- Opowiadanie: Dzikowy - Śluz

Śluz

Po przesłaniu tekstu do oceny znajomemu dowiedziałem się, że uprawiam body horror. Czy to horror, czy to body?, ocena nie należy do mnie.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Bellatrix, BogusławEryk

Oceny

Śluz

Śluz. Zielony, cytrynowy, brunatny. Czasem tak gęsty, że ledwo ugina się pod dotykiem, czasem spływa dużymi kroplami ze stropu i ścian zbudowanych z pulsującego mięsa. Trudno jednoznacznie zdefiniować jego zapach, szczególnie po jakimś czasie, gdy węch jest już stępiony nadmiarem impulsów. Niekiedy pachnie jak cynamon czy inna korzenna przyprawa, czasami ma mdłą woń zwierzęcego tłuszczu, kiedy indziej wydziela aromat słodki i owocowy, jak landrynki.

Wyglądam przez okno tej cuchnącej kabiny przesłonięte błoną przypominającą rybi pęcherz. Krajobraz po drugiej stronie jest podobny do wnętrza. Widok przesuwa się i podskakuje z każdym krokiem pojazdu. Mijam gigantyczne pokraczne grzyby pokryte gąbczastymi naroślami, mięsne kwiaty o płatkach w jaskrawych barwach i łodygach pokrytych futrem oraz pojazdy podobne do tego, którym podróżuję – pająkowane odnóża unoszące wydrążony kotlet mielony z pasażerami w środku. Nawet niebo jest czymś pokryte. Jakąś błoną, która zniekształca kolory, przydusza światło. Płonie tam u góry jadowitą zielenią, rzuca niezdrowe cienie na pojedyncze chmury. Chowam się za ramę okna, za wypełnione treścią jelito ułożone w owal, gdy po drugiej stronie pojawiają się mieszkańcy tego świata. Czasem dwu-, czasem trójnożni, nadzy, niektórzy pozbawieni skóry, z pokrzywionymi kręgosłupami, niesymetrycznymi kończynami, z gębami wypełnionymi kołkowatymi zębami i językami jak tłuste czerwie. Ignorują mnie zajęci rozmową, grzebiąc w torebkach o wyglądzie plastra wędliny lub w kieszeniach z fałdów skóry. Z przodu słyszę dudnienie, po chwili robi się ciemno, gdy pojazd wchodzi do tunelu. Na organicznej szybie pojawia się moje odbicie.

***

Budzę się z krzykiem. Rozglądam się wciąż wstrząśnięty koszmarem, który nawiedza mnie za każdym razem, gdy przymknę oczy. Autobusem trzęsie niemiłosiernie, poluzowana szyba brzęczy w aluminiowych ramach pokrytych wodą z oddechów setek ludzi, których pojazd zdążył już rozwieźć do pracy, do szkoły, na pocztę. Potrząsam jeszcze głową, żeby ostatecznie odpędzić marę. Kobieta naprzeciw mnie uśmiecha się głupkowato, chłopak obok niej trzyma blisko oczu stary wolumin oprawiony w skórę, z okuciami i łańcuchem, którego koniec ginie w skórzanej aktówce. Wzdycha z dezaprobatą. Chyba musiałem krzyknąć naprawdę. Gdy pojazd się zatrzymuję, przecieram rękawem kurtki szybę, żeby zobaczyć nazwę przystanku. Tamka, czyli nie spałem zbyt długo.

Nie przypominam sobie jakiegoś konkretnego momentu, w którym pojawiły się koszmary. Mam je od dawna za każdym razem, gdy przysnę. Nie jest ważne, czy to popołudniowa drzemka, czy siedmiogodzinny zdrowy sen od jedenastej do szóstej, czy trwający pół doby letarg, jak wtedy, gdy chorowałem. Od zawsze wchodzę we wnętrzności obrzydliwego świata. Obecnie jednak sny zaczynam pamiętać coraz lepiej, coraz więcej szczegółów łączy się w kompleksową logikę. To jest świat złożony, ale przewrotnie racjonalny, obrzydliwy, ba, wulgarny, niemniej te wszystkie okropieństwa są w jakiś sposób uzasadnione – są na swoim miejscu.

Staram się skupić na mijanych widokach. Co chwila przecieram łokciem szybę, która zarasta szronem z mojego oddechu. Przejeżdżamy właśnie pod drewnianą kładką dla pieszych. Na poręczy wisi banner reklamowy ze słowem „przeprowadzki” i numerem telefonu. Kolejne wytarcie szyby i jestem przy skrzyżowaniu z Krakowskim Przedmieściem. Zrujnowane w bombardowaniu kamienice otacza tłum ludzi dźwigających cegły. Autobus podskakuje, przedzierając się przez gruzowisko. W końcu staje. Kierowca w granatowej liberii wychodzi z kabiny i rozkładając ręce, komunikuje, że dalej nie pojedzie. Nie szkodzi. I tak miałem zaraz wysiadać.

Idę w stronę uniwersytetu. Na łydkach czuję żar bijący od rozgrzanej słońcem ulicy. Mijają mnie młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Niektórzy prawie biegiem, inni powoli; niektórzy z nosami w książce, w telefonie, w talerzu z pierogami. Ubrani zupełnie niestosownie do temperatury, jak młoda dziewczyna w spodniach narciarskich, t-shircie i narzuconym nań redingote. Chłodzi się papierowym wachlarzem. Przechodzę na drugą stronę ulicy. Mijam śnieżnobiałą elewację kamienicy. Następna jest obdrapana, nieremontowana od lat, z odpadającymi tynkami i zielonym liszajem pokrywającym ścianę poniżej oderwanej na wysokości piętra rynny. Liszaj delikatnie pulsuje, jak w moich snach. Otrząsam się i wchodzę na teren kampusu. W tej chwili zegar zaczyna wybijać pełną godzinę – znowu się spóźnię.

Wykładziny w budynku przykryte są czarną folią brudną od soli i piachu. Szybkim krokiem kieruję się na pamięć do audytorium. Kątem oka dostrzegam profesora. Ten na szczęście chodzi wolno. Mijam go, kłaniając się bez słowa, i po kilkunastu krokach siadam na końcu auli. Stary Gnom potrafi być złośliwy, a spóźnialskich nie znosi. Dlatego właśnie mnie nie znosi szczególnie. Pochylam się nisko, aby ukryć się za plecami siedzącego przede mną chłopaka. Nie znam go zbyt dobrze. Może zaoczny, może zagraniczny stypendysta? Ważne, że wysoki i barczysty. Karzeł po krótkim powitaniu zaczyna czytać monotonny wykład.

– Rzeczpospolita traciła nie tylko naturalnego, zwłaszcza w warunkach osiemnastowiecznych, szefa państwa. Ale miała też okazję się przekonać, że królowi, czyli, prawdaż, temu szefowi, nie zależy na Polsce…

Pracowicie notuję, walcząc z ciężarem powiek. Wychylam się od czasu do czasu i patrzę w stronę katedry, gdzie pomarszczony wykładowca w czarnej todze pochyla się nad mikrofonem. Nikt ze studentów nie podchodzi i nie pomaga mu dostosować wysokość mikrofonu. Nie lubią go. Walka z sennością staje się coraz trudniejsza. Wyjmuję telefon, wkładam wtyczkę przewodu w gniazdo, przeciągam słuchawki pod koszulką i rozpuszczam włosy, żeby przypadkiem starzec nie dostrzegł, co mam w uszach. Chwilę grzebię w opcjach i przełączam budzik na słuchawki. Kwadrans podrzemię.

***

Coś do mnie mówi. Nie rozumiem tego dziwnego bełkotu, tego klikania, siorbania wspomaganego gestami artretycznie powyginanych kończyn. Patrzę w oczy stwora. Jedno jest normalne, z zieloną tęczówką, czarną okrągłą źrenicą, z białkiem poprzecinanym żyłkami. Drugie wygląda jak biała kula bilardowa z bielmem całkowicie przesłaniającym wszystko inne. Esowaty korpus utrzymują trzy koślawe kończyny pokryte tym dziwnym śluzem. Omiatam wzrokiem żuchwę z zębami prześwitującymi przez przezroczyste policzki, chudą szyję z wydatną grdyką, klatkę piersiową z koślawymi piegami. Piersiami? Kobieta? Nie, nie kobieta, ale może samica? Zaciągam się jej zapachem. Jest obezwładniający. Po drugim wdechu wygląd szkarady jest nieistotny. Cały otaczający mnie świat też jest nieistotny. Potwory patrzące na mnie z ciekawością, pokraczne pojazdy, zielone niebo – wszystko mi jedno. Uspokajam oddech i z zaskoczenia chwytam ją za gardło. Zdecydowanym ruchem powalam na ziemię. Słyszę, jak kość udowa jej zadniej nogi pęka, trzaskowi towarzyszy skowyt. Broni się, rękami próbuje mnie odepchnąć, ale jestem silniejszy. Jedną ręką utrzymuję ucisk, podczas gdy drugą wpycham jej w krocze. Pod palcami czuję jakąś błonę, może skórę – dziwne to wszystko, obce. Zapach się potęguje. Muszę ją mieć tu i teraz. Potwory wokół skowyczą, klikają przeraźliwie, a ja wpycham w nią palce, napieram na błonę i ta po chwili pęka. Palce zanurzają się w gorący śluz. Potwora się broni, ale ja wciąż jestem silniejszy. Cofam dłoń i wchodzę w nią. Napieram raz, drugi, trzeci. Zapach obezwładnia, skowyt ogłusza. Kwaśna maź podchodzi mi do gardła, ale nie mogę się powstrzymać.

***

Pompuję paryską dziwkę, jednocześnie konwersując z jakimiś starcami w dziwnych strojach. Wyglądają jak stereotypowi masoni z tymi swoimi kielniami, fartuchami i laskami – śmieszni faceci, ale niegłupi. Z pewnością niegłupi. Cały ich tuzin ze zdobionych drewnianych tronów, które otaczając kręgiem łóżko, dyktuje mi zasady ars amandi, a ja nie jestem w stanie tych poleceń wypełnić. Są sprzeczne, są dziwne. To jak mam się w końcu ustawić? Jak dotykać brutalnie i czule zarazem, jak posuwać ją z przodu, z tyłu, z boku? Drewniane łóżko skrzypi, baldachim faluje od moich starań, ale oni się ze mnie tylko śmieją. Nie otwarcie, ale chichoczą, przykładając dłonie do ust.

– Nie tak, chłopcze. Czego was tam uczą na tych uniwersytetach? Zły kąt, zły kąt! Tam przecież nie ma żadnych receptorów. Nie pamiętasz lekcji? To elementarz – krytykował jeden z Dozorców. – Tyle radianów. Tyle stopni. Naucz się odpowiednio dźgać, człowieku!

Nie mogę się skupić. Rozprasza mnie wyhaftowana na satynowej pościeli szachownica. Uwagę odciągają ciężkie purpurowe kotary, które szczelnie zakrywają ściany komnaty i poruszająsię popychane podmuchami niewyczuwalnego wiatru; dekoncentrują drżące płomyki świec trzymanych przez mężczyzn. Kazali dźgać, to dźgam, ale mimo starań dziewczyna nie reaguje, tylko gapi się tępo w sufit. Jestem coraz bardziej wkurzony i zwiędły. Staram się skoncentrować, ale otaczające śmiechy zupełnie wytrącają mnie z rytmu, z nastroju. W końcu niespodziewanie szczytuję. Plecy aż bolą od skurczu. Starcy na chwilę milkną, a potem wybuchają śmiechem, warkotem, siorbaniem i klekotem. Wyglądają jak stado świerszczy w wytwornych frakach.

***

Łuk brwiowy wisi pod niskim czołem niczym dach ocieniający głęboko osadzone gadzie oczy. Potwór gapi się na mnie, klikając i mamrocząc. W końskiej gębie wije się gruby język. Nie rozumiem, czego ode mnie chce. Gestem chcę mu dać do zrozumienia, żeby przestał hałasować, i dopiero wtedy zauważam, że moje ręce też nie są ludzkie. Trzy palce w prawej dłoni, każdy zakończony pazurem, ale miękkim, pokrytym naczyniami krwionośnymi wędrującymi po jego powierzchni jak korzenie drzewa rosnącego przy chodniku. Lewa dłoń jest inna, bardziej ludzka, tylko ten kciuk jakiś skarłowaciały, nieruchomy. Rozglądam się po pomieszczeniu. Nie ma okien. Jedynym źródłem światła jest świecący jaskrawym zielonym światłem pęcherz na suficie. W tym świetle mięsne ściany są szare. Ich powierzchnia nie jest jednolita. Zwisają z nich całe grona narośli przypominających purchawki. Odwracam się od potwora i naciskam jedną z nich. Ugina się, ale stawia opór, jakby była wypełniona płynem. Siorbanie i klikanie nie ustają, ale już mi tak nie przeszkadzają. Przyzwyczajam się. Do zapachu również. Nagle czuję słabe ukłucie i wzrok mi się rozmywa.

***

Nigdy nie lubiłem jesieni. Jest przygnębiająca z tym swoim uciekającym na kilka miesięcy życiem. Niedźwiedzie zapadną w sen, czaple odlecą, ryby schowają się pod lodem. Zostaną tylko łabędzie. Morze wyrzuca na piasek żółte liście, po chwili druga lub trzecia z kolei fala wypycha je dalej lub porywa z powrotem. Białe ptaki wznoszą się i opadają na powierzchni wody, pływają pomiędzy drewnianymi słupami utrzymującymi niewysoki pomost bez barierek. Jest pusty, plaża też jest pusta. Nic dziwnego – w taką pogodę? Morze nie szumi. Stukam się dłonią w ucho. Ogłuchłem?

– Czy rozumiesz, co do ciebie mówię? Halo, Sîani! Odpowiedz!

Nie widzę nikogo, mimo że źródło głosu powinno znajdować się tuż przede mną.

***

– Czy rozumiesz, co do ciebie mówię?

To ten potwór, co ostatnio. Teraz go rozumiem. Już nie klekocze i nie powarkuje; mówi jak człowiek.

– Rozumiem – odpowiadam powoli. Wcale się go nie boję.

Podnosi zniekształconą rękę do otworu gębowego. Do nadgarstka ma przymocowany jakiś owalny przedmiot, jakiś owoc.

– Zabieg się powiódł. Możemy zaczynam terapię – mówi do obiektu, potem zwraca się do mnie. – Jesteś w placówce rehabilitacyjnej.

– Gdzie, jakiej? Przecież to jakiś koszmar. Czym ty w ogóle jesteś?

Potwór przez chwilę wwierca się we mnie wzrokiem, milcząc.

– Czy wiesz, gdzie jesteś, kim jesteś? – pyta w końcu. Potakuję energicznie w odpowiedzi.

– To sen. Śnię.

Przeczy, kręcąc głową z długą końską żuchwą.

– Dopuściłeś się gwałtu na środku placu przed archiwum, pamiętasz to?

– Abso?

Przeczę, ale zaraz! Przecież to był sen, ten poprzedni koszmar. Nie, nie poprzedni, ale pamiętam go. Wzdrygam się, gdy w pamięci kształtują się obrazy.

– To był sen. Przecież to niemożliwe! – Próbuję się ruszyć, ale nadgarstki i kostki mam unieruchomione. Więzy czy klamry są elastyczne. Mogę je rozciągnąć, ale nieznacznie.

– Nie szarp się, wysłuchaj mnie najpierw. Chcę ci pomóc, Sîani – stwór uspokaja mnie łagodnym głosem. Walczę jeszcze przez chwilę, ale opadam z sił. Czuję ból od otarć na przedramionach. – Doszło u ciebie do zaburzeń REMnezji. Nie śpisz i tym bardziej nie śnisz. Pamiętasz, kim jesteś, Sîani?

Sîani? To moje imię czy nazwa?

– Jestem studentem historii, mieszkam w Warszawie przy ulicy Odkrytej. Nazywam się… nazywam się… – Dopiero teraz do mnie dociera, że nie pamiętam. Nie pamiętam też, jak wygląda moje mieszkanie, osiedle, okolica. Co on mi zrobił?

– Nazywasz się Sîani Gravrîj’et. Jesteś archeologiem. Badasz cyfrowe bazy danych, które przetrwały Exodus. Badasz historię Ziemi.

Przytaknąłem, bo faktycznie jestem historykiem, sam to przecież przed chwilą powiedziałem. Pozostałe informacje też wydają się prawdopodobne. Czuję, że tak właśnie może być. Wielu informacji jednak nie rozumiem. Moje imię i nazwisko nic nie znaczą, są jakieś obce, ale jednocześnie potrafię je poprawnie wymówić. Powtarzam je pod nosem kilka razy. Exodus też z czymś mi się kojarzy. Nie, nie z tym biblijnym. O tym to wiem, owszem, ale potem był inny. Większy. Coś wtedy nie wyszło… Mętlik w głowie. Mętlik w myślach. Znów skupiam się na wyglądzie mojego mieszkania. Nic z tego, mimo że zamykam oczy, zaciskam mocno powieki.

– Nie rozumiem – mówię w końcu zrezygnowany. To jego wina, tamto ukłucie. Wychylam głowę w tył. Gdy na szyi naciąga się skóra, czuję jakąś nierówność, może obrzęk? – Co mi zrobiłeś? – pytam wciąż milczącego potwora.

– Musiałem cię znieczulić. Zmniejszyliśmy zaburzenia deaferencji i zresetowaliśmy ośrodek mowy do stanu z ostatniego rejestru. Więcej nie mogę zrobić bez twojej zgody.

– Ale co mi jest? – nadal nie odpowiedział na moje pytanie. Nie żebym mu wierzył, ale i tak warto było wyciągnąć od niego tyle informacji, ile się da. Już nie takie sny miałem w ciągu tych ostatnich tygodni… a może miesięcy.

– Doznałeś uszkodzenia podwzgórza. Prawdopodobnie trafiłeś na przerwę w osłonie algatycznej. Wskutek uszkodzenia masz zdjętą blokadę REMnetyczną.

– Jaką blokadę? – przerywam. – Nic nie rozumiem.

Stwór chyba weschnął, nie jestem pewien.

– Zacznijmy od początku. Jesteś w ośrodku zaburzeń snu. Jestem Kravii Nört’klek, zajmuję się REMologią kliniczną. Trafiłeś tutaj wczoraj, po tym, jak w centrum miasta zgwałciłeś i pobiłeś kobietę. Posługiwałeś się staropolskowym i nie rozumiałeś żadnego współczesnego języka. Musiałem dokonać korekty ośrodka Brokî. Dostałem na to zgodę sądu. Starałem się nie ingerować w sąsiednie struktury, ale rozumiesz, inaczej nie mógłbym nawiązać z tobą kontaktu.

– Czym jesteś? – przerywam mu, bo nadal niczego mi nie wytłumaczył. Jak można trafić do ośrodka leczenia snu we śnie?

– Jestem człowiekiem jak i ty.

– Nie jesteś – zaprzeczam. – Jesteś jakimś mutantem, koszmarem. Patrzyłeś ostatnio w lustro? – zakpiłem.

– A ty? Spójrz w dół. – nakazuje. Robię to. Moje nagie ciało jest groteskowe. Przezroczysta skóra na brzuchu, pod którą wiją się jelita, wyschnięte na wiór żylaste uda i pokraczne stopy, ni to łapy, ni kopyta. Wzruszam ramionami, na ile pozwalały krępujące mocowania.

– To przecież sen – odpowiadam, siląc się na spokój. Nie odpowiedział. Odwraca się i podchodzi do ściany. Dotyka jednego z grzybopodobnych wyrostków i mięsne włókna rozchylają się na boki. Z otworu bije mocniejsze światło. Szczelina się zamyka i zostaję sam. Po chwili zielone światło gaśnie.

***

Oddycham z ulgą. W szybie wagonu metra odbija się całkowicie ludzka twarza. Moja, dokładnie taka, jak ją zapamiętałem. Owalne okulary, długie włosy, nos z trochę zbyt szerokimi listkami i trójkątny podbródek. Oczy szare – rzadko spotykane, ale przecież normalne, ludzkie. Przez puchową kurtkę czuję napierający tłum. Jest ciasno i duszno, ale znośnie. Staram się skupić na koszmarze. Groteksowy lekarz, groteskowe imię… Stanisław. Nazywam się Stanisław. We śnie nie pamiętałem, ale teraz wszystko jest jasne. Może faktycznie mam jakieś zaburzenia snu? Mój własny mózg wysyła mnie do psychiatry. Lecz się, człowieku, krzyczy. Jadę teraz na Marysieńki do centrum neurologii. Mam umówioną wizytę.

Pociąg zatrzymuje się na stacji „Królowej Marysieńki”. Idę do końca peronu, gdzie znajduje się rejestracja. Za szybą siedzi ubrana w biały fartuch pielęgniarka. Twarz ma sympatyczną, ale oczy zmęczone.

– Był pan umówiony? – pyta bez przywitania. Ja również nie zdążyłem się przywitać.

– Tak, Stanisław… – Zawiesiłem się. – Nie pamiętam nazwiska.

– Stanisław Bonaparte – Kończy za mnie. Wydaje mi się to podejrzane. – Niech się pan nie martwi. Co drugi w instytucie nazywa się Bonaparte. Proszę wjechać tamtymi schodami – wskazuje trzymanym w dłoni długopisem BIC. Kłaniam się na pożegnanie i idę w stronę ruchomych schodów. Krok od nich na drewnianym pudle stoi przebrany za mnicha mężczyzna. Uderza kijem, gdy go mijam.

– Słucham? – pytam uprzejmie.

– Pan do mnie – odpowiada i ponownie uderza o kamienną posadzkę. – Proszę do gabinetu – dodaje niskim, zachrypniętym głosem. Zeskakuje z podwyższenia, chwyta mnie mocno pod ramię i ciągnie w stronę przeszklonych drzwi do toalety. Mimowolnie chwytam za klamkę i szarpię. Czuję ból, gdy uderza mnie jaskrawe zielone światło.

***

– Obudziłeś się.

Znajomy głos. Wciąż nic nie widzę, mrużę oczy porażone jasnością.

– Omówiliśmy z kolegami i koleżankami twój przypadek. Pozwolę ci przejrzeć dokumenty. Umiesz czytać? – pyta stwór, podtykając mi pod nos elastyczne arkusze przypominające czerpany papier, ale jakby wilgotne. Pokryte są dziwnymi symbolami. Niektóre rozpoznaję, na przykład cyfry i niektóre litery: „o”, „i”. Przez chwilę próbuję rozszyfrować treść, ale bezskutecznie.

– Tak myślałem. A to rozpoznajesz? – pokazuje inny arkusz. U góry kapitalikami zapisany tytuł.

– „EXODUS I GAJA” – czytam na głos.

– „EXODUS I GAJA” – powtarza. Po co? – Teraz cię uwolnię. Dostaniesz w staropolskowym. Tłumaczenie jest maszynowe, dlatego mogą być błędy, ale powinieneś zrozumieć. Gdybyś był głodny, tam jest dyspozytor – Wskazuje ręką większą od pozostałych purchawkę.

Potwierdzam, że zrozumiałem. Podchodzi do szczeliny w ścianie i maca kulę na swoim nadgarstku. Wychodzi zanim mocowania puściły. Przez chwilę kręcę się po pomieszczeniu, macam ściany, wącham je, raz nawet polizałem. Smak jest, podobnie jak zapach, dziwnie miętowy, trochę gorzki. Dotykam też wypustki „dyspozytora”. Jego powierzchnię pokrywa jakby rosa. Ścieram palcem pojedyncze krople i wsadzam go do ust. Dziwne, są w innym miejscu, niż przypuszczałem. Płyn jest słodki i sycący. Dobry.

Oblizując się, macam przeciwległą ścianę w poszukiwaniu narośli otwierającej szczelinę. Żadnej reakcji, mimo że jestem przekonany, że dotykam właściwe miejsce. No nic. Schylam się i podnoszę pozostawione arkusze. Poza pochyłą płytą z kory drzewa lub podobnego materiału, do której do niedawna byłem przywiązany, w pomieszczeniu nie ma innych mebli. Po chwili zastanowienia siadam pod ścianą i zagłębiam się w lekturze. Widok moich własnych rąk rozprasza, światło męczy.

***

EXODUS I GAJA – niezła fantastyka, muszę przyznać. W obliczu kataklizmu ludzie opuścili Ziemię w połowie XXI wieku. Zabrakło czasu na dokładne rozpoznanie miejsca docelowego, ale cóż było robić – orzeł czy reszka? Znaleziono planetę z wodą i atmosferą tlenową. Nazwano ją Gają lub Edenem, jednak z nazwy Eden zrezygnowano, gdy okazało się, że rajem to ta planeta nie jest. Promienowanie niebieskiej gwiazdy zniszczyło większość elektroniki jeszcze przed wejściem do układu słonecznego. Niektóre lądowniki rozbiły się, inne wylądowały tylko dlatego, że przytomni ludzie ręcznie uruchomili spadochrony i wspomagające silniki na paliwo stałe. Na planecie było życie, ale zupełnie obce – nieziemskie oczywiście. Promieniowanie przenikające przez amosferę było dla ludzi i innych ziemskich organizmów zabójcze. Nie od razu, ale nowotwory w ciągu kilku lat zabiły większość populacji. Tylko karaluchy miały się świetnie. Wtedy właśnie postanowiono stworzyć hybrydy miejscowych i ziemskich organizmów. Wtedy właśnie ludzie po raz pierwszy wyhodowali następne pokolenie, ale już zupełnie inne – zaprojektowali swoje dzieci, byle szybciej, byle zdążyć, zanim rak wykończy ostatnich, którzy mieli odpowiednią wiedzę. A ta się rozwinęła! W trakcie lotu, mimo procedur kontroli populacji, ludzi przybywało. Rosło zapotrzebowanie na jedzenie i tlen. Hibernatorów nie było, bo to mrzonka. Człowieka wcale nie tak łatwo wykończyć. Uczy się, dostosowuje. W obliczu głodu i uduszenia też się dostosował. Po wylądowaniu na Gai również. Nowe pokolenie było groteskowe, obrzydliwe, wyglądało wulgarnie, ale było zdolne do przetrwania. Ziemska technologia zachowała się tylko w niektórych ekranowanych modułach lądowników, dlatego rozwijano dalej biotechnologie. Zamiast procesorów sieci neuronalne; zamiast binarnego kod czteroliterowy; zamiast betonu, kamienia i stali tkanki kostna, chrzęstna, mięśniowa – żywe pojazdy, żywe budynki, żywe komputery, w końcu zasłona z jednokomórkowych alg, która ostatecznie osłoniła planetę przed zabójczą gwiazdą.

To było dawno, może kilkaset lat temu. Na początku ludzie mieli znacznie poważniejsze zmartwienia niż odhaczanie kolejnych miesięcy i lat. Nie udało się tylko rozwiązać jednego problemu. No, większej liczby problemów, ale jednego naprawdę poważnego – człowiek musiał śnić. Nowe ludzkie hybrydy śniły i popadały w obłęd. Pozbawione snów też wariowały. Po pewnym czasie udało się zastosować protezę, półśrodek – REMnezję pozwalającą śnić, ale zapominać sny jeszcze przed przebudzeniem lub w chwili przebudzenia. Blokada czasem zawodziła. Też nie wiadomo dlaczego. Wydawałoby się, że po tylu latach badań, po przenicowaniu Matki Natury, po dokumentnym jej wypatroszeniu, organizm samych badaczy nie będzie miał przed nimi tajemnic. Twierdzono, że to wynik jakiegoś błędu popełnionego przy pierwszej hybrydyzacji, kiedy ludzie byli o dekady głupsi i mniej doświadczeni. Dokumentacja, jak już mówiłem, zachowała się tylko szczątkowa. Odzyskiwanie tych skrawków było właśnie moim zadaniem, moją pracą. Archeologia – wykopaliska prowadzone na krzemowych układach scalonych, nośnikach magnetycznych. I że to niby ja miałem awarię blokady? Moja wiedza wyniesiona z archiwów miałaby rzekomo zastąpić tę organiczną rzeczywistość? Brzytwa Öckhama zawodzi, szczypanie się trójpalczastą dłonią też. Dać sobie po mordzie? Mogę nie trafić, taki ma dziwny kształt. Zwijam arkusze w rulon i uderzam się w czoło. Jakbym sobie gumową pałką przyłożył. Jeszcze raz i jeszcze – ponawiam ciosy, ale nie pomaga. Wstaję i podchodzę do pochylonej płyty. Macam twardą powierzchnię. Staję przed nią w rozkroku, chwytam za krawędzie i uderzam głową z całej siły. Błysk.

***

Ekran śnieży. Zdaję sobie sprawę, że wstrzymałem oddech. Coś mi się śniło, coś dziwnego. Jakieś wielkie kraby, metro, gnomy… Potrząsam głową dla otrzeźwienia. Jest ciemno. Musiałem długo spać, skoro telewizor przestał nadawać. Wyłączam go, żeby mnie nie rozpraszał, ale już za późno. Sen uciekł. No nic. Wzdycham i ponownie włączam telewizor. Stara Vela nadaje w kolorze. Wciskam przyciski „3“ i „4“, ekran przestaje śnieżyć i wypełnia się płomieniem – typowa nocna zaślepka. Sięgam do talerza leżącego na stoliku obok kanapy, po omacku przerwacam plastikową butlę z musztardą. W końcu trafiam na kiełbaskę. Pod stopą wymacuję kij. Na jego zaostrzony koniec nawlekam kiełbaskę i przytykam ją do kineskopu. Po chwili zaczyna skwierczeć. Mam nadzieję, że nie poplamię dywanu.

Warszawa, luty 2014 r.

Koniec

Komentarze

Zaczęłam czytać, ale się poddałam. Po pierwsze często opisujesz świat zbyt paskudny, żeby mi się spodobał. Po drugie, im dalej w las, tym mniej sensu widzę. Ale pewnie tak miało być. Nic osobistego, to nie moja bajka.

Cynamon chyba nie jest przyprawą korzenną.

Słyszę, jak kość udowa jej zadniej noga pęka,

Literówka.

Babska logika rządzi!

Hej,

tekst jest gęsty, co przyznali nawet znajomi horroryści.

Tak, cynamon jest przyprawą korzenną.

 

Żałuję tylko, że nie dotarłaś do fragmentu, w którym świat okazuje się nie tyle obrzydliwy, co możliwy i przykry.

 

Literówkę poprawiam.

 

Pzdr.

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Tytuł krótki, lecz mało zachęcający do lektury. Tekst zawiesisty, nie złagodził wrażenia wywołanego tytułem.

Przykro mi, opowiadanie nie podobało się. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tekścik mocny, intensywny, lubię takie. Wiedziałem, że się nie zawiodę, potrafisz, Drogi Dzikowy, znakomicie operować nastrojem opowieści. To, co podoba mi się tu najbardziej, to możliwość odbioru historii jako SF, tudzież horrorowe wariacje chorego umysłu. Taki ciężki K-pax. I chyba w ten sposób wolę do opka podchodzić, czyli, że bohaterowi odbiło i ugrzązł wśród przerażających wizji. Z punktu widzenia SF rodzi się za dużo pytań. Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

W której? Kiedyś nawet wiedziałem, ale potem zapomniałem. Muszę zostawiać więcej notatek na hadeku. Dzięki za komcia.

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Literówki:

Gdy pojazd się zatrzymuję

całkowicie ludzka twarza

Groteksowy lekarz

Inne drobiazgi:

Nikt ze studentów nie podchodzi i nie pomaga mu dostosować wysokość

Powinno być: “by pomóc mu dostosować wysokość” albo “i nie pomaga mu dostosować wysokości”.

jestem przekonany, że dotykam właściwe miejsce

Powinno być: “właściwego miejsca”.

 

Ciężkie, mocne. Mnie się podobało. Zwłaszcza te plastyczne, soczyste opisy obcego świata, ładne – mimo że takie przygnębiające i "śluzowate". Czytało mi się naprawdę dobrze.

Końcówka, choć sama w sobie zabawna, moim zdaniem trochę osłabia efekt opowiadania. Już przekonałeś (przynajmniej mnie), że nieprzyjemny świat ze snu tak naprawdę snem nie jest. A tu nagle ostatni kawałek powoduje, że ponownie pojawia się wątpliwość. Znowu nie wiadomo, co jest jawą, a co snem lub urojeniem. Cóż, pewnie tak to zaplanowałeś. Takie rozwiązanie też ma swój urok, ale wolałbym jaśniejsze postawienie sprawy.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Co, w której, Panie Dzikowy? Bo nie czaję pytania. No, chyba, że to nie do mnie, to sorki.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Hej,

To było do Ciebie, Thargonie. Kiedyś pamiętałem, która wizja miała być prawdziwa lub przynajmniej najprawdziwsza. Tekst poleżał i zapomniałem.

@Jeroh:

Dzięki za uwagi. Poprawię.

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Heh, no mi się podoba najbardziej wersja, w której żadna wizja nie jest prawdziwa, a cała historia to majaki regularnego waryjata, zamkniętego w labiryncie potwornych iluzji. I wtedy jest fajnie. Ale masz w swoim opku moment, w którym starasz się uprawdopodobnić ten Mięsny Świat, jakby to on miał być, że tak powiem, płaszczyzną realu. Wtedy robi się gorzej, bo powstają niepotrzebne pytania. Na przykład, jeśli problemem jest promieniowanie gwiazdy, to po co tworzyć popaprane hybrydy, nie lepiej i taniej byłoby hodować jakieś bioskafandry? Albo w cieniu siedzieć? A elektronikę choćby ekranować? A ile z tych hybryd przeżywało pierwszy rok? I tak dalej. Wolę więc trzymać się psychopatycznego "body horroru" i cieszyć się jego niesamowitym klimatem, niż wkręcać w to SF. Aha, ale opek podobał mi się, chyba nie trafiłem na Twój słaby tekst jeszcze. Pozdrówki.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Ten słaby powstał dziś i leżakuje. ;) Mięsnego broniłem niepotrzebnie. Podejrzewam, że całość miała być oniryczna od początku do końca, ale się racjonalny Dzikowy zbuntował i uzasadnił. Drań!

"Białka były czerwone, a źrenice większe niż całe oczodoły"

Świetny tekst!

Podchodziłem dwa razy. Pierwszy przy śniadaniu, więc z oczywistych względów zrezygnowałem – tak z czytania jak i ze śniadania :) Świat oparty na biotechnologii – od razu skojarzył mi się ze starcraftowymi Zergami – może się podobać lub nie, kwestia gustu oraz wrażliwości czytelnika, ale nie sposób nie docenić staranności i szczegółowości, z jaką został opisany. Na mnie podziałało – jak bardzo, okaże się, gdy już wskoczę pod kołdrę i pogaszę wszystkie światła ;) Opowiadanie można interpretować dwojako, za co wielki plus, i obie interpretacje wydają się równie niepokojące. Wybieram tę fantastyczno-groteskową, ponieważ, jakkolwiek wymusiła na mnie post i obrzydziła do granic, to przede wszystkim zaintrygowała.

Pozdrawiam.

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Dobry tekst. Wymagający dość uważnego wczytania się. Jak dla mnie interpretacja jest jedna – ta fantastyczna – bo w świecie ‘realnym’ jest za dużo nieścisłości, jakby Autor zostawiał wskazówki, że ów świat znany nam jest dla bohatera archeologicznym snem :) O ile świat ‘śluzowaty’ jest spójny, to świat ‘realny’ zawiera elementy surrealistyczne (szyby pokryte szronem a za chwilę słońce palące w łydki, nieistniejąca stacja ‘Królowej Marysieńki’ z pielęgniarką na peronie itd.). Mnie się podobało.

Bezwstydnie przyznaję, że odpuściłem sobie – już po raz drugi. Od momentu, w którym skojarzyło mi się to ze snem wariata. Cóż, nie przyswajam takich historii. Mogę podziwiać Autora za stopień “pokręcenia” – i robię to – ale nic więcej.

Po czasie, jaki upłynął od lektury Śluzu, jedno mogę stwierdzić na pewno: opowiadanie pozostawiło na mnie piętno – od dwóch dni jestem stuprocentowym wegetarianinem ;)

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Ja na początek wspomnę, że miewam podobne odczucia, jak jestem w Warszawie. 

A co do tekstu – mnie nie wciągnął, ale nie ze względu na estetykę, ale formę przekazu, tj. bardzo gęsty język. 

I po co to było?

Nowa Fantastyka