- Opowiadanie: Dzikowy - Bad Mojo

Bad Mojo

Kto jest już tak stary, jak ja, ten sko­ja­rzy tytuł. ;)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Bad Mojo

Za­pło­nę­ło świa­tło, więc co sił w no­gach rzu­ci­łem się w stro­nę ciem­ne­go kąta za wia­drem. Mo­głem za­re­ago­wać wcze­śniej, gdy usły­sza­łem zgrzyt klu­cza ob­ra­ca­ne­go w zamku, ale rzu­co­na przed chwi­lą na ka­fel­ki guma była taka smacz­na. Ma­li­no­wa.

Ze schro­nie­nia pod­glą­da­łem czło­wie­ka. Du­że­go, wyż­sze­go niż więk­szość tu wcho­dzą­cych. Naj­czę­ściej po­ja­wia­li się tacy o po­ło­wę mniej­si, któ­rzy czę­sto si­ka­li poza musz­lę i rzad­ko myli ręce. Za to dużo śmie­ci zo­sta­wia­li, które wie­czo­rem co praw­da ktoś wy­mia­tał, ale nie­do­kład­nie. Zresz­tą na noc i tak za­wsze scho­dzi­łem do kuch­ni re­stau­ra­cji na par­te­rze, gdzie mimo kon­ku­ren­cji za­wsze można było na­jeść się po czuł­ki.

Czło­wiek sta­nął przed musz­lą i ścią­gnął spodnie do kolan. Przez chwi­lę wy­le­wał z sie­bie żółtą stru­gę. Po­je­dyn­cze kro­ple lą­do­wa­ły przy moim wia­drze. Gdy skoń­czył, pod­sko­czył kilka razy, aż z tyl­nej kie­sze­ni dżin­sów wy­pa­dły na pod­ło­gę zwi­nię­te w rulon kart­ki. Roz­ło­ży­ły się na ka­fel­kach. Ko­lo­ro­wy ar­kusz jakby sta­rał się jesz­cze ze­brać szare stro­ny do kupy, a potem roz­cią­gnął się, przy­gnia­ta­jąc po­zo­sta­łe.

Męż­czy­zna spoj­rzał za sie­bie, szyb­ko wcią­gnął bie­li­znę, na któ­rej po­ja­wi­ła się ciem­na plama, i za­klął szpet­nie. Za­piął spodnie, ze­brał pa­pie­ry i we­tknął je sobie w tylną kie­szeń i wy­szedł, nie myjąc rąk i nie ga­sząc świa­tła. Zanim wy­szedł, zdą­ży­łem wy­czy­tać na ru­lo­nie „fan­tas…”.

Je­stem ka­ra­lu­chem oczy­ta­nym. To tro­chę sku­tek miej­sca, w któ­rym żyję. Długi, usta­wio­ny wzdłuż chod­ni­ka bu­dy­nek zbu­do­wa­ny z nie­otyn­ko­wa­nej cegły mie­ści w sobie szko­łę mu­zycz­ną, wa­rzyw­niak, dwa spo­żyw­cza­ki, dwa mo­no­po­lo­we, pie­kar­nię, re­stau­ra­cję, a na pię­trze bi­blio­te­kę, gdzie miesz­kam od uro­dze­nia. W dzień prze­sia­du­ję w to­a­le­cie. To je­dy­ne po­miesz­cze­nie, które przez więk­szość czasu jest ciem­ne. W nocy za to bie­gam przez ni­ko­go nie nie­po­ko­jo­ny po ca­łych wło­ściach.

Tak też jest dzi­siej­szej nocy. Po­cze­ka­łem w rogu za śmiet­ni­kiem do wie­czo­ra. To świa­tło jed­nak prze­szka­dza. Po tam­tym męż­czyź­nie z „fan­tas…” w po­miesz­cze­niu po­ja­wi­ły się jesz­cze dwie osoby, ale żadna z nich nie zga­si­ła świa­tła. Za­uwa­ży­łem już, że lu­dzie tak mają – lubią za­cho­wać stan, jaki za­sta­li. Dla­te­go cze­ka­łem głod­ny.

Potem uci­chło i tylko ko­bie­ta naj­pierw przy­szła po wia­dro z mopem. Gdy wró­ci­ła, ja już sie­dzia­łem pod musz­lą. Wiem, wy­sta­wio­ny tro­chę, ale po umy­ciu pod­łóg przy­cho­dzi­ła po kosz na śmie­ci, to co było robić? W końcu i ona znik­nę­ła, a cały bu­dy­nek po­grą­żył się w ciem­no­ści. I ciszy. Tak, jak po­win­no być w bi­blio­te­ce, co nie?

Przez krat­kę wbie­głem do szybu wen­ty­la­cyj­ne­go. Oto­czył mnie miły chłód. Mi­ną­łem ry­bi­ka Ro­mu­al­da, który nigdy nie zwie­rzał się z celów swo­ich wę­dró­wek. Po chwi­li zo­ba­czy­łem Ka­spia­na, Pawła i Onu­fre­go, moich trzech ziom­ków. Cier­pli­wie i sys­te­ma­tycz­nie koń­czy­li go­łę­bia, który zdechł w ka­na­le kilka mie­się­cy temu, przez co lu­dziom w całym bu­dyn­ku przez jakiś czas do­ku­czał za­pach. Umie­jęt­nie mi­ną­łem pa­ję­czy­nę, wsko­czy­łem na kabel an­te­no­wy i zbie­głem do krat­ki na par­te­rze, wy­cho­dzą­cej wprost do kuch­ni re­stau­ra­cji. Był wto­rek, czyli dyżur miała ta nie­chluj­na ku­char­ka – moja ulu­bio­na.

Ro­zej­rza­łem się po po­miesz­cze­niu. Ode­tchną­łem z ulgą, aż mi czuł­ki za­fa­lo­wa­ły. Śmiet­nik był pełny. Może dziś za­ła­pię się na an­try­kot?

My, miesz­kań­cy na­sze­go ma­łe­go świa­ta – poza dra­pież­ni­ka­mi, oczy­wi­ście – mamy taki układ, że przy stole, lo­dów­ce, półce, pod­ło­dze, śmiet­ni­ku, kiblu i szma­cie za­sad­ni­czo się igno­ru­je­my. Lu­dzie zo­sta­wia­ją tyle żeru, że nie ma sensu prze­py­chać się i wal­czyć. Kto pierw­szy, ten lep­szy – taka tu pa­nu­je za­sa­da. Ja miesz­kam dosyć da­le­ko od re­stau­ra­cji i długo się zbie­ram przez sprzą­tacz­kę, dla­te­go gdy się po­ja­wiam, z naj­lep­szych ka­wa­łecz­ków zo­sta­ją tylko szcząt­ki. Ale nie na­rze­kam.

– Sza­now­ny ko­le­go, może ka­wa­łe­czek? – za­ga­ił Wa­cław, który re­gu­lar­nie spija reszt­ki w barze, przez co chwiał się tro­chę nad pla­ster­kiem szyn­ki. Zby­łem go mil­cze­niem.

Wsza­ma­łem ka­wa­łek roz­go­to­wa­ne­go kar­to­fla (nie­źle przy­pra­wio­ny, gra­tu­la­cje dla szefa kuch­ni), za­pi­łem śmie­tan­ką z resz­tek co­le­sla­wa i po­bie­głem z po­wro­tem na swoje pię­tro: ka­be­lek, go­łą­bek, ki­be­lek, pięć me­trów ko­ry­ta­rza i już byłem…

…u sie­bie!

Po­wo­li, do­stoj­nie roz­po­czą­łem marsz wzdłuż półek. Ty­sią­ce wo­lu­mi­nów pa­trzy­ły na mnie grzbie­ta­mi. En­cy­klo­pe­die tak pełne wie­dzy, hor­ro­ry tak strasz­ne i ksią­żecz­ki dzie­cię­ce tak ko­lo­ro­we przy­ku­wa­ły moją uwagę. Ba­wi­ły i in­spi­ro­wa­ły. Ale ta fan­tas… Za­in­try­go­wał mnie tam­ten czło­wiek.

Prze­sze­dłem do półki z cza­so­pi­sma­mi. Była tam. Stała nieco zwi­nię­ta, z za­gię­cia­mi na brze­gu, dzię­ki czemu mo­głem wdra­pać się po­mię­dzy stro­ny. Cie­ka­we rze­czy tam pi­sa­li. O dziw­nych za­baw­kach, o ra­kie­tach i de­mo­nach. Śmia­łem się tak, że aż od­pa­da­łem od kar­tek i spa­da­łem na półkę. Wy­cho­dzi­łem spo­mię­dzy stron i wspi­na­łem się mię­dzy ko­lej­ne i ko­lej­ne. Pa­pier był marny. Jakiś taki szary. Li­te­ry też nie­szcze­gól­nie za­chę­ca­ją­ce, ale ta treść! Prze­czy­ta­łem wspo­mnie­nia ja­kie­goś Pa­row­skie­go, prze­my­śle­nia Ko­si­ka, re­flek­sje Or­bi­tow­skie­go i… i już było jasno!

Wy­sko­czy­łem z cza­so­pi­sma na półkę. Bie­giem, ile sił w od­nó­żach prze­bie­głem do Ga­ze­ty Praw­nej – wyż­szej niż po­zo­sta­łe – i zje­cha­łem na pod­ło­gę. Gdy ucie­ka­łem w stro­nę wyj­ścia, po lewej i pra­wej mi­ga­li mi Kafka, Lem, Watts, Ho­uel­le­be­cq, Von­ne­gut. Już pra­wie do­tar­łem do drzwi, jesz­cze tylko kilka se­kund, jesz­cze tylko kilka me­trów.

W szcze­li­nie pod drzwia­mi, na mojej dro­dze uciecz­ki po­ja­wił się cień. Po chwi­li zgrzyt­nął klucz wsa­dza­ny w zamek. Za­mar­łem, nie wie­dząc, co robić. Trwa­łem tak, cze­ka­jąc nie wia­do­mo na co. W drzwiach sta­nę­ła bi­blio­te­kar­ka. Za­uwa­ży­ła mnie od razu.

In­stynkt zwy­cię­żył i ru­szy­łem z po­wro­tem po­mię­dzy re­ga­ły. Znów mi­ną­łem Von­ne­gu­ta, Ho­uel­le­be­cqa, Wat­t­sa, Lema, Kafkę, znów zna­la­złem się przy cza­so­pi­smach. Na tyl­nych od­nó­żach czu­łem drże­nie pod­ło­gi od szyb­kich kro­ków ko­bie­ty. Coraz moc­niej­sze, coraz bliż­sze.

– A ty co tu ro­bisz? – wrza­snę­ła bez­po­śred­nio nade mną, a po chwi­li przy­kry­ła mnie swoim cie­niem. Się­gnę­ła po coś na półkę.

Ostat­nią rze­czą, jaką zo­ba­czy­łem, był szyb­ko zbli­ża­ją­cy się napis „Nowa Fan­ta­sty­ka”.

War­sza­wa, wrze­sień 2014 r.

Koniec

Komentarze

Hehe, miłe opo­wia­dan­ko. Nie czy­ta­łem wszyst­kich tek­stów na kon­kurs, ale ten po­do­bał mi się naj­bar­dziej. Tylko dla­cze­go ka­ra­luch tak mar­nie skoń­czył? In­sekt in­sek­tem, ale swój chłop:)

 

Po­zdra­wiam

Ma­stiff

Hej,

opko po­nie­kąd na za­mó­wie­nie. Bi­blio­te­kar­ki pro­si­ły o jakiś tekst o ka­ra­lu­chach, bo był ich taki wysyp, że wy­ła­zi­ły latem na chod­nik przed bu­dyn­kiem.

"Biał­ka były czer­wo­ne, a źre­ni­ce więk­sze niż całe oczo­do­ły"

brrr… Cho­ciaż swój chłop i do tego oczy­ta­ny, to jed­nak brzy­dzę się owa­dów. :) Zgrab­nie na­pi­sa­ne.

No, dobra – ka­ra­luch spoko gość, a pu­en­ta jest taka, że kto czyta N Fan­ta­sty­kę, ten… Istot­nie, zgrab­nie.

...always look on the bri­ght side of life ; )

Oczy­ta­ny ka­ra­luch, to na­praw­dę rzad­kość.

Nie­zły po­mysł i wy­ko­na­nie też nie­złe. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­mysł, fak­tycz­nie, nie­tu­zin­ko­wy.

Na­szły mnie tylko dwie wąt­pli­wo­ści: czy męż­czyź­ni ścią­ga­ją spodnie do si­ka­nia? My­śla­łam, że tylko roz­pi­na­ją roz­po­rek. I druga: o ile mi wia­do­mo, do sa­łat­ki Co­le­slaw nie do­da­je się śmie­ta­ny.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Kurde, Fin­kla, a my­śla­łem, że to ja szcze­gó­łów się cze­piam ;-) A z tek­stu wnio­sek pły­nie, że Nowa Fan­ta­sty­ka ma ani chybi ten sam li­te­rac­ki ka­li­ber, co Pan Ta­de­usz, który to wia­do­me­go la­tar­ni­ka do zguby do­pro­wa­dził… Brawo, Dzi­ko­wy, brawo.

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

No, tak, nie ma to jak oczy­ta­ny ka­ra­luch. Po­mysł w sumie nie naj­gor­szy, ale jakoś nie­wie­le z niego wy­ni­ka. Poza tym – zdej­mo­wa­nie spodni do kolan, żeby się wy­si­kać? I ska­ka­nie po wy­ko­na­niu czyn­no­ści? To aby na pewno nie był jeden z tych niż­szych ludzi? ;p

Ad­mi­ni­stra­tor por­ta­lu Nowej Fan­ta­sty­ki. Masz ja­kieś py­ta­nia, uwagi, a może coś nie dzia­ła tak, jak po­win­no? Na­pisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka