– Będzie więc moja najstarsza siostra – Eleonora; prawdziwa dewotka, co to marzy, żeby komuś dać, ale sumienie ją szantażuje. Gęba zresztą też nie pomaga. Ani cała reszta. Wygląda jak taka wychudzona nasza szkapa w wiecznej czerni, za to z krucyfiksem na szyi. Gdybym miała obstawiać, w wyniku czego przekroczy granice Nawii, powiedziałabym, że kiedyś się przypadkowo powiesi na jednym ze swoich różańców. – Magdalena patrzyła w okno. Mówiła spokojnie, choć wewnątrz emocje buchały płomieniami niestrawności, jak zwykle, gdy zmierzała na rodzinne spotkanie. Krajobraz za szybą przesuwał się i zmieniał.
– Poznasz też, naturalnie, Elżbietę – moją drugą siostrę. Ta z kolei jest wielką damą, a przynajmniej za taką się uważa. Przy niej, jeśli nic się nie zmieniło, dreptać będzie Ignacy – mąż i podłokietnik. Jest matematykiem… czy fizykiem? Nie pamiętam, w każdym razie kimś nudnym; wcześniej czy później zacznie paplać o nieocenionym wkładzie Fibonacciego, lub kogoś tam, w rozwój sztuki i nauk przyrodniczych. Bla, bla, bla. Powinien również przybyć wujek Jarek. Ten siedzi w Stanach od dwudziestu lat i przylatuje jedynie na wezwania wujka Michała.
Magdalena ugryzła słodką bułkę i drobinki lukru wpadły za dekolt, co nie uszło uwadze Jana, mimo że prowadził samochód. Jego ukochana kontynuowała monolog.
– Będzie też kuzynka Karolina, co wyszła za Piotra i od tamtej pory modli się po rusku. Ta zacznie narzekać, że zmarłych trzeba czcić wiosną, na Wielkanoc, i że wszystko to komercyjna papka, żeby wzrosła sprzedaż kwiatów i zniczy, a państwo zyskało pieniądze, które niechybnie zmarnuje. Karolina będzie się wpatrywać w swego męża jak w ikonę, ale nic w tym dziwnego, bo on rzeczywiście wygląda na zdjętego z ikony – czyli przypomina białoruskiego chłopa, tyle że ubranego odświętnie. No i, naturalnie, poznasz wuja Michała, on mieszka w Siedlisku na stałe.
Jan pokiwał głową, jak czynił regularnie od początku podróży.
– Mag, powiedz mi, po jaką cholerę muszę tam z tobą jechać?
– Bo tak trzeba. Koniec kropka. Ale skoro pytasz… Chcę załatwić dwa tematy. Po pierwsze – przedstawić rodzinie ciebie, a po drugie – pokazać im wszystkim, czym jest prawdziwa duchowość; łudzę się, że do Eleonory może kiedyś dotrzeć, że mistycyzm nie polega na bezmyślnym mamrotaniu formułek, że może dostrzeże siłę i piękno prasłowiańskiego obrzędu, który jej kochany kościółek dawno temu najzwyczajniej podpierdolił. – Młoda kobieta odwróciła głowę i utkwiła wzrok w mężczyźnie. – A ty mi w tym pomożesz.
Jan wolno wypuścił powietrze.
– Popołudnie będzie interesujące – szepnął i popatrzył z tęsknotą na schowek samochodowy, gdzie leżał skarb.
* * *
Olbrzymia posesja otoczona była kamiennym murem, na którym czas zademonstrował swoją siłę, znacząc budowlę licznymi śladami. Tuż za ogrodzeniem rosły rzędy iglastych drzew, mających chronić właścicieli posiadłości i ich gości przed niepożądanymi spojrzeniami intruzów. Za licznymi świerkami rozciągał się zaniedbany park, w którym dominowały wielkie, rozłożyste dęby. Między nimi znajdował się grób; nieprzesadnie zdobny, niewielki – taki, który był miejscem godnego pochówku, a nie demonstracją próżności. Kamienna płyta, wbita niegdyś pionowo w ziemię, pochyliła się nieco wraz z biegiem lat, niczym staruszka. Na drugiej, ułożonej poziomo, paliły się znicze i dumnie stał samotny, jasny jak życie kwiat, nieświadomy, że jemu też przyjdzie w tym miejscu umrzeć i to niedługo, bo wraz z nieodległymi przymrozkami. Pod tym wszystkim, pochowani dawno temu, spoczywali Gabriel i Małgorzata – protoplaści rodu, którzy założyli ten park i zbudowali dworek, tworząc miejsce pełne szczęścia i ciepła, z którego gorliwie korzystały kolejne pokolenia.
Na ów szczególny grób, jak prawie co roku – bo w życiu różnie przecież wychodzi – przybywała rodzina. Tej jesieni Zaduszki wypadły akurat w czasie pełni, była więc doskonała okazja, by obrządki chrześcijańskie i pogańskie mogły się w końcu zintegrować, redefiniując pojęcie ekumenizmu.
* * *
Janek, gdy tylko dotarli na miejsce, zatrzymał samochód i od razu otworzył schowek. Wyjął butelkę i pociągnął z niej solidnie. Poznawanie krewnych ukochanej, na trzeźwo, to jedno z najgorszych przeżyć, które mogą spotkać mężczyznę. Dobrze, że rodzice Magdaleny nie przyjechali, bo, tradycyjnie w jesiennym terminie, wykupili rejs superluksusowym statkiem z Europy do Stanów i odpłynęli, mając wszystkich i wszystko w głębokim poważaniu. Pozostałą część familii łatwiej znieść niż producentów tej, z którą się sypia, myślał Janusz, pijąc kolejny łyk.
Magdalena wysiadła z auta pierwsza, pozwalając, by narzeczony oddawał się jeszcze przez chwilę ulubionej technice relaksacyjnej. Kobieta przeciągnęła się i rozpuściła długie, rude włosy. Przymknęła powieki, wciągnęła rześkie powietrze.
Eleonora wyrosła jak spod ziemi. Umiłowana Jana aż podskoczyła, gdy po otwarciu oczu ujrzała siostrę tuż przed sobą; zderzenie odmiennych poglądowo wszechświatów nastąpiło więc szybko. Kobiety stały twarzą w twarz, mierząc się wzrokiem, przesyłając pełne intensywnych uczuć spojrzenia, starając się wyglądać dumnie i groźnie. Był to obustronny pokaz siły woli, twardości psychiki, a wszystko odbywało się przy wsparciu napiętych, drżących mięśni. Trwały zatem w bezruchu, a pozostali uczestnicy rodzinnego zgromadzenia czuli, że nadciąga front emocjonalny, który nie może nieść nic poza burzą. Wtedy stało się coś niespodziewanego, za co odpowiedzialny mógł być jedynie świąteczny nastrój – siostry przywitały się bowiem kulturalnie i grzecznie, a nawet objęły, jak gdyby w ogóle nie były spokrewnione.
Jan musiał przerwać relaks i już po chwili został przedstawiony członkom rodziny, a oni jemu.
Po wniesieniu do domu rzeczy, rozpakowaniu się, załatwieniu potrzeb fizjologicznych – w tym tak istotnych jak poprawienie makijażu, spożyciu niewielkiego posiłku i wymianie niecierpiących zwłoki złośliwości, wszyscy opuścili ciepłe wnętrze i udali się do parku, w objęcia zmierzchu i chłodu; na grób Gabriela i Małgorzaty.
Gdy znaleźli się przed pomnikiem, Janek oświadczył, że czegoś zapomniał i pognał do samochodu. Wrócił dopiero po kilku minutach, choć auto stało niecałe dwieście metrów od miejsca pochówku. Mężczyzna dzierżył mocno nadpitą butelkę; w ogóle już się z nią nie krył i zaczął zachowywać się nad wyraz swobodnie. Magdalena skończyła układać patyki na ostatnim z przygotowanych, niewielkich, nie rozpalonych jeszcze ognisk. Członkowie rodziny przyglądali się pogance z twarzami wyrażającymi cały wachlarz mieszanych uczuć.
Jan, zgodnie z wcześniej zwerbalizowanym przez ukochaną życzeniem, postanowił pomóc w obchodach tradycyjnego obrządku, zatem, chwiejąc się lekko nad grobem protoplastów rodu, rozpoczął inkantację:
– Ciemno wszędzie, głucho wszędzie…
– A ten to z jakiej cholernej sekty? – wycedziła Eleonora, nie pierwszy raz ignorując potencjał tkwiący w ósmym przykazaniu.
– Z żadnej, to polonista; popatrz, jak sprawnie popija z gwinta. – Ignacy słynął z racjonalnych osądów. Owa racjonalność nie sprawdziła się jedynie w przypadku wyboru małżonki.
– No, prawda. Święta prawda. – Głowa Eleonory przechyliła się nieznacznie
– Zaiste przenajświętsza. Jak każda z twoich prawd – potwierdził po przyjacielsku. Dodałby zapewne coś jeszcze, lecz pączkującą konwersację zakłócił okrzyk małomównego zazwyczaj męża Karoliny.
– Ej, Magda! – zawołał Piotr, którego zaintrygował dziwny symbol namalowany na czole jednej z wielu szwagierek.
– Nie Magda, lecz Magdalena, to po pierwsze. Po drugie zwracaj się do mnie, korzystając z błogosławieństw wołacza. – Poganka nie odrywała się od swego zajęcia.
– Eee… Przecież wołałem! No co za… – Piotr nabrał powietrza. – Czego znów taka jesteś? Czy ty zawsze, ale to zawsze, musisz się do czegoś przyczepić?
Magdalena nie odpowiadała, zajęta dmuchaniem w żar.
– Ignorowanie rodziny to grzech, wiesz? Mniejsza z tym. Powiedz mi tylko, po coś wymalowała sobie na czole te grabie.
– To nie są żadne grabie – kobieta westchnęła i wzniosła wzrok ku rozgwieżdżonemu niebu. – To ręce boga.
– Rzeczywiście wyglądają jak grabie, na dodatek są nieeleganckie, prawda, Ignasiu?
– I ich namalowanie zdaje się być pozbawione logicznych podstaw, Elżuniu. Prawda.
– Po co to malować sobie czyjeś ręce na czole? – Wyćwiczony na milionach zdrowasiek szept Eleonory niósł się z niemal nadprzyrodzoną siłą.
– No ja pierdolę, wasze zdrowie! Kocham jednak tę rodzinkę. – Janek uniósł butelkę, upił spory łyk i nawet się nie skrzywił.
– A po co nosisz krzyżyk między cyckami, co? – odburknęła przedstawicielka rodzimowierstwa słowiańskiego, zignorowawszy wtrącenie polonisty. – Chyba jedynie po to, by wreszcie coś między te maleństwa trafiło.
Eleonora skuliła się i zatrzęsła, jak gdyby przypadkiem dotknęła pastucha pod napięciem; lub półnagiego mężczyzny.
– Boże kochany – wyszeptała, łamiąc drugie przykazanie. – Trzymajcie mnie, bo zatłukę kiedyś tę ryżą dupodajkę – dodała, ponownie gwałcąc zakaz numer osiem, a potencjalnie również numer pięć, o przykazaniu miłości nie wspominając.
– Dajcie już spokój tym próżnym swarom. – Entuzjazm Janusza rósł w zastraszającym tempie. – Trzeba żyć w zgodzie, niezależnie od religii, obrządku, wyznania i-te-pe, i-te-de – dodał, delektując się truizmem, bo te zawsze smakują wspaniale, gdy człowiek jest pod wpływem.
– No co ty nie powiesz. – Magdalena oderwała się od rozdmuchiwania żaru i popatrzyła na ukochanego, bez zbędnego uwielbienia. – Błagamy, oświeć nas, pijany mistrzu, kolejną mądrością.
– Pozwól, moja piękna, że oświecę cię inaczej i przy okazji pomogę z tym ogniskiem – powiedział polonista i do palącego się już całkiem nieźle stosiku patyków, nad którym ponownie pochyliła się jego ukochana, wlał część zawartości butelki.
Buchnęło tak, jak gdyby wszyscy bogowie wszechświata wspomogli wysiłek nauczyciela. Płomień na ułamek sekundy wziął we władanie element zwieńczający rodzimowierczą szyję. Po chwili na powrót zrobiło się ciemno, choć mimo to widać było szarą smugę dymu wznoszącego się nieśmiało z włosów wypełnionej gniewem postaci. W ten oto sposób Magdalena straciła brwi, za to zyskała wyjątkowo krótką grzywkę.
– Co on, naftę chla z tej butelki? – Ignacy nie mógł ukryć zdziwienia.
– Jednak znicze bezpieczniejsze niż te ogniska. Co technologia, to nie zabobon – dało się słyszeć szept Jarosława.
– Dziękuję ci, Przenajświętsza Panienko. – Eleonora, patrząc na dymiącą głowę siostry, starała się ukryć uśmiech. Właściwie to wszystkie siły wkładała w próby przeciwstawienia się okrutnemu, głośnemu rechotowi, jaki rwał się na zewnątrz, a który – gdyby się wydostał – byłby wypełniony drwiną, szyderstwem i satysfakcją; byłby rechotem triumfu, jaki przypada w udziale zwycięzcy, gdy ten gwałci szlochającą kobietę pokonanego przeciwnika; byłby mieczem bożym zadającym ostateczny cios i tak już upadłemu duchowi niewinnej ofiary; w końcu stałby się oznaką dominacji, tak często pożądanej przez tych, którzy najgorliwiej głoszą potrzebę nadstawiania drugiego policzka.
Kiedy Magdalena przestała w końcu dymić i miotać przekleństwa w stronę ukochanego, nadszedł czas na prawdziwe obchody Dziadów i Zaduszek w jednym, na oddawanie czci przodkom, na wspominki i wypominki. Kakofonia obrzędów wypełniła więc okolicę kłótliwym zgiełkiem różnorodności. Ogniska zostały rozniecone, tańce odtańczone, znicze zapalone, pieśni odśpiewane, zawodzenia uskutecznione, zdrowaśki wyklepane, pokłony oddane, nienawistne spojrzenia rzucone, uwagi o potrzebie czczenia przodków w okresie wielkanocnym – co za wschodnią granicą jest normą, a tu nic nie jest normalne – wygłoszone, jedzenie na grób położone, a Jankowa flaszka opróżniona i mądrości wybełkotane, bo każdy czci wyobrażenia o rzeczywistości po swojemu.
Po tym wszystkim, gdy cisza, która spowiła okolicę, stała się tak gęsta, że aż krępująca, Michał basowym głosem zaprosił uczestników misterium na kolację. Rodzina skierowała więc kroki ku domowi; po chwili z otwartych drzwi wylało się światło, do którego ludzie lgnęli jak ćmy. Gdy dom połknął już wszystkich, podwoje zamknęły się cicho i mrok wypełnił całą przestrzeń.
* * *
Gdyby tamtego wieczoru, kiedy rodzina zajęta była konsumowaniem spotkania, ktoś nad wyraz wrażliwy przedarł się przypadkiem przez nadkruszony mur i znalazł w pobliżu grobu Gabriela i Małgorzaty, poczułby, że nie jest sam. Gdyby zaś trafił tu ktoś wyjątkowo odporny na wieści z tamtego świata, jego udziałem stałby się nienaturalny chłód i zdziwiłaby go niepokojąca cisza. A gdyby zbłąkanym człowiekiem okazał się ktoś z rodziny pochowanego tu małżeństwa, lub człowiek emocjonalnie z ową rodziną związany, ujrzałby dwie półprzezroczyste postacie sunące w milczeniu ku domostwu, w którym wujek Jarosław właśnie dzielił się ze zgromadzonymi radosną nowiną:
– Zostałem żydem – oznajmił.
– Jak to? Można tak przejść na żydostwo?
– Można, na judaizm.
– No to jesteś judaistą, a nie Żydem.
– Jestem żydem, przez małe żet, sprawdź w słowniku. To, że Word podkreśla, nie przesądza sprawy.
– O Boże… mamy w rodzinie zabójcę Chrystusa. – Eleonora wyraźnie pobladła.
– Hospodi pomiłuj…
– Co to jest Word?
– Jakiego zabójcę Chrystusa?! Nie bądź głupia! To wciąż ten sam ja – odparł wujek Jarek. – Co wam za różnica, w co wierzę? Zresztą w Stanach to jest modne i potrzebne, jeśli chce się coś osiągnąć. Ale wy przecież nic nie wiecie o świecie, tkwiąc na tej europejskiej prowincji.
– Jest wuj Żydem, więc ma na rękach krew Syna Bożego i Ameryka z jej modami nie ma nic do tego. Pewnie przyrodzenie wujek też dał sobie obciąć – zakpiła Eleonora, która wiedzę o anatomii mężczyzn czerpała z katechizmu, a o bestialskich praktykach innych wyznań uczono ją przy pomocy audycji radiowych, przerywanych co chwilę apelami o dofinansowanie.
– O mój Boże! – krzyknął Ignacy, najwyraźniej zapominając, że jest ateistą. Oto bowiem ujrzał dwie postacie, które wyszły ze ściany. Półprzezroczysty mężczyzna przypominał pewnego, zmarłego w połowie trzynastego wieku, matematyka, z tym, że jego postać składała się z drobnych, ruchomych, jak gdyby spływających cyferek. Elżbieta, tyleż przerażona co zafascynowana, skupiła się na widmowej kobiecie, szykownej niczym angielska królowa. Karolina i Piotr mogliby przysiąc, że postacie, które zobaczyli, wyglądały jak wypisane na ikonach, zaś Eleonora natychmiast oddała pokłon Pantokratorowi i jego matce, a wujek Jarosław już stał na baczność, gotów do odśpiewania amerykańskiego hymnu przed pierwszą parą. W tym czasie Magdalena patrzyła oniemiała na cudownych ludzi przebranych za przedchrześcijańskich Słowian. Najbardziej jednak zdziwił się Jan, którego wzrok zogniskował się na tajemniczej kobiecie; ta na głowie miała kwietny wianek, a w ręku dzierżyła zielony badylek. W momencie, gdy polonista dostrzegł bieżące przed zjawą zwierzę, postanowił skończyć z piciem raz na zawsze. Jedynie wujek Michał nie dał się zwieść pozorom, bo był zbyt szczęśliwym i prostym człowiekiem, by mieć fioła na jakimkolwiek punkcie.
Zgromadzeni nie cieszyli się długo wizualizacją własnych pragnień i lęków, gdyż już po chwili iluzja zniknęła i wszyscy dostrzegli, że przed nimi stoją najzwyczajniejsze w świecie duchy przodków.
Krępująca cisza zawisła nad rodziną.
– Jak tam jest? – zapytała w końcu Magdalena.
– Inaczej, dziwnie. Co tu dużo gadać – gorzej. Jeśli od początku istnienia poznajesz życie, posiadając ciało, to potem duchowa wieczność nie jest w stanie zastąpić fizyczności. Wiedza o wszechświecie, możliwość udzielenia odpowiedzi na najbardziej zawiłe pytania nie mogą niestety zabić tęsknoty za tym, czego zasmakowaliśmy na samym początku, za doznaniami, które nas ukształtowały. Nie wyobrażacie sobie, jak bym chciał przytulić teraz Małgorzatę, a nie mogę tego zrobić. – Widmowa ręka Gabriela przeniknęła przez postać jego żony. – Tak szczerze, to co dzień marzę o tym, by najeść się skwarek, poczuć zapach lasu czy dymu z ogniska; oddałbym pół nieskończoności, by móc łyknąć choć trochę gorzałki.
– Los jest okrutny – wtrąciła Małgorzata. – Wpierw uczy nas smakować i czuć wszystko, a gdy już to poznamy, zostajemy skazani na astralną wieczność. Wiedza bez kompletu zmysłów jest niczym. Cieszcie się więc waszą cielesnością, póki możecie. Dobrze wam radzę.
– I takie właśnie rady cenię – powiedział Jan, po czym chwycił butelkę, nalał do szklanki i wypił zawartość duszkiem, kończąc definitywnie kilkuminutowy, trudny okres abstynencji. – Zdrowie nowoprzybyłych gospodarzy!
Długa była to noc, pełna uniesień i szczerej radości. Zgromadzeni celebrowali rodzinne spotkanie aż do rana, bowiem entuzjazm i alkohol wypełniły serca i okazało się, że obrzędowość jest zbędna.