Ja akurat jestem w komfortowej sytuacji. Cały kompleks, czyli plebania, kościół i garaż, otoczony jest murem. Pracownicy firm cateringowych i życzliwi chrześcijanie dostarczają mi jedzenie, ubrania i kosmetyki. Przez większą część roku nie muszę nigdzie wychodzić, a do kurii, równie dobrze zabezpieczonej, jeżdżę samochodem. Na szczęście one są słabe, więc szyby pancerne nie są potrzebne, ale zderzak zastąpiłem solidnym orurowaniem.
Wszystko zaczęło się kilkanaście lat temu, a od pewnego czasu robi się coraz gorzej. Najpierw rozwody, które wyzwalały w dzieciach chore żądze, a potem jeszcze ta edukacja seksualna, a raczej wsadzanie implantów w mózgi, propaganda, warunkowanie. Kiedyś dzieci rozwodników tylko napastowały. Uwarunkowane od razu po napaści biegną do mediów i na policję, czasami do nauczycieli. Wielu moich kolegów już odeszło przez nie ze stanu duchownego, niektórych zamknęli.
A teraz muszę wyjść odwiedzić parafian, zmówić z nimi modlitwę. Z roku na rok wiernych jest mniej, właśnie przez te bachory, ale nadal są owieczki, które dla spokoju duszy potrzebują mojej obecności.
Wykąpałem się i włożyłem bieliznę. Po chwili namysłu włożyłem jeszcze jedną parę gatek, na wszelki wypadek. Kiedyś były suspensoria, pasy cnoty itd. Teraz może powrócą, skoro jest popyt? Sutannę dodatkowo spinam agrafkami, wkładam ciężką kapę, na nią jeszcze płaszcz. Z szafy w zakrystii wyciągam stary pastorał, od lat nieużywany; z szuflady stołu pod tabernakulum wyjmuję ogromny mahoniowy różaniec. Jeszcze krótka modlitwa, zawierzenie duszy i cnoty wszystkim świętym i wychodzę.
Mijający mnie przechodnie czasem odwracają wzrok, czasem kłaniają się, jeszcze inni pozdrawiają „niechbędziepochwalony”. Odpowiadam, ale cały czas się rozglądam. Pierwsze dziecko dostrzegam po kilku krokach. Mimo chłodu ubrane jest w krótkie spodenki na szelkach. Zalotnie spogląda spod zmierzwionej blond czupryny. Krótkie, pulchne rączki zaciska w piąstki. Zatrzymuję się, gdy rusza do szarży. Zasłaniam się pastorałem, ale metr ode mnie dzieciak rzuca się na ziemię i przywiera do mojej nogi. Wspina się coraz wyżej, macając mnie po łydce, udzie, przywiera dłońmi do pośladków. Ustami szuka rozporka. Odrzucam pastorał i biję dziecko różańcem po plecach i głowie. Po każdym ciosie trochę słabnie, szaleństwo w jego oczach znika. W końcu odpada ta ludzka pijawka, a ja schylam się po laskę i zadaję jeszcze dwa ciosy, dla pewności. Odbiegam na bezpieczną odległość i opieram się o słup elektryczny, żeby złapać oddech. Trzeba zacząć trenować.
Nie mam dużo czasu na odpoczynek. Za plecami słyszę odgłos małych kroków na śniegu. Odwracam się, żeby w ostatniej chwili dostrzec kilkuletnią dziewczynkę, która odbija się od ziemi i szybując w nieludzko długim skoku, rozpina koszulkę. Robię zamach kijem. W ostatniej chwili zamykam oczy, żeby nie widzieć, jak zakręcony pręt uderza ją w skroń. Słyszę tylko chrupot pękających kości czaszki. Znowu się udało!
Do pierwszego mieszkania doszedłem bez dalszych przygód. Zakrwawiony pastorał ukryłem pod schodami na klatce schodowej. Podszedłem do drzwi, sprawdziłem jeszcze, czy numer mieszkania zgadza się z zanotowanym na kartce, i nacisnąłem przycisk dzwonka. Przez chwilę słyszę za drzwiami jakieś szuranie. Potem drzwi otwierają się na oścież, ale nikogo po drugiej stronie nie ma, tylko pusty korytarz zakończony drzwiami do toalety. Zaskoczony przez chwilę zastanawiam się, co się dzieje. Dopiero po kilku sekundach spoglądam w dół… za późno. Ten moment wystarcza, żeby mały chłopiec podbiegł, chwycił mnie za rękę i wepchnął ją sobie w majtki. Patrzę w jego wypełnione szałem oczy, on patrzy w moje. On wie, że ja też już wiem.
Zaczyna płakać i krzyczeć. Za jego plecami pojawia się matka zasłaniająca usta dłońmi.
Warszawa, październik 2013 r.