Stawiana beczka zakolebała się niebezpiecznie. Silne, marynarskie dłonie, przy akompaniamencie steku przekleństw i wiedzione tym przedziwnym, morskim instynktem, pochwyciły ją w ostatnim momencie. Chwila później, a stoczyłaby się po kołyszącym się pokładzie, wprost na gorzejący magiżarnik. Ktoś najwyraźniej zapomniał zgasić zaklęcie.
– Oszaleliście?! – rozdarł się mały człowieczek, wzrostu czterolatka, a jednak bez wątpienia dorosły. Wymachiwał nerwowo pergaminami, które trzymał w rękach. – Żywcem spalić nas chcecie, a przy okazji cały port?! Z dala mi od ognia!
Świt dopiero wstawał, mgła podnosiła się powoli. Chłód kąsał, ręce i stawy sztywniały od zimna. Nic więc dziwnego, że na wrzaski zirytowanego konusa załoganci odpowiedzieli nieprzyjaznym pomrukiem o dość nieokreślonej, acz niewątpliwie wulgarnej treści. Ktoś zakaszlał, ktoś inny splunął, kolejny odchrząknął, oczyszczając gardło. Ochrypły, ale mocny, melodyjny głos zaintonował:
Ktoś mówił, że z gliny ulepił mnie Pan,
lecz przecież się składam z kości i z krwi.
Z kości i krwi i z jarzma na kark
I pary rąk, pary silnych rąk.
Szanta przedarła niewład wczesnego poranka, budząc dziesiątki marynarzy do chóralnego wyśpiewania skargi na odwieczną niedolę.
Co dzień szesnaście ton i co z tego mam?
Tym więcej mam długów im więcej mam lat.
Nie wołaj cny Morskunie, ja nie mogę przyjść,
bo duszę swoją oddałem za dług.
Beczki turkotały w rytm pieśni, trapy huczały od miarowych kroków, wybijających tempo. Bloczki skrzypiały, kontrapunktując akcenty, a głuche uderzenia skrzyń o dno ładowni zestawiały się w niezwykłą synkopę do melodii. Załadunek sam układał się do płynących w powietrzu zwrotek, niczym posłuszne zwierzę pod dłonią mądrego tresera. Już nic więcej nikomu nie wypadało z rąk…
Przed południem było po robocie. Mały, nerwowy człowieczek osobiście sprawdzał mocowania, mamrocząc pod nosem i notując coś skrzętnie na trzymanym w ręku pergaminie. Wreszcie wypełzł z ładowni i skierował się do niewielkiego kasztelu, gdzie miał swoją kajutę kapitan. Z widocznym wysiłkiem naparł na drzwi, uchylając je na tyle, by wślizgnąć się do środka.
– Pan Scott Stoneheart we własnej osobie… Jak załadunek? – dowódca „Dziewicy” nie uniósł głowy znad map rozłożonych na stole. Mierzył coś zapamiętale nad kartami.
– Dzień dobry, panie Krzywonos. Kiedy jeszcze pan słodko sobie drzemał, pańska banda, przez swoją nieostrożność, o mały włos zniszczyłaby ten piękny port. Włącznie z nami. Koniec końców, wnieśli i zabezpieczyli moje beczki jak należy. Po raz kolejny zwracam uwagę: trzymajcie ogień z dala od tego ładunku, jeśli wszyscy chcemy dotrzeć do celu w jednym, nieopieczonym kawałku. Jak dla mnie, możemy ruszać. Im prędzej udamy się w ten rejs, tym szybciej zamkniemy nasze interesy i będę mógł wrócić do mojego laboratorium.
Kapitan, zwany Krzywonosem, skinął tylko, nic nie mówiąc. Uniósł się znad stołu i podszedł do drzwi, bezceremonialnie, acz delikatnie odsuwając niedużego pana Stonehearta na bok. Wyszedł z kajuty i ryknął głosem, od którego i umrzyk podskoczyłby z przestrachu:
– Kończcie żarcie, golnijcie po porcji rumu na rozgrzanie kości i góra na ósmą szklankę – odbijamy! Panie Krefs, bosmanie Żyłka, to wasza wachta – proszę dopilnować przygotowań. Panie Jakubie, pieśń pożegnania, jeśli łaska!
Odpowiedział mu pomruk, ale inny niż przed świtem. To był głos ludzi wygłodniałych kołyszących pokładem fal, stęsknionych za piekącą solą w otarciach na skórze i świeżą bryzą na policzkach, marzących o kolejnym dniu na pełnym morzu. Ludzi spragnionych surowej, twardej wolności, jaką daje Morskun swoim dzieciom i zarazem godzących się na jej cenę.
– Moglibyśmy sami zadbać o pańskie beczki, gdybyśmy wiedzieli, co wieziemy… – mruknął kapitan, zezując na karła.
– Fracht macie opłacony, tak? Ładunek musi dotrzeć bezpiecznie do wskazanego portu, tak? Ja, z ramienia cechu, muszę przez pół świata oko mieć na te cholerne beczki, tak? To po co zbędne pytania. I co z tego, że mam trzy beczki nadmiaru, na wypadek różnych przygód, skoro wystarczy, że jedną podpalicie i całą przezorność szlag trafi… Z dala od ognia i tyle! – Stoneheart nadął się w całej swojej metrowej okazałości, przyjmując pojedynek na spojrzenia. Wpatrywali się tak w siebie jeszcze chwilę, może dwie, nim kapitan machnął ręką i wrócił do stołu. Krzywonos wodził chwilę palcem po mapie, by zaraz się odezwać:
– Kurs wypadnie nam przez Czarci Archipelag. Co tak otwieracie usta, fracht opłaciliście? To po co zbędne uwagi… Nasza kochana łajba, wbrew nazwie, nie raz i nie dwa już wymykała się z samego środka różnych opresji, a tak będzie najszybciej. Mówiliście coś o premii za terminowe dostarczenie, więc szykujcie, panie Stoneheart, stosowny mieszek…
Kiedy słońce stało w zenicie, załoga zaczęła rzucać cumy, a Jakub Drewniany Słowik, pokładowy szantymen, zagwizdał głośno. Już po chwili załoga na pokładzie odpowiedziała nuceniem. Wszyscy marynarze znali pieśń pożegnania. Pierwsza szanta, jakiej uczy się młodego chłopca okrętowego, jeszcze zanim zacznie szorować pokład i wspinać się na reje. Teraz, przy rzucaniu żagli, głosy potrzebowały tylko kilku taktów, by pod wodzą wygwizdywanej melodii zlać się w jeden, potężny, zgrany chór i ryknąć harmonią słów:
Źegnajcie nam dziś, egijskie dziewczyny,
Żegnajcie nam dziś, marzenia ze snów!
Ku brzegom nieznanym wyruszać nam pora,
Lecz kiedyś na pewno wrócimy tu znów…
I smak waszych ust, egijskie dziewczyny,
W noc ciemną i złą nam będzie się śnił.
Leniwie popłyną znów rejsu godziny,
Wspomnienie ust waszych przysporzy nam sił!
Śpiew huczał wśród masztów, odbijał się echem od portowych magazynów, rozpływał po dokach, tajemniczym sposobem wiążąc załogę „Dziewicy” z portem, który właśnie opuszczała. Chłopiec okrętowy stał, jak zaczarowany, wsłuchując się w potężny chór głosów. Szanta, prowadzona przez starego, morskiego szamana, wibrowała w powietrzu zaklęciem, najsilniejszą magią wszystkich marynarzy: pożegnaniem, będącym zarazem obietnicą pewnego, bezpiecznego powrotu.
***
Moment, dobry człowieku… Tak, dobrze pojąłeś. Kielich? Czyś ty oszalał, to jest powieść na kolejny dzban, albo i dwa! Och, nie przesadzaj, mnie wystarczy to nie najdroższe, nie jestem jakimś arystokratą. Poza tym muszę sięgać głęboko w przeszłość, a nic tak nie odświeża pamięci jak kolejka lub dwie… No, zacny z ciebie człek!
Mogę mylić daty, ale bodajże dziesięć dni później, gdy wkraczaliśmy na wody Czarciego Archipelagu, pogoda załamała się gwałtownie. Pan Krefs, pierwszy oficer o posturze olbrzyma, który tylko wzrokiem wskazywał zadanie, a już wszyscy potulnie ruszaliśmy do zajęć, odezwał się po raz pierwszy od wyjścia z Egei:
– Kurwa.
Mówię ci, dosłownie w pół szklanki niebo pociemniało, wiatr przybrał na sile i niósł ze sobą przejmujący chłód. Załoga uwijała się na rejach, ściągając żagle i szykując się na jeden z tych słynnych, wyspiarskich sztormów. Niewidoczne pioruny oświetlały ciemne chmury raz po raz. Widziałem, jak ten cały Stoneheart, jedną ręką kurczowo trzymając za reling na kasztelu, cichaczem liczył za każdym razem na palcach drugiej, ile czasu upływało od błysku do huku gromu. Krzywonos ryczał jak opętany, każąc refować żagle, a kto nie na rejach – miał siedzieć pod pokładem.
– Zbliża się, szybko jak diabli! – krzyknął gnom do sternika, jednookiego Henry’ego. Tak było! Sam mi potem mówił! No więc, Henry wiedział o tym doskonale i bez karła. Wiedział też, że na tych wodach i przy takiej pogodzie lepiej sobie diabłami gęby nie wycierać, bo a nuż wyskoczą spomiędzy fal psotniki i za płetwę steru chwycą, ściągając zgubę na okręt. Splunął więc szybko trzy razy przez lewe ramię, by odegnać złe, bo wierz mi, na morzu starczy jedno nieopatrzne słowo…
Szkwał zszedł niespodziewanie od bakburty, zaświszczał na takielunku, przewrócił kilku żeglarzy i wzburzył morze. „Dziewica” zajęczała naprężonym poszyciem, niczym dziewka pod ciężarem zwalistego chłopa. Nasza maleńka przechyliła się na sterburtę, gdy wielka niczym góra fala poniosła okręt ze sobą. Lunęło, błysnęło, grzmotnęło… Przez huk wiatru, nie wiem jakim sposobem, a klnę się na moją matkę, że tak było, przebił się ochrypły głos Jakuba:
Pierwszy raz przy pełnym takielunku
Biorę ster i trzymam kurs na wiatr
I już ryknęli pospołu żeglarze na rejach:
I jest jak przy pierwszym pocałunku
W ustach sól, gorącej wody smak
Okrutna to była burza, mówię ci. Zarówno starający się nie odpaść wprost w morską kipiel, ci, których wiatr schwytał na olinowaniu, jak i ci, którzy z trudem wstawali ze śliskich desek pokładu, a także reszta, czekająca na swoją wachtę na dolnym deku – śpiewali jednym głosem. Cudownym sposobem szanta czyniła z nich chór, jakiego nie powstydziłby się żaden monastyr. Wiem, bo w moim grzesznym życiu zdarzyło mi się gościć u zacnych braciszków.
Oho ho, przechyły i przechyły
Oho ho, za falą fala mknie (ale fala!)
Oho ho, trzymajcie się dziewczyny (za liny!)
Ale wiatr, ósemka chyba dmie!
Wierz lub nie, ale śpiew, rzucony żywiołowi w twarz, pomagał dokonywać cudów zręczności przy fałowaniu. Pomagał nieszczęśnikom zejść z lin, doczołgać się do masztów, przypiąć do lajfliny. Czar szanty spajał całą załogę w tej nierównej walce. Widziałem, przewieszony przez luk, jak ten cały Scott Stoneheart z trudnością dopełzł do schodków, wiodących z kasztelu na główny pokład, i objął kurczowo słupek przy relingu. Na moje klejnoty, był cały zielony, a nie jestem pewien, czy i nie rzygał po drodze. Lądowy mięczak, tak o nim wtedy pomyślałem. Widziałem też, że jednooki sternik, smagany wiatrem i zacinającym deszczem, stoi za kołem niewzruszony, niczym figura ze spiżu. I słyszałem, jak wypluwa płuca przy kolejnej zwrotce.
Hej ty tam, za burtę wychylony
Tu naprawdę się nie ma z czego śmiać
Cicho siedź i lepiej proś Morskuna
Żeby coś nie spadło ci na kark
Przez huk fal, przez szum wiatru słyszałem, jak stary Jakub chrypiał kolejną zwrotkę, zagrzewając wtórujących mu marynarzy do roboty, a tych zbędnych na pokładzie – zapędzając do luków. Refren brzmiał równo, niczym te paradne żołnierzyki w mundurach, tupiące po pomoście w rytm bębna. Jakby załoga „Dziewicy” uderzała pięściami w stół w tawernie. Wiesz, podczas ostatniej kolejki nad ranem… Bum, bum, bummm…
Aż przyszła ta cholernie duża fala, powiadam ci, wprost z czeluści morskich piekieł. Z miejsc, w które trytony wciągają wieloryby i żywcem je krają, tam gdzie syreny, głodne i bezbożne, rzucają się na krwawiące ochłapy tuszy. Nie baczą przy tym, zajęte żerem, na korzystających z wypiętej okazji gwałtowników. To był morski bałwan wprost z otchłani, gdzie przykuci na wieki do dna cierpią wszyscy topielcy. Przeszedł z łoskotem przez pokład, zalewając okręt słoną, wściekłą pianą. W mgnieniu oka głosy poszły w rozsypkę, w połowie refrenu do chóru wdarł się fałsz, scalająca krtanie magia nagle znikła…
***
Scott wykręcił z trudem głowę i przez kurtynę deszczu dostrzegł, że miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał szantymen, jest puste. Tylko napięty sznur od lajfliny sugerował, że Jakuba nie porwało morze. Jego głosu nie było już słychać.
„Dziewicą” huśtało jeszcze dobrą szklankę, nim niebo zaczęło się przejaśniać, a morze uspokajać. Kiedy sztorm skończył się definitywnie, okazało się, że wprawdzie nikogo nie brakuje, ale kilku marynarzy wisi nieprzytomnych na sznurach. Byli najwyraźniej mocno poturbowani przez sztorm. Wśród nich znajdował się i stary Jakub. Żył, ale przy każdym ruchu jęczał z boleści, a z kącika ust sączyła mu się krew. Krzywonos rozkazał dwóm majtkom zanieść szantymena do swojej kajuty, a reszcie zasuwać żywo do zęz, wypompowywać wodę. Kapitan odszukał Stonehearta i dość bezceremonialnie ucapił go za kołnierz.
– Chodź tu, bratku… Tyś uczony, zobacz co z nim!
Karzeł zamrugał zdziwiony, ale gnomi instynkt podpowiadał mu, że lepiej akurat w tym momencie nie wyjaśniać różnic między wykształceniem medycznym a alchemicznym. Istniała duża szansa, że taką perorę dokańczałby za burtą, za słuchaczy mając morskie potwory i ryby. Ugryzł się też w język, nie pytając, dlaczego spośród kilku potłuczonych marynarzy tylko starego kazał kapitan umieścić w swojej koi. Zamiast tego, w obronnym odruchu, przybrał na chwilę pozę skończonego kretyna.
– Ale… ale z kim? Ja nie jestem medykiem, za efekty nie ręczę!
– Z Jakubem, gamoniu niedorobiony! Lepiej się postaraj!
Ton głosu Krzywonosa przy ostatnich słowach obiecywał za każde zaniedbanie wprost niewysłowione rozkosze dla masochisty. Stoneheart tej miłości do samoumartwienia nie podzielał, skinął więc tylko głową i ruszył za kapitanem.
Z szantymenem było źle. Leżał bez ruchu na plecach, z zamkniętymi oczami, poznaczoną bruzdami i zmarszczkami twarz wykrzywiały spazmy bólu. Często zanosił się kaszlem, na ustach wykwitały wtedy bąbelki krwi. Karzeł bezceremonialnie chwycił drewniany kubek, stojący na kapitańskim stole, szybko wychylił resztkę wina, a następnie czubkiem noża wydrążył otwór w dnie. Przyłożył tak spreparowane naczynie do piersi marynarza, podwijając najpierw jego koszulę aż pod brodę, i zaczął osłuchiwać, przekładając co jakiś czas kubek w nowe miejsce. Jakub zaskowyczał kilkukrotnie, gdy gnom uraził go nieostrożnym dotykiem. Scott zajrzał pod powiekę, podotykał brzuch, wreszcie zmacał u starego żeglarza nadgarstek i szeptał coś do siebie bezgłośnie, jednocześnie wybijając miarowo rytm stopą. Wreszcie mały brzydal westchnął ciężko i delikatnie poklepał szantymena po wierzchu dłoni, jakby pocieszając marynarza w jego niedoli. Ku zdumieniu gnoma, stary człowiek, poruszając się z widocznym trudem, chwycił alchemika za dłoń, drugą ręką wciskając mu coś do środka. Jakub zamknął garść Stonehearta, zaciskając ją na przedmiocie. Po chwili zanucił, szeptem nieomalże:
Tylko w sercu gdzieś czuję ostatni zew,
Że to morze moje jest, a nie brzeg,
Że to morze moje jest, a nie brzeg…
Rozkaszlał się raptownie, puszczając dłoń karła i znów zaległ w koi, przymykając powieki. Smutek ścisnął serce małemu alchemikowi, spojrzał na kapitana „Dziewicy” i pokręcił głową. Krzywonos dyskretnym ruchem wskazał na kąt kajuty. Rozmawiali ściszonymi głosami.
– Strasznie z nim, kapitanie… W piersi coś bulgoce, ani chybi krew, żebra to chyba wszystkie połamane, oddech świszczący i płytki, puls nierówny. To jeszcze pół biedy, ale brzuch twardy i obolały, ani chybi krwotok w środku, cosik mu się w trzewiach rozpękło. Gdyby był młody i silny, to jeszcze przy dobrej opiece, miałby szanse…
– Nic nie możecie zrobić, panie Stoneheart?
– Musiałbym go rozciąć, próbować krew z płuc spuścić. Nie jestem medykiem, niewprawnym. Nie wytrzyma tego, to pewne, tu trzeba kapłana biegłego w błogosławieństwach, a po co go jeszcze męczyć… Ulżyć tylko mogę w bólu, ale na moje, długo to nie potrwa. Widziałem kiedyś człowieka, który spadł z wysokiego rusztowania, bardzo podobne objawy… Męczył się całą mszę, na bruku, nim zmarł. Temu trza spokoju, nie ruszać, grogu czy mikstury dać, w godności zachować…
Kapitan spojrzał na gnoma, jakby chciał przejrzeć karła na wylot, dostrzec oszustwo lub łgarstwo. W półmroku kajuty błysnęły Krzywonosowe oczy niczym ostrza kordelasów, wzrok niebezpieczny jak klinga przyłożona do gardła. Trwało to niedługo, wystarczająco jednak, by Scott spocił się jak mysz i nerwowo zacisnął piąstki.
– Idźcie już, panie Stoneheart. I zawołajcie mi tu kuka. Niech grogu przyniesie.
Gnom z trudem ukrył ulgę, wychodząc z kabiny. Nie zważając na pytające spojrzenia załogi, udał się wprost do kambuza. Dopiero tam przypomniał sobie, że kurczowo trzyma coś w dłoni.
Małego, nieporadnie wystruganego, drewnianego, słowika.
Pan Krefs, przyglądając się Scottowi, zmarszczył brwi na widok figurki i mocniej pyknął fajką.
***
Pamiętam, że Jakub zmarł mniej więcej w połowie psiej wachty. Właśnie wtedy przedzieraliśmy się przez dryfujące na powierzchni morza resztki jakiegoś okrętu. Kikuty masztów, deski połamane jak gałązki… Ktokolwiek nie płynął na tej nieszczęsnej krypie, nie miał tyle szczęścia, co my. Niech ich Morskun godnie ugości w swym podwodnym królestwie.
Pamiętam również niebo: było bezchmurne, a księżycowi do pełni brakowało może jednej nocy, więc nie potrzebowaliśmy dodatkowych lamp. W jego blasku, jeszcze przed świtem, zaszyliśmy starego w żaglowym płótnie, razem z balastem z armatnich kul. Och, jakie ciężkie to żelastwo było, jak nie chciało do Jakubowych nóg dać się przyciągnąć!
O brzasku kapitan zarządził pogrzeb. Pan Krefs i bosman Żyłka, którzy zmienili nas przy świtówce, trzymali deskę, na której spoczywała żeglarska trumna. Ci, co mieli jakieś czapki, zdjęli je teraz. W całkowitej ciszy zebraliśmy się wszyscy, by pożegnać jednego z nas.
I powiadam ci, wtedy coś mnie tknęło, bo Krzywonos obrócił się do karła.
– Zaśpiewaj – powiedział miękko, niemalże prosząco. Przysięgam! Kapitan prosił karypla o ostatnią szantę! Nie dziwota, że Stoneheart aż otworzył usta, a ja coś już czułem.
– Nnnie… Nie umiem… Słów nie znam… – wydukał ten knypek, równie zaskoczony, co, zawstydzony. Rozumiesz, ostatnia posługa, a kurdupel nie zna słów!
Pierwszy po Morskunie na „Dziewicy” spojrzał wtedy na gnoma jakoś tak dziwnie, niezwyczajnie, ale nic nie powiedział. A na moje, powinien go przez pysk zdzielić, za taki despekt. Ale nie, nic nie było, zaintonował tylko:
Sześć błota stóp, sześć błota stóp…
Oj, śpiewaliśmy wszyscy, mruczeliśmy ponurym chórem słowa, powtarzając je, szumiąc głosami niczym fale bijące o brzeg. Bosman Żyłka i pan Krefs zaczęli wolno przechylać deskę, zsuwając ciało naszego towarzysza ku morzu.
Uderz w bęben już, bo nadszedł czas,
wrzućcie mnie do wody, na wieczną wachtę trza tam, gdzie…
Sześć błota stóp, sześć błota stóp,
dziewięć sążni wody
i sześć błota stóp.
Ściągnijcie flagę w dół, uszyjcie worek mi,
dwie kule przy nogach, ostatni ścieg bez krwi, no i …
Sześć błota stóp, sześć błota stóp,
dziewięć sążni wody
i sześć błota stóp.
Ale, słuchaj mnie uważnie, coś było nie tak. Szanta szła nierówno, fałszywie, choć każdy z nas starał się ze wszystkich sił. Nawet gnom przyłączył się do chóru, choć ledwo tam co drugi wiersz mamrotał. To był zły pogrzeb, zła pieśń… Na szczęście wkrótce fale z pluskiem zakryły Jakuba na zawsze i ceremonia dobiegła końca.
Jakby jednego nieszczęścia było mało, po południu majtek w bocianim gnieździe krzyknął „Żagiel! Żagiel na horyzoncie!”. Zrazu padła komenda do ładowania dwunastofuntówek, naciągania balisty na dziobie i ustawienia się z wiatrem, by w razie potrzeby zgubić pościg. Biegaliśmy jak kurczaki z obciętymi głowami, taki był harmider. Potem popatrzyli przez lunetę i okazało się jednak, że była to mała szalupa z prowizorycznym masztem, a w środku był człowiek.
Kapitan stał przy burcie i klął pod nosem tak parszywie, aż uszy więdły. Stałem nieopodal, do dziś kilka wiązanek pamiętam. O choćby tę… Nalej, to długa obelga, a przydaje się w życiu. Kiedyś tak zdumiał się na jej piękno pewien paniczyk, żem zdążył galoty podciągnąć i czmychnąć, nim oprzytomniał. Tylko tej jego ochotnej żonki trochę żal, ale cóż, sama mnie zaprosiła…
***
– O co chodzi? – zapytał okrętowego chłopca zaciekawiony gnom, wskazując na rozzłoszczonego dowódcę.
– Nie przyjąć rozbitka na pokład, to grzech, niełaska Morskuna i niechybnie wkrótce sami pójdziemy na dno… – szepnął niechętnie młodzieniec.
– Psia jego, w rzyć lizana, boska mać! – dobiegł ich głos Krzywonosa.
– …ale to jest Czarci Archipelag, tu nie takie fortele się działy…
– Na wygrzmocone, wszeteczne syreny, czemu akurat nam się to trafia?!
– …pod bronią pewnie przyjmiemy, skoro taki mus…
– Do zawszonej kuciapy, z najbrudniejszego kąta w najbardziej zafajdanym ptasim guano porcie Wielkiej Wody! Żagle w łopot! Szykuj się do podjęcia człowieka! Łańcuch, kajdany i z żelastwem w rękach go witać!
Rzeczywiście, tajemniczego rozbitka przywitano złowróżbnym milczeniem i bosakami. Widać było, że czas już jakiś płynie w szalupie: wychudzony, z twarzą ogorzałą od słońca, wzrokiem zdziczałym, sprawiał wrażenie zwierzęcia bardziej niż człowieka. Rzucił się na podaną słodką wodę, jakby właśnie przebył pustynię. Po zaspokojeniu pragnienia, bez jednego słowa, położył się na pokładzie, pod burtą, zwinął w kłębek i zasnął. Kapitan rozkazał jednemu uzbrojonemu marynarzowi zakuć na wszelki wypadek przybysza i zawsze mieć na niego oko, a reszcie wracać do pracy. Szalupę wciągnięto na forkasztel, a jej maszt złożono.
Życie na pokładzie potoczyło się niby normalnym rytmem, wybijanym przez kolejne szklanki. Tylko jakoś tak… Liny same się supłały niespodziewanie, przysparzając pracy. W zęzach wciąż jeszcze pojawiała się woda, a nieszczelności w kadłubie marynarze szukali do wieczora. Ktoś spadł z rei w morskie fale, cudownie omijając krawędź burty o kciuk i przeżywając uderzenie w wodę, musieli go potem wyławiać. Jedzenie było odrobinę przesolone i niesmaczne. Marynarze nucili pod nosami, pomrukiwali, czasem ktoś coś cicho podśpiewywał pod nosem. Przypominało to bardziej brzęczenie owadów, niezborne, bez jednej melodii, na dłuższą metę męczące ucho i nieustannym hałasem doprowadzające słuchaczy do irytacji. Dzień pełen zwyczajnych i drobnych, acz nader licznych niedogodności w końcu dobiegł końca. Załoga z nieskrywaną ulgą powitała noc.
Pogoda była przednia, dął lekki wiatr, wypełniając łagodnie żagle „Dziewicy”. Morze falowało spokojnie, tylko kilwater okrętu ciął jego gładką powierzchnię spienioną kreską. Pełny księżyc przeglądał się w wodnej toni, chmur było niewiele. Scott chrapał głośno w ciasnej kajutce na forkasztelu, przeznaczonej dla pośledniejszych pasażerów, gdy na zewnątrz rozległ się krzyk.
Gnom usiadł gwałtownie w posłaniu, nieprzytomnie usiłując przebić wzrokiem panujące w kajucie ciemności. Po omacku zszedł z koi i otworzył drzwi. Najpierw zobaczył zbitą w kupę ciżbę poplątanych rąk i nóg, najeżoną ostrzami noży, klingami kordelasów i drżącymi bosakami. Ciżbę stawiającą znaki w powietrzu, te chroniące od złego i te zupełnie stare, których znaczenie zniknęło wraz z ostatnimi bosmanami sprzed ery żaglowców. Drzwiczki od pokładowej zbrojowni, obok wejścia do kapitańskiej kajuty, były otwarte. Potem dojrzał kapitana wspinającego się powoli na kasztel, a gdy przeniósł wzrok nieco wyżej, ujrzał za sterem kogoś…
Nie kogoś. Coś. Coś dziwnego. Większego od człowieka o trzy głowy, barczystego, o nogach dziwnie w tył wysuniętych, ze szpiczastymi uszami o poszarpanych krawędziach i wydłużonym, drapieżnym pysku z groźnymi kłami. Lewa ręka – łapa – zwisała bezwładnie wzdłuż boku, stwór stał w niewielkiej, ciemnej kałuży, zerwany łańcuch szurał po pokładzie. Stoneheart dopiero teraz zrozumiał trwożliwe szepty.
– Wilk morski! Wilk! Wilk morski! – przestraszone głosy niosły się po wodzie. Księżyc wychynął zza małej chmury, na maszcie, na burtach i przy sterze dziwne znaki, namalowane ni to srebrem, ni to czernią, rozbłysły na drewnie. Karłowi serce podeszło do gardła, gdyż czytać o tym w księgach, a ujrzeć wymazane krwią runy na własne oczy – to dwa różne rodzaje strachu. W tym czasie Krzywonos, jakby zupełnie bez trwogi, stanął naprzeciw stwora, ujął się pod boki i głośno odezwał:
– A czegóż ty tu chcesz, przeklętniku, hę? Uszanowaliśmy Morskunowe prawo, nie możesz nas nękać!
Wilkołak spojrzał na kapitana spode łba, wywalił jęzor, jakby w psim uśmiechu, ale prawą łapą mocno trzymał ster nadal. Po chwili warknął, czy też wycharczał – Scottowi trudno było znaleźć lepsze określenie na ten dziwaczny, gardłowy dźwięk – odpowiedź:
– Mogggę i kcę… Terrrraz-ście w mojej władzdzy… W klątwie między niebem a wodą, po wsze czasy, bez zejścia na ląd, póki me życzenie nie spełnione… Wasz okrrrrręt mój, mię słuchać będzie…
– Psia twoja jucha i psia twoja mać – odparł bez zastanowienia Krzywonos – „Dziewica” to nasza łajba. Bez nas nie popłyniesz sam. Czego chcesz, kundlu niewdzięczny?
– Do świtu wyprrrrrawimy się… na „Lewiatana”… Potem-ście wolni…
Kapitan najpierw wytrzeszczył oczy, a potem wybuchnął śmiechem.
– „Lewiatan” to bajda, legenda! A nawet jeśli nie, to gdzie tej łupinie się równać, przecież my wczoraj szantymena morzu oddali, ładunek mamy… Dureń z ciebie, morski wilku! Nawet te runy nie mogą nas zmusić do czegoś, co nie jest możliwe!
Wilkołak nie opowiedział od razu, lecz zamknął oczy, poruszył gwałtownie nosem, wciągając powietrze i obnażył przy tym groźnie kły. Węszył dłuższą chwilę, unosząc i opuszczając łeb co rusz, zanim się odezwał:
– Wciąż jest tu magia mórz… Możecie. Potrzebuję dwóch, może trzech klepsydrrrr, byście przy „Lewiatanie” wytrrrrwali… Potem-ście wolni.
– Posłuchaj, zasrany potępieńcze – zaczął Krzywonos, głosem cichym, ale mocnym. – Nie pójdziemy na śmierć, bo taki masz kaprys. Morskunowe prawo przy nas. Słyszysz, mnie, kundlu?!
Wilk morski nie odrzekł ani słowa, ziajał tylko. Odstąpił w tył i jakby drwiącym gestem wskazał ster. Kapitan ociągał się chwilę, w końcu podszedł do koła. Chwycił jedną ręką, zaparł się, ale nic nie wskórał. Splunął w dłonie, zatarł mocno i mamrocząc przekleństwa, naparł ponownie. Z wysiłku żyły mu wyszły na czoło, kłykcie zbielały.
Koło ani drgnęło, run jaśniał srebrem przełamanym dziwną ciemnością.
– Nie życzę wam śmierrrci… Ale moja sprrrawa g-garrdłowa. Morskun rrrr-rrrozsądził, rrrrunów z krrrwi mojej nie dał kapitanowi połamać…
– Próba… Morska próba… Morskunowa próba steru… Wilk teraz objął okręt… – szeptała przerażona ciżba marynarzy.
Krzywonos splunął wściekle pod nogi wilkołaka, ale odstąpił, zgodnie z morskim zwyczajem. Morskun wydał najwyraźniej „Dziewicę” w kły i szpony odmieńca, nie bacząc na jej załogę. Kapitan, schodząc z kasztelu, przystanął na ostatnim stopniu, potoczył wzrokiem po marynarzach i powiedział głucho:
– Szykujcie się, chłopcy. Przyjdzie nam do piekieł mórz z tym cudakiem… Na stanowiska.
– Ot tak, po prostu…? – gnom, nim się pomiarkował, zadał pytanie na głos. Krzywonos spojrzał na niego smutno.
– Próbujcie się z morskim wilkiem, jeśli wola…
***
Hej, nalej jeszcze… Dziękuję, zacny z ciebie człek. Mówiłem to już? Jak mam nie mówić, jakeście taki dobry kompan?
Nie minęło wiele czasu, gdy na horyzoncie, przed dziobem, dojrzeliśmy dziwną chmurę, ni to mgły, ni dymu. Wiatr dął mocno, „Dziewica” pruła fale. Na okręcie panowała grobowa cisza, przerywana tylko skrzypieniem lin i chlupotem wody na burtach. Wilk sterował na spotkanie kłębowisku.
– Co to…? – Stoneheart zapytał szeptem bosmana. Mówię ci, ten gnom nic a nic nie znał się na żeglowaniu, na nawigacji, a już o pirackich legendach nie miał zielonego pojęcia!
– Lewiatan – odparł zagadnięty równie cicho. Nikt głośno nie gadał, bo głos się po wodzie niesie, a chcieliśmy chyłkiem podpłynąć. – Klątwa Czarciego Archipelagu… Pływające piekło. Mówią, że pojawia się na tych wodach od początku świata, nim jeszcze były tu wyspy, za grzechy jego pirackiej załogi skazany przez bogów na wieczną tułaczkę…
Stojący najbliżej marynarze odruchowo, jeden po drugim, splunęli przez lewe ramię. Splunąłem i ja, bo od małego w dokach słyszałem straszne historie o „Lewiatanie”, którego armaty miotają kule aż po horyzont i z którego załoga, nie mogąc nigdy na ląd zejść, łupiła okrutnie wszelkie statki ze wszystkiego, co potrzebne do przeżycia podczas długiego rejsu.
Nasza dzielna dziewuszka w milczeniu doganiała mgłę. Wilk zerkał co rusz na pełny księżyc, sunący ku zachodowi, jakby chcąc zatrzymać go w miejscu. Niemalże widziałem, jak spojrzeniem usiłuje zakotwiczyć srebrny miesiąc na niebie. Krzywonos szeptem kazał ładować działa. Pan Krefs, bez rozkazu, wydał broń tym, którzy jeszcze nie zdążyli jej pochwycić. I mnie się dostał kordelasik, poszczerbiony wprawdzie, ale pierwszy raz w życiu ktoś z własnej woli dał mi broń. Kuksańca też, ale takim był szczęśliwy, że zostałem mężczyzną, że już nie pomnę, który to był złośliwiec… Pewnie Chudy Joe, cymbał bez piątej klepki, oby go sraczka opadła.
Już, już wracam do opowieści. Słuchaj więc, co działo się dalej. Kapitan obrócił się do przeklętnika, spoglądając hardo w wilcze ślepia. Mimo, że nie padło żadne pytanie, wilk się odezwał:
– Od rrrufy… Ja muszę wejść… Odebrrrać co mi skrrradli… I czmychamy… Potem-ście wwwolni…
Tak warczał! Dokładnie tak, gardłowo, strasznie, jak kundel, który zaraz się na ciebie rzuci!
Księżyc wciąż stał nad wodą, gdy zanurzyliśmy się w mgłę. Morze było spokojne. Pan Krefs, swoim zwyczajem, strzelił tylko oczami i już chłopaki refowali część żagli, ale praca szła niezbornie i dłużej niż zwykle. Knypek w napięciu wpatrywał się w szarówkę przed nami. Założę się o każdą sumę, że miał pełno w portkach. Powietrze pachniało dziwnie, jakby czymś palonym. Pierwszy raz czułem taki zapach…
– Kotły, w których smażą się na pokutę… – mruknął bosman.
Wtem, w pewnej odległości od dziobu, w mgle zarysował się kształt. Ogromny, wysoki jak najwyższy maszt „Dziewicy”. Daję słowo, tak było! Wilczy sternik cichym warknięciem przyzwał Krzywonosa i coś mu do ucha klarował przez moment. Nie, nie wiem co, za daleko stałem. Wiem, że kapitan objął ster, a stwór jednym długim susem zeskoczył z kasztelu, drugim dopadł środkowego masztu i jął się z nieludzką sprawnością wspinać ku bocianiemu gniazdu.
„Dziewica” podchodziła nieco od boku, z trudem przekraczając olbrzymi kilwater. Tuż przed nami majaczyła wysoka rufa. Pierwszy raz coś takiego widziałem, ten okręt nie miał masztów, a przynajmniej żadnego z dołu nie zauważyłem. Słyszałem dziwny łoskot wody, dochodzący z przodu, jakby z młyna nad wartkim strumieniem. Nasza kochaneczka niemal ocierała się już burtą o kolosa – zupełnie jak dziewczyna, co to kolanem pod stołem pierwszy raz zachęca, z rumieńcem na licu – gdy morski wilk znienacka odbił się od krawędzi bocianiego gniazda i poszybował ku relingowi „Lewiatana”. Aż mi dech zaparło! Przez krótką chwilę zdawało się, że spadnie, że źle obliczył skok i runie wprost między dwa statki, ale jakimś cudem zdołał sięgnąć przednimi łapami krawędź burty i podciągnąć się.
Krzywonos odbił nieco od olbrzymiego okrętu, ale nie za wiele, by znów nie wpaść w falę wywołaną dziobem monstrualnego sziffu. Runy lśniły złowróżbnym blaskiem na sterze. Czekaliśmy w napięciu. Czas dłużył się niemiłosiernie, ręka na rękojeści pociła mi się strasznie, serce dudniło w piersi, a strach, ten podstępny sukinsyn, kawałek po kawałku, niczym uwodzicielska syrena, wgryzał się w serce coraz mocniej. Kołysaliśmy się tak w cieniu złowrogiej krypy, niezdolni do ruchu, sparaliżowani trwogą.
Wtem, nad nami, zajaśniało ostre światło, omiatając snopem szczyty masztów. Ktoś na pokładzie kolosa, pewnie sam diabeł, krzyknął nieprzyjemnym, gardłowym głosem. Wrzaski poniosły się w trymiga, mieszając się z gwizdkami. Odkryli nas!
***
– Rzuć kotwicę!!! – ryknął Krzywonos zza steru. „Dziewica”, do tej pory niczym zastygła rzeźba, ożyła znienacka ruchem, krzykiem, tupotem stóp i zgrzytem metalowych ogniw. Chlupnęło głośno, fontanna wody zmoczyła tych przy burcie. Kabestan zaturkotał, uwalniając kotwiczny łańcuch.
Nad nimi zatrzeszczało drewno. W jednolitej, jak się do tej pory zdawało, wysokiej burcie „Lewiatana”, uniosły się powieki ambrazur, jakby przeklęty statek budził się z letargu. Już po chwili nad żaglowcem zamajaczyły niewyraźne źrenice armat, a moment później błysnęło i rąbnęło.
Szczęśliwie dla „Dziewicy”, okręt był zbyt blisko, by wróg mógł dobrze opuścić działa. Na pokład posypały się drewniane odłamki, salwa ścięła tylko czubki masztów, więcej szkody czyniąc hukiem. Hałas obalił lub zdezorientował załogę, zapanował rozgardiasz. Scott aż przysiadł na pokładzie, nie słyszał niczego poza dzwonieniem w uszach. Oszołomiony, zauważył jak zwalisty pan Krefs jedną ręką szarpie go za kołnierz do góry, a twarz pierwszego wykrzywia się, chyba w krzyku.
Dźwięk znienacka wrócił, oficer cisnął karłem o pokład, na plecy, aż gnomowi wycisnęło oddech z płuc. Krefs nie mówił, nie krzyczał. Krefs ryczał:
– Śpiewaj, durniu!!!
Stoneheart poczuł, jak coś porusza się w kieszeni na piersi, jak wyskakuje gwałtownie na ramię, jak mały ptaszek zlatuje na pokład koło jego głowy. Poczuł gwałtowne dziobnięcie w ucho i nagle maszty nad głową, żagle, gęsta, szara mgła zasłaniająca niebo, twarz pana Krefsa – wszystko zawirowało, jak na szalonej karuzeli. Nim się zorientował, Scott stał na pokładzie, a usta same mu się otworzyły:
To dwudziesty czwarty był zimnego,
poranna zrzedła mgła,
wyszło z niej siedem uzbrojonych kryp,
pogański niosły znak.
Głos gnoma zabrzmiał dźwięcznie, niczym świątynny dzwon. Trwało to nieledwie moment, ostatnia nuta zawisła w powietrzu, jakby w oczekiwaniu. Marynarze „Dziewicy” kręcili głowami, otrząsając się z letargu, spoglądali, zdumieni, na małego człowieczka na głównym pokładzie. I nagle, niczym sztormowa fala, huknęli jak jeden mąż, razem, czysto, bez fałszu, rozbiegając się bez wahania na swoje stanowiska:
No i znów bijatyka, no znów bijatyka, no bijatyka cały dzień,
i porąbany dzień, i porąbany łeb, razem bracia aż po zmierzch.
Znów bijatyka, no znów bijatyka, no bijatyka cały dzień,
i porąbany dzień, i porąbany łeb, razem bracia aż po zmierzch.
Dziób żaglowca obniżył się gwałtownie, niemalże nurkując pod wodą. Okrętem szarpnęło straszliwie. Kotwica weszła w dno, hamując statek. Krzywonos zakręcił sterem jak szalony, robiąc niemożliwie ciasny zwrot. „Dziewica” zataczała łuk rufą, ustawiając się burtą do steru mijającego ją „Lewiatana”.
Już pierwszy skrada się do burt,
a zwie się Goździk Lee,
Scott kurczowo trzymał się liny, ani na chwilę nie przestając śpiewać. Nie przestał ani wtedy, gdy żaglowiec zarył rufą w przesuwającą się burtę przeklętego olbrzyma, ani wtedy, gdy w siwej mgle, nad nimi, rozległo się przerażające wycie polującego wilka, ani nawet wtedy, gdy usłyszeli krzyk spadającego czarta, który zaraz nadział się na szpic ustrzelonego masztu. Krew i wnętrzności bryzgnęły wysoko i zaraz opadły na pokład poniżej, ochlapując przy tym twarz karła. A on śpiewał. Załoga „Dziewicy” odpowiedziała refrenem, zupełnie bez rozkazu podnosząc klapy, wysuwając dwunastofuntówki przez ambrazury, odpalając knoty… We mgle nad ich głowami, wilczy kształt skoczył na liny okrętu, z trudem chwytając łapą takielunku. W drugiej coś trzymał.
– Ogniaaaaaa!!! – krzyknął kapitan.
Następny zbliża się do burt,
a zwie się Róży Pąk.
Plunęliśmy ze wszystkich rur,
Bardzo szybko szedł na dno
ryczał Stoneheart. Bateria burtowa, prawie z przyłożenia, zionęła ogniem w pirackiego demona. Posypały się drzazgi, przekleństwa i okrzyki radości – czarty też ginęły, o czym dobitnie świadczyły wrzaski umierających, dochodzące z wnętrza przeklętego olbrzyma. Wilk morski zdołał zsunąć się w tym czasie na pokład. Przytulał jakiś kształt do piersi, kształt, który zaskomlał.
Maleńkie, półślepe szczenię, zakute w srebrną obrożę. Na szyi wilczka widoczne były oparzenia i rany.
Gnoma na chwilę zatkało. Rozejrzał się, nie tylko on zwrócił uwagę na zdobycz zdradzieckiego rozbitka. Nawet kapitan zmrużył oczy.
– Beczka… rozbijcie im beczkę na burcie – syknął Stoneheart, zdjęty zimnym gniewem. Pan Krefs nieznacznie uniósł brwi i zaraz kilku marynarzy rzuciło się do luku. Słyszeli, jak tuż nad nimi diabelska załoga tajemniczego, pirackiego olbrzyma wymienia komendy w nieznanym języku, jak świszcze bat…
W trymiga wytoczono beczkę na pokład i wniesiono ją na kasztel, strzaskanym relingiem zahaczony o „Lewiatana”. Kolos, po kolizji sczepiony z okrętem, ciągnął go powoli za sobą, więc bosman pierwszy rzucił się z siekierą na rufę.
– Odciąć kotwicę! – Zakomenderował kapitan zza steru. Wszystko działo się naraz: Stoneheart wznowił śpiew, załoga rozbiła beczkę o burtę „Lewiatana”, oblewając ją tajemniczą, gęstą cieczą, odcinała „Dziewicę” od potwora, od kotwicy i ładowała działa, wilk morski ze szczenięciem skrył się w cieniu kasztelu, pan Krefs…
Pan Krefs podszedł do magiżarnika i szepnął zaklęcie, które rozpaliło lewitującą nad pokładem kulę. Zanurzył w niej długą drzazgę, kolejnym szeptem zdmuchnął płomień i szybkim krokiem przeszedł na rufę. Tam, spokojnym ruchem, zapalił fajkę, a gdy po chwili uwolnili się ze zdradzieckiego klinczu, pstryknął rozżarzonym odłamkiem. Wprost na bok kolosa.
Ogień wybuchł od razu, ciepłym podmuchem omiatając wszystkich na kasztelu „Dziewicy”. Płyn na burcie potępionego statku, wbrew grawitacji, rozsądkowi i boskiemu prawu, wstęgami zielonych płomieni popłynął w górę, żarłocznie sięgając pokładu. Kapitan nie krył zaskoczenia.
– Ogień błogosławionego Elma…? Na Morskuna, gdyby trafili nas w ładownię… Uciekajmy! Rzucać wszystkie żagle! Zabierz nas stąd, Scotty!
Runy na sterze i masztach przygasły.
Pomyślny wiatr – to silny wiatr,
zachrypiał gnom, a marynarze wspinający się na reje od razu przyłączyli się do szanty:
Więc wietrze wiej, hej dmij, o hej!
Szerokie morze, drogi szmat,
Więc dmij, więc wiej, hej, dmij, o hej!
Momentalnie zerwał się silny wiatr, dmący od rufy i rozpraszający kłębowisko mgły. „Lewiatan” zionął ogniem z burt, ale kule i kartacze ominęły cel, ryjąc morze z pluskiem. Odchodzili błyskawicznie. Kiedy odpływali, Scott w przerzedzonej mgle obserwował olbrzymi okręt. Zapadły mu w pamięć burty z wielkimi kołami, zanurzonymi do połowy w wodzie. Ta dziwaczna krypa była wielokrotnie dłuższa od „Dziewicy” i miała na pokładzie dziwny kasztel, ozdobiony wielkimi kominami. To z nich sączyła się mgła o dusznym zapachu.
***
Zaskoczył nas wszystkich, pan Stoneheart, oj zaskoczył. Szanta brzmiała dobrze, dawała siłę, dawała rytm. Znasz to uczucie, gdy nagle robota sama pali ci się w rękach, gdy uwijasz się jak w ukropie, a obok ciebie twój kompan i ani się obejrzycie – a już jest zrobione? Znasz? Milczysz, wzrok spuszczasz, hejże… Czyżbyś dnia w życiu nie przepracował?
Nic to. Powiem ci, że po pewnym czasie, potrzebnym na ugaszenie alchemicznego ognia, potępieńcy usiłowali dosięgnąć salwami „Dziewicę” jeszcze kilka razy, ale póki Stoneheart śpiewał, póty wiatr mieliśmy sprzyjający, to wróg chybiał sromotnie. Kiedyśmy wyrwali się z mgły, słońce już wschodziło, a wilk morski na powrót stał się wychudzonym rozbitkiem z ludzkim dzieckiem na rękach. Gdybym nie widział, com widział, nigdy nie odróżniłbym go od zwyczajnego, zabiedzonego nieszczęśnika, jakich pełno pod opiumowym zaułkiem.
Przeklęty gigant ścigał nas jeszcze kilka dni, za każdym razem oznajmiając swoje przybycie dziwacznym kłębowiskiem dymu na horyzoncie. Szczęśliwie, Morskun nam sprzyjał, szanta kurdupla spajała lepiej niźli żywica deski i za każdym razem wymykaliśmy się pogoni.
Czemuż to nas tak gonili, pytasz? Okazało się, że „Lewiatan” napadł okręt, na którym znajdował się morski wilk wraz z wilczycą. Usiekli waderę, porwali szczenię i usiłowali je zniewolić na dobre. Może po to, by mieć posłusznego twórcę run, by panować niepodzielnie nad morzami Terry. A może, by za jego pomocą przełamać klątwę? Któż to wie…
Temu małemu alchemikowi jakimś cudem, nie czyniąc dziecku krzywdy, udało się uwolnić malca od raniącego go bez przerwy srebra. No, powiem ci, wtedy po raz pierwszy przestałem patrzyć na tego szczura lądowego z niechęcią. Co? A spróbuj ty wziąć półroczne dziecię, zapnij je w kajdany bez skobla, magią spojone na gładko i znajdź mi śmiałka, który to zdejmie… To pomyślunku trza, wiedzy i ingrediencji!
Dobrze, już dobrze, mówię, co było dalej. Spakowaliśmy wilczej rodzinie prowiant i zgodnie z życzeniem wilkołaka, na granicy wód Czarciego Archipelagu, wsadziliśmy z powrotem w szalupę. Czemu tak chciał? A skąd mi wiedzieć, toż to wilk morski, bestia z mgieł, morskiej piany i pełnego księżyca, co to żywi się trytonim mięsem, a wodnym czartom jednym kłapnięciem karki przetrąca!
– Nie chcę was więcej widzieć, tfu! – rzucił im na odchodne Krzywonos. On taki zawsze był, szorstki, skory do grubego słowa, ale serce miał uczciwe i dobre, choć surowe. Mawiają, że kapitan jak ojciec, a ojciec przecież czasem w ucho dać musi, żeby się dziatwa nie zbiesiła, nieprawdaż?
Pamiętam tylko, że łza mi w oku stanęła, aż się kryłem. Dlaczego? Dziecko zagugało radośnie na pożegnanie, wyciągając rączkę ku kapitanowi.
Wiele, wiele dni później, kilkadziesiąt morskich mil od docelowego portu, już po zmroku, „Dziewicę” w swe szpony chwycił paskudny sztorm. Zdawało się, że to już koniec, że zmiażdży naszą maleńką cichodajkę w uścisku ogromnych fal, że zdmuchnie ją uderzeniem potężnego, rozszalałego wiatru. Powiem ci, już kląłem, że dziewki nie zdążyłem zaznać, bom jeszcze młody wtedy był bardzo, już się z życiem żegnałem… Zresztą nie tylko ja. Mimo zaklętej szanty wychrypianej przez gnoma, mimo że walczyliśmy o utrzymanie na powierzchni tak zaciekle, jak mewy w porcie o ostatnie resztki…
Wtedy ujrzeliśmy go po raz pierwszy. Srebrny, niemalże przeźroczysty kształt, wilk biegnący szczytami i dolinami morza. Zatrzymał się na tańczącej toni, spojrzał na okręt i zawył, tak jak wyje wataha nawołująca się pośród głuszy. Aż mnie ciarki przeszły i zmroziło od stóp do głów na ten dźwięk. Jednooki Henry, niewiele myśląc, zakręcił sterem, zwracając okręt ku widmu. Wilczy duch tej nocy po raz pierwszy przeprowadził „Dziewicę” bezpiecznie przez rozszalały żywioł, aż do bezpiecznej przystani świtu. Od tamtej pory zjawiał się zawsze, gdy morze narażało naszą małą i jej załogę na śmierć, przewodnik zesłany ani chybi przez samego Morskuna w nagrodę za poratowanie morskiego szczenięcia…
Co? Jakie bajanie, tak było, niech mnie kule biją! Jak nie wierzysz, to po co prosisz o morską opowieść?! Zresztą, paniczyku, w dzbanie już sucho, więc bywaj… Widzisz tamtych dwóch przy wejściu? Przyjmij moją radę i gdy poproszą, a poproszą na pewno, oddaj im mieszek bez zbędnych sporów, har har harrr!
***
Scott Stoneheart nie mógł sobie znaleźć miejsca. W laboratorium nie potrafił się skupić, w bibliotece nie mógł dłuższego zdania przeczytać, czuł jakąś bliżej nieokreśloną niechęć do spędzania czasu nad alchemią, która dotąd przecież była miłością jego życia. Wymknął się w końcu na wieczorny spacer, w nadziei, że tak rozproszy swój niepokój. Krążył ulicami, aż nie wiedząc kiedy, trafił do portu, na nabrzeże, wprost pod trap spuszczony z „Dziewicy”.
Stał tak dłuższą chwilę, patrząc na kołyszący się lekko kadłub. Wreszcie, pchnięty jakimś impulsem, z początku nieśmiało, krok za krokiem, potem coraz pewniej, wszedł.
Wachtowym był tego wieczora pan Krefs. Pierwszy siedział i ćmił niespiesznie fajkę. Nie wydawał się zdziwiony widokiem gnoma, skinął mu tylko głową, swoim zwyczajem – bez jednego słowa. Machnął ręką w kierunku przeciwległej burty.
Scott obejrzał się i dojrzał Krzywonosa. Kapitan stał tyłem do nich, wpatrując się w wyjście z portu, w morze rozlewające się szeroko, aż po horyzont. Karzeł, z pewnym wahaniem, podszedł i stanął obok, pełną piersią chłonąc zimną, świeżą bryzę. Milczeli tak razem przez pewien czas.
– Co morze raz weźmie, tego już nigdy nie odda. Osobliwie chętnie kradnie nam serca… – odezwał się Krzywonos, nie spoglądając na gnoma. – Zaprawdę, dziwne są wybory Morskuna, przyznaję. Tam do kroćset… Witamy w załodze, panie Stoneheart.
Kiedy rum zaszumi w głowie.
cały świat nabiera treści.
Wtedy chętnie słucha człowiek,
morskich opowieści.
Hej ha, kolejkę nalej!
Hej ha, kielichy wznieśmy,
To zrobi doskonale
morskim opowieściom!