- Opowiadanie: uradowanczyk - Najwłaściwszy rodzaj miłości

Najwłaściwszy rodzaj miłości

Jest to hu­mo­re­ska, druga część dyp­ty­ku. Za­in­te­re­so­wa­nym za­le­ca się zatem prze­czy­ta­nie tek­stu ‘Ope­ra­cja mikro’ w pierw­szej ko­lej­no­ści (po­cze­kal­nia), bo nie­któ­re po­sta­cie i wątki się po­wta­rza­ją.  Link do pierw­szej czę­ści :   http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/12659

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Najwłaściwszy rodzaj miłości

Trzy­na­sty maja nie zo­stał za­li­czo­ny przez Jo­na­ta­na Mor­wi­na do uda­nych piąt­ków. Owego dnia do­świad­czył bo­wiem kło­po­tli­wych od­wie­dzin. Za­szczy­ci­ło go wi­zy­tą troje gości, z czego jeden zja­wił za się grubo przed cza­sem, jeden się spóź­nił, a jesz­cze inny wpa­ro­wał nie­pro­szo­ny.

Już około dzie­wią­tej rano za­anon­so­wał się arab­ski ku­piec Harun ibn Bul­ba­ba. Roz­siadł się wy­god­nie na sofie, za­żą­dał kawy, fajki wod­nej i fi­stasz­ków. A wszyst­ko z taką miną, jakby miał za­raz-za-mi­nut­kę sto­krot­nie zre­wan­żo­wać się go­spo­da­rzo­wi za te drob­ne uprzej­mo­ści.

– Wiel­ce sza­now­ny Jo­na­ta­nie, synu Eryka – roz­po­czął Harun ofi­cjal­nie. – Wiem, że je­steś w po­sia­da­niu urzą­dze­nia, które bar­dzo by mi się przy­da­ło. Mia­no­wi­cie alem­bi­ku.

– Wiel­ce sza­now­ny Ha­ru­nie – rów­nie uprzej­mie od­parł Mor­win. – O ile wiem, Ara­bia, twoja oj­czy­zna, sły­nie z pro­duk­cji zna­ko­mi­tych alem­bi­ków i stam­tąd wła­śnie je spro­wa­dzam.

– Zgoda – po­ki­wał głową Harun – ale tak się zło­ży­ło, że ku­pi­łeś kie­dyś pro­to­typ urzą­dze­nia, które daje de­sty­lat przed­niej ja­ko­ści i to już po pierw­szym pę­dze­niu. Jest to je­dy­ny eg­zem­plarz na świe­cie. Po­stę­pu­jąc wbrew za­sa­dom ku­piec­kie­go fachu i chcąc unik­nąć zbęd­nych tar­gów, ofe­ru­ję ci od razu nie­wy­obra­żal­nie ko­rzyst­ną cenę pię­ciu di­na­rów.

– O ile pa­mię­tam, dałem za niego trzy razy wię­cej – za­uwa­żył Mor­win oschle. – I zdą­ży­łem go użyć za­le­d­wie raz.

– Widzę, że je­steś twar­dym ne­go­cja­to­rem – za­śmiał się Harun. – Do­brze, daję ci zatem szes­na­ście zło­tych krąż­ków.

– No, nie wiem – za­wa­hał się Mor­win. – Co praw­da ten sprzęt nie jest mi spe­cjal­nie po­trzeb­ny, ale jak mówi sło­wiań­skie przy­sło­wie: kto szyb­ko bie­rze, po­ło­wę bie­rze.

– Och, cóż za elo­kwen­cja. Niech bę­dzie sie­dem­na­ście.

Mor­win za­wa­hał się. Uznał jed­nak, że le­piej bę­dzie tro­chę po­dro­czyć się z han­dla­rzem, czego tenże naj­pew­niej ocze­ki­wał.

– A mogę wie­dzieć, do czego mój alem­bik jest ci po­trzeb­ny? Czy do pro­duk­cji cen­nych per­fum?

– Ach, jak zwy­kle tra­fiasz bli­sko sedna swo­imi py­ta­nia­mi – po­chwa­lił Harun ob­łud­nie. – Po­wiem ci, oczy­wi­ście. Jak pew­nie wiesz, al­ko­hol zna­ko­mi­cie kon­ser­wu­je i prze­no­si za­pa­chy. A jesz­cze le­piej roz­prze­strze­nia inne lotne sub­stan­cje za­war­te w per­fu­mach mi­ło­ści, które wkrót­ce wy­lan­su­ję.

– Per­fu­my mi­ło­ści? Brzmi obie­cu­ją­co.

– I bę­dzie to speł­nio­na obiet­ni­ca. Mój nowy pro­dukt jest stu­pro­cen­to­wo sku­tecz­ny. Żadna tam lipa czy hochsz­ta­pler­ka. Wy­pu­ści­łem już par­tię prób­ną, ale popyt jest tak wiel­ki, że muszę zwięk­szyć pro­duk­cję. I stąd moja ofer­ta.

– I w czym się za­sa­dza sku­tecz­ność two­je­go pro­duk­tu?

– A w tym, że jest on skom­po­no­wa­ny na bazie nie tylko po­pu­lar­nych in­gre­dien­cji, ale też fa­ro­mo­nów.

– Pierw­sze sły­szę! A co to ta­kie­go?

– Te ete­rycz­ne mo­le­ku­ły na­zwa­no tak na cześć ich od­kryw­cy, mo­je­go ro­da­ka, nie­ja­kie­go Al– Fahr Al– Omana. Są one wy­dzie­la­ne przez ko­bie­ty. To wła­śnie dzię­ki nim nie­wia­sty po­do­ba­ją się męż­czy­znom. Wiesz, dał­bym ci nawet prób­kę, ale zo­sta­łem okra­dzio­ny w nie­ja­snych oko­licz­no­ściach.

Mor­wi­na jakby mniej in­te­re­so­wa­ły han­dlo­we aspek­ty całej spra­wy. Sku­piał się jak zwy­kle na nauce.

– Więc po­wia­dasz, drogi Ha­ru­nie, że ko­bie­ty po­do­ba­ją się męż­czy­znom dzię­ki wy­dzie­la­niu ja­kichś tam ulot­nych sub­stan­cji…

– Fa­ro­mo­nów. Zga­dza się.

– A ja głupi my­śla­łem, że dzię­ki gład­kiej skó­rze, albo wą­skiej talii, albo pier­si wy­ra­zi­stej, albo wło­som je­dwa­bi­stym…

– Bar­dzo traf­na ob­ser­wa­cja! – za­wo­łał Harun i kla­snął nawet dla wy­ra­że­nia apro­ba­ty. – Je­steś nie­zwy­kle prze­ni­kli­wy. Za­uwa­ży­łeś prze­dziw­ną ko­re­la­cję. Gład­ko­li­ce młód­ki rze­czy­wi­ście wy­twa­rza­ją w in­tym­nych gru­czo­łach fa­ro­mo­ny wy­so­kiej ja­ko­ści i in­ten­syw­no­ści. Dla­te­go od nich wła­śnie po­bie­ram te sub­stan­cje. Wy­se­lek­cjo­no­wa­łem już koło setki daw­czyń. Jed­na­ko­woż nijak nie zmie­nia to faktu, że jeśli moim spe­cy­fi­kiem spry­ska się szpet­na jędza, to na­tych­miast za­cznie się po­do­bać płci brzyd­kiej. A skoro ge­ne­ral­nie ko­bie­ty chcą się czuć po­żą­da­ne, na tym wła­śnie pra­gnie­niu zbu­du­ję suk­ces przed­się­wzię­cia.

– Chcesz po­wie­dzieć, że każdy męż­czy­zna na widok wiedź­my po­trak­to­wa­nej tą per­fu­mą za­cznie od­czu­wać chuć?

– Tak wła­śnie. – Harun ski­nął głową do­stoj­nie, jak stu­let­ni mę­drzec. – Ze wszel­ki­mi tego prze­ja­wa­mi. Bi­ciem serca, roz­sze­rze­niem źre­nic, ner­wo­wo­ścią czy wresz­cie stward­nie­niem przy­ro­dze­nia.

– I tu cię przy­ła­pa­łem! – za­krzyk­nął Mor­win ucie­szo­ny. Do­pie­ro za­uwa­żyw­szy kwa­śną minę go­ścia, uświa­do­mił sobie dwu­znacz­ność swo­jej wy­po­wie­dzi. – Hmm. Chcia­łem tylko po­wie­dzieć, że znam ta­kich hul­ta­jów, któ­rzy do­zna­ją erek­cji, gdy widzą atrak­cyj­ne damy z da­le­ka. A i ta­kich znam, co się pod­nie­ca­ją na sam widok spro­śnych ob­raz­ków czy nawet rzeźb. I jak to wy­tłu­ma­czysz? Prze­cież mar­twy obiekt fa­ro­mo­nów nie wy­dzie­la.

Zda­wa­ło się, że na Ha­ru­nie w ogóle nie zro­bił wra­że­nia ten miaż­dżą­co lo­gicz­ny ar­gu­ment. Wręcz prze­ciw­nie, ku­piec za­cią­gnął się fajką i roz­parł wy­god­nie w ot­chła­niach mięk­kich po­du­szek.

– Sły­sza­łeś może o ger­mań­skim uczo­nym von Paw­lof­fie i jego eks­pe­ry­men­tach?

– Nie bar­dzo… a co on ma do rze­czy?

– No więc tre­so­wał on pewną głod­ną małpę w na­stę­pu­ją­cy spo­sób. Naj­pierw dawał jej ba­na­na. Małpa sza­la­ła ze szczę­ścia, rzecz jasna. Potem dawał jej ba­na­na przy dźwię­kach mar­sza po­grze­bo­we­go. Małpa cie­szy­ła się jak uprzed­nio. Na ko­niec grał wy­łącz­nie mar­sza i małpa też wrzesz­cza­ła z ra­do­ści, spo­dzie­wa­jąc się po­czę­stun­ku. Czyli, jak wi­dzisz, w ostat­niej fazie eks­pe­ry­men­tu za­le­d­wie kilka smut­nych nut było w sta­nie ją wpro­wa­dzić w stan eks­ta­tycz­nej ra­do­ści.

– I co to ma wspól­ne­go z na­pa­leń­ca­mi, o któ­rych wspo­mnia­łem?

– Na­praw­dę nie wi­dzisz ana­lo­gii? – zdu­miał się ku­piec. – Prze­cież to oczy­wi­ste. Uro­dzi­we młód­ki ko­ja­rzą się z in­ten­syw­nym wy­dzie­la­niem fa­ro­mo­nów i dla­te­go wy­da­ją się atrak­cyj­ne. Nawet, gdy z po­wo­du ja­kie­goś de­fek­tu owych fa­ro­mo­nów nie wy­dzie­la­ją. Bo one się ko­ja­rzą i już. I owo sko­ja­rze­nie dzia­ła jakby za­stęp­czo. Von Paw­loff na­zwał taką re­ak­cję od­ru­chem wa­run­ko­wym.

Mor­win miał już za­miar po­ra­zić roz­mów­cę osta­tecz­nym ar­gu­men­tem, ale ura­to­wał Ha­ru­na stary sługa Kon­stan­ty. Zja­wił się w sa­lo­nie, ob­wiesz­cza­jąc, że do bram willi zbli­ża się powóz Rok­sa­ny, sza­now­nej mał­żon­ki kró­le­wi­cza Le­opol­da.

A ona tu czego, wciór­no­ści! – za­klął w duchu Mor­win – Dia­bli ją tu przy­wia­li. Czego może chcieć ta neu­ro­tycz­na pri­ma­don­na?

Do­wie­dział się wkrót­ce. Ale naj­pierw zo­ba­czył ją przez okno, jak wy­pa­da z ka­re­ty i dziar­sko drep­cze w kie­run­ku wej­ścia. Księż­na Rok­sa­na wpa­ro­wa­ła do sa­lo­nu i nie pa­trząc nawet na kon­cep­to­ra, po­da­ła mu rękę do uca­ło­wa­nia.

– Och, drogi Jo­na­ta­nie, kró­le­wicz Leo mnie nie kocha! – za­wo­ła­ła, po­cie­ra­jąc te­atral­nym ge­stem czoło, jakby do­tknął ją atak mi­gre­ny.

A woda jest mokra – sko­men­to­wał Mor­win re­we­la­cje ary­sto­krat­ki. W my­ślach oczy­wi­ście.

Do­stoj­na dama osia­dła tym­cza­sem na naj­szer­szym fo­te­lu i wy­gi­na­jąc nie­mi­ło­sier­nie ła­bę­dzią szyję, wbiła wzrok we wzor­ki per­skie­go dy­wa­nu. Miała ta poza za­pew­ne nadać jej syl­wet­ce wyraz bo­le­snej tro­ski.

– Obie­ca­łeś swego czasu, że po­chy­lisz się nad moją spra­wą i znaj­dziesz na­uko­wą me­to­dę, by… – księż­na prze­rwa­ła nagle, za­uwa­ża­jąc nie­znacz­ne po­ru­sze­nie w kącie sofy, wśród stosu po­duch i ko­bier­ców. Wy­brzu­szył się z nich nie­okre­ślo­ny kształt, a wkrót­ce potem wy­da­ło się, że w sa­lo­nie znaj­du­je się jesz­cze jeden gość.

Spoj­rze­nia Rok­sa­ny i Ha­ru­na skrzy­żo­wa­ły się. Arab pod­niósł się i ukło­nił, po­ło­żyw­szy rękę na sercu.

– Salam alej­kum – rzekł z re­we­ren­cją.

– O, wła­śnie… – za­czął Mor­win.

– Ku­piec Harun ibn Bul­ba­ba – szar­manc­ko przed­sta­wił się gość, nie­znacz­nie tylko ka­le­cząc sło­wiań­ską mowę.

O dziwo, księż­na rów­nież się pod­nio­sła. Mor­win wy­szcze­gól­nił won­czas w krót­kiej pre­zen­ta­cji jej wszyst­kie moż­li­we imio­na i ty­tu­ły. Do­stoj­na dama ki­wa­ła przez chwi­lę głową, aż w końcu jej uwagę przy­ku­ło coś in­ne­go. Coś, co spro­wa­dzi­ło gry­mas zło­ści na jej de­li­kat­ną twarz.

Wnet Mor­win zro­zu­miał, w czym rzecz. Otóż Rok­sa­nę okry­wał zwiew­ny ja­sno­nie­bie­ski płasz­czyk, uszy­ty z je­dwab­nej le­wan­ty­ny, zdob­nej w pa­sia­ste de­se­nie. Z iden­tycz­ne­go ma­te­ria­łu uszy­ty był strój Araba, ob­szer­na ga­la­bi­ja. Czyli coś na kształt ko­szu­li noc­nej do użyt­ku dzien­ne­go. Mało tego, cu­dzo­zie­miec przy­ozdo­bił głowę tra­dy­cyj­ną chu­s­tą ke­fi­ją. W tym samym – co za ko­in­cy­den­cja! – pia­sko­wym ko­lo­rze, co ka­pe­lu­sik Rok­sa­ny.

Nie mogąc znieść tak do­le­gli­we­go to­wa­rzy­skie­go dys­kom­for­tu, księż­na zrzu­ci­ła swoje le­ciuch­ne wierzch­nie okry­cie i po­ka­za­ła mę­skim oczom wspa­nia­ły de­kolt z ob­fi­ty­mi pier­sia­mi, nie­mal wy­le­wa­ją­cy­mi się znad kra­wę­dzi gor­se­tu. Zresz­tą cały jej strój, skom­po­no­wa­ny z płat­ków prze­źro­czy­ste­go mu­śli­nu, był po­dej­rza­nie prze­świ­tu­ją­cy. Obaj męż­czyź­ni wy­pa­trzy­li zatem nie tylko zarys ra­mion księż­nej pani, ale nawet nóg i bio­der. Summa sum­ma­rum kre­acja księż­nej nada­wa­ła się wy­łącz­nie na in­tym­ną schadz­kę z ko­chan­kiem. Po­ka­zu­jąc ją po­stron­nym oso­bom, księż­na wy­ka­zy­wa­ła nie­sły­cha­ną śmia­łość. Mor­win in­ten­syw­nie my­ślał nad tą enig­mą, aż zro­zu­miał, że tak na­praw­dę Rok­sa­na nie za­mie­rza­ła zrzu­cać swo­je­go płasz­czy­ka. Do­pie­ro dra­ma­tycz­na sy­tu­acja ją do tego zmu­si­ła.

Nie­wia­sta tym­cza­sem zdję­ła ka­pe­lusz i na jej kark spły­nę­ła burza blond wło­sów. Harun gło­śno prze­łknął ślinę.

– Nie było by­naj­mniej moją in­ten­cją pod­słu­chi­wać – wy­ja­śnił ku­piec, gdy od­zy­skał już głos – ale nie­chcą­cy usły­sza­łem o twoim pro­ble­mie, wiel­moż­na księż­no. Zbie­giem oko­licz­no­ści roz­ma­wia­li­śmy z moim dro­gim go­spo­da­rzem o po­dob­nych przy­pad­kach.

Arab ta­jem­ni­czo za­wie­sił głos.

– I? – po­na­gli­ła księż­na nie­cier­pli­wie.

– I opo­wia­da­łem mo­je­mu przy­ja­cie­lo­wi o su­per­sku­tecz­nych per­fu­mach mi­ło­ści, które mam za­miar pro­du­ko­wać a nawet dys­try­bu­ować, jeśli Allah po­zwo­li.

– O! Będę zatem twoją klient­ką! – za­krzyk­nę­ła Rok­sa­na nie­mal pod­ska­ku­jąc na swoim fo­te­lu. – Sprze­daj mi je na­tych­miast. Bo wi­dzisz, drogi kup­cze, po­pa­dłam w de­pre­sję. Mój mąż nie ob­cu­je ze mną tak czę­sto, jak bym sobie tego ży­czy­ła. Po praw­dzie to ostat­nio w ogóle tego nie robi. Nie wiesz nawet, jak boli mnie jego od­rzu­ce­nie. Po­mi­ja­jąc już fakt, że jest ono zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­łe. Bo prze­cież naj­zna­ko­mit­si ary­sto­kra­ci, za­chwy­ca­ją się moją urodą, twier­dząc, że byłam naj­lep­szą par­tią na wschód od Odry. Może to przez na­sze­go syna? Nie­waż­ne, pokaż mi te ma­gicz­ne wonie.

– Sęk w tym, że nie mam ich przy sobie – Harun zro­bił bez­rad­ną minę. – Zo­sta­łem, nie­ste­ty, okra­dzio­ny na targu w Gro­dzie Kraka.

– Ojej, co za pech – skwi­to­wa­ła księż­na z au­ten­tycz­nym żalem. – I straż­ni­cy miej­scy nie schwy­ta­li zło­czyń­ców?

– Nic mi o tym nie wia­do­mo. Obie­cu­ję jed­nak, że kiedy już wrócę do Ara­bii, wyślę ci zapas per­fum na rok z okła­dem.

– Tylko że kiedy to bę­dzie?! – za­wo­ła­ła Rok­sa­na, a w jej gło­sie po­brzmia­ły bo­le­sne tony. – Mie­siąc, dwa mie­sią­ce, trzy? Pew­nie wię­cej nawet. A ja je­stem nie­szczę­śli­wa tu i teraz.

Harun za­my­ślił się, co prze­ja­wia­ło się w tym, że za­czął in­ten­syw­nie sku­bać swą kru­czo­czar­ną brodę. W tym mo­men­cie drzwi lekko za­skrzy­pia­ły i do sali wsu­nął się dobry sługa Kon­stan­ty.

– Pro­szę wy­ba­cze­nia, ale wra­ca­łem wła­śnie z wik­tu­ała­mi na obiad, gdy na głów­nym go­ściń­cu za­trzy­mał mnie powóz jego mi­ło­ści kró­le­wi­cza Le­opol­da. Otóż kró­le­wicz za­po­wie­dział, że zjawi się już za pół go­dzi­ny, a nie w po­łu­dnie, jak było usta­lo­ne.

– Ojej! – za­krzyk­nę­ła Rok­sa­na. – On nie może mnie tu zo­ba­czyć! Jakby to wy­glą­da­ło, że tak wy­glą­dam!

Ko­bie­ta po­de­rwa­ła się i ru­szy­ła w kie­run­ku stołu, na który uprzed­nio rzu­ci­ła swój letni płasz­czyk.

– Po­zwól, pani, że coś za­pro­po­nu­ję – po­wie­dział Harun, rów­nież wsta­jąc. – Nie mam co praw­da moich mi­ło­snych spe­cy­fi­ków, ale mo­że­my wspól­nie wy­pró­bo­wać inną me­to­dę na roz­bu­dze­nie uczuć twego męża.

– Mów! – roz­ka­za­ła księż­na wład­czo, acz pi­skli­wie.

– Otóż znam pewne miej­sce i to nawet nie­spe­cjal­nie od­le­głe, w któ­rym pobyt dzia­ła ozdro­wień­czo i po­bu­dza­ją­co.

– Su­ge­ru­jesz, że je­stem chora? – spy­ta­ła księż­na po­dejrz­li­wie.

– Nie, nie, broń Al­la­hu – za­prze­czył Harun po­śpiesz­nie. – Cho­dzi o to, że owo miej­sce po­bu­dzi twój or­ga­nizm do wy­twa­rza­nia fa­ro­mo­nów

– Czego?

– Spe­cjal­nych… po­wiedz­my aro­ma­tów, które twemu mę­żo­wi z pew­no­ścią się spodo­ba­ją.

– O, to brzmi sen­sow­nie – pod­chwy­ci­ła Rok­sa­na. – Za­pra­szam cię zatem na prze­chadz­kę po ogro­dzie i omó­wi­my tę kwe­stię. Mo­że­my to za­ła­twić już teraz?

– Myślę, że nie ma prze­ciw­wska­zań – oparł Harun. – W tej sy­tu­acji kupno alem­bi­ku sfi­na­li­zu­je­my w póź­niej­szym ter­mi­nie – rzu­cił jesz­cze szep­tem do Mor­wi­na, po czym po­truch­tał żwawo za księż­ną.

 

*

 

Kró­le­wicz Le­opold po­grał naj­pierw z kon­cep­to­rem w bi­lard, a potem zo­stał u niego na obie­dzie. Mę­czył się bie­dak po­twor­nie z san­da­czem po wie­deń­sku, jako że wred­ne ryb­sko ob­fi­to­wa­ło w ości.

– Przejdź­my do me­ri­tum, drogi kon­cep­to­rze – za­czął Le­opold, po­łknąw­szy ostat­nie kęsy. – Mam kło­pot z moim synem Guz­dry­kiem.

– Czy wy­ni­kło coś no­we­go? To zna­czy poza jego zwy­kłą ułom­no­ścią.

– Wy­ni­kło to, że nie za­uwa­żam u niego ni­ja­kich po­stę­pów w nauce. Spro­wa­dzi­łem naj­lep­szych pe­da­go­gów w kró­le­stwie, a on jak był głą­bem, tak i nim po­zo­sta­je.

– I jak ja mogę pomóc, skoro naj­wy­bit­niej­si pro­fe­so­ro­wie są bez­rad­ni?

– Obie­ca­łeś mi, że prze­wer­tu­jesz naj­mą­drzej­sze ze swo­ich ksiąg i jakoś temu za­ra­dzisz. Mu­si­my wresz­cie coś przed­się­wziąć, bo spra­wa suk­ce­sji bar­dzo mnie pili. Tatko jesz­cze się waha, ale szala prze­chy­li­ła się wy­raź­nie na ko­rzyść bez­czel­ne­go Ar­nul­fa.

– A cóż to za cię­żar zdo­łał prze­chy­lić szalę? 

– Jak to co?! – ob­ru­szył się Le­opold, roz­draż­nio­ny nie­do­myśl­no­ścią przy­ja­cie­la. – Cię­żar brze­mien­no­ści jego żony, Ra­fa­el­li, która za­szła w ciążę.

Mor­win aż pod­sko­czył na mięk­ko wy­ście­ła­nym krze­śle.

– Cóżeś po­wie­dział?! – za­wo­łał Mor­win. – Ra­fa­el­la jest w ciąży?

Le­opold po­ki­wał głową.

– To już ósmy ty­dzień. Mo­głeś jed­nak nie wie­dzieć. Del­fi­no­wa ukry­wa­ła swój stan, jak długo to było moż­li­we.

– To ci nie­spo­dzian­ka – przy­znał Mor­win z nie­chę­cią. – Czy za­szły ja­kieś szcze­gól­ne oko­licz­no­ści, które za­de­cy­do­wa­ły o re­pro­duk­cyj­nym suk­ce­sie?

– To nie ja­kieś przy­pad­ko­we oko­licz­no­ści, drogi kon­cep­to­rze – wes­tchnął Le­opold. – To cały mi­ster­ny plan, wy­kon­cy­po­wa­ny przez pew­ne­go Araba, jak on się na­zy­wał, niech no po­my­ślę – kró­le­wicz zmarsz­czył czoło. – Jakoś Harun Ali­ba­ba czy coś ta­kie­go. Pa­skud­ny szkod­nik.

– Hmm, tak, sły­sza­łem o nim – mruk­nął Mor­win zmie­sza­ny. Nigdy by nie zdra­dził, że z in­kry­mi­no­wa­nym osob­ni­kiem mie­wał oko­licz­ność – No i jak to się stało?

– Otóż swego czasu tenże Harun wspól­nie z na­szym lo­kal­nym uczo­nym, Lwem Star­kie­wi­czem, za­ło­żył Ofi­cjum Dia­gno­sty­ki Be­ha­wio­ral­nej. No i del­fin Ar­nulf zgło­sił się tam po po­ra­dę, jak wpro­wa­dzić ślub­ną w stan bło­go­sła­wio­ny. Uczo­ny Star­kie­wicz obie­cał przyj­rzeć się spra­wie. Na­stęp­nie – co do niego nie­po­dob­ne – oso­bi­ście prze­pro­wa­dził wy­wiad śro­do­wi­sko­wy.

– Proś­ba, po­wie­dział­bym, nie­ba­nal­na – sko­men­to­wał Mor­win. – I co do­ra­dzi­ła ta po­rad­nia?

– Zaraz, po kolei – uspo­ko­ił kró­le­wicz. – Za­cznij­my od tego, że praca w te­re­nie to pod­sta­wa dzia­ła­nia be­ha­wio­ry­stów, naj­waż­niej­sza z reguł ich mi­strza, von Paw­lof­fa. W każ­dym razie psy­cho­log Star­kie­wicz śle­dził rze­czo­ną nie­wia­stę na każ­dym kroku. Po mie­sią­cu pod­su­mo­wał na­stę­pu­ją­ce spo­strze­że­nia: Po pierw­sze, Ra­fa­el­la prze­pa­da za mle­kiem; po dru­gie, urzą­dza nocne wy­pra­wy do parku; po trze­cie, uwiel­bia, gdy się ją głasz­cze po gło­wie; po czwar­te, ma zwy­czaj mru­czeć Ar­nul­fo­wi do uszka, sia­da­jąc mu na ko­la­nach; po piąte, jest gibka oraz ela­stycz­na i wresz­cie; po szó­ste, śpiąc, zwija się w kłę­bek. Sło­wem, za­cho­wu­je się jak…

– … ko­ci­ca – od­gadł Mor­win.

– Do­kład­nie – po­twier­dził Le­opold. – Ze wszel­ki­mi tego kon­se­kwen­cja­mi. Rzecz jasna, be­ha­wio­ry­ści nie zlek­ce­wa­ży­li tej wska­zów­ki. Star­kie­wicz po kon­sul­ta­cji z Ha­ru­nem sta­now­czo za­le­cił Ar­nul­fo­wi, by ten: primo, za­bie­gi mi­ło­sne na­si­lił w marcu, w ty­dzień po mie­siącz­ce; se­cun­do, wziął żonę od tyłu, ostro i bru­tal­nie, a zwłasz­cza żeby; ter­tio, po­dra­pał ją i po­gryzł jej kark w cza­sie aktu płcio­we­go.

Wstrzą­śnię­ty wy­na­laz­ca ukła­dał sobie w gło­wie te re­we­la­cje przez mo­men­cik.

– I na twoje nie­szczę­ście spół­ko­wa­nie á la na­pa­lo­ny kocur za­koń­czy­ło się suk­ce­sem – pod­su­mo­wał Mor­win.

– Tak wła­śnie – Le­opold smęt­nie po­ki­wał głową. – Szpie­dzy do­nie­śli mi, że nie obyło się bez wrza­sków, pry­cha­nia i szar­pa­ni­ny, ale taka już spe­cy­fi­ka tej me­to­dy. Drogi Mor­wi­nie, może nie za­wra­cał­bym ci głowy, ale mój na­dwor­ny astro­log za­pew­nił mego ojca Ty­mo­na, że Ar­nul­fo­wi uro­dzi się zdro­wiuś­ki chłop­czyk. Nie mam po­wo­du, by nie wie­rzyć w tę prze­po­wied­nię. Muszę prze­ciw­dzia­łać. Pole ma­new­ru jest jed­nak ogra­ni­czo­ne. Je­dy­na nasza na­dzie­ja, to wy­cią­gnąć Guz­dry­ka z in­te­lek­tu­al­nej nie­mo­cy. Wtedy fakt, że Ar­nul­fo­wi szy­ku­je się po­to­mek, stra­ci zna­cze­nie.

– Ro­zu­miem, że jeśli oświe­ci­my Guz­dry­ka, to ty ko­ro­nę bę­dziesz miał w kie­sze­ni – upew­nił się Mor­win.

– Tylko w jed­nym płasz­czu mam aż tak ob­szer­ną kie­szeń – za­śmiał się kró­le­wicz. – Ale na po­waż­nie. Jeśli tylko moja la­to­rośl okaże odro­bi­nę in­te­li­gen­cji, król Tymon zo­ba­czy w nim godną kon­ty­nu­ację rodu Koł­ło­dzie­jów.

Mor­win oddał się re­flek­sji w ten spe­cy­ficz­ny spo­sób, który sy­gna­li­zo­wał, że zaraz wy­ja­wi od dawna go­to­wy plan.

– Nie ma zatem wyj­ścia. Mu­si­my je­chać na bagna.

– Że gdzie?! – zdu­miał się ksią­żę nie na żarty.

– Na Ża­ho­li­ko­we Błota.

– Ale…

– Za­ufaj mi, ja­śnie kró­le­wi­czu. Wy­rusz­my jutro, a po dro­dze wszyst­ko ci wy­tłu­ma­czę.

– No, do­brze. Ile świty mogę za­brać?

– Ależ ni­ko­go! To ści­śle tajne przed­się­wzię­cie. Tylko my trzej: ja, ty i twój syn mo­że­my w nim wziąć udział. Jeśli twój brat się dowie, gotów przy­spo­rzyć nam ja­kichś trud­no­ści.

– Mamy zatem trzy dni drogi w jedną stro­nę – mruk­nął Leo, za­pew­ne gło­śno my­śląc. – No do­brze, w takim staw się w pa­ła­cu jutro z rana. Przy­go­tu­ję naj­lep­sze wierz­chow­ce.

 

*

 

Guz­dryk był nie­wąt­pli­we ład­nym ośmio­lat­kiem. Zwłasz­cza gdy ma­jo­wy wiatr roz­wie­wał jego sło­mia­no­zło­te włosy i sze­le­ścił w fał­dach błysz­czą­ce­go, atła­so­we­go płasz­czy­ka. Wy­ra­stał ów dzie­ciak na łowcę nie­wie­ścich serc. Tylko że przy­szłe­mu łowcy bra­ko­wa­ło bar­dzo waż­ne­go oręża: elo­kwen­cji.

– Blip błp by­bly­by­bly – takie i tym po­dob­ne dźwię­ki wy­do­by­wał z sie­bie Guz­dryk, gra­jąc pal­cem na war­gach. Zda­rza­ło mu się na­to­miast cał­kiem udat­nie na­śla­do­wać od­gło­sy przy­ro­dy. Kra­kał na przy­kład od czasu do czasu, rżał i re­cho­tał. Trząsł się przy tym na ste­po­wym ku­cy­ku i kiwał jak trzci­na na wie­trze.

Tuż za nim je­cha­li Le­opold z kon­cep­to­rem. Roz­ma­wia­li nie­du­żo i nie o celu wy­pra­wy. Do­pie­ro po kilku go­dzi­nach jazdy Mor­win wy­ka­zał skłon­ność do roz­mo­wy na wła­ści­wy temat. Prze­stał tym samym sy­mu­lo­wać sen­ność i cho­ro­bę lo­ko­mo­cyj­ną. A nie bez po­wo­du wy­na­laz­ca grał na prze­cze­ka­nie: otóż bał się, że usły­szaw­szy jego re­we­la­cje, Leo się znie­chę­ci i za­pra­gnie za­wró­cić. Jo­na­tan po­sta­no­wił zatem po­cze­kać z wy­ja­śnie­nia­mi do mo­men­tu, gdy na od­wrót bę­dzie już za późno.

– I co ta­kie­go nie­zwy­kłe­go jest w tych bło­tach, że mia­ły­by pomóc mo­je­mu sy­no­wi – za­ga­ił Le­opold po dłu­gich go­dzi­nach mil­cze­nia. – Mo­żesz mi to wresz­cie zdra­dzić?

– To skom­pli­ko­wa­na spra­wa i wy­ma­ga pew­ne­go wpro­wa­dze­nia – od­parł Mor­win ostroż­nie.

– Skom­pli­ko­wa­na? – spy­tał Le­opold iro­nicz­nie. – Jakże by ina­czej. No to mnie wpro­wadź.

– Już się robi. Otóż wiele nacji pie­lę­gnu­je wiarę w miej­sca nad­przy­ro­dzo­ne. Takie, gdzie kon­cen­tru­ją się moce, gdzie po­etów uskrzy­dla na­tchnie­nie, pro­ro­ków do­pa­da olśnie­nie, a wo­dzo­wie do­zna­ją wizji. Wspo­mnę naj­pierw sta­ro­żyt­nych Gre­ków, z ich naj­wy­bit­niej­szym przed­sta­wi­cie­lem, czyli Pla­to­nem. Wie­rzył on, że ist­nie­ją miej­sca, bę­dą­ce prze­cho­wal­nia­mi idei. A mam tu na myśli nie tylko takie abs­trak­ty jak praw­da, dobro czy pięk­no, ale nawet ba­nal­ny stół. Gdyby Pla­ton miał rację, wedle ta­kie­go wzoru, planu czy ma­try­cy po­wi­nien być wy­ko­na­ny każdy mebel na świe­cie. Po­gląd, że ist­nie­ją takie in­ku­ba­to­ry bytów do­sko­na­łych roz­prze­strze­ni­ło się po całym świe­cie, w róż­nych wa­rian­tach zresz­tą. Przy­kła­dy mogę mno­żyć. Hin­du­si na przy­kład po­ło­ży­li na­cisk na aspekt mi­stycz­ny. Prze­mie­rza­ją świat w po­szu­ki­wa­niu ća­kra­mów. Chiń­czy­cy wie­rzą w feng shui, a my, Sło­wia­nie, mamy Po­szu­ki­wa­czy Cie­ków Wod­nych, czyli ra­die­ste­tów.

– No, bez prze­sa­dy – za­pro­te­sto­wał ksią­żę. – U nas to nie jest kwe­stia wiary czy tam mi­sty­ki. Różdż­ka­rze wy­ko­nu­ją kon­kret­ną ro­bo­tę, od­naj­du­jąc naj­lep­sze miej­sca na stud­nie.

– Te­re­fe­re. Te stud­nie są dla zmył­ki – spro­sto­wał Mor­win. – Mu­sie­li prze­cież cwa­niacz­ko­wie wpi­sać coś do sta­tu­tu. Ina­czej nie za­ło­ży­li­by cechu. I nie mie­li­by przy­wi­le­jów po­dat­ko­wych.

Le­opold uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie bójek, sta­cza­nych mię­dzy lo­kal­ny­mi aran­że­ra­mi wnętrz a ich kon­ku­ren­ta­mi z Chin, zwa­ny­mi po­gar­dli­wie feng – szu­ja­mi. Śmi­chu było z tego co nie­mia­ra.

– No do­brze, ale zbliż się może do kon­kre­tów – na­ka­zał Leo, otrzą­snąw­szy się z we­so­łych wspo­mnień.

– No wła­śnie, zo­staw­my te wąt­pli­we ća­kra­my czy inne wy­du­ma­ne twory. Po­mów­my o swoj­skich za­kąt­kach. Czyli o Ża­ho­li­ko­wych Bło­tach, bo to one są naj­bliż­szym ma­gicz­nym miej­scem. Je­stem do­głęb­nie prze­ko­na­ny o ich nie­zwy­kło­ści. Twier­dzę, że jest to naj­wy­daj­niej­sza wy­lę­gar­nia flu­idów w pro­mie­niu ty­sią­ca mil.

– Jaka znów wy­lę­gar­nia, Mor­wi­nie? – za­dzi­wił się Leo. – Jakie znowu flu­idy?

– Ano są to formy ma­nu­al­nie nie­uchwyt­ne, nie­wi­dzial­ne i bez­cie­le­sne. Są one no­śni­ka­mi idei. Wy­róż­nia się różne ro­dza­je flu­idów, re­pre­zen­tu­ją­ce różne po­zio­my mą­dro­ści i zło­żo­no­ści. Ale wszyst­kie mają tę cechę, że uno­szą się w po­wie­trzu, płyną we wszyst­kich kie­run­kach, do­pó­ki nie zo­sta­ną prze­chwy­co­ne przez mózg. Pro­ces chwy­ta­nia flu­idów na­zy­wa się po­tocz­nie my­śle­niem.

Ta ob­ser­wa­cja mu­sia­ła wy­wrzeć wra­że­nie na Le­opol­dzie. Kró­le­wicz ścią­gnął od­ru­cho­wo wodze, wobec czego jego wierz­cho­wiec zwol­nił nieco.

– Od­kry­li to już na­ukow­cy w Ha­me­ry­ce – cią­gnął wy­na­laz­ca – gdzie wszyst­ko jest naj­więk­sze i naj­no­wo­cze­śniej­sze. Em­pi­rycz­nie po­twier­dzi­li oni teo­rie Pla­to­na.

– O, a w jaki spo­sób?

– Swoim su­per­ma­kro­sko­pem prze­ba­da­li oni ludz­ki mózg w róż­nych sta­diach roz­wo­ju. Wy­kry­li Ha­me­ry­ka­nie, że ludz­ki mózg skła­da się z ma­łych ko­mó­rek, które na­zwa­li neu­ro­na­mi. Z bie­giem lat te neu­ro­ny wy­pusz­cza­ją wy­pust­ki, które łączą się ze sobą, two­rząc sieć. To wła­śnie w tę sieć wpa­da­ją flu­idy. U dzie­ci sieć ma wiel­kie oka, dla­te­go jest w sta­nie za­trzy­mać tylko roz­dę­te flu­idy, które są no­śni­ka­mi naj­pry­mi­tyw­niej­szych kon­cep­cji. Ale z bie­giem czasu sieć neu­ro­nów gęst­nie­je i jest w sta­nie wy­ła­pać nawet naj­sub­tel­niej­sze flu­id­ki.

– A mo­żesz dać jakiś przy­kład?

– Już służę. Fluid nio­są­cy ideę koła jest wiel­ki, więc za­trzy­ma się nawet we łbie nie­roz­gar­nię­te­go ba­cho­ra. A fluid nio­są­cy ideę koła zę­ba­te­go jest już znacz­nie sub­tel­niej­szy i może za­cze­pić się tylko w takim umy­śle, gdzie ba­nal­ne koło zdo­ła­ło się wcze­śniej za­do­mo­wić. A potem już wszyst­ko idzie jak z płat­ka: od prze­kład­ni zę­ba­tej do ze­gar­ka.

Kró­le­wicz za­czerp­nął po­wie­trza, by dodać swym sło­wom siły wy­ra­zu.

– To, co mó­wisz, to stek bzdur – oświad­czył. – Nawet naj­ciem­niej­szy pa­ro­bek ci powie, że mą­drość bie­rze się z ksią­żek albo do­świad­cze­nia. Jest prze­ka­zy­wa­na przez ludzi wy­kształ­co­nych tym, któ­rym mą­dro­ści bra­ku­je.

– Ależ lu­do­wa mą­drość pod­po­wia­da coś wręcz prze­ciw­ne­go! – sprze­ci­wił się kon­cep­tor. – Nie bez ko­ze­ry mówi się przy­szła mi do głowy myśl albo wpa­dłem na po­mysł. Ten drugi wa­riant do­ty­czy zwłasz­cza ta­kich pe­ry­pa­te­ty­ków jak ja, bo prze­miesz­czam się szyb­ciej niż śla­ma­zar­ne flu­idy. Zgar­niam je z prze­strze­ni jak ryby pod­bie­ra­kiem.

– No do­brze, za­łóż­my, że masz rację – zgo­dził się Leo. – Ale skoro te flu­idy krążą wszę­dzie, dla­cze­go mie­li­by­śmy je­chać aku­rat do Ża­ho­lec­kich Błot.

– Bo tam jest ich naj­więk­sze za­gęsz­cze­nie. Na­tłok tak wiel­ki, że nie­któ­re z nich muszą się za­trzy­mać w gło­wie two­je­go syna, choć­by nie wiem jak była dziu­ra­wa. Po pro­stu za­dzia­ła sta­ty­sty­ka.

– A my, co z nami? Też sta­nie­my się mą­drzej­si?

– Być może, ale na nie­któ­rych to bagno ma wpływ zgoła nie­ocze­ki­wa­ny. Można tam zna­leźć u sie­bie ukry­te ta­len­ty, przy­po­mnieć sobie prze­szłość, do­świad­czyć pro­ro­czych wizji albo osza­leć. Na­praw­dę róż­nie z tym bywa.

Le­opold nie wy­da­wał się do końca prze­ko­na­ny. Wręcz prze­ciw­nie, na­bur­mu­szył się i mil­czał, jakby ważył w my­ślach jakąś ważną de­cy­zję. I stało się. Kró­le­wicz spiął nagle konia i szarp­nął za lewą uzdę, usta­wia­jąc go bo­kiem do do­tych­cza­so­we­go kie­run­ku jazdy.

– Guz­dry­ku, za­wra­ca­my! – na­ka­zał nagle Le­opold.

Konik jego syna za­trzy­mał się po­słusz­nie, jakby to do niego ad­re­so­wa­na była ko­men­da.

– Że co? – zdzi­wił się Mor­win. – Co cię tak nagle ugry­zło na pół­met­ku na­szej eska­pa­dy?

– Po pro­stu do­sze­dłem do wnio­sku, że to nic nie da. – Le­opold wes­tchnął prze­cią­gle. – Myślę, że mnie ro­bisz w bam­bu­ko, co zresz­tą już ci się zda­rza­ło parę razy w cza­sie na­szej zna­jo­mo­ści. Wy­ko­rzy­stu­jesz moją dobrą wolę. Je­stem już znie­chę­co­ny. Adieu. Guz­dry­ku, za­wra­ca­my!

– Ale prze­cież…

– Żaba sie­dzi na li­ściu – rzu­cił nagle Guz­dryk.

To krót­kie zda­nie wy­war­ło pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie na Le­opol­dzie. Mor­win był tylko odro­bi­nę mniej zdu­mio­ny. Spoj­rze­li obaj na ma­ło­let­nie­go pod­opiecz­ne­go. Chło­piec miał w oczach jakiś in­te­li­gent­ny błysk, przez ni­ko­go wcze­śniej nie wy­kry­ty.

– Nie­sły­cha­ne! – uniósł się Leo. – Guz­dryk wła­śnie wy­po­wie­dział pierw­sze kom­plet­ne zda­nie w życiu. To zna­czy skła­da­ją­ce się z pod­mio­tu, orze­cze­nia i do­peł­nie­nia…

– Oko­licz­ni­ka miej­sca – po­pra­wił Guz­dryk.

– Czego!? – za­krzyk­nę­li Mor­win z Le­opol­dem nie­mal rów­no­cze­śnie.

Guz­dryk jed­nak nie kwa­pił się z po­wtór­ką.

– Chyba się prze­sły­sza­łem – mruk­nął Leo. – To mu­sia­ła być jakaś zbio­ro­wa ha­lu­cy­na­cja. To zna­czy po­dwój­na ha­lu­cy­na­cja. Mógł­byś, synku, po­wtó­rzyć?

Chło­pak wciąż po­ka­zy­wał pal­cem ogrom­ny liść ło­pia­nu, na któ­rym za­pew­ne do­strzegł rze­czo­ne­go płaza. Trwa­ło to chwi­lę, po upły­wie któ­rej Guz­dryk osten­ta­cyj­nie we­pchnął sobie ten sam palec do nosa.

– Dbub­du­ba­ba – za­beł­ko­tał malec, tra­cąc tym samym za­in­te­re­so­wa­nie dla swych do­ro­słych opie­ku­nów.

– No i co na to po­wiesz? – rzu­cił Mor­win trium­fal­nie, tym razem zwra­ca­jąc się do kró­le­wi­cza. – Czy ten prze­błysk nie jest do­wo­dem, że mia­łem rację? W miarę zbli­ża­nia się do ba­gien flu­idy za­gęsz­cza­ją się i Guz­dryk za­czy­na je chwy­tać.

Pod wpły­wem no­wych oko­licz­no­ści Leo po­sta­no­wił kon­ty­nu­ować po­dróż. Humor wy­raź­nie mu się po­pra­wił i za­czął nawet pod­śpie­wy­wać pod nosem.

Wie­czo­rem po­dróż­ni­cy do­tar­li do za­jaz­du Pod Zde­chłym Wod­ni­kiem. Tam spę­dzi­li noc.

 

*

 

W dal­szą drogę wy­ru­szy­li na­za­jutrz o świ­cie. Tego dnia Guz­dryk pra­wie nie wy­da­wał od­gło­sów, za to dłu­bał w uszach i oglą­dał na palcu prób­ki ich za­war­to­ści.

Mimo po­zy­tyw­nych na­stro­jów, roz­mo­wa nie bar­dzo się kle­iła.

– Czy mogę cię spy­tać o in­tym­ne po­ży­cie mał­żeń­skie – spy­tał w końcu Mor­win, ra­czej dla na­wią­za­nia roz­mo­wy niż z praw­dzi­wej cie­ka­wo­ści.

– Wła­śnie to zro­bi­łeś – od­parł kró­le­wicz. – No, co kon­kret­nie masz na myśli?

– Eee, jak wam się ukła­da?

– Wi­dzisz, zdaje się, że prze­śla­du­je mnie syn­drom czte­rech koń­czyn.

– To zna­czy?

– Ona roz­kła­da nogi, a ja ręce.

Mor­win wzdął usta, po­wstrzy­mu­jąc wy­buch śmie­chu.

– Wi­dzisz, przy­ja­cie­lu – cią­gnął kró­le­wicz Leo. – Ja wiem, że Rok­sa­na ma bo­skie ciało. Ład­nie się po­ru­sza, jest dys­tyn­go­wa­na i… w ogóle. Ale mimo to nie czuję do niej che­mii.

– Che­mii, po­wia­dasz… – po­wtó­rzył Mor­win re­flek­syj­nie.

– No, to taka prze­no­śnia.

– Może mniej me­ta­fo­rycz­na ta prze­no­śnia, niż ci się zdaje.

– Co masz na myśli?

– Ano pe­wien… – Mor­win w porę ugryzł się w język – ob­co­kra­jo­wiec za­pre­zen­to­wał mi za­ry­sy pew­ne­go od­kry­cia, które współ­gra­ło­by z moją teo­rią flu­idów. Jako uczo­ny, siłą rze­czy dążę do skon­stru­owa­nia jed­no­li­tej teo­rii wszyst­kie­go.

– Ach tak. No to nie będę cię wy­py­ty­wał na oko­licz­ność na­uko­wych teo­rii. W każ­dym razie ja pra­wie nie sy­piam z żon­cią, a ona nie może zajść w ciążę i uro­dzić mi dru­gie­go syna. Kie­dyś za­sta­na­wia­łem się, co jest skut­kiem, a co przy­czy­ną w tym błęd­nym kole nie­moż­no­ści. Myślę, że w osta­tecz­no­ści po­ra­dzę się be­ha­wio­ry­stów. Po wy­wo­ła­niu po­czę­cia u Ra­fa­el­li ich re­no­ma znacz­nie wzro­sła. Ale jakie to ma dla cie­bie zna­cze­nie?

– A nic, tak sobie roz­my­ślam, czy aby Rok­sa­na za tobą nie tę­sk­ni.

– Po­je­cha­ła wczo­raj do któ­rejś z dzie­się­ciu cio­tek – wy­ja­śnił kró­le­wicz. – O świ­cie, parę go­dzin przed nami. Wy­jazd tyleż pilny, co nie­ocze­ki­wa­ny. Rzekł­bym nawet po­dej­rza­nie nie­spo­dzie­wa­ny. Zba­dał­bym tę spra­wę głę­biej, ale było mi aku­rat na rękę, że wy­by­ła z pa­ła­cu w tym samym cza­sie, co ja.

Kra­jo­braz po­wo­li za­czął się zmie­niać. Zni­ka­ły żyzne pola, ustę­pu­jąc łąkom i pa­stwi­skom. Dru­gie­go dnia wie­czo­rem do­tar­li do zbie­gu rzeki Trpę­cy i Gro­hul­ki. Tam wła­śnie za­czy­na­ły się bagna. Leo za­sta­na­wiał się, czy nie ob­sta­lo­wać ja­kie­goś lo­kal­ne­go prze­wod­ni­ka, ale w końcu za­ufał Mor­wi­no­wi, który zda­wał się do­kład­nie znać drogę.

– Tu roz­bi­je­my obóz – za­de­cy­do­wał wy­na­laz­ca, wska­zu­jąc nie­wiel­ki pa­gó­rek. – A poza tym je­ste­śmy już na miej­scu.

Pa­gó­rek wy­glą­dał ra­czej na stary kur­han. Wę­drow­cy roz­pa­li­li ogni­sko, na­pi­li się wina i za­nu­ci­li kilka pie­śni o su­chych, prze­stron­nych ste­pach. To zna­czy śpie­wa­li do­ro­śli, bo Guz­dryk prze­waż­nie dłu­bał w któ­rymś z otwo­rów swego ciała. W końcu po­szli wszy­scy spać tuż przed pół­no­cą.

– Łaaa – ziew­nął Mor­win prze­cią­gle, obu­dziw­szy się na­za­jutrz jako pierw­szy. Wstał, prze­cią­gnął się, aż trza­snę­ło. Roz­grze­bał butem stos ple­dów i ubrań w po­szu­ki­wa­niu za­gu­bio­nej flasz­ki z winem, któ­rej w końcu nie zna­lazł.

Po chwi­li obu­dził się Leo z synem i wszy­scy trzej, zjadł­szy lek­kie śnia­da­nie, za­pu­ści­li się na mo­kra­dła.

Nie­ła­twa to była prze­pra­wa. Konie grzę­zły w wo­dzie po pę­ci­ny, stada ko­ma­rów ata­ko­wa­ły każdy nie­osło­nię­ty ka­wa­łek skóry, a mesz­ki bez­czel­nie wci­ska­ły się w oczy. Trwa­ła ta mor­dę­ga ze trzy go­dzi­ny, ale przed po­łu­dniem do­tar­li wresz­cie wszy­scy do wyspy su­cho­ści – za­cisz­ne­go brze­zi­nia­ka.

– Je­ste­śmy pra­wie na miej­scu – oświad­czył Mor­win. – Ale coś mnie ssie, może byśmy się po­si­li­li.

Leo za­ak­cep­to­wał po­mysł na małą pauzę, wobec czego jeźdź­cy ze­sko­czy­li z koni i roz­pie­czę­to­wa­li ko­lej­ną pacz­kę z pro­wian­tem. Chło­pak nie był spe­cjal­nie głod­ny, wolał po­bu­szo­wać w ja­go­dzi­nach. Prze­padł w nich na parę pa­cie­rzy i gdy do­ro­śli ga­da­li o bła­host­kach, wy­sko­czył nagle z wy­so­kie­go runa z po­kaź­nym koź­la­rzem w ręku.

– O pro­szę, jaki pięk­ny okaz zna­la­złeś – za­chwy­cił się kró­le­wicz. – Wiesz może, jak się ten grzyb na­zy­wa?

– Suma kwa­dra­tów przy­pro­sto­kąt­nych trój­ką­ta pro­sto­kąt­ne­go równa się kwa­dra­to­wi prze­ciw­pro­sto­kąt­nej – wy­pa­lił Guz­dryk w od­po­wie­dzi.

Leo z Mor­wi­nem za­mil­kli. Ten pierw­szy swoim zwy­cza­jem otwo­rzył w onie­mie­niu usta, a dwor­ski kon­cep­tor wziął się pod boki i wy­piął dum­nie pierś w trium­fal­nej pozie. On też pierw­szy od­zy­skał rezon.

– Bar­dzo do­brze, Guz­dry­ku – po­chwa­lił Mor­win. – Nie na temat, ale bar­dzo do­brze. A może po­wie­dział­byś teraz coś ade­kwat­ne­go do sy­tu­acji.

– Nie ma spra­wy – od­parł Guz­dryk. – Grzyb na­zy­wa się koź­larz czer­wo­ny.

– Świet­nie. – Mor­win po­ki­wał apro­bu­ją­co głową. – Twier­dze­niem Pi­ta­go­ra­sa już się po­pi­sa­łeś, więc teraz py­ta­nie z dzie­dzi­ny che­mii. Jaka jest po­pu­lar­na nazwa rów­no­mo­lo­wej mie­sza­ni­ny glu­ko­zy i fruk­to­zy?

– Miód psz­cze­li – od­po­wie­dział re­zo­lut­nie chło­pak.

– Fan­ta­stycz­nie. No to teraz słu­chaj uważ­nie, bo przej­dzie­my do nauk hu­ma­ni­stycz­nych. Po­wiedz mi teraz taki czte­ro­wiersz, który bę­dzie trak­to­wał o Ali, co ma kota: ja­ro­sza, ale pa­zer­ne­go. A, i jesz­cze żeby był trud­ny or­to­gra­ficz­nie. Wiersz, zna­czy.

Malec za­sta­na­wiał się do­słow­nie przez mo­ment, po czym za­de­kla­mo­wał:

– Ala ma kota, a Mor­win wie­rzy, że mu ten kocur nie zeżre jeżyn. Och, nie bądź taki ufny Mor­wi­nie, bo kot ci wła­śnie zjada cu­ki­nie.

– Yes, yes, yes! – wy­krzyk­nął en­tu­zja­stycz­nie Le­opold i za­czął sza­leń­czo ska­kać, wy­rzu­ca­jąc w po­wie­trze ręce z wy­cią­gnię­ty­mi kciu­ka­mi. Pod­czas gdy jego twarz za­sty­gła w eks­ta­tycz­nym unie­sie­niu, resz­ta ciała za­tra­ci­ła się w ła­mań­cach i obe­r­ta­sach.

Nieco tylko uspo­ko­jo­ny, Le­opold po­rwał syna, wy­ści­skał sto­krot­nie i pod­rzu­cił go w po­wie­trze parę razy. Na ko­niec po­sta­wił go na ziemi, a na­stęp­nie zmierz­wił włosy we wszyst­kich kie­run­kach.

Wresz­cie przy­szła kolej na kon­cep­to­ra. Leo wy­cią­gnął ku niemu ręce i ru­szył ku przy­ja­cie­lo­wi, jakby chciał go rów­nie ser­decz­nie uści­snąć. Mor­win przy­go­to­wał się nawet na przy­ję­cie wez­bra­nej wdzięcz­no­ści, skrom­nie roz­kła­da­jąc ra­mio­na. Nie­ste­ty, zda­rzy­ło się coś nie­prze­wi­dzia­ne­go. Kró­le­wicz zro­bił kilka kro­ków i za­trzy­mał się gwał­tow­nie, jak wmu­ro­wa­ny. Ob­ró­cił się, ro­zej­rzał się na prawo i lewo. Potem po­ru­szył noz­drza­mi. Niuch­nął raz, potem drugi i po­czął krę­cić się w te i wewte, z wy­cią­gnię­ty­mi ra­mio­na­mi jakby bawił się w ciu­ciu­bab­kę.

– Czy ty czu­jesz to samo, co ja, Mor­wi­nie? – spy­tał Le­opold tonem wciąż za­bar­wio­nym eks­cy­ta­cją.

– Masz na myśli jakiś kon­kret­ny za­pach? – zdzi­wił się Mor­win. – Lasem czuć i tyle. Nad czym tu de­li­be­ro­wać.

Cho­dzi­ło chyba jed­nak o coś wię­cej, skoro kró­le­wicz wy­su­nął język i ob­li­zał się. Mor­win z nie­ja­ką od­ra­zą stwier­dził, że jego kom­pan za­czy­na cięż­ko dy­szeć. Za­uwa­żył też ob­le­śny bą­be­lek piany w ką­ci­ku jego ust.

– Masz może jakąś lu­ne­tę, Mor­wi­nie?

– No, coś by się zna­la­zło – burk­nął kon­cep­tor. Miał za złe swemu chle­bo­daw­cy, że ten nie po­dzię­ko­wał mu na­le­ży­cie za cu­dow­ne oświe­ce­nie Guz­dry­ka.

Mimo to kon­cep­tor się­gnął do swej sakwy. Nosił w niej mię­dzy in­ny­mi sek­stans, rasz­plę do pi­ło­wa­nia koń­skich zębów, moź­dzierz i inne ab­so­lut­nie nie­zbęd­ne in­stru­men­ty. Po­gme­rał tro­chę i zna­lazł w końcu im­po­nu­ją­cą lu­ne­tę. Podał ją kró­le­wi­czo­wi.

Tenże roz­ło­żył te­le­sko­po­wy przy­rząd i po­czął badać teren. Sku­tecz­ność ta­kiej pe­ne­tra­cji była ogra­ni­czo­na, bo białe pnie brzóz zdo­mi­no­wa­ły kra­jo­braz. Mu­siał jed­nak Le­opold do­strzec coś in­te­re­su­ją­ce­go bo za­trząsł się nagle i wy­dłu­żył te­le­skop mak­sy­mal­nie.

– No nie, to już są na­praw­dę szczy­ty! – za­wo­łał w końcu. O dziwo ton wy­po­wie­dzi nie kon­we­nio­wał z tre­ścią. Był w nim ra­czej za­chwyt i eg­zal­ta­cja.

– Mogę zo­ba­czyć, co cię tak za­fra­po­wa­ło – po­pro­sił Mor­win.

Le­opold długo nie od­po­wia­dał

– Udo­stęp­nisz mi wresz­cie mój in­stru­ment? – po­wtó­rzył wy­na­laz­ca na­tar­czy­wie, ak­cen­tu­jąc przed­ostat­nie słowo.

– No, nie wiem… – kró­le­wicz wahał się długo, ale w końcu z du­ży­mi opo­ra­mi podał lu­ne­tę jej wła­ści­cie­lo­wi.

Mor­win spoj­rzał w tym samym kie­run­ku. Za­tka­ło go z wra­że­nia. Oto w od­le­gło­ści nie wię­cej niż stu pięć­dzie­się­ciu kro­ków zo­ba­czył księż­nę Rok­sa­nę. Plą­sa­ła sobie w wy­so­kich tra­wach na środ­ku małej, ja­snej po­lan­ki. Prze­gi­na­ła się i prze­cią­ga­ła roz­kosz­nie, wi­ro­wa­ła, ska­ka­ła i pod­rzu­ca­ła w po­wie­trze kwiet­ne wian­ki jak jakaś świ­te­zian­ka. Co praw­da pnie drzew i trawa po­lan­ki znacz­nie ogra­ni­cza­ły wi­docz­ność, ale nie ule­ga­ło kwe­stii, że Rok­sa­na jest zu­peł­nie naga.

– Wy­star­czy ci już – wark­nął Leo, wy­szar­pu­jąc lu­ne­tę z rąk przy­ja­cie­la. – To w końcu moja żona. I tak po­zwo­li­łem ci na nią po­pa­trzeć tylko w dro­dze wiel­kiej łaski. I w ce­lach wy­łącz­nie na­uko­wych.

Mor­win po­krę­cił tylko głową. Tym­cza­sem kró­le­wicz nie mógł się na­cie­szyć nie­ocze­ki­wa­ną sceną.

– Nie do­cie­ra­ło do mnie, że ona jest taka po­nęt­na – mru­czał Leo z wy­raź­ną przy­jem­no­ścią przy­pa­tru­jąc się żonie. Car­ram­ba, jak mo­głem być taki ślepy! – Nagle ton jego głosu za­ostrzył się.– Zaraz, zaraz kto tam sie­dzi na po­wa­lo­nym pniu? Toż to jakiś Arab w bur­nu­sie! I jesz­cze się lu­bież­nie uśmie­cha. Nie­do­cze­ka­nia twoje, per­wer­sie – wy­sy­czał Leo. – Wy­pa­tro­szę zaraz sa­ty­ra!

Od­rzu­cił lu­ne­tę, po czym wy­szarp­nął szpa­dę z po­chwy i po­gnał na zła­ma­nie karku w kie­run­ku, gdzie roz­gry­wa­ło się przed­sta­wie­nie. Mu­siał zdro­wo la­wi­ro­wać po­mię­dzy pnia­mi i robił też sporo ha­ła­su, z po­wo­du trzesz­czą­cych pa­ty­ków.

Za­cie­ka­wio­ny Mor­win chwy­cił lu­ne­tę i ob­ser­wo­wał akcję z da­le­ka. Otóż Harun, bo on to we wła­snej oso­bie to­wa­rzy­szył księż­nej, do­sta­tecz­nie wcze­śnie do­strzegł nie­bez­pie­czeń­stwo. Pod­wi­nąw­szy ob­szer­ną szatę, po­pę­dził jak sza­lo­ny w las. Rok­sa­na na­to­miast, wi­dząc, co się świę­ci, naj­pierw zła­pa­ła się za głowę, a potem za­ma­cha­ła hi­ste­rycz­nie rę­ka­mi i po­gna­ła za męż­czy­zna­mi. Wkrót­ce potem wszy­scy troje zni­kli Mor­wi­no­wi z oczu.

– Wujku – ode­zwał się Guz­dryk – czy tatko zrobi krzyw­dę mamie?

– A, smyku, cał­kiem o tobie za­po­mnia­łem! – za­wo­łał kon­cep­tor. Odło­żył przy­rząd do sakwy. – O co py­ta­łeś? Aha, no wi­dzisz, zdaje mi się, że wręcz prze­ciw­nie. Ich sto­sun­ki wejdą w nową fazę.

– To faj­nie – sko­men­to­wał malec za­do­wo­lo­ny.

Jo­na­tan Mor­win uśmiech­nął się sze­ro­ko. Po­gła­dził Guz­dry­ka po wło­sach, a potem wziął go na ręce.

– Przy­go­tuj­my le­piej jakiś po­si­łek. Bierz ko­cio­łek i znajdź wodę.

I za­bra­li się do szy­ko­wa­nia bi­go­su.

 

Koniec

Komentarze

Ope­ra­cja mikro była za­cniej­sza. 

 

Acz­kol­wiek źle nie jest. Znów cie­ka­wy i ory­gi­nal­ny po­mysł. A twier­dze­nie Pi­ta­go­ra­sa au­ten­tycz­nie mnie roz­ba­wi­ło:)

 

Zdradz mi, gdzie te Ża­ho­lec­kie błota leżą, może jak Guz­dryk coś zła­pię;)

 

Z mi­nu­sów:

Opo­wia­da­nie tro­chę za wolno się roz­krę­ca. Tak w ca­ło­ści udany jest chyba tylko ostat­ni aka­pit. W po­zo­sta­łych są dłu­ży­zny, które znie­chę­ca­ją do lek­tu­ry. Wy­da­je mi się, że tekst zy­skał­by w bar­dziej zwię­złej for­mie.

 

Poza tym jest kilka li­te­ró­wek i sporo błęd­nie za­pi­sa­nych dia­lo­gów.

 

Ale za to tekst jest na­pi­sa­ny do­brze i lekko.

 

Tekst oce­niam na 7.

 

Po­zdra­wiam!

"Przy­sze­dłem ogień rzu­cić na zie­mię i jakże pra­gnę ażeby już roz­go­rzał" Łk 12,49

Hmmm. Nie wiem, dla­cze­go, ale “Ope­ra­cja mikro” spodo­ba­ła mi się znacz­nie bar­dziej. A prze­cież po­my­sły po­dob­ne, na­zwi­ska róż­nych ludzi rów­nie za­baw­ne, kocia kon­cep­cja na­praw­dę in­te­re­su­ją­ca. Może zbyt czę­sto?

No do­brze, w takim staw się w pa­ła­cu jutro z rana.

Cze­goś tu za­bra­kło.

Tekst oce­niam na 7.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

tak , ten temat wy­czer­pał już swoje moż­li­wo­ści, ale chcia­łem za­koń­czyć wątek. Na­zgul – Ża­ho­li­ko­we Bagna znaj­dziesz dzię­ki do­brej różdż­ce, a różdż­kę ku­pisz na al­le­gro (zwra­caj uwagę na opisy, bo są też takie do znaj­do­wa­nia tru­fli). Li­te­rów­ki jesz­cze przej­rzę, co do za­pi­sy­wa­nia dia­lo­gów – chyba po­trze­bo­wał­bym fi­zycz­nej obec­no­ści oso­bi­stej gu­wer­nant­ki, żeby temat ze mną prze­ro­bi­ła. PZDR

Le­piej brzyd­ko peł­znąć niż efek­tow­nie buk­so­wać

:D

“Ope­ra­cji mikro” nie czy­ta­łem, ale to naj­wy­raź­niej nic nie szko­dzi. Zresz­tą na pewno nad­ro­bię ów brak.

Ten tekst po pro­stu mnie urzekł hu­mo­rem i sty­lem. A nieco kon­kret­niej to na przy­kład ger­mań­skim be­ha­wio­ry­stą, bły­sko­tli­wym wy­ło­że­niem teo­rii flu­idów oraz przy­pad­ka­mi Guz­dry­ka :-) Guz­dryk wy­mia­ta :D Wy­mie­ni­łem tylko te trzy rze­czy, coby nie psuć nie­spo­dzia­nek tym, któ­rzy za­czy­na­ją czy­ta­nie od ko­men­ta­rzy ;-) Jed­nak mógł­bym wy­mie­nić sporo wię­cej. Co się po­śmia­łem, to moje. W pew­nym mo­men­cie byłem zde­cy­do­wa­ny, że oce­nię Twoje opo­wia­da­nie na osiem. Ale za tak pięk­nie zre­ali­zo­wa­ny elek­try­bał­tyk o kocie ja­ro­szu masz u mnie dzie­wiąt­kę :-)

Tekst oce­niam na 9.

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

Z nie­wia­do­mych przy­czyn ta hi­sto­ria po­do­ba­ła mi się bar­dziej niż Ope­ra­cja… Ach, wiem, to dla­te­go, że (o wsty­dzie strasz­li­wy) gu­stu­ję w ro­man­si­dłach z epoki wik­to­riań­skiej, a ten tekst mi ta­ko­wy przy­po­mi­na.

Lek­kie pióro, in­te­re­su­ją­ca fa­bu­ła. Pew­nie nie szczyt Two­ich moż­li­wo­ści, ale i tak bar­dzo przy­jem­nie spę­dzi­łam czas.

Tekst oce­niam na 8.

Emel­ka­li, Ty mnie przy­pra­wiasz o ból głowy. :-) Jesz­cze jedna spe­cja­li­za­cja? Nie za wiele masz ta­len­tów? :-) (AdamKB)

Ope­ra­cji nie czy­ta­łam, ale nad­ro­bię:)

Bar­dzo mi się. Lek­kie, iro­nicz­ne i sym­pa­tycz­ne, czyli coś, co świn­ki lubią i już.

Masz mój łuk… tfu głos chcia­łam po­wie­dzieć.

Tekst oce­niam na 8.

EDIT: Dał­byś link do “Ope­ra­cji“ w przed­mo­wie. Dla leni mi po­dob­nych.

”Kto się myli w win­dzie, myli się na wielu po­zio­mach (SPCh)

Dzię­ki za miłe słowa. Mam py­ta­nie godne no­wi­cju­sza , czyli nie na temat i w nie­wła­ści­wym miej­scu. Czy można wsta­wić tekst które już uka­zał się w ‘Nowej Fan­ta­sty­ce’ ? Za­zna­czam, że byłby on GRUN­TOW­NIE prze­ro­bio­ny, ale z ta sama pu­en­tą i tezą. Będę wdzięcz­ny człon­kom loży za wska­zów­ki lub prze­kie­ro­wa­nie do źró­dła in­for­ma­cji, dzienks

Le­piej brzyd­ko peł­znąć niż efek­tow­nie buk­so­wać

O, bar­dzo mi się… Bar­dziej niż bitwa plem­ni­ków. I wcale nie od­czu­wam znu­że­nia kon­wen­cją, być może dla­te­go że zro­bi­łam sobie prze­rwę mię­dzy jed­nym a dru­gim opo­wia­da­niem. Pięk­ne mie­szasz tropy i pusz­czasz oko do czy­tel­ni­ka.

Tylko ta del­fi­no­wa mnie ugry­zła w oczko… Niby w tej kon­wen­cji ze wszyst­kim można ujść na sucho, ale skoro na­wią­zu­jesz do ty­tu­łu fran­cu­skie­go na­stęp­cy tronu, to po praw­dzie jego żona no­si­ła tytuł del­fi­ny. :) W ogóle dużo tu z fry­wol­no­ści fran­cu­skie­go dworu, co bar­dzo mi pa­su­je – lekki i hu­mo­ry­stycz­ny tekst.

Miało ta poza za­pew­ne nadać jej syl­wet­ce wyraz bo­le­snej tro­ski.

li­te­rów­ka

Czy można wsta­wić tekst które już uka­zał się w ‘Nowej Fan­ta­sty­ce’ ?

O, gra­tu­lu­ję pu­bli­ka­cji! Bo do­brze zro­zu­mia­łam? Nie sądzę, by był jakiś pro­blem (z mar­szu złote piór­ko się na­le­ży wy­dru­ko­wa­ne­mu w NF opo­wia­da­niu), nie wiem jak to jest z takim grun­tow­nie prze­ro­bio­nym, ale niech się wy­po­wie­dzą kom­pe­tent­ni.

Tekst oce­niam na 9.

Świet­ne opo­wia­da­nie! Bar­dzo dobry po­mysł i zacny humor – nie­na­chal­ny, w zna­ko­mi­tym ga­tun­ku, a cała hi­sto­ria opo­wie­dzia­na bar­dzo po­rząd­nie i ze znaw­stwem te­ma­tu.

Ura­do­wan­czy­ku, dzię­ku­ję za nie­zwy­kle przy­jem­nie spę­dzo­ny czas i po­zwo­lę sobie wy­ra­zić na­dzie­ję, że to nie jest Twoje ostat­nie słowo. ;-D

 

Trzy­na­sty maja nie zo­stał za­li­czo­ny przez Jo­na­ta­na Mor­wi­na do uda­nych piąt­ków. Owego dnia za­li­czył bo­wiem kło­po­tli­we od­wie­dzi­ny. – Po­wtó­rze­nie.

Może dru­gie zda­nie: Owego dnia zło­żo­no mu bo­wiem kło­po­tli­we wi­zy­ty.

 

Są one wy­dzie­la­ne przez ko­bie­ty. To wła­śnie dzię­ki nim ko­bie­ty po­do­ba­ją się męż­czy­znom. – Po­wtó­rze­nie.

Może dru­gie zda­nie: To wła­śnie dzię­ki nim panie/ nie­wia­sty po­do­ba­ją się męż­czy­znom.

 

Do­kład­nie. – Harun ski­nął głową do­stoj­nie, jak stu­let­ni mę­drzec. – Wo­la­ła­bym: – Tak wła­śnie/ Otóż to. – Harun ski­nął głową do­stoj­nie, jak stu­let­ni mę­drzec.

 

gdy widzą atrak­cyj­ne damy z od­le­głe­go da­le­ka. – Masło ma­śla­ne. Czy można coś wi­dzieć z bli­skie­go da­le­ka lub z od­le­głe­go bli­ska? ;-)

 

Miało ta poza za­pew­ne nadać jej syl­wet­ce wyraz bo­le­snej tro­ski. – Li­te­rów­ka.

 

– I ? – po­na­gli­ła księż­na nie­cier­pli­wie. – Zbęd­na spa­cja przed py­taj­ni­kiem.

 

by ten: po pierw­sze, za­bie­gi mi­ło­sne na­si­lił w mie­sią­cu marcu, w ty­dzień po pierw­szej mie­siącz­ce… – Po­wtó­rze­nie i masło ma­śla­ne. Czy ma­rzec ma jesz­cze inne zna­cze­nie?

Czy Ra­fa­el­la, w ciągu mie­sią­ca, mie­wa­ła mie­siącz­kę wie­lo­krot­nie? ;-)

Pro­po­nu­ję: …by ten: po pierw­sze, za­bie­gi mi­ło­sne na­si­lił w marcu, ty­dzień po mie­siącz­ce

 

Tuż za nim je­cha­li Le­opold z Kon­cep­to­rem. – Dla­cze­go kon­cep­tor jest na­pi­sa­ny wiel­ka li­te­rą?

 

Do­pie­ro po kilku go­dzi­nach drogi… – Do­pie­ro po kilku go­dzi­nach jazdy

 

Chiń­czy­cy wie­rzą w feng –shui… – Chiń­czy­cy wie­rzą w feng shui

 

– Czego !? – za­krzyk­nę­li Mor­win z Le­opol­dem nie­mal rów­no­cze­śnie. – Zbęd­na spa­cja przed wy­krzyk­ni­kiem.

 

Trwa­ło to krót­ki mo­ment, po któ­rym Guz­dryk… – Masło ma­śla­ne. Mo­ment jest krót­ki z de­fi­ni­cji.

 

Wę­drow­cy roz­pa­li­li ogni­sko, wy­pi­li wina i za­nu­ci­li kilka pie­śni… – Wo­la­ła­bym: Wę­drow­cy roz­pa­li­li ogni­sko, na­pi­li się wina i za­nu­ci­li kilka pie­śni

Chyba że pili różne wina. ;-)

 

i wszy­scy trzej, zjadł­szy lek­kie śnia­da­nie, za­głę­bi­li się w mo­kra­dła. – Zda­nie su­ge­ru­je, że bro­dzi­li w trzę­sa­wi­sku. ;-)

Może: …i wszy­scy trzej, zjadł­szy lek­kie śnia­da­nie, za­puścili się na mo­kra­dła.

 

Toż to jakiś Arab w bur­nu­sie!! – Za­zwy­czaj sta­wia­my jeden wy­krzyk­nik, w uza­sad­nio­nych przy­pad­kach, trzy. Nie sta­wia się dwóch wy­krzyk­ni­ków.

 

Tekst oce­niam na 8.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ku­ję sza­now­nym re­gu­la­to­rom za wni­kli­wą ana­li­zę. Czło­wiek po­pra­wia, po­pra­wia i cią­gle ja­kieś nie­do­rób­ki wy­ła­żą. Cie­ka­we, czy inni pi­szą­cy tak mają.

Le­piej brzyd­ko peł­znąć niż efek­tow­nie buk­so­wać

Bar­dzo się cie­szę, że mo­głam pomóc. ;-)

 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Jo­na­tan Mor­win uśmiech­nął się sze­ro­ko. Po­gła­dził Guz­dry­ka po wło­sach, a potem wziął go na ręce.

Ośmio­lat­ka? Szcze­rze mó­wiąc, dosyć nie­po­waż­nym wy­da­je mi się ten kon­cept. Ośmio­lat­ko­wie są już za­zwy­czaj za duzi – i zde­cy­do­wa­nie zbyt cięż­cy – by nosić ich na rę­kach bez do­raź­ne­go po­wo­du. Wąt­pię też, by sa­me­mu no­szo­ne­mu akt ów przy­padł do gustu.

 

Ura­do­wan­czy­ku, jeśli mi wy­ba­czysz le­ni­stwo, to za­mknę ca­łość przy­gód księ­cia Le­opol­da i Jo­na­ta­na Mor­wi­na w jed­nym, względ­nie krót­kim ko­men­ta­rzu.

Ca­łość po­do­ba­ła mi się nad­zwy­czaj­nie, przy czym akt pierw­szy jed­nak bar­dziej niż drugi. Oba tek­sty są prze­bo­ga­te w in­te­li­gent­ny humor, na­pi­sa­ne bar­dzo do­brze i z nie­zwy­kłą lek­ko­ścią, która uczy­ni­ła z lek­tu­ry kwin­te­sen­cję czy­tel­ni­czej przy­jem­no­ści. “Ope­ra­cja mikro” była jed­nak bar­dziej za­baw­na i prze­wrot­na, a i sama hi­sto­ria zde­cy­do­wa­nie przy tym cie­kaw­sza.

Nie­mniej, ca­łość po pro­stu urze­ka.

I nie wy­chodź z za­ło­że­nia, że temat jest wy­eks­plo­ato­wa­ny, bo moim zda­niem to do­pie­ro pod­wa­li­ny pod nowe, nie­sły­cha­nie obie­cu­ją­ce uni­wer­sum. Bar­dziej niż chęt­nie po­czy­tał­bym o no­wych przy­go­dach Mor­wi­na.

 

Jedno, co mnie mar­twi, to Twoja awer­sja do py­taj­ni­ków. Niby zbo­cze­nie jak zbo­cze­nie – każdy ma swoje, wia­do­mo, więc nie wy­pa­da wy­po­mi­nać. Tyle tylko, że Twoje zbo­cze­nie w świe­cie li­te­ra­tu­ry na­bie­ra wy­dźwię­ku eks­hi­bi­cjo­ni­stycz­ne­go; każdy czy­tel­nik staje się jego mi­mo­wol­nym świad­kiem, lecz mało komu się to spodo­ba.

 

Tekst oce­niam na 7.

 

Peace!

 

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

A ja tak krążę jak sęp i po­lu­ję, co tu jesz­cze prze­czy­tać i tak mi się w oczy rzu­ci­ło:

Tekst oce­niam na 8.

Po­wyż­sze wy­cię­te z ko­men­ta­rza re­gu­la­to­rzy – a bi­blio­te­ki nie klep­nę­ła. Nie­ład­nie, nie­ład­nie :P

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Ten­szo, nie kle­pa­łam pa­cior­ków, biedy, kosy ani trzy po trzy, raz klep­nę­łam co mi ślina na język przy­nio­sła i potem ża­ło­wa­łam, i pew­nie dla­te­go tkwią we mnie opory przed kle­pa­niem cze­go­kol­wiek, w tym także Bi­blio­te­ki.

W tym jed­nak przy­pad­ku, dzię­ki Tobie, zmi­ty­go­wa­łam się w porę, po­wścią­gnę­łam oso­bi­stą nie­chęć bycia kle­pacz­ką i klep­nę­łam. ;-D

 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Cie­niu Burzy – my­śla­łem in­ten­syw­nie, ba­da­łem się wsob­nie, ale nie nie od­ga­dłem, na czym mia­ła­by po­le­gać moja awer­sja do py­taj­ni­ków. Że niby ich nie lubię? Że po­wi­nie­nem czę­ściej sto­so­wać? Będę wdzięcz­ny za wy­ja­śnie­nie, bo czło­wiek się do­sko­na­li dzię­ki uwa­gom bliź­nie­go. 

Le­piej brzyd­ko peł­znąć niż efek­tow­nie buk­so­wać

Ge­ne­ral­nie cho­dzi o to, że w obu czę­ściach (wię­cej chyba w pierw­szej) do­strze­głem przy­pad­ki, kiedy bo­ha­ter za­da­je py­ta­nie, a zda­nie za­koń­czo­ne jest krop­ką.

Ża­łu­ję teraz, że nie wy­ła­py­wa­łem ich na bie­żą­co, bo to by nam bar­dzo uła­twi­ło życie; za­rów­no Ty jak i Twój tekst by­ście na tym zy­ska­li, ja nie był­bym go­ło­słow­ny i mógł­bym się choć mi­ni­mal­nie od­wdzię­czyć za świet­ną lek­tu­rę. No, ale nie­ste­ty, teraz już za późno. Mea cupla! Na swoje uspra­wie­dli­wie­nie mam tylko to, że zbyt mocno po­chło­nę­ła mnie lek­tu­ra i zwy­czaj­nie nie chcia­ło mi się od niej od­ry­wać, by na boku kle­cić ko­men­tarz z wy­izo­lo­wa­ny­mi cy­ta­ta­mi.

Ale tro­szecz­kę jed­nak po­mo­gę. Szu­ka­jąc po łeb­kach choć jed­ne­go przy­kła­do­we­go zda­nia z za­gu­bio­nym py­taj­ni­kiem, tra­fi­łem na to:

– Nie, nie, broń Al­la­hu – za­prze­czył Harun po­śpiesz­nie. – Cho­dzi o to, że owo miej­sce po­bu­dzi twój or­ga­nizm do wy­twa­rza­nia fa­ro­mo­nów(.)

 

Peace!

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Zręcz­nie i z hu­mo­rem. Dobra za­ba­wa. Cho­ciaż, po­ja­wi­ło się sko­ja­rze­nia z “Pach­ni­dłem“, mimo dia­me­tral­nie od­mien­ne­go cha­rak­te­ru obu tek­stów…

Nawet za­baw­ny, przy­jem­ny tek­ścik ;)

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Druga część dyp­ty­ku po­do­ba mi się bar­dziej. Od­bie­ram ją jako, hm, zwięź­lej­szą i z tej racji nie przy­nu­dza­ją­cą wał­ko­wa­niem jed­nej sceny, co miało miej­sce w czę­ści pierw­szej.

Oce­nia­jąc łącz­nie – udane, ba­wią­ce czy­tel­ni­ka tek­sty; hu­mo­re­sek bar­dzo tu, na por­ta­lu, mało, więc za­łą­czam po­dzię­ko­wa­nia za roz­ryw­kę i re­laks.

“Ope­ra­cja…” mi się po­do­ba­ła, ale to opo­wia­da­nie po­do­ba mi się znacz­nie bar­dziej. Tam był wła­ści­wie jeden po­mysł, roz­cią­gnię­ty na sto­sun­ko­wo długi tekst (fi­ne­zyj­nie roz­cią­gnię­ty, ale jed­nak – po pew­nym cza­sie le­ciu­teń­ko to nu­ży­ło) a tutaj – peł­no­praw­ne, bły­sko­tli­we opo­wia­da­nie. Gdy zo­ba­czy­łam słowo “Ko­niec” to się zdzi­wi­łam, bo byłam go­to­wa na wię­cej.

Mimo że nie prze­pa­dam za hu­mo­re­ska­mi (z wy­jąt­ka­mi, oczy­wi­ście) to ta mi bar­dzo przy­pa­dła do gustu.

To ja stanę po stro­nie tych czy­tel­ni­ków, któ­rym “Naj­wła­ściw­szy ro­dzaj mi­ło­ści” po­do­bał się bar­dziej od “Ope­ra­cji”. Tam było za dużo o plem­ni­kach i w za­sa­dzie o ni­czym wię­cej, a tu mamy wię­cej wąt­ków, wię­cej akcji i jakoś bar­dziej sym­pa­tycz­nie to wszyst­ko wy­pa­da. Tech­nicz­nie wszyst­ko w po­rząd­ku, więc lek­tu­rę za­li­czam do uda­nych.

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Sym­pa­tycz­ne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Mi­sio­wi po­do­ba­ło się jako kon­ty­nu­acja “Ope­ra­cji mikro”. Chyba bar­dziej. Fajne :) (na lic. Anet)

Nowa Fantastyka