję.

 

Przez week­end po­sta­ram się ogar­nąć ostat­nią część.

 

 

Nie wiem, co niby chcia­ła­by osią­gnąć, gdyby Marc pod­jął inna de­cy­zję. Uwo­dzi­ła­by go w ciele dziec­ka? A może czuła pew­ność, że wy­bie­rze, jak wy­brał?

Myślę, że mieli pew­ność co do wy­bo­ru Marca.

Tak, to ten tek­sty :) po­two­rek z aspi­ra­cja­mi na opo­wieść, któ­rej nie mam czasu pisać.

No to cze­kam na ko­lej­ne czę­ści!

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Mu­sia­łam sobie trosz­kę od­świe­żyć po­przed­nie roz­dzia­ły, żeby sobie przy­po­mnieć co nieco.

Na razie prze­czy­ta­łam roz­dział 39. Ge­ne­ral­nie po­do­bał mi się, bo dzia­ło się dużo i lubię takie kli­ma­ty sza­leń­stwa. Mam jed­nak wra­że­nie, że nieco za­nie­dba­łeś opis emo­cji. Np. jak Lydia idzie z Ro­stem do łóżka, no to, kur­czę, w ta­kiej sy­tu­acji na­praw­dę dla niej mega prze­ży­cie. A Ty to skwi­to­wa­łeś jed­nym zda­niem.

Ale miło tu wró­cić. :)

Ocho, dzię­ki za wi­zy­tę. Jak­byś cze­goś nie pa­mię­ta­ła, mam chyba gdzieś stresz­cze­nie wszyst­kich roz­dzia­łów, po kilka zdań każdy (taki 14-stro­ni­co­wy kon­cept, który pi­sa­łem do ja­kie­goś wy­daw­nic­twa.

Aku­rat też się za­bie­ra­łem za Twoją “Go­rącz­kę”. Po­sta­ram się jutro dać opi­nię.

 

A jak tam “Droga kró­lów”? Za­je­bi­ste, co nie :)

O, bar­dzo pro­szę o stresz­cze­nie na maila! 

“Droga kró­lów” jest super. Wiesz, dla mnie tro­chę za dużo tych ka­mie­ni, mo­cy-śmo­cy i ta­kich tam, bo ja tam lubię pro­sto i bez ozdob­ni­ków, ale i tak po­chła­niam, jak tylko mam chwi­lę.

Mam tylko wra­że­nie, że mój ko­cha­ny Ka­la­din zaraz za­cznie się upgra­do­wać jak w ja­kiejś grze kom­pu­te­ro­wej. Ale cóż, prze­ży­ję, i tak jest fajny! Cho­ciaż – na szczę­ście – nie tak po­dob­ny do mo­je­go As­ge­ra, jak mi się po­cząt­ko­wo wy­da­wa­ło. ;)

Tak, stresz­cze­nie oka­za­ło się przy­dat­ne. :)

 

Prze­czy­ta­łam roz­dzia­ły 40 i 41. Oby­dwa były cie­ka­we. :)W 40 dzia­ło się dużo, nie do końca prze­ko­na­ła mnie me­ta­mor­fo­za Suzan i Oxa. To zna­czy – ro­zu­miem, że Suzan się bała, jed­nak pro­ces zdo­by­wa­nia przez nią po­zy­cji u boku Rosta, a też zmia­na fron­tu – no, tro­chę po łeb­kach po­szło. Po­dob­nie Ox – o ile u Suzan mo­ty­wa­cją był pew­nie strach, to mam wra­że­nie, że u Oxa rze­czy­wi­ście na­stą­pi­ło ja­kieś prze­ła­ma­nie. I w sumie jedno zda­nie o tym jest.

Może się cze­piam, ale ja lubię takie kli­ma­ty, takie psy­cho­lo­gicz­ne kra­wę­dzie. Kręcą mnie te rze­czy po pro­stu, o! :)

 

W ogóle, gdy­bym miała coś za­rzu­cać (tak już bar­dziej ca­ło­ścio­wo) – to wła­śnie jakąś po­łeb­ko­wość, brak po­głę­bie­nia bo­ha­te­rów. I sama nie wiem, co z tym zro­bić, bo do­świad­cze­nia w pi­sa­niu po­wie­ści nie mam żad­ne­go, a ta Twoja jest prze­cież tak ob­szer­na, że trud­no jesz­cze coś po­sze­rzać. I do­zna­łam pew­nej ilu­mi­na­cji, którą za­pi­su­ję, bo za­po­mnę, mimo że słusz­no­ści tezy pewna nie je­stem.

Może cho­dzi to o to, że masz tu za dużo po­sta­ci, które mają rów­no­rzęd­ną lub nie­mal rów­no­rzęd­ną po­zy­cję? Sta­rasz się do­kład­nie opi­sać, wy­tłu­ma­czyć, po­głę­bić każdą z nich. A gdyby wyjąć – po­wiedz­my – trzy i z ich per­spek­ty­wy po­ka­zy­wać po­zo­sta­łe? Wtedy, być może, cha­rak­te­ry i prze­mia­ny in­nych da­ło­by się prze­ko­nu­ją­co na­kre­ślić kil­ko­ma zda­nia­mi, pa­ro­ma sce­na­mi.

Ale nie wiem, tak się tylko za­sta­na­wiam.

 

Wrócę. :)

Zyg­fry­dzie, wrócę do “Od­cie­ni…” jak się tylko cho­ciaż tro­chę ogar­nę z Dra­go­ne­zą. Prze­pra­szam, ale się nie wy­ra­biam. “Drogę kró­lów” też mu­sia­łam odło­żyć. ;(

Ok, ro­zu­miem. Też mia­łem za­miar prze­czy­tać wszyst­kie dra­go­ne­zy, ale to było dawno… No, dwa­dzie­ścia parę za­li­czy­łem, to chyba nie jest tak źle (no dobra, jak to się prze­li­czy pro­cen­to­wo, to jest źle). Ale jesz­cze wal­czę :)

Nie­dłu­go tu wrócę. Pa­mię­tam! ;)

:)

P.S.  Skoń­czy­łaś już “Drogę kró­lów”?

Wo­la­ła­bym nie od­po­wia­dać na to py­ta­nie, bo jesz­cze ktoś po­my­śli, że się nie przy­kła­da(ła)m do Dra­go­ne­zy tak, jak po­win­nam. ;)

Nie spo­dzie­wa­łeś się już, co?

Prze­pra­szam, nawet nie mogę na­pi­sać, że za­po­mnia­łam, bo pa­mię­ta­łam. Tylko od stycz­nia nie mogę na­dą­żyć za ży­ciem.

Twoje stresz­cze­nie znów oka­za­ło się przy­dat­ne.

 

Roz­dział 42 – przy­znam, że tro­chę się po­gu­bi­łam. To zna­czy – jak się wczy­ta­łam, to poj­mu­ję i ro­zu­miem wy­da­rze­nia, ale z punk­tu wi­dze­nia Tro­se­na dzie­je się tu dużo: sen, re­tro­spek­cje, czas rze­czy­wi­sty. Takie szyb­kie prze­sko­ki mącą prze­kaz i nieco osła­bia­ją kli­mat.

 

EDIT

Roz­dział 43

– Choć do łóżka. – Chwy­cił ją za dłoń i za­pro­wa­dził do iz­deb­ki. Wciąż ma na­pa­dy dez­orien­ta­cji. – Chodź. :)

Więc tak – ge­ne­ral­nie mi się po­do­bał, jest cie­ka­wy, spra­wa z Es­te­lą faj­nie ro­ze­gra­na. Z tymi tru­pa­mi… To już nawet nie cho­dzi o to, że jest ich tak dużo, tylko spra­wia to wra­że­nie ja­kiejś wy­li­czan­ki, ta­kiej po­spiesz­nej i mi­mo­cho­dem. 

Chyba Ci to już pi­sa­łam, ale pod­czas czy­ta­nia tego roz­dzia­łu znowu na­szła mnie ta re­flek­sja. To po­wieść, roz­mia­ro­wo ob­szer­na, a jed­nak mam wra­że­nie, że wiele spraw opi­sa­łeś po­bież­nie, bez po­głę­bie­nia, na czym jed­nak tekst traci. I do­szłam do wnio­sku, że być może dzie­je się tak ze wzglę­du na zbyt dużą ilość rów­no­rzęd­nych bo­ha­te­rów. 

Ocho, cały czas wie­rzy­łem, że wró­cisz :)

 

Coś w tym jest, o czym pi­szesz. Przy­znam, że tro­chę chcia­łem wy­peł­nić tekst wy­da­rze­nia­mi i gęstą fa­bu­łą, bo chyba w tym się czu­łem naj­moc­niej. Wiele wąt­ków i bo­ha­te­rów – to też tro­chę po­kło­sie tego, że sam lubię takie hi­sto­rię. Ale tro­chę się dzię­ki temu na­uczy­łem i już drugą po­wieść sta­ram się snuć nieco wol­niej, moc­niej za­ry­so­wu­jąc, hmm, chyba wszyst­ko.

 

Chyba nie bez przy­czy­ny te opo­wie­ści fan­ta­sy roz­pi­su­je się na nie­zli­czo­ne ilo­ści tomów. :) U Cie­bie to jest do­dat­ko­wo za­gęsz­czo­ne, bo opi­su­jesz wy­da­rze­nia, które miały miej­sce na ogra­ni­czo­nej prze­strze­ni i w ogra­ni­czo­nym cza­sie.

 

Prze­czy­ta­łam ostat­ni roz­dział tej czę­ści i dodam tylko, że znie­czu­lasz tymi śmier­cia­mi. One prze­sta­ją wy­wo­ły­wać wra­że­nie. Kai też (wciąż) wy­da­je mi się prze­ko­za­czo­ny.

Za­uwa­ży­łam, że głów­nie zrzę­dzę, ale tak na­praw­dę je­stem pod wra­że­niem hi­sto­rii i Two­jej wy­obraź­ni. Zrzę­dzę, bo widzę, że po­ten­cjał nie zo­stał cał­kiem wy­ko­rzy­sta­ny, na pewno przede wszyst­kim z tego po­wo­du, że nie mia­łeś jesz­cze wów­czas do­świad­cze­nia. 

Nowa Fantastyka