- Opowiadanie: Szeptun - Biob

Biob

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla, Marianna, Suzuki M.

Oceny

Biob

 

„(…) Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM. Bio-Bękartem, półczłowiekiem, hybrydą…

Islamscy radykałowie powiedzą o Tobie – Dziecko Szatana; Kościół Chrześcijański wyklnie cię, weterani Wojny Światów spluną ci pod nogi, bo ich towarzysze, bracia ginęli zabijani przez technologię, która teraz jest częścią ciebie…

Nie jest ważne, czy masz bio-oczy pierwszej generacji, kupione w ulicznej klinice, gdzieś na obrzeżach Sankt Petersburga lub na blokowisku Marsylii…

Możesz wymienić sobie kręgosłup na niełamliwą substancję drugiej generacji, bo zawsze byłeś słabym chłopcem, a tata pracuje w Patta Biotechnology i może załatwić ci to poza oficjalnym rynkiem…

Nie liczą się powody, motywacja, cena… Fakt pozostanie faktem… Na twoich tkankach, wewnątrz kości lub organów przyczaił się symbiont, dzieło Obcych, którzy dwie dekady temu próbowali unicestwić nas wszystkich…

Jeśli nosisz w sobie zabójcę ludzi lub cząstkę zabójcy – kim jesteś?

Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM.

Ale zaraz…

Przecież nikt nie powiedział, że z tego powodu masz płakać, że nie możesz się cieszyć…

Nikt nie może ci zabronić tego uczucia. Jesteś szybszy, sprawniejszy, zwinniejszy, możesz być bardziej inteligentny, w szybkim tempie przyswoić sobie wiedzę, którą zwykły człowiek studiowałby wiele lat… A w tym świecie będzie ci po prostu łatwiej przeżyć…

Powiedzmy to jeszcze raz… Jesteś Hybrydą, jesteś Nad-Człowiekiem. To brzmi lepiej.

Chcesz czy nie chcesz… Jesteś BIOBEM…

 

– „Manifest” znaleziony gdzieś w sieci.

 

 

 

 

Łysy pseudointelektualista wycierał miękką szmatką swoje ekskluzywne indyjskie okulary w cieniutkich oprawkach. Cedził słowa, używając wyuczonej europejskiej wersji angielskiego:

– Spójrzmy prawdzie w oczy, Bene, jesteście psami. Pieprzonymi ogarami pozbawionymi panów, celów i jakichkolwiek ideałów. Co do tych ostatnich, to pewnie nigdy ich nie posiadaliście. Wasz kraj przestał istnieć, wasze systemy upadły, pozostała wam bezsensowna walka, bardziej przypominająca ujadanie i kręcenie się za własnymi ogonami. I prędzej czy później, jakiś sprytny i metodycznie działający hycel wytrzebi waszą watahę. Coś mi się widzi, że wasz koniec właśnie się rozpoczął…

Prostokątne pomieszczenie, skąpane w słabym żółtawym świetle, było zadymione; trzy ceglane ściany pobielono dawno temu, ostatnią, usytuowaną od północy, tworzyła jednolita tafla zielonkawego szkła. Przez szybę widać było światła odległego centrum, pazerne wieżowce wdzierające się w ciemne chmury, tysiące świetlnych punkcików poruszających się po estakadach i w przestrzeni powyżej nich. Nocny Jo-Burg tętnił życiem.

– Nim jednak – w głosie łysego pobrzmiewały monotonia i rozleniwienie – przejdziemy do rozwiązań ostatecznych, musimy posiąść wiedzę o tym i owym. Musimy się tego dowiedzieć od ciebie. To jasne… Jako że cenię twój profesjonalizm i swój czas, proszę cię o realną ocenę sytuacji i współpracę. To jedyna sensowna opcja.

Benedict przymknął oczy i rozluźnił mięśnie. Dwóch dwustufuntowych solo stało w pobliżu drzwi na wschodniej ścianie. Mężczyzna trzymający walizkę, wysoki i chudy, pełniący rolę prawej ręki łysego, znajdował się w odległości trzech metrów przed krzesłem. Krzesło było masywne, żelazne i mocno przytwierdzone do podłogi; podwójne, wojskowe zipy zacisnęli mu mocno i w odpowiednich miejscach, unieruchamiając nadgarstki i kostki.

Łysy spytał:

– Co dokładnie sprzedałeś Julesowi Nyolo? Potrzebuję nazwy kodowej i wszelkich możliwych sygnatur…

Ben milczał.

„Jules Nyolo? Jeśli faktycznie chodzi tylko o to…”

Po dziesięciu sekundach chudzielec położył walizkę na znajdującym się obok stoliku i otworzył ją. Ze środka wyjął elektroniczny gadżet wielkości dłoni. Do przedmiotu podpięte były dwa cieniutkie przewody, zakończone metalowymi spinkami.

Łysy skinął przyzwalająco. Benedict zagryzł zęby.

Zaczęło się.

Za każdym razem odczucie było inne, coś jak niezwykła mieszanina zimna i gorąca, przenikliwe igiełki bólu wbijające się w każdy z mięśni. Benedict sapnął i odnotował przypływ siły, był świadom transformacji tkanki – czuł charakterystyczne swędzenie skóry, gdy pękały mu naczynka krwionośne.

Chudzielec zmienił beznamiętny wyraz twarzy, gdy spojrzał Benedictowi w oczy – zrozumiał, że coś się dzieje. Wtedy zipy już pękały, a niedoszły więzień rozpoczynał swój krótki, oszczędny taniec.

Jak zwykle.

 

 

***

 

Benedict Shaw rozerwał krępujące go paskowe kajdanki. Już samo to zmroziło Hectorowi krew w żyłach. Użyli podwójnych, a skanery wykazały, że więzień nie posiada w kończynach bio-wszczepów. Żaden człowiek nie zdołałby tego dokonać ot tak, nawet najlepiej wyszkolony agent czy wojskowy – kwestia siły.

Także ruchy Shawa trudno byłoby określić jako zwyczajne. Po jednym kroku dopadł Vassiego, trzasnął go łokciem w szyję i pochwycił Hectora. Zrobił to szybko, niedostrzegalnie szybko.

Hector uniósł się w powietrze, Shaw cisnął nim, używając olbrzymiej siły. Pomieszczenie zawirowało, światło generowane przez sufitowe lampy błysnęło oślepiająco. Hector uderzył plecami o szybę, głośny chrzęst dał mu znać, że szkło pękło, ale nie zbiło się całkowicie. Impet wydusił mu oddech z płuc, w tym samym momencie pojawił się ból.

Cyngle od Falkova zdążyli użyć broni. Hector naliczył trzy strzały, po nich nastąpiło kilka szybkich sapnięć, trzasków i długie rzężenie – pełne bólu i złorzeczeń w afrikaans. Jeszcze chrupnięcie i zapadła cisza.

Hector z trudem otworzył oczy.

Shaw zbliżał się, szedł bardzo wolno, w dłoniach trzymał aparaturę wywiadowczą należącą do Vassiego. Twarz agenta znaczyły malutkie czerwone plamki, jego oczy były przekrwione, pod skórą szyi pulsowały żyły napięte do granic możliwości.

Nachylił się nad Hectorem. Oddychając z trudem, szeptał:

– Nie wiem nic na temat twojego profesjonalizmu, bo zwyczajnie cię nie znam, ale podobnie jak ty, cenię swój czas. Zadam ci trzy pytania. Jeśli nie odpowiesz zadowalająco, wypróbuję na tobie sprzęt twojego kumpla – potrząsnął aparatem Vassiego – ale niezbyt długo, a solidnie, co będzie wiązało się z użyciem dużej mocy i, co za tym idzie, paskudnymi konsekwencjami. Później zrobię to „po staremu”, zacznę wyrywać ci fragmenty ciała, do momentu, aż zaczniesz mówić.

Shaw przerwał, zamrugał i spojrzał na aparaturę. Upuścił ją na podłogę i chwycił Hectora za prawy nadgarstek.

– Kwestia czasu – wyjaśnił – więc zaczniemy od tradycyjnych metod.

Uścisk był niewyobrażalnie mocny. Hector nie zdołał nic powiedzieć, jęknął i na moment stracił zmysły. Ból przyszedł mgnienie oka później – wtedy zaczął krzyczeć.

 

 

***

 

Benedict wypuścił dłoń łysego; wydzierający się mężczyzna odruchowo wtulił okaleczoną kończynę pod pachę i zwinął się w kłębek. Jego wrzask przeszedł w skomlenie. Okrwawiony palec wskazujący leżał tuż obok, pod nogami Benedicta.

– Pierwsze pytanie. Nie zadam go ponownie, więc nadstaw uszu. Kim jesteś? Wystarczą mi twoje nazwisko, numer identyfikacyjny i tożsamość twojego aktualnego mocodawcy.

Łysy łkał. Benedict odczekał siedem sekund. Pochylił się i szarpnął kulącego się mężczyznę, próbując pochwycić jedną z jego dłoni.

– De Bruins – rozdarł się łysy, szarpiąc się i tarzając po podłodze. – Nazywam się De Bruins. Hector De Bruins, kurwaaa…

Benedict odczekał kolejne sześć. Łysy wyjąkał swój ID, myląc się dwukrotnie. Szlag trafił jego europejski akcent i teraz brzmiał jak typowy Afrykaner. Płacząc z bólu, dodał:

– Pracuję dla Sarela Trekketa, ale wysłał mnie po ciebie Abel Gillomee. To wspólnik Trekketa. Nie miałem pojęcia kim jesteś…

– Ale dowiedziałeś się – szepnął Benedict, kucając naprzeciw łysego. Zmrużył oczy i przekrzywił głowę.

– Powinieneś to zawiązać. – Zawyrokował i wyjął z kieszeni spodni bawełnianą chustkę. Podał ją łysemu, ten jakby zastanawiał się przez chwilę, po czym wykonał polecenie. Drżał przy tym i nerwowo mrugał oczami. Benedict czekał w skupieniu, po trzynastu sekundach odezwał się:

– Drugie pytanie: co było twoim zadaniem? Chcę wiedzieć, jak zdołaliście mnie namierzyć i co miało wydarzyć się później? Dlaczego Gillomee zainteresował się mną?

Łysy jęknął po raz kolejny.

– Chodziło o transakcję z Nyolo. Jules postanowił kupić od osób spoza Jo-Burga coś, czego chciał użyć przeciwko Gillomee. Miałem ekranować zakup, zrobić dokumentację i dopaść zamieszanych w ten biznes. Moi ludzie śledzili Nyolo, wiedziałem o waszych podchodach, wzajemnych sprawdzaniach i ustaleniach. Sprawnie nam szło…

Łysy zająknął się, nerwowo przygryzł dolną wargę.

– Zbyt sprawnie, cholera…

Benedict uniósł brwi.

– Ile wiesz o mnie?

– Sprawdziłem twoją grupę. Sami lokalni, najemnicy. Ale ty mnie zainteresowałeś…

Łysy umilkł. Po chwili spytał.

– Czy istnieje jakakolwiek szansa, że dasz mi żyć?

Benedict przechylił głowę.

– Gdy ci to obiecam, powiesz mi prawdę?

Łysy przełknął ślinę, skrzywił się, po raz kolejny syknął z bólu i odpowiedział:

– W bazie danych Trekketa jest sporo informacji o „psach”, byłych amerykańskich agentach z tajnych programów rządowych. Jest tam wzmianka o tobie. O Chiba-City i o „Operacji Podarok”. Trafiłem na nie zupełnie przypadkowo…

Benedict wstał, wyprostował plecy. Mięśnie powoli wracały do swojej zwykłej formy.

– Interesują cię agenci, tajne operacje…

– Trzecie pytanie – wyjąkał łysy. Zadrżał. – Proszę…

– Byłeś ze mną szczery, jak sądzę. Przynajmniej na tyle, ile to potrzebne. Zamiast ostatniego pytania, mam dla ciebie propozycję. Wysłuchasz jej?

Łysy potaknął.

– Od tej pory będziesz pracował dla mnie – wyjaśnił Benedict. – Chcę, żebyś stał się moim człowiekiem w Jo-Burgu. Przyjmij transmisję…

Łysy zamrugał, na jego twarzy pojawił się wyraz niezrozumienia. Sekundę później odpowiedział:

– Oczywiście.

Benedict przymknął oczy, pod powiekami błysnęły mu przeplatające się wzajemnie pionowe i poziome strumienie znaczników, zielonkawych i żółtych. Neuronalnie aktywował bio-łącze i wyszukał niestabilny sygnał łysego. Tamten przyjął wiadomość, która od razu została zaszyfrowana i upchnięta w wewnętrznym, najsilniej jak tylko się da, ukrytym miejscu jego systemu.

Póki co, tak przygotowane połączenie mógł aktywować tylko Benedict.

– Odezwę się – szepnął, ruszając do drzwi. Przestąpił nad ciałem jednego z solo. Nie odwracając się dorzucił:

– Wymyśl jakaś przekonującą historię dla Trekketa i Gillomee. Wiem, że potrafisz…

 

 

***

 

Kilkanaście przecznic od katowni Hectora De Bruins, Benedict był pewien, że nie zdołano mu „podczepić ogona”. Wyuczone, wpajane przez lata odruchy nakazały mu jednak ostrożność. Skorzystał z napowietrznej kolejki – w ten sposób przebył cztery stacje i znalazł się nieco bliżej korporacyjnego centrum.

Wtedy dopiero włączył się do otwartej sieci.

Sztuczna rzeczywistość, nakładająca się niezliczoną ilością płaszczyzn na tę zwykłą, miała oczywiście odcień zieleni – niektórzy twierdzili, że Margus Hillar , cudotwórca w dziedzinie komunikacji i ojciec chrzestny Bio-Netu, po prostu lubił tę barwę. Innym, kolor ów kojarzył się jednoznacznie z Obcymi. Pozostawał wybór, korzystając z bio-łączności można było uznawać się za postępowca, zwycięzcę wykorzystującego technologię pokonanych lub niewolnika, którym najeźdźcy sterowali niejako zza grobu.

Dla Benedicta nie miało to znaczenia. Sieć była potrzebna, może nie niezbędna, ale bardzo przydatna.

Szybko oczyścił wewnętrzny krąg z szumów, reklam i programów szpiegujących. Zalogował się, używając jednej z wielu tożsamości – dla innych użytkowników stał się zwykłym, bliskowschodnim finansistą.

Przybliżył kilka płaszczyzn informacyjnych; serwisy w trzech językach – angielskim, japońskim i chińskim – atakowały setkami nowin, dźwięków, obrazów. Nie znalazł wśród nich niczego niepokojącego.

[Chelsea Londyn ponownie w brytyjskich rękach. Katastrofa lotnicza w El Caura, w centralnej Wenezueli – prawdopodobnie około trzysta ofiar śmiertelnych. Wystąpienie przedstawiciela Unii Arabskiej – poruszono tematykę zwiększającego się zagrożenia ze strony grup ekstremistów, tak zwanego, Nowego Jihadu. Trwające na całym świecie przygotowania do dwudziestej rocznicy zakończenia Wojny Światów weszły w fazę końcową – zapowiedziano specjalne wystąpienie reprezentanta grupy C6 przed zgromadzeniem ogólnym ONZ. Śmierć Kazuyi Andō – wybitnej, japońskiej aktorki teatralnej – zmarła w wieku sześćdziesięciu trzech lat.]

Przemaszerował pod kolejną estakadą, sprawnie wmieszał się w tłum na przejściu dla pieszych. Bio-Net „narzucił” na asfalt pulsujący wzór graficzny, informujący o tym, że za dziewięć sekund światło zmieni się na czerwone. Gdzieś z boku dobiegł Benedicta dźwięk dawno niesłyszanej piosenki. Bio-Net błyskawicznie odnalazł ten utwór, na jednej z płaszczyzn wyświetliło się półprzezroczyste video.

„Making of Cyborg, Kenji’ego Kawai”.

Jakże mógł zapomnieć?

 

 

***

 

„Ostoja”. „Przystań”. Takie miejsca nazywano różnie. Technicznie, urządzony ascetycznie pokój z podwójnym wejściem i grubymi ścianami oraz niezależnym zasilaniem, umieszczony na dwunastym piętrze, przyklejony do znajdującego się tuż obok cube-hotelu, był po prostu safe-house’m. Jak w każdym z takich lokum, i tutaj czuć było oznaki „braku życia”; mieszkanie było sterylne, pachniało pustką. Woda, odkręcona pierwszy raz od kilkunastu miesięcy, miała podejrzaną barwę.

Benedict osuszył twarz papierowym ręcznikiem, uniósł powieki i spojrzał na odbijające się w lustrze oblicze everymana. „Typ kaukaski, bez znaków szczególnych”, jak twierdzono. Idealny do swojej roboty. Dobrany, przeszkolony, dokładnie sformatowany i na koniec porzucony.

„To nie była niczyja wina”, powtarzał sobie przez ostatnie dwie dekady. „Musisz żyć, trwać i po prostu dowiadywać się każdego dnia, co ma wydarzyć się nazajutrz”.

Bio-Net, zminimalizowany, odsunięty na dno postrzegania, gdzieś na bok, poinformował Benedicta o „próbie nawiązania połączenia”.

Benedict zamknął oczy.

De Bruins nazwał go psem, bezpańskim ogarem. Japończycy używali określenia „człowiek-fala – rōnin”, dla podkreślenia roli, jaką w ludzkim życiu odgrywały koleje losu.

„Bez celu?”.

Odebrał transmisję audio.

– Cieszymy się? – Ton i barwa głosu przywodziły Benedictowi na myśl filmy noir. Istotnie, Bio-Net twierdził, iż mężczyzna mówiący po angielsku używał głosu Richarda Widmarka. – Bennie…

– Hubb. – Benedict uśmiechnął się kącikami ust.

– Więc? Czy zachodzi konieczność mojego przyjazdu do tego − jakże smutnego − kraju?

Benedict sięgnął po stojącą pod lustrem plastikową buteleczkę z „B-Juice” i pociągnął delikatny łyk, jednocześnie przechodząc ku środkowi pokoju. Usiadł na materacu i ułożył nogi po turecku. Odpowiedział:

– Obędzie się bez twojego bezpośredniego wsparcia. Potrzebuję tygodnia i będę miał dostęp. Wszystko zgodnie z planem.

– Za to cię kocham… Znaczy się wiedz, że zostanie ci to wynagrodzone.

Benedict zmarszczył brwi, uśmiechnął się raz jeszcze.

– Nagrodą będzie spokój. Przynajmniej ja tak to widzę. Zostawiliśmy zbyt dużo śladów, Hubb, to było diablo nieprofesjonalne.

Głos Richarda Widmarka odezwał się po kilku sekundach.

– To nie była twoja wina czy też moja. Mieliśmy tylko tych, których akurat mogliśmy wykorzystać. To ciężka sprawa, trudne czasy i tak dalej… Naprawimy to stary i zaczniemy emeryturę… Obiecuję…

– Pilnuj się – odpowiedział Benedict. – I zbyt dużo nie obiecuj. Ani sobie, ani mnie, ani żadnemu z pozostałych.

– Tydzień. Dbaj o siebie…

Transmisja wygasła.

 

 

 ***

 

Wiele razy zastanawiał się, jak właściwie nazwać ten stan. Medytacją? Dryfowaniem? Aktywnym snem? Może symulacją specyficznej wirtualnej rzeczywistości? Nie miał pojęcia skąd pochodziło to wrażenie, ale zdawało mu się, że łączył swoją świadomość – to co drzemało wewnątrz jego duszy i wewnątrz mózgu wspomaganego przez symplantalny procesor – z jakąś obcą, wielowymiarową, wieloosobową. Jakby siedział wewnątrz pokoiku, ulokowanego w olbrzymim wieżowcu – współczesnej wersji Wieży Babel.

Pokoik nazwał „Kryptą”, początkowo nie wiedział, dlaczego użył tego określenia, ale z biegiem czasu okazało się wyjątkowo trafne.

„Krypta” zmieniała się, powiększała i pomniejszała, jej ściany przeistaczały się, wystrój zmieniał się także, w zależności od natury gości odwiedzających Benedicta.

Gdy zjawiał się Gunnar, ściany pomieszczenia stawały się skałami, sufit zanikał, niebem pędziły ciemne, skłębione chmury, a wszystko dookoła spowijała mgła. Pół-wiking siedział na jednym z kamieni, czyszcząc swój szeroki miecz lub jeden z dwóch szybkostrzelnych pistoletów. Lewa strona jego ciała odziana była w skórzaną zbroję, prawa nosiła nienagannie skrojony, ekskluzywny garnitur.

Wizja związana z obecnością I-Ko przywodziła na myśl skrzyżowanie tradycyjnego japońskiego domu, drewnianego, podzielonego papierowymi płaszczyznami shōji , z jakąś mistyczną salą wypełnionego wonnym dymem. Dziewczyna była wiotka, bladoskóra, tajemnicza i niepokojąco piękna. Czasem przybywała jako gejsza, innym razem wyglądała jak bizneswoman – niezmiennie jej ciało pokrywały liczne, kolorowe tatuaże.

Kai był bandytą, członkiem jakiegoś gangu. Zawsze miał przy sobie broń: pałkę, maczetę z rękojeścią owiniętą czerwonym materiałem, czasem długi nóż lub oberżniętą strzelbę. Opierał się o swój motocykl, połowę twarzy zdobiły mu wojenne malowidła, naniesione fluorescencyjną farbą. Bardzo rzadko pojawiał się w swojej drugiej formie, jako uśmiechnięty chłopak, z ciemnymi, zaczesanymi na bok włosami, w kwiecistej koszuli, chwalący się opalenizną w stylu surfera. „Krypta”, gdy przebywał w niej Kai, zamieniała się w jedną z mrocznych, kolorowych od neonów, ulic jakiejś dalekowschodniej metropolii.

Czwarty z gości – Papa Mathurin – był ciemnoskórym wojownikiem, żylastym, wysokim, o dumnie uniesionym podbródku. Czasami przybywał z wymalowaną na twarzy biała czaszką, z porastającymi głowę kołtunami, w które wetknięte były różnokolorowe koraliki. Czasami jawił się jako wytworny amant, może gwiazda kina, w garniturze – zamiast dredów, miał wtedy czaszkę ogoloną do czystej skóry. Dla niego, „Krypta” przybierała kształt kamiennego okręgu, gdzieniegdzie płonęły misy wypełnione oliwą, w przestrzeni dudniły bębny i dawały się słyszeć zawodzenia w nieznanych językach oraz tajemnicze szepty.

No i był, rzecz jasna, zarządca, chłopiec, najwyżej dziesięcioletni, o dźwięcznym głosie i przenikliwym wzroku. Miał jasną skórę, kasztanowe włosy i zawsze przybywał w innym stroju, a pojawiał się od samego początku – od dnia, gdy Benedict odkrył istnienie „Krypty”.

Rozmawiali. Chłopiec nigdy nie wyjawił swojego imienia, ale Benedict mówił do niego: „Neill”.

Dziś spotkali się na płaskowyżu pozbawionym jakichkolwiek ścian, barier, ogrodzeń. Wiatr poruszał długimi kłosami dzikiego zboża. Krajobraz wydawał się Benedictowi znajomy.

– Znów uszedłeś z życiem – szepnął Neill. Miał na sobie dżinsowe ogrodniczki, podwinięte tuż pod kolanami, przerzucony przez ramię skórzany plecak, na nogach – sandały. Uśmiechnął się i dodał: – Ocalałeś.

– Przyszedłem po wytchnienie – odparł Benedict. – Miałem nadzieję na odpoczynek. Ufam, że nie będziesz męczył mnie zagadkami… Będziesz?

Chłopak roześmiał się głośno. Przekrzywiwszy głowę, wydukał:

– Nie-wia-do-mo. – Spoważniał i dodał. – Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, ty powinieneś wiedzieć to najlepiej. Los to sssuka…

Benedict zmarszczył czoło. Znów dał się nabrać. Neill nie był chłopcem, a to nie było prawdziwe spotkanie.

– Czego chcesz? – warknął.

Dziesięciolatek wykrzywił usta w parodii uśmiechu.

– Wyczuwam zmianę…

Benedict zamrugał. Charakterystyczny dźwięk i pulsowanie na krawędzi umysłowego postrzegania wtargnęły w realia symulacji. „Krypta” utraciła kolory, morze traw zaczęło się rozmywać. Benedict „przeciął” połączenie – z powrotem siedział na materacu, w swoim „bezpiecznym pokoju”.

Wyświetlił aktualny czas – piętnaście minut temu minęła północ. Alarm, który wyrwał Benedicta z „Krypty” oznaczał nadejście wyczekiwanej wiadomości.

 

 

***

 

/Transmisja audio. 12 kwietnia 2033 roku.

Czas lokalny. Johannesburg. Godzina 23:55. /

– Już?

– Przestań się stresować. Twierdzisz, że to ważne, pilne i kurewsko niebezpieczne, więc zacznij mówić.

– Jesteś pewien, że nikt nas nie usłyszy?

– Przestań, mówię… Jeśli się okaże, że pieniądze, które wydaję na ten sprzęt, zostaną zmarnowane przez twoje paranoje, potrącę ci z wypłaty… To szpiegowskie cacka, dyplomatyczne zabezpieczenia i temu podobne. Mów…

– Wgrał mi jakiś rodzaj połączenia…

Już to „wysmażyliśmy”, spokojnie. To był „sztywny” kanał, profesjonalny, ale nasi b-runnerzy znają się na rzeczy. Zapomnij o tym…

Jasne.

Więc?

Wydaje mi się, że sprawa z Nyolo śmierdzi. Ktoś próbuje nas podejść, zinfiltrować. Znalazłem informacje w wewnętrznych bazach danych. To wolni strzelcy, amerykańscy chłopcy z „czarnych służb”. Ci, których nazywają „bezpańskimi ogarami”…

– Wolniej… Gdzie znalazłeś te informacje?

– W naszych bazach, off-line’owych. Dane na komputerach w Spartan. Przejmowane od polityków, zapisy z porwań, te, które miały się kiedyś przydać, na „czarną godzinę”; znasz poglądy Trekketa.

– Sprzedawcy Nyolo to Amerykanie?

– Jeden, konkretnie, Benedict Shaw. Naprawdę jest jednym z tych ex-agentów. Zabił moich ludzi i najmitów Falkova, tych „podkręconych” świrów. Poza tym patrz, co mi zrobił…

– O… Po jaką cholerę?

– Chciał, żebym sypał. Urwał mi pierdolonego palca, ot tak. Pyk. Jakby miał bio-dłonie. A nie miał, cholera…

– Dał radę całej twojej obstawie…

– To jest dopiero popierdolone. Nasze skanery, a sprzęt Vassiego jest zawsze prima sort…

– Co jest?

– Vassiego też zabił. Gdzie ja znajdę drugiego, tak dobrego, technika?

– Bywa. Kontynuuj…

– Więc, skanery Vassiego pokazały nam tylko standardowe symplanty. I to niezbyt zaawansowane. Wiesz, Abel, to, co u wszystkich. Procesor rdzeniowy, jedno oko, jakiś dozownik chemii… Żadnych cudów. Nawet z lekka się dziwiłem, bo wiedziałem, że to ten „pies”. Ale wynik skanowania był zbieżny z danymi na jego temat w plikach ze Spartan. Taki „mózg” siedzący za jakimś biurkiem, a nie „operacyjny”. Ja też nie jestem żołnierzem, cholera…

– Sypnąłeś?

– Co???

– Urwał ci palec… Pytam, czy sypnąłeś…

– Nie… To znaczy, jasne, że nie. Nie tak dosłownie… Znam się na rzeczy, więc musiałem mu coś dać. Sprzedałem mu braci Hasselaar i ich „Dom Bluszczu”. Przedstawiłem się jako ich człowiek.

– Hasselaar i ich biznesy… Rozumiem, że wystawiłeś mu ich zamiast nas. Poszedł na to? Tego chciał?

– Nie wierzysz mi?

– Zabrał ci cały sprzęt, na którym rejestrowałeś?

– Tak…

– Muszę więc wierzyć ci na słowo, Hectorze.

– Kurwa, Abel. Przecież przyszedłem do ciebie. Kazał mi zostać swoim kretem. Wgrał mi jakieś cholerstwo… Na Boga, przecież przyszedłem… Zabijmy go. Namierzę go raz jeszcze i wypalimy mu dziurę w głowie…

– Wyluzuj. Pytam tylko. Nigdy w ciebie nie zwątpiłem.

– Jest coś jeszcze.

– Słucham.

– Wydawał się bardzo zainteresowany informacjami na temat byłych agentów. Pytał, jak go namierzyłem…

– To oczywiste. Czego się dowiedział?

 – Powinniśmy, jeśli uznasz, że cała sprawa jest ważna, zabezpieczyć te dane, mogą być cenne. Nie ma ich w sieci…

– Czego się dowiedział?

– Niewiele. Nie podałem żadnych lokalizacji. Nic szczegółowego.

– Dobrze. Powoli. Zakładamy, że będzie chciał się z tobą skontaktować…

– Kurwa!

– Co?

– Przecież mówiłeś, że „wysmażyliście” mi jego wiadomość z systemu…

– Nie próbuj główkować w sprawach, na których się nie znasz, Hectorze. Zrobiliśmy to, co trzeba. Jego „sygnał”, program szpiegujący, czy jakkolwiek się to nazywa, pracuje teraz dla nas. Nie byłoby sensu pozbywać się takiej opcji… Oddychaj. Kontrolujemy to.

– Więc?

– Posłuchaj uważnie. Przydzielę ci człowieka, któremu raz jeszcze wszystko opowiesz, przypomnisz sobie najdrobniejsze szczegóły. Będzie grupa, która zajmie się upolowaniem tego…

– Shawa…

– Dokładnie.

– Chciałbym. To znaczy ta grupa…

– Hectorze? Chyba nie próbujesz pchać się na linię ognia? To do ciebie niepodobne… „Nie jestem żołnierzem”, czy nie tak mówiłeś?

– Chciałbym to tylko naprawić. Dorwać skurwiela.

– Tak właśnie się stanie. Przekaż mojemu człowiekowi dostęp do danych, które namierzyłeś.

– Trzeba je przejrzeć fizycznie.

– Adres. Podasz mu lokalizację, hasła, cokolwiek jest potrzebne, żeby dobrać się do informacji na temat Shawa. Wtedy wymyślimy jak go przejąć…

– Facet jest niebezpieczny. Ta siła, sprawność. W aktach była wzmianka o dacie urodzenia, coś koło…

– Wyluzuj. To tylko trybik w maszynie. Zajmiemy się sprawą. Dostaniesz opiekunów na wypadek, gdyby Shaw próbował się umówić na spotkanie. Sytuacja jest dynamiczna, trzymajmy palec na pulsie.

– Dzięki, Abel.

– Nie ma sprawy, Hectorze. I jeszcze jedno.

– Tak?

– Trzeba jakoś załatwić sprawę z rodziną Hasselaar.

– Zajmę się tym.

– Na to liczyłem, Hectorze. Wyjdź z pokoju, i pamiętaj, poza naszymi bezpiecznymi miejscami on może cię podsłuchiwać… Kontroluj to, co robisz i wyjdziemy na swoje.

– Tak będzie.

 

 

 ***

 

Benedict przez chwilę analizował to, co usłyszał.

„Wspominałeś, Hectorze, że cenisz czas, ale nie sądziłem, że tak szybko postanowisz mi pomóc”.

Cóż, czasami los uśmiecha się częściej, nawet do tych, którym wszyscy wokoło wieszczą śmierć i potępienie. W końcu rōninom to los wskazuje kolejne kroki, pcha ich tam, gdzie chce.

Mikroskopijny bio-mechaniczny organizm, coś na kształt nano-istoty, z tym że ekstremalnie trudnej do wyśledzenia, niemożliwej do zaklasyfikowania, bo nieznanej nauce, krążył w organizmie Hectora De Bruins.

Benedict nazywał je „Nomi”.

Jeden z nich przemieszczał się w krwioobiegu Hectora i multiplikował, rósł w siłę, wykorzystując kolejne komórki. Niewykrywalny. Sam Benedict nie rozumiał tak do końca, jak funkcjonuje ów intruz, ale liczyły się korzyści, jakie wynikały z całej sytuacji.

Nomi sprzęgał się z bio-procesorem Hectora i za pomocą Bio-Netu przekazywał dane prosto do Benedicta. „Gospodarz” nawet nie musiał korzystać z sieci, każda z „zainfekowanych” komórek wzmacniała sygnał.

Odebrana przed chwilą transmisja oznaczała, że wszystko idzie zgodnie z planem. Jakaś maskująca aparatura zdołała zblokować sygnał na około dwadzieścia minut, o czym świadczyło opóźnienie, ale z biegiem czasu powinno być już tylko lepiej.

Za kilka godzin Hector De Bruins poczuje się lekko gorzej, stanie się nieco senny, ale zapewne zrzuci to na karb zmęczenia. Nawet mafijny fixer nie codziennie miewa do czynienia z tak intensywnymi doznaniami. Tak czy inaczej, nad ranem będzie już tylko chodzącym bio-przekaźnikiem.

„Symplantalizacja. Pierwotna. W najczystszej formie.”

 Ilu naukowców oddałoby wszystko za dostęp do tej wiedzy, za możliwość śledzenia tego procesu?

Tylko Benedict był go świadom. Jedynie on.

Ciało Hectora będzie musiało ulec całkowitemu unicestwieniu; tak, by nikt nie zdołał zebrać próbek.

„Zacieranie śladów. Podstawa. Priorytet określający bezpieczeństwo”.

 

 

***

 

/14 kwietnia 2033 r., Spartan, Kempton Park,

20 km na północny wschód od centrum Johannesburga./

Ciężarówka dotarła pod właściwy adres, zatrzymała się na podjeździe. Kilkanaście metrów za nią zaparkował sedan z dwójką ciężko uzbrojonych i opancerzonych ochroniarzy. Benedict obserwował sytuację, korzystając z bio-wszczepów w oczach Hectora.

Trzej pasażerowie transportowego volkswagena także nosili kamizelki, każdy miał krótką broń Spartan znajdowało się poza chronioną strefą korporacyjną metropolii. Mężczyźni wysiedli i skierowali się do drzwi jednopiętrowego ceglanego domku. Przeszli przez niewielki ogród i używając elektronicznego klucza dostali się do wnętrza budynku. Ochroniarze zabezpieczyli wejście.

Czekam na potwierdzenie gotowości. – Benedict bezgłośnie poruszył ustami, nadając neuronalną wiadomość. Obraz z kamer Hectora przerzucił na jedną z dwóch równorzędnych płaszczyzn. Na drugiej, połyskującej zielenią, półprzeźroczystej tafli, wyświetlił łącze bojowe.

Theron potwierdza – odezwał się damski głos. Mamy wizję. „Przesyłka” w ruchu.

Benedict zmrużył oczy. Odczekał trzy sekundy. Hector wszedł do jednego z pokoi w piwnicy i wskazał na półki zastawione starymi, przenośnymi dyskami. Odezwał się, używając afrikaans:

Ten o numerze trzydzieści trzy. Zabieraj go.

Mieliśmy potwierdzić – mruknął jeden z towarzyszących Hectorowi mężczyzn, w dłoni trzymał czarny deck wielkości dłoni.

Niebezpieczny gość siedzi nam na karku, a ty chcesz tracić czas? Zamierzasz to sprawdzać tutaj? Czy na pewno Gillomee tak się wyraził?

Spytany mężczyzna ociągał się z odpowiedzią. W końcu pokiwał głową.

Jazda – rozkazał Hector.

Benedict wysłał kolejną wiadomość poprzez łącze bojowe:

Zielone światło, do piętnastu sekund – szepnął i przesłał koordynaty.

– Przesyłam wizję – odpowiedziała Theron. – Za cztery, trzy, dwa, jeden…

Na kolejnej płaszczyźnie ukazał się widok ze znajdującej się wysoko w górze kamery, z charakterystyczną podziałką hud i szeregiem dodatkowych informacji.

Okiem wyobraźni Benedict dojrzał wojskowego drona prowadzącego zwiad i zapewniającego bezpośrednią wizję celu. Wiedział, że kilkanaście minut wcześniej, ponad dwieście kilometrów dalej, ciężki bezzałogowy bombowiec typu stealth odpalił pocisk powietrze-ziemia. Po otrzymaniu danych celu i potwierdzenia „przesyłka” pędziła teraz prosto ku swemu przeznaczeniu.

Hector był już w salonie, tuż obok wejścia, szedł jako drugi, za nim podążał mężczyzna niosący dysk – schował go do wewnętrznej kieszeni kurtki.

Pięć do trafienia. Pocisk w drodze.

O wskazanym czasie, w mgnieniu oka, jednopiętrowy, ceglany budynek w Spartan przestał istnieć.

Benedict wygasił płaszczyznę Hectora i odliczając pięć sekund patrzył na emanujący ciepłem efekt ataku ładunek zawierający GSX był substytutem bomby paliwowo-powietrznej i zgodnie z wytycznymi broń tego typu „czyściła do ziemi”. Następnie wyłączył wszystkie transmisje, uruchomił programy maskujące i czyszczące. Odciął Bio-Net, zamknął oczy i swobodnie opadł na materac.

Miękki materiał pochłonął go, ukoił.

 

 

***

 

Benedict powstrzymał się przed przekleństwem. Znów nie był sam. „Krypta” zmieniała swój dizajn; wszechogarniająca biel i przymglone płonące gdzieniegdzie ogarki były czymś zupełnie nowym.

Westchnął.

Środkiem wąskiej, zbudowanej z lewitujących kamieni, ścieżki kroczył Neill. Chłopak miał na sobie krwiście czerwoną tunikę.

– Wyczuwam zmianę, ojcze – oznajmił.

– Nie jestem nim. – Benedict skrzywił się. – Nie potrafię sobie wyobrazić, jakiego rodzaju przyjemność czerpiesz z mówienia takich rzeczy… Jeśli ma to związek z „planem”…

On tu jest. – Neill nie krył podniecenia, ale na moment spoważniał i dodał: Wszystko jest powiązane z „planem”, mój drogi…

 Za chłopakiem zmaterializowała się postać. Wysoki, szczupły mężczyzna nosił jedynie przepaskę biodrową, jego ciało pokrywały tatuaże z pismem – Benedict rozpoznał grekę. Sztuczna rzeczywistość przez moment zadrgała, cyfrowo wybrzuszyła się, pojawiły się jakieś błędy. Po sekundzie wszystko wróciło do normy.

– Gdzie jestem? – odezwał się przybyły, osłaniając oczy przed wszechobecnym światłem.

Benedict rozpoznał go, przeniósł wzrok na Neilla i uniósł brew. Przez moment zastanawiał się, czy to kolejna z gierek.

Zaskoczony? – Chłopak, przekrzywił głowę i uśmiechnął się jadowicie.

Benedict machnął ręką. Spytał:

Widzi nas? Postrzega w jakiś sposób?

Neill pokręcił głową i wyjaśnił:

Nie jest świadom mojej obecności, ciebie także nie „widzi”. Prosiłem wielokrotnie, byś wybrał sobie awatar, jakaś manifestację, ale jesteś uparty, jak osioł…

Benedict skupił się i zaingerował. Wyobraził sobie postawnego mężczyznę, ubranego w szarą tunikę i, po prostu, stał się nim.

Hectorze – rzekł tubalnym głosem. – Spójrz na mnie.

Przybysz wzdrygnął się i podszedł kilka kroków.

Gdzie jestem? – powtórzył.

Trudno to wyjaśnić. – Benedict skrzywił się. – „Gdzie”, nie jest chyba właściwym określeniem… Chociaż ja używam określenia „Krypta”.

Hector powiódł wzrokiem wokół.

Co się stało? Czy ja…

Trudno to wyjaśnić, jeszcze trudniej zaakceptować, ale nie jesteś już Hectorem De Bruins. Jesteś kimś nowym. – Benedict szukał słów. Czymś więcej…

Czy ja… umarłem?

Benedict potaknął.

Twoje ciało stało się nicością. Dosłownie wyparowało.

Hector ukrył twarz w dłoniach. Jego ciałem szarpnął spazm. Dwie sekundy później uniósł głowę, twarz miał obojętną, zrezygnowaną.

To kłamstwo – rzekł. – Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz?

To dobre pytanie. Nie znam odpowiedzi, bo nie wiem, do czego, w swojej obecnej formie, możesz być przydatny. Ale dowiem się i ustalimy co czynić dalej…

Benedict spojrzał na Neilla. W tym czasie Hector mówił coś, jego wargi drgały, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk.

Co ma oznaczać ten wzrok? – spytał chłopak.

Wyjaśnij mi, po co on tutaj?

Chcesz wyjaśnień? Przecież to twoja „Krypta”, twoje zasady doboru gości…

A więc kolejna gra…

Gdzieżby, to zwyczajnie nie moja decyzja. Sam go zaprosiłeś, zapewne zamierzasz go do czegoś użyć…

Benedict zagryzł wargi.

Zgodziłem się na plan, wprawdzie nie miałem zbyt dużego wyboru, ale przystałem na twoją propozycję. Bądź tak miły, przez wzgląd na mój wkład, i przestań pieprzyć. Daj mi jakieś odpowiedzi.

Neill pstryknął, zakręcił się wokół swojej osi, uśmiech rozjaśnił mu twarz.

Jesteś łowcą głów – wyjaśnił. – Każdego z twych gości obdarowałeś błogosławieństwem Nomi, by korzystać z ich wiedzy, talentów, kontaktów. – Pogroził Benedictowi palcem. – Och ty…

Wszyscy oni – Benedict przywołał na myśl poważne, milczące oblicza mężczyzn: Kaia, Mathurina i Gunnara oraz zmysłową twarz I-Ko – byli zabójcami, niebezpiecznymi i zarazem przydatnymi… Hector zaś…

Chłopak milczał. Wzruszył ramionami.

Widać do czegoś się kiedyś przyda. Zdaje się, że zdobył na twój temat sporo informacji, jest sprytny…

Był.

Kwestia sporna. Jest nowym bytem, ale jego doświadczenia, przemyślenia ocalały. Słowo „jest” winno pasować.

Tworzenie nowych „bytów” nigdy nie było moim pomysłem, choć przyznaję, ich istnienie bywa pomocne. Próbujesz mi wmówić, że kontroluję sytuację, a moja podświadomość robi co chce?

To twoja podświadomość, twoje wnętrze, twoja dusza… Pomimo iż „Krypta” jest wspomagana przeze mnie, ty decydujesz…

Benedict odetchnął.

Porozmawiam z nim – zdecydował, patrząc na drepczącego w kółko Hectora. – To będzie coś nowego…

Dobrze więc. Zostawię was samych.

Neill ruszył kamienną ścieżką, przez ramię rzucił jeszcze:

Wymyślę mu przestrzeń, dam jakiś punkt oparcia. Może… ja wiem… Tartar?

Tym razem Benedict nawet nie próbował się powstrzymywać pokazał chłopcu środkowy palec. Odpowiedzią był gromki serdeczny śmiech; dobiegał gdzieś z przestworzy, bo Neill już zniknął.

Hector mrugał i spoglądał w dal.

„Może nie jestem psem, ale zdecydowanie psim wojownikiem, rōninem – człowiekiem-falą, gnanym przez przeznaczenie, zestrojonym z planem, którego założeń nie jestem w stanie do końca pojąć”, szepnął w duchu Benedict.

To dziwny układ, ale w tym jakże dziwacznym świecie, dający szansę.

„Co przydarzy się jutro? To naprawdę nieistotne. Przetrwam”.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem, ale nie bardzo wiem o co chodzi w tym opowiadaniu. Dla mnie, to bardziej obrazek ze świata niż jakaś pełnoprawna historia. Cyberpunk jest, ale jakiś wtórny. Nie pochłonął mnie.

Mam wrażenie że nadużywasz przedrostka “bio”, a osiemdziesięciokilowy ochroniarz, to raczej niezbyt duży facet. :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Zerknąłem tutaj już rano.

Spojrzałem na tagi, uśmiechnąłem się nieśmiało, nad szeroką, ambitną gamą poruszanych tematów, następnie przesunąłem wzrok na ilość znaków…

Uśmiech zniknął. Nie dlatego, że nie lubię długich tekstów. Po prost zrozumiałem, że nie zdążę przeczytać tekstu przed wyjściem do pracy.

 

Ale wróciłem, przeczytałem i rzeknę tobie, drogi autorze, że…

Oczekiwałem czegoś innego.

Nie zrozum mnie źle. Po prostu wyobraziłem sobie coś z większą pompą.

Dostaliśmy tu chyba szpiegowską intrygę, zktórej nie wszystko pojmuję. Może to moja  wina, gdyż cyberpunk to na pewno nie moje klimaty, choć przyznam, że autor porusza się w tym środowisku bardzo lekko i z polotem.

 

Tekst czytało mi się dobrze, zgrzytów jako takich nie pamiętam, pomysł też w sumie niezły.

Jeśli ktoś najpierw sprawdza opinie czytelników przed tekstem i na nich opiera decyzję, czy opko przeczytać czy nie (ja tak nie robię;-) to dla fanów cyberpunku Nazgul poleca. Ciekawe ile ta moja zachęta dla was znaczy?;-)

Pozdrawiam

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Zalth – celna uwaga z wagą, poprawiłem! Dzięki.

Nazgul – dzięki za polecenie!

Marianno, już spieszę z poprawą… :) Tyle dobra w tej edycji teraz (a uprzednio bywało odmiennie), że ze szczęścia się pomyliłem…

Już powinno być ok!

Ciekawy świat. Spodobał mi się pomysł na tworzenie biobów i niezwykłość głównego bohatera. Tylko zbyt wyraźnie widać, że to dopiero początek – nie wyjaśniasz mnóstwa kwestii. Może nie uznałeś ich za istotne, ale trochę mi tego tłumaczenia brakło.

Zgrzytnęła mi profesjonalność. Dlaczego nie zwyczajny profesjonalizm?

Benedict odczekał kolejne sześć.

Sześć czego?

Chce wiedzieć, jak

Literówka.

Zostawiliśmy zbyt dużo śladów Hubb, to było diablo nieprofesjonalne.

Przecinek także przed wołaczem. W ogóle niekiedy brakuje Ci przecinków, ale zasadniczo interpunkcja niezła.

w prawdzie nie miałem

Wprawdzie.

Babska logika rządzi!

Finkla, serdeczne dzięki za “łapankę”. Poprawki naniesione…

Rzecz jasna, Marianno, że się u Heleny pochwalę… Chciałbym, jednakowoż, zebrać solidne cięgi od wymagającej gawiedzi na NF… tutaj zawsze jest tak – dosyć hardkorowo… a przynajmniej bywało… :)

@Szeptun, opko nie jest złe. Nie rób tego!

Nie wrzucaj go do… Herbaty!

;-)

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Dobre. Trzeba napisać więcej i dorysować resztę tego universum.

Infundybuła chronosynklastyczna

stefan.kawalec – będzie, będzie – się pisze :)

Wstęp pierwsza klasa – bardzo fajnie buduje klimat. Ogólnie nie lubię cytatów na początku opowiadania, ale ten manifest kupuję w całości. Przeczytałam bez bólu, choć nie znam się na cyberpunku, sam pomysł na Bioba (pochodzenie) mnie zaciekawił. Zaplątałam się w akcji, te wirtualne światy trochę namieszały – wprowadzasz masę postaci, nic z tego nie wynika. Rozumiem, że na potrzeby dalszych części cyklu. Cóż, przyjdzie ocenić, gdy napiszesz więcej.

Nowa Fantastyka