- Opowiadanie: ambroziak - Kości

Kości

Opo­wia­da­nie kon­kur­so­we: o smo­kach, ale tro­chę ina­czej...

 

A, je­że­li frag­ment opisu przy­ro­dy wyda się Wam ki­czo­wa­ty, uprze­dzam: efekt za­mie­rzo­ny.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Kości

 

 

1.

 

Emma nie czuła lęku. Nie zda­wa­ła sobie spra­wy z po­wa­gi sy­tu­acji. Le­ża­ła na wozie, przy­kry­ta spar­cia­łą plan­de­ką. To Jack na­cią­gnął tę par­szy­wą szma­tę na sie­bie i ko­bie­tę. Emma sły­sza­ła strza­ły. Unio­sła rąbek płót­na: chcia­ła zo­ba­czyć, co wokół się dzie­je, mu­sia­ła za­czerp­nąć po­wie­trza. Jack dy­go­tał ze stra­chu i strasz­nie się pocił, cuch­nął. Nic dziw­ne­go: bodaj od ty­go­dnia nie przy­tra­fi­ła się spo­sob­ność do­ko­na­nia szcze­gó­ło­wych ablu­cji. Wei, Chiń­czyk, sie­dział spo­koj­nie na wozie, opar­ty ple­ca­mi o ko­zioł. Prze­żu­wał dłu­gie źdźbło ze­schnię­tej trawy, a ko­niu­szek kłosa le­wi­to­wał nad czub­kiem spłasz­czo­ne­go ki­no­la, jak ko­li­ber nad kie­li­chem cy­try­no­wej or­chi­dei. Wy­glą­dał tak, jakby go tutaj nie było albo jakby już nie żył, jakby zda­rze­nia do­ko­ła roz­gry­wa­ły się w innym wy­mia­rze, a on w tym wszyst­kim nie uczest­ni­czył. Minę miał taką, jak zwy­kle w opa­łach, jakby chciał wła­śnie po­wie­dzieć, że w gło­wie tkwi już go­to­wy plan, że sy­tu­acja bez wyj­ścia to mit. A strza­ły pa­da­ły gęsto. Kule rwały drza­zgi z desek wozu; uno­si­ły mgieł­ki si­we­go kurzu, tra­fia­jąc w wy­schnię­tą zie­mię. Emma przy­ło­ży­ła oko do szpa­ry po­mię­dzy li­stwa­mi. Ob­dar­ci jeźdź­cy cwa­ło­wa­li sze­ro­ką ty­ra­lie­rą, wy­ma­chu­jąc ka­ra­bi­na­mi i re­wol­we­ra­mi; ich kule świ­sta­ły nad głową. Żoł­nie­rze klę­cze­li, le­że­li przed ta­bo­rem, cho­wa­li się za ni­ski­mi wy­dma­mi i więk­szy­mi gła­za­mi, plu­jąc gę­stym ogniem w kie­run­ku na­past­ni­ków. Co jakiś czas, któ­ryś z żoł­nie­rzy jęk­nął, upu­ścił ka­ra­bin, nie oddał ko­lej­ne­go strza­łu. Par­ty­zan­ci wy­pa­da­li z sio­deł, a roz­kła­da­jąc sze­ro­ko ręce, le­cie­li ple­ca­mi w tył, wy­krę­ca­jąc fi­koł­ki na koń­skich za­dkach. Jed­nak­że śmierć, zbie­ra­ją­ca ob­fi­te żniwo, nie była w sta­nie po­wstrzy­mać sza­leń­cze­go im­pe­tu. W awan­gar­dzie szar­ży stra­ceń­ców pę­dził czar­ny jeź­dziec. Jego ka­pe­lusz, strą­co­ny pędem po­wie­trza, mo­co­wa­ny do brody luź­nym rze­mie­niem, ucze­pił się szyi i po­wie­wał gdzieś, hen, da­le­ko za ple­ca­mi sza­leń­ca. Burza si­wych wło­sów stro­szy­ła się na gło­wie, cze­sa­na po­dmu­chem wia­tru. Cho­ciaż dawno już padł pierw­szy sze­reg i za­stą­pił go nowy, który też padł, a potem ko­lej­ny, czar­ny jeź­dziec parł cią­gle do przo­du, jak za­cza­ro­wa­ny, jakby ołów go wcale nie wi­dział, jakby kule nie ro­bi­ły mu krzyw­dy. Już tylko stru­ga płyt­kiej, sze­ro­ko roz­la­nej rzecz­ki od­dzie­la­ła tabor od na­past­ni­ków. Wierz­cho­wiec czar­ne­go jeźdź­ca wy­tra­cił impet: brnął po­przez mętną breję, po brzuch za­nu­rzo­ny w wo­dzie. Po dru­giej stro­nie nie było już jed­nak ni­ko­go, zdol­ne­go unieść ka­ra­bin…

 

Jeden po­cisk utkwił w skrzyn­ce ze zbio­ra­mi. Nim na dobre roz­ga­da­ły się ka­ra­bi­ny, Jack zrzu­cił kilka pa­kun­ków: chciał zro­bić wię­cej miej­sca. Uznał, widać, że wóz bę­dzie teraz naj­bez­piecz­niej­szym schro­nie­niem. – Kre­tyn! – Emma prze­żu­wa­ła w ustach roz­ma­ite epi­te­ty, ska­cząc na zie­mię. Scho­wa­ła się za kufer i upar­cie tar­mo­si­ła mo­sięż­ne ucho, wcią­ga­jąc bagaż pod deski wozu. Durne prze­świad­cze­nie pod­po­wia­da­ło jej, że w ten spo­sób ukry­je skrzy­nię przed roz­bie­ga­nym wzro­kiem ga­lo­pu­ją­cych strzel­ców… jakby ktoś fak­tycz­nie ce­lo­wał, jakby razów nie roz­dzie­lał, we­dług swo­je­go wi­dzi­mi­się, ślepy jak kura los. I wtedy do­strze­gła ten ka­mień… ska­mie­li­nę… Zdmu­chi­wa­ła kurz, roz­gar­nia­ła pia­sek… Mi­zer­ne efek­ty: gros masy głazu skry­wa­ła ubita zie­mia. Emma wsu­nę­ła dłoń pod plan­de­kę. Z obrzy­dze­niem omi­nę­ła prze­po­co­ną skar­pe­tę Jacka, wy­ma­ca­ła chłod­ny trzo­nek ło­pa­ty. Osło­nię­ta od góry paką wozu, od dołu – skrzy­nią kufra, ko­pa­ła za­pa­mię­ta­le, roz­rzu­ca­jąc grudy ze­schnię­tej na­wierzch­ni.

– Grób sobie ko­piesz, młoda damo? – Chra­pli­wy ba­ry­ton za­dud­nił nad głową Emmy; ktoś pytał po an­giel­sku.

– Roz­ko­pu­ję, ra­czej. – Ko­bie­ta pod­nio­sła wzrok i rzu­ci­ła ło­pa­tę. Stał nad nią wła­śnie ten w czer­ni. Ka­pe­lusz spo­czy­wał już teraz na swoim miej­scu, ko­smy­ki si­wych wło­sów wy­pa­da­ły spod fan­ta­zyj­nie wy­wi­nię­te­go ronda. Do uszu Emmy do­biegł po­mruk hisz­pań­skich słów, do­by­ty z dzie­sią­tek gar­deł. – Co oni mówią?!

– Hm, ga­da­ją, że warto taką ślicz­not­kę ze­rżnąć, nim się za­rżnie.

– Wiem, co mówią! Znam hisz­pań­ski. Nie cho­dzi o zna­cze­nie słów… Jak mogą wy­ga­dy­wać takie nie­do­rzecz­no­ści?!

– Ooo, mamy re­wo­lu­cję… Teraz mor­du­je się ko­la­bo­ran­tów. Je­cha­li­ście w woj­sko­wej eskor­cie.

– Je­stem oby­wa­tel­ką Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Pan, zdaje się, też z tam­tej stro­ny Rio Gran­de…

– Taaa… Widzi pani… róż­nie tu na nas pa­trzą. Bu­dzi­my mie­sza­ne uczu­cia.

– Pan może chyba wszyst­ko wy­ja­śnić?

– Co…? Co wy­ja­śnić?

– Mam listy po­le­ca­ją­ce.

– Nooo… to tro­chę zmie­nia obraz sy­tu­acji. Bę­dzie pani uprzej­ma… – Ramię ob­le­czo­ne czar­nym rę­ka­wem po­wę­dro­wa­ło w kie­run­ku ko­bie­ty.

Emma się­gnę­ła do tyl­nej kie­sze­ni ba­weł­nia­nych por­tek. Cien­ka, płó­cien­na ko­szu­la opię­ła przy tym ge­ście i uwy­dat­ni­ła wzgór­ki ster­czą­cych pier­si. Ko­lej­na fala po­mru­ku po­pły­nę­ła w prze­strzeń. Jeden z po­wstań­ców szar­pał man­kiet czar­ne­go, coś wy­krzy­ki­wał, żywo ge­sty­ku­lo­wał. Stary sprze­czał się z nim po hisz­pań­sku. Emma bły­ska­wicz­nie wci­snę­ła pa­pie­ry w wy­cią­gnię­tą, ste­ra­ną ży­ciem dłoń. Męż­czy­zna roz­wi­nął zło­żo­ną na czte­ry kart­kę, po­za­gi­na­ną na ro­gach, nieco wy­mię­tą i po­pla­mio­ną. Bie­gał chwi­lę wzro­kiem po za­dru­ko­wa­nym pa­pie­rze, a gdy skoń­czył lek­tu­rę, zwró­cił się z ora­cją do ad­wer­sa­rza i jego to­wa­rzy­szy:

– Jose Pe­re­ira, puł­kow­ni­ku… głu­pim się uro­dzi­łeś i głu­pim cię po­grze­bią. Re­wo­lu­cję ro­bisz… Re­wo­lu­cja to nie tylko gwałt i roz­bój, re­wo­lu­cja to rów­nież po­li­ty­ka. I po­li­ty­ka jest tu nawet waż­niej­sza. Wy­grasz re­wo­lu­cję… i wró­cisz na pole. Villa i Za­pa­ta w sto­li­cy za­sią­dą. Villa albo Za­pa­ta bę­dzie pre­zy­den­tem. Ty je­steś kmio­tem i kmio­tem zo­sta­niesz. Puł­kow­ni­kiem cię tylko zro­bi­li, kiedy pierw­sze­go głup­ka wio­sko­we­go mia­nu­ją tu, pożal się Boże, ge­ne­ra­łem. Teka mi­ni­stra ci się marzy, co naj­mniej, a damę do­stoj­ną chcesz rzu­cić kun­dlom na po­je­ba­nie. Tak wiedz, że – w oso­bie rze­czo­nej ko­bie­ty – Prze­naj­święt­sza Pa­nien­ka w brud­ne łap­ska dar losu ci wkła­da. Otóż, wy­obraź sobie, iż sam pan rek­tor uczel­ni Yale, co po­świad­cza wła­sno­ręcz­nym pod­pi­sem czło­nek se­na­tu Sta­nów Zjed­no­czo­nych, cie­bie, se­nior Pe­re­ira, in­for­mu­je, że ta oto tutaj, Emma Wat­son, jest pra­cow­ni­kiem na­uko­wym, po­szu­ku­ją­cym sta­ro­żyt­no­ści, i prosi o udziel­nie jej wy­pra­wie nie­zbęd­nej, a moż­li­wej po­mo­cy. Co gały wy­ba­łu­szasz…? Pan rek­tor i pan se­na­tor in­for­mu­ją i pro­szą rząd Mek­sy­ku. Masz być mi­ni­strem, więc ty re­pre­zen­tu­jesz tu rząd. Wysil tro­chę za­kap­tu­rzo­ną mó­zgow­ni­cę! Wy­bie­gnij myślą poza mie­dzę pola… Jak zgwał­cisz i za­mor­du­jesz panią Wat­son, a wieść tę roz­gło­szą ja­skół­ki, prasa pod­nie­sie la­ment. To może spro­wa­dzić in­ter­wen­cję Sta­nów Zjed­no­czo­nych… i gówno z re­wo­lu­cji. Je­że­li po­mo­żesz tej pani, a ona od­naj­dzie war­to­ścio­we ar­te­fak­ty, prasa roz­pły­nie się w pe­anach nad za­cno­ścią słyn­ne­go Jose Pe­re­iry, puł­kow­ni­ka, a Villa nie bę­dzie miał wtedy wy­bo­ru – wrę­czy ci tekę mi­ni­stra i awans na ge­ne­ra­ła. No, może w od­wrot­nej ko­lej­no­ści. A, i po­wiem jesz­cze, bo warto to dodać, że takie sta­ro­żyt­no­ści by­wa­ją czę­sto, bar­dzo wy­so­ko ce­nio­ne…

 

2.

 

Palce Emmy kle­iły się od mącz­nej papki. Ko­bie­ta le­pi­ła gir­lan­dy z ko­lo­ro­wych pa­pier­ków, a Con­chi­ta upi­na­ła je nad ra­ma­mi lu­ster w sali ba­lo­wej. Con­cha ba­wi­ła się przy tym jak dziec­ko. Emma też. Con­cha była wła­ści­wie dziec­kiem, bo skoń­czy­ła nie­daw­no pięt­na­ście lat, a Emmie ubyło kilka wio­sen przy tej ro­bo­cie. Ale wie­czor­na uro­czy­stość miała przy­po­mnieć wła­śnie o nie­ubła­ga­nym ob­ro­cie wska­zó­wek ze­ga­ra. Przed­sta­wio­ny czar­ne­mu do­ku­ment za­wie­rał do­kład­ne per­so­na­lia ko­bie­ty i by­stre oko sta­re­go bez­błęd­nie wy­chwy­ci­ło datę jej przyj­ścia na świat. Dziś ob­cho­dzi­ła trzy­dzie­ste uro­dzi­ny, o czym stary nie omiesz­kał uświa­do­mić Pe­re­iry i całej za­wszo­nej szaj­ki, na­zy­wa­ją­cej szum­nie samą sie­bie: par­ty­zan­ta­mi. To zna­ko­mi­ty pre­tekst do po­pi­ja­wy i po­tań­ców­ki, i nikt nie za­mie­rzał prze­pu­ścić po­dob­nej oka­zji. In­diań­skie ko­bie­ty od rana pich­ci­ły coś w kuch­ni, po­zo­sta­wia­jąc Emmie pro­blem przy­ozdo­bie­nia sali i de­le­gu­jąc do po­mo­cy Con­cep­tion.

 

Wła­śnie mijał trze­ci ty­dzień go­ści­ny-wię­zie­nia ekipy Emmy u Pe­re­iry. Puł­kow­nik urzą­dził ko­sza­ry w za­bu­do­wa­niach ha­cjen­dy don Ge­rva­sia. Prze­stron­ny dom go­spo­da­rza wy­zna­czył oczy­wi­ście na kwa­te­rę ofi­cer­ską, a że był aku­rat je­dy­nym ofi­ce­rem w skrzyk­nię­tym przez sie­bie od­dzia­le, roz­wa­lił się w wiel­kiej cha­łu­pie jak basza. No, nie można po­wie­dzieć, bo jeden pokój służ­bo­wy przy­dzie­lił sta­re­mu – czy to z sza­cun­ku, czy ze stra­chu – tego Emma nie była w sta­nie od­gad­nąć. W po­dob­nej służ­bów­ce ugosz­czo­no (uwię­zio­no) ko­bie­tę. Mięso ar­mat­nie roz­lo­ko­wa­no po staj­niach i ba­ra­kach. Jack i Wei dzie­li­li wspól­ny bar­łóg z sze­re­gow­ca­mi.

Va­qu­erów wcie­lo­no do­bro­wol­nie, jak­kol­wiek nie­sto­so­wa­nie i śmiesz­nie brzmia­ło­by to słowo, do po­wstań­czej armii. Służ­ba go­spo­da­rza, rów­nież do­bro­wol­nie, przy­stą­pi­ła do re­wo­lu­cji, czyli prze­szła pod ko­men­dę puł­kow­ni­ka. Wciąż pa­ra­ła się więc tą samą ro­bo­tą, tyle że teraz bez ja­kich­kol­wiek wi­do­ków i na­dziei na wy­na­gro­dze­nie, oczy­wi­ście!

Wszy­scy cze­ka­li na ko­niec za­wie­ru­chy i po­wrót don Ge­rva­sia. Wy­so­ko uro­dzo­ny ha­cjen­der nie opo­wie­dział się po ni­czy­jej stro­nie; wolał prze­cze­kać to wszyst­ko w go­ści­nie u moż­nych człon­ków rodu, w kra­inie swo­ich przod­ków, w sło­necz­nej An­da­lu­zji. W po­dróż za­brał żonę i dwój­kę pa­cho­ląt, i tylko ten, wy­łącz­nie ten in­wen­tarz. Roz­ma­ite pre­cjo­za i fi­li­gra­ny roz­pły­nę­ły się jak kam­fo­ra. Srebr­nej za­sta­wy i świecz­ni­ków puł­kow­nik nie ukrył w ku­frze, za­bro­nił ho­ło­cie tykać pod groź­bą kary śmier­ci, co­dzien­nie prze­li­czał i oglą­dał z każ­dej stro­ny. W ten spo­sób za­bi­jał wiele go­dzin nudy co­dzien­ne­go dnia, z punk­tem kul­mi­na­cyj­nym w po­sta­ci wy­staw­nej ko­la­cji.

Po­tra­wy ser­wo­wa­no ra­czej pro­ste: prze­wa­ża­ła ku­ku­ry­dza, fa­so­la i wo­ło­wi­na, do­pra­wio­na ostrą pa­pry­ką. Pierw­sze skrzyp­ce grały na­to­miast sre­bra: pół­mi­ski, ta­le­rze, noże, wi­del­ce i… kan­de­la­bry. Obec­ność pani Wat­son była obo­wiąz­ko­wa. Stary nie po­trze­bo­wał spe­cjal­ne­go za­pro­sze­nia. Pe­re­ira nie zno­sił pić sam, a lubił sobie gol­nąć. Pełna piw­ni­ca don Ge­rva­sia sku­tecz­nie od­strę­cza­ła wstrze­mięź­li­wych. Stary nigdy się nie roz­pę­dzał: dwie, trzy lamp­ki ma­la­gi dzia­ła­ły na niego na­sen­nie, jak twier­dził. Emma ko­cha­ła sło­dycz sher­ry; cały wie­czór są­czy­ła jeden kie­li­szek. Pe­re­ira za­pi­jał rum – raz sher­ry, raz ma­la­gą, około dzie­sią­tej miał już zwy­kle mocno w czu­bie.

Pod­ocho­co­ny al­ko­ho­lem sma­lił cho­lew­ki do Emmy. Sta­rał się być uprzej­my i de­li­kat­ny, a ko­bie­cie nawet schle­bia­ły umi­zgi puł­kow­ni­ka. Gdyby nie oko­licz­no­ści, w któ­rych się po­zna­li, i pro­sto­ta jego cham­skiej na­tu­ry, Emma mo­gła­by my­śleć o Jose, jak o przy­stoj­nym męż­czyź­nie. Prze­wa­ża­ła w nim krew hisz­pań­ska, a he­ba­no­wy, nie­go­lo­ny sys­te­ma­tycz­nie za­rost, ozda­biał twar­de rysy, uro­kiem pier­wot­nej siły. Z każ­dym dniem sta­wał się jed­nak bar­dziej na­tar­czy­wy. Emma wal­czy­ła z po­ku­są: ła­pa­ła się na tym, że ma ocho­tę ulec. Zwy­kle, bez resz­ty po­chła­nia­ła ją praca, spy­cha­ją­ca w naj­dal­szy kąt jaźni fi­zycz­ne po­trze­by. Przy­mu­so­wa bez­czyn­ność cu­ci­ła omdla­łe żądze. Jed­no­cze­śnie, nie­stru­dze­nie wa­ro­wał wro­dzo­ny prag­ma­tyzm. Nie czuła się pew­nie w obec­nej sy­tu­acji. Po­mi­mo chwi­lo­wej, po­zor­nej sta­bi­li­za­cji, od­no­si­ła wra­że­nie, że życie wciąż wisi na wło­sku. Nie mó­wiąc już o eg­zy­sten­cji Jacka i Chiń­czy­ka, i po­wo­dze­niu całej eks­pe­dy­cji. Ro­mans z puł­kow­ni­kiem mógł­by tutaj do­po­móc; rów­nie do­brze mógł wszyst­ko skom­pli­ko­wać. Powab mło­do­ści miała już dawno za sobą. Ow­szem, po­do­ba­ła się fa­ce­tom, ale jej fi­zjo­no­mia nie pa­so­wa­ła do okład­ki żur­na­la. Je­że­li Jose się nią znu­dzi, jak Mark… Mark zo­stał rek­to­rem, rzu­cił Emmę, wże­nił się w ban­kier­ską ro­dzi­nę. Jose też ją rzuci… ale na roz­dar­cie tym brud­nym by­dla­kom. Nie, nie… po­win­na trzy­mać dy­stans. Musi upar­cie grać swoją rolę: jest kimś bar­dzo waż­nym, z kim puł­kow­nik bez­względ­nie musi się li­czyć, a tak ważne oso­bi­sto­ści nie pie­przą się prze­cież byle gdzie, z byle kim. Na szczę­ście, za­wsze pod ręką był stary; ten wy­bor­nie ce­lo­wał w wy­czu­ciu sy­tu­acji.

– Późno! Za­sie­dzie­li­śmy się. Masz już dość, Pe­re­ira. Czas spać. O świ­cie musz­tra. Trze­ba prze­go­nić tę ha­ła­strę, bo ci się w pal­cach roz­ła­zi – za­wsze wy­pa­lał coś po­dob­ne­go, gdy się ro­bi­ło go­rą­co, gdy pod­chmie­lo­ny puł­kow­nik pró­bo­wał ob­ła­piać Emmę. Opla­tał ra­mie­niem talię Pe­re­iry, niby przy­jaź­nie, a rze­czy­wi­ście ho­lo­wał pi­ja­ka w kie­run­ku sy­pial­ni.  

Chwi­le, które przy­cho­dzi­ły po ulu­la­niu puł­kow­ni­ka, osła­dza­ły gnu­śne go­dzi­ny nie­wo­li. Ko­bie­ta sia­da­ła na scho­dach, na ganku, a stary wy­no­sił roz­po­czę­tą bu­tel­kę i dwa krysz­ta­ło­we kie­lisz­ki. Emma li­czy­ła gwiaz­dy, spla­ta­ła srebr­ne nitki księ­ży­ca. Py­ta­ła… stary migał się jed­nak od zwie­rzeń.

Przy­był do Mek­sy­ku, by umrzeć jak męż­czy­zna: by polec w walce, nim lata i cho­ro­by za­wi­ną go w po­ściel. Nie kła­nia się kulom, te jed­nak upar­cie fru­wa­ją gdzieś bo­kiem, jakby szy­der­czo, zło­śli­wie. Pro­stacz­ko­wie okrzyk­nę­li go ku­lo­od­por­nym i uzna­li za wcie­le­nie ja­kie­goś az­tec­kie­go bożka. Wo­ła­ją na niego Stary Grin­go i boją się… jak jasna cho­le­ra. Mek­sy­kań­ski chło­pek pój­dzie z ma­cze­tą na ka­ra­bin ma­szy­no­wy, ale pad­nie na twarz przed czym­kol­wiek, co, w jego mnie­ma­niu, po­cho­dzi nie z tego świa­ta. Ciem­no­ta! 

Tyle tyko udało się z niego wy­cią­gnąć. Stary nie chciał gadać, za to Emma traj­ko­ta­ła jak na­krę­co­na.

Licz­ne ro­dzeń­stwo, śmierć ojca, nie­do­la matki, bieda. Dwu­na­sto­go­dzin­ny dzień pracy w fa­bry­ce kon­serw, na przed­mie­ściach Oakland. Spo­tka­nia w kółku mło­dych so­cja­li­stów, Jack, ich szcze­nię­ce uczu­cia i pierw­sze unie­sie­nia. Usia­na prze­szko­da­mi droga do Yale. Fa­scy­na­cja zna­le­zi­ska­mi ska­mie­nie­lin di­no­zau­rów. – Wojna o kości. Ga­ze­ty hu­cza­ły! Słyn­na spra­wa… – stary wtrą­cił w jeden z dłuż­szych mo­no­lo­gów Emmy. Ro­mans ze star­szym o dobre dzie­sięć lat wy­kła­dow­cą. Jej dy­plom, awans uko­cha­ne­go, po­rzu­ce­nie, roz­pacz. Po­mysł na eska­pa­dę po Mek­sy­ku. Tu­tej­sze for­ma­cje są bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ne i bez wąt­pie­nia skry­wa­ją kości smo­ków.

Stary nie mówił o sobie, ale był wdzięcz­nym uczest­ni­kiem kon­wer­sa­cji. Znał życie, wie­dział, co zna­czy roz­pacz, po­rzu­ce­nie, od­trą­ce­nie. Ni­cze­go się nie spo­dzie­wał. Nie roz­dra­py­wał ran, tylko goił je po­czu­ciem dy­stan­su i cie­płem słowa. A słowa nio­sły magię, dźwi­ga­ły po­ezję.

– Kiedy ktoś coś po­rzu­ca, znaj­du­je to inny. Od­trą­co­ny za­ta­cza się jak pi­ja­ny, a pi­ja­ny czuje wła­dzę nad duszą, z czego bie­rze się wła­śnie ra­dość upo­je­nia. Hi­ste­ryk śmie­je się w roz­pa­czy, ja śmie­ję się z roz­pa­czy. Śmiać się czy roz­pa­czać: jedno i to samo. – Takie i po­dob­ne mak­sy­my pły­nę­ły z ust Grin­go, dźwię­ki pie­ści­ły ucho ko­bie­ty, wy­stu­ku­jąc mo­no­ton­ny rytm wa­go­nów na luź­nym pod­kła­dzie ko­le­jo­wym.

Kie­li­szek wina i po­ezja słów dzia­ła­ły po­dob­nie do na­parst­ka lau­da­num: od­pły­wał nie­po­kój i ból, duszę prze­sy­cał bło­go­stan. Emma skła­da­ła głowę na pier­si sta­re­go, jego szorst­ka dłoń czo­chra­ła piesz­czo­tli­wie burzę kasz­ta­no­wych loków. Pierw­sza wo­al­ka zwiew­ne­go snu tu­li­ła serce ko­bie­ty. Czuła w pół­śnie, pół­ja­wie, jak Grin­go bie­rze ją na ręce, unosi nad­zwy­czaj lekko, jakby zu­peł­nie nic nie wa­ży­ła, nie­zwy­kle de­li­kat­nie skła­da słod­ki bagaż na won­nym sien­ni­ku sier­mięż­ne­go łóżka. Raz, nim usły­sza­ła od­da­la­ją­ce się kroki, ob­ję­ła sta­re­go za szyję. Pró­bo­wa­ła za­cho­wać przy sobie jego cie­pło, pra­gnę­ła po­czuć je w sobie. W tej chwi­li była naj­bli­żej po­zna­nia praw­dy: ko­bie­ca żądza roz­kwi­ta naj­buj­niej na ko­bier­cu mę­skiej oso­bo­wo­ści.

– Nic ci nie mogę dać. Nie mam przy­szło­ści – wy­szep­tał Grin­go, wy­śli­zgu­jąc się spod ra­mie­nia Emmy, ni­czym Hydra z uści­sku Her­ku­le­sa.

 

Con­cha usta­wi­ła ta­bo­ret na se­kre­ta­rzy­ku i wspi­na­ła się po tej pi­ra­mid­ce, wie­sza­jąc ko­lej­ne gir­lan­dy. Ze­ska­ki­wa­ła z dwóch schod­ków i spa­da­ła lekko na pod­ło­gę, wy­krę­ca­jąc za każ­dym razem ra­do­sny pi­ru­ecik. Przy każ­dym ob­ro­cie przy­krót­ka spód­nicz­ka uno­si­ła się w górę i za­wi­sa­ła na mo­ment w po­wie­trzu. Mek­sy­kań­ska chłop­ka nie znała i nie uży­wa­ła bie­li­zny. Gład­ka, opię­ta na pupie skóra od­bi­ja­ła sło­necz­ne re­flek­sy, wpa­da­ją­ce do sali przez szybę wy­so­kie­go okna. Bose, wil­got­ne stóp­ki od­ci­ska­ły na gład­kiej po­li­tu­rze blatu ma­to­we tropy, zwiew­ne efe­me­ry­dy, ży­ją­ce kilka se­kund i gi­ną­ce w ete­rze go­rą­ce­go po­wie­trza, niby ślady igra­szek do­mo­wych dusz­ków. Emma dzie­li­ła uwagę po­mię­dzy pre­cy­zyj­ne ruchy po­skle­ja­nych pal­ców, a ob­ser­wa­cję nie­win­nych figli na­iw­nej istot­ki. Pró­bo­wa­ła od­rzu­cić na­tręt­ną myśl: na­sto­lat­ki ko­kie­tu­ją in­tu­icyj­nie.

Ko­bie­ta za­ży­wa­ła ką­pie­li zwy­kle o za­cho­dzie słoń­ca, przed ry­tu­al­ną ko­la­cją u Pe­re­iry, gdy wspo­mnie­nie o wan­nie go­rą­cej wody, w rześ­kim chło­dzie wie­czo­ru, nie przy­pra­wia­ło o mdło­ści. Con­cha usłu­gi­wa­ła przy to­a­le­cie, szo­ru­jąc plecy Emmy na­my­dlo­ną gąbką. Pil­nie stu­dio­wa­ła kształ­ty doj­rza­łe­go ciała.

– Chcia­ła­bym mieć takie duże cycki.

– Więk­sze cycki to więk­szy kło­pot. Twoje są chyba w sam raz… – po­dzie­li­ła się do­świad­cze­niem i spo­strze­że­niem Emma, po­chwy­ci­ła rąbek bia­łej ko­szul­ki i ener­gicz­nie po­cią­gnę­ła w górę. – Mó­wi­łam… aku­rat: jędr­ne i słod­kie jak doj­rza­łe po­ma­rańcz­ki. Fan­ta­stycz­nie zdo­bią zja­wi­sko urody, fi­gur­kę in­diań­skiej księż­nicz­ki. Fuj…! Ale się po­cisz! Upał. Wska­kuj, bru­da­sku… Razem się po­plusz­cze­my.

 

3.

 

At­mos­fe­rę po­łu­dnio­wej fie­sty Emma po­zna­ła w dzie­ciń­stwie, w Ka­li­for­nii. Teraz było po­dob­nie: or­kie­stra, tańce, ko­lo­ro­we stro­je, ugi­na­ją­ce się stoły, pły­ną­cy rzeką al­ko­hol; nocne niebo ugwieź­dzi­ły nawet race i sztucz­ne ognie. A wszyst­ko to na jej cześć. Re­gio­nal­ny, wie­lo­barw­ny ubiór przy­dał zja­wi­sko­wej uro­dzie małej Con­cep­tion jesz­cze więk­sze­go bla­sku. Mro­wi­ły ko­niusz­ki pal­ców, mię­śnie łydek drża­ły jak w fe­brze: dzi­siej­szej nocy Emma spę­dzi­ła wię­cej czasu na par­kie­cie, niż pod­czas ostat­niej, no­wo­rocz­nej po­tań­ców­ki w sto­do­le sta­re­go O’Kelly. Kro­pel­ki potu skrzy­ły się na wy­so­kim czole. Zdro­wy ru­mie­niec kra­sił blade lico, ma­sko­wał ró­żo­wym tu­szem mro­wi­sko wszę­do­byl­skich pie­gów.

Wpraw­dzie dzi­siej­sza noc była szcze­gól­nie uro­czy­sta, a Pe­re­ira sta­rał się trzy­mać jak naj­dłu­żej fason, po­wtó­rzył się sce­na­riusz każ­dej wie­czor­nej ko­la­cji. Puł­kow­nik znowu wypił za dużo i w pew­nym mo­men­cie ogło­sił, że wszyst­kie tańce z Emmą re­zer­wu­je dla sie­bie. Kilka razy wy­strze­lił z re­wol­we­ru w sufit, na wiwat, ścią­ga­jąc na głowy gości śnie­ży­cę wa­pien­ne­go pyłu. Roz­ka­zał grać same tanga, a ten go­rą­cy ta­niec, w jego wy­ko­na­niu, na­bie­rał szcze­gól­nie ero­tycz­ne­go pod­tek­stu. Stary, jak zwy­kle, ra­to­wał Emmę z opre­sji:

– Od­bi­ja­ny! – huk­nął w ucho Pe­re­iry, ode­pchną bez­ce­re­mo­nial­nie opoja i chwy­cił ko­bie­tę w ob­ję­cia.

Po kilku ob­ro­tach prze­ka­zał roz­krę­co­ną kukłę w ręce Jacka, a sam po­drep­tał w kie­run­ku awan­tu­ru­ją­ce­go się gło­śno, pró­bu­ją­ce­go prze­krzy­czeć or­kie­strę puł­kow­ni­ka. Emma wi­dzia­ła kątem oka, jak obej­mu­je go i ho­lu­je utar­tym spo­so­bem, a gdy po­wró­cił po chwi­li, wy­rwa­ła się z objęć pierw­szej mi­ło­ści i padła sta­re­mu w ra­mio­na. Ero­tycz­ny cha­rak­ter tanga ko­re­spon­do­wał z jej ak­tu­al­nym na­stro­jem. Gdy opla­ta­ła ko­la­na­mi udo part­ne­ra, a swoje wci­ska­ła w szew jego roz­por­ka, czuła, że ta bli­skość nie jest sta­re­mu zu­peł­nie obo­jęt­na. Pew­ność nie­za­prze­czal­ne­go faktu rosła, w miarę pęcz­nie­nia za­war­to­ści no­gaw­ki. Była da­le­ka od za­że­no­wa­nia, dzi­wi­ło ją tylko, że u sta­re­go fa­ce­ta po­ja­wia się… taki słusz­ny roz­miar. Choć gesty nie wy­ma­ga­ły słów, Grin­go po­czuł po­trze­bę wer­ba­li­za­cji:

– Robi się nie­bez­piecz­nie.

– Nasza za­ży­łość już chyba dawno prze­kro­czy­ła gra­ni­cę bez­pie­czeń­stwa. – Głos Emmy pie­ścił cie­płym wes­tchnie­niem; ko­kie­to­wa­ły zie­lo­ne oczy, igra­jąc pół fi­glar­nym, pół na­mięt­nym spoj­rze­niem.

– Byłem krzyw­dzo­ny i krzyw­dzi­łem. Stary czło­wiek musi zdać ra­chu­nek. Teraz mam bi­lans ze­ro­wy. Nie chcę już wię­cej ranić…

– Za­dasz naj­głęb­szą ranę, je­że­li zo­sta­wisz tej nocy!

– Ta noc może być ostat­nią w moim życiu.

– I w moim… Nigdy nie mamy pew­no­ści. Nikt nie zna swo­je­go jutra.  

– Praw­do­po­do­bień­stwo się liczy.

– Praw­do­po­do­bień­stwo jest za­wsze takie samo.

– Fi­lo­zo­fia.

– Ty je­steś spe­cja­li­stą od fi­lo­zo­fii.

– Ty je­steś spe­cja­list­ką od kości. Ko­lek­cjo­nu­jesz sta­ro­cie.

– Ten smok w roz­por­ku… ska­mie­li­na!

 

Grin­go robił to per­fek­cyj­nie. Emma czuła ru­ty­nę i do­świad­cze­nie. Kto mówił, że sta­rzy fa­ce­ci cuch­ną grzy­bem i capem? Nie­któ­rzy może tak, ale nie Grin­go: świe­ży pot, ku­bań­ski tytoń, drogi ko­niak – za­pach praw­dzi­we­go męż­czy­zny. Twar­de jak zadek ogie­ra mię­śnie ob­na­ża­ły przy każ­dym ruchu szcze­gó­ły ana­to­mii ciała. Czas oszczę­dził sta­re­mu upo­ko­rze­nia. Twar­dość z roz­por­ka nie mię­kła, a za­da­wa­ła tak głę­bo­kie i pre­cy­zyj­ne kłu­cia, że Emma mu­sia­ła tłu­mić przed­wcze­sny pa­rok­syzm roz­ko­szy. Z sali ba­lo­wej do­bie­ga­ły tony me­lo­dii, akom­pa­nio­wał im we­so­ły, dzie­cię­cy śmiech Con­chi­ty, a oni ta­rza­li się w stró­żów­ce, w je­dwab­nej po­ście­li don Ge­rva­sia. Emma do­cho­dzi­ła kil­ku­krot­nie. Za każ­dym razem, gdy fala na­mięt­no­ści się­ga­ła szczy­tu roz­ko­szy, oczom wez­bra­nej żądzy jawił się na­tręt­ny kon­ter­fekt: dwie okrą­głe, ape­tycz­ne po­ma­rańcz­ki Con­chi­ty. 

 

Emma uchy­li­ła po­wie­ki, ale nie zmie­ni­ła po­zy­cji ciała. Obu­dzi­ła ją krzą­ta­ni­na Grin­go. Stary wcią­gnął spodnie, prze­rzu­cił przez ramię ko­szu­lę, pod­szedł do se­kre­ta­rzy­ka i prze­glą­dał le­żą­ce na bla­cie książ­ki. Le­d­wie omiótł wzro­kiem tytuł – od­kła­dał tomik na miej­sce. Jeden pie­ścił w dło­niach nieco dłu­żej. Emma prze­cią­gnę­ła się z głę­bo­kim wes­tchnie­niem. Do­szła do wnio­sku, że nad­szedł już czas, by za­ma­ni­fe­sto­wać po­wrót do życia:

– Czy­ta­łeś…?

– A ty…?

– Jaki to autor?

– Am­bro­se Bier­ce.

– Aaa, to… Nie! Nie zdą­ży­łam. Nie mogę się tutaj sku­pić. Czy­ta­łam jedno opo­wia­da­nie tego au­to­ra w ja­kiejś po­po­łu­dniów­ce. Nie pa­mię­tam, o co cho­dzi­ło, ale po­do­ba­ło mi się. Zo­ba­czy­łam tomik na wy­sta­wie księ­gar­ni. Ku­pi­łam. Do­rzu­ci­łam do po­dróż­nej bi­blio­tecz­ki.

– Prze­czy­tasz?

– Na pewno!

– Prze­czy­taj.

– Dobre? Czy­ta­łeś?

– Znam tego au­to­ra.

– Co czy­tu­jesz?

– Różne rze­czy.

– Teraz coś czy­tasz?

– Za­bra­łem ze sobą Don Ki­cho­ta. Ce­rvan­tes. Znasz?

– Każdy zna, prze­cież.

– Wcze­śniej tego nie czy­ta­łem. Zbie­ra­łem się kilka razy, ale jakoś tak… Ta książ­ka to ostat­ni ra­chu­nek, który muszę wy­rów­nać ze świa­tem.

Stary wcią­gnął na grzbiet ko­szu­lę, otwo­rzył wiel­kie skrzy­dło bal­ko­no­we­go okna i wy­szedł na ganek. Wszech­obec­na Con­chi­ta, wzo­rem le­śne­go elfa, bie­ga­ła od rana tam i sam, ra­do­śnie, wokół bo­ga­te­go do­mo­stwa nie­daw­ne­go go­spo­da­rza. Wę­giel­ki czar­nych ocząt sy­pa­ły fi­glar­ne ogni­ki. Kosa kru­czych wło­sów fa­lo­wa­ła zwin­nie przy każ­dym ruchu, jakby pro­wa­dzo­na ręką wpraw­ne­go żni­wia­rza. Dziew­czę prze­fru­nę­ło przez ganek, a stary piesz­czo­tli­wie klep­nął roz­bry­ka­ny ty­łe­czek.

– Kawy nam przy­nieś, a mi­giem!

– Roz­kaz, se­nior Grin­go! – Wy­dat­ne, kar­mi­no­we wargi roz­je­cha­ły się w sze­ro­kim uśmie­chu, pe­reł­ki bia­łych zębów za­iskrzy­ły w świe­tle pran­ka.

Emma okry­ła na­gość po­włó­czy­stym szla­fro­kiem, cia­sno prze­wią­zu­jąc talię je­dwab­ną wstę­gą. Dzba­nu­szek aro­ma­tycz­ne­go na­pa­ru, usta­wio­ny na srebr­nej tacy w to­wa­rzy­stwie wy­szu­ka­nej za­sta­wy, pa­ro­wał na ra­ta­no­wym sto­li­ku. Stary stał w po­ło­wie ni­skich scho­dów, za­chły­stu­jąc się dymem czar­ne­go cy­ga­ra. Emma prze­kro­czy­ła kilka stop­ni, Grin­go objął ją lewym ra­mie­niem, przy­cią­gnął do sie­bie, dło­nią pra­wej ręki wska­zał od­le­gły punkt, wy­pa­trzo­ny na linii da­le­kie­go ho­ry­zon­tu.

– Nie mogę ci wiele dać. Mam jed­nak coś dla cie­bie… Wi­dzisz tę mgieł­kę na nie­bo­skło­nie?

– Aha…

– Roz­ma­za­ny ho­ry­zont… Po­wie­trze pląsa. Tutaj, o tej porze, jak okiem się­gnąć, tylko spa­lo­na trawa. Cza­sa­mi tań­czą­ce po­wie­trze ro­śnie, a wtedy bu­du­je mi­ra­że. Gdy jed­nak jest takie wą­skie, nie­wie­le szer­sze od kre­ski, można nim ry­so­wać wspo­mnie­nia. Tam, hen, za nie­bo­skło­nem, tę­sk­ni kra­ina dzie­ciń­stwa. Szma­rag­do­we ko­bier­ce łąk pną się ku pla­ty­no­wym szczy­tom dum­nej Kor­dy­lie­ry. Krysz­ta­ło­we po­to­ki spa­da­ją z gór, ha­ftu­jąc srebr­ną przę­dzą tur­ku­so­we dy­wa­ny. Wieża ziemi, nie­śmier­tel­na se­kwo­ja, strze­la tak wy­so­ko w nie­ska­la­ny błę­kit nieba, że uwite na jej wierz­choł­ku gniaz­do, zda się, sie­dzi po­środ­ku kom­na­ty sa­me­go Wszech­mo­gą­ce­go. Sa­mot­ny wę­dro­wiec, prze­mie­rza­ją­cy tę zie­mię, skry­je się cza­sem w cie­niu po­tęż­ne­go orła, który, roz­po­starł­szy sze­ro­ko skrzy­dła i groź­nie na­stro­szyw­szy pióra, że­glu­je ma­je­sta­tycz­nie po la­zu­ro­wej toni. Żagle króla prze­stwo­rzy błą­ka­ją się cza­sem i tutaj; wtedy mu­stru­jesz ducha na pod­nieb­ny szku­ner i szy­bu­jesz, dając się po­nieść wi­chrom tę­sk­no­ty ku temu, co prze­mi­nę­ło, co przy­pa­dło w udzia­le szcze­nię­cej bez­tro­sce, co po­grze­ba­ne pod pyłem mkną­ce­go bez przy­stan­ku czasu.  

– Na­ma­lo­wa­łeś obraz… Na­ma­lo­wa­łeś sło­wem… Dla mnie…? Uro­cze! To naj­pięk­niej­sza rzecz, jaką do­sta­łam w życiu. Je­steś poetą?

– Byłem… Byłem żoł­nie­rzem. Ot, coś nie­raz zagra tak w duszy… Wi­dzia­łem cię wcze­śniej. 

– Słu­cham…

– Wi­dzia­łem przez lor­net­kę. Grze­ba­łaś w ziemi, nad rzeką. Pew­nie szu­ka­łaś smo­czych kości… Chiń­czyk sie­dział na wozie, opar­ty o ko­zioł, Jack leżał na pace, opa­tu­lo­ny plan­de­ką.

– I…

– Szaj­ka ko­nio­kra­dów prze­pra­wia­ła tabun przez rzekę. Po­gna­łem za nimi. Strze­la­li­śmy do sie­bie. Nie wi­dzia­łaś tego?

– Ach, tak… coś sobie przy­po­mi­nam. Wiesz, tu lu­dzie czę­sto strze­la­ją. Cią­gle się kłócą, coś sobie krad­ną na­wza­jem. Naj­lep­szy spo­sób to uda­wać, że nic się nie widzi, nie sły­szy. Sta­ram się nie wty­kać nosa w nie swoje spra­wy.

– Słusz­nie!

– I co…? Od­bi­łeś konie?

– Gdzie tam… Z dużo ich było. Kilku po­wa­li­łem, ale obe­rwa­łem. Lekko… ale wpa­dłem do wody. Nim się wy­grze­ba­łem na brzeg, po ko­niach i ko­nio­kra­dach smród tylko zo­stał.

– Po jaką cho­le­rę to zro­bi­łeś?!

– Don­ki­szo­te­ria.

– Mo­głeś zgi­nąć!

– Chcia­łem zgi­nać. Przy­by­łem tutaj, by umrzeć. Nadal chcę zgi­nąć. Chyba… chyba chcę. Tak mi się wy­da­je. Teraz to już sam nie wiem.

 

Pe­re­ira zdrzem­nął się rap­tem ze dwie go­dzi­ny, a że bal się już wła­ści­wie skoń­czył i wszy­scy roz­sy­pa­li się po kwa­te­rach, po­szedł do czwo­ra­ków, by pić z kom­pa­na­mi, ćmić ha­wań­skie cy­ga­ra, rżnąć w kości do bia­łe­go rana, ob­ła­piać grube ku­char­ki. Z tru­dem utrzy­mu­jąc pion, so­lid­nie wsta­wio­ny, wra­cał do wy­twor­nej sy­pial­ni. Wia­dro al­ko­ho­lu nie uko­iło bólu serca, nie spra­ło plamy na ho­no­rze. Prze­czu­wał, co wy­da­rzy­ło się tej nocy, a w po­dej­rze­niach utwier­dza­ły go nie­wy­bred­ne do­cin­ki kum­pli. Ame­ry­kań­ska suka gziła się ze sta­rym capem, to pewne! Jose Pe­re­ira, puł­kow­nik, sie­dzi w czar­nej dupie, oczy­wi­ste! Teraz go­łą­becz­ki raczą się ka­wu­sią na ta­ra­sie, słod­kie! Dosyć…!

– Mamy sobie coś do wy­ja­śnie­nia, Grin­go!

– Za­mie­rzasz gadać tutaj, czy wej­dzie­my do środ­ka?

– Do środ­ka…

Pe­re­ira rzu­cił się na Grin­go, gdy tylko za­trza­snął za sobą drzwi sy­pial­ni. Wiej­ski osi­łek miał zde­cy­do­wa­ną prze­wa­gę fi­zycz­ną. Wiek od­ci­snął pięt­no na zdol­no­ściach bo­jo­wych sta­re­go żoł­nie­rza. Jed­nak al­ko­hol wy­rów­ny­wał szan­se. Grin­go zręcz­nie uni­kał nie­zdar­nej pię­ści. Chwy­cił wpół na­past­ni­ka, uniósł… i trzep­nął o par­kiet. Prawe ramię za­plótł wokół grdy­ki, lewym nad­garst­kiem za­klesz­czył sta­lo­we ima­dło. Raz do­ci­skał, raz lu­zo­wał mor­der­cze ob­cę­gi, dając prze­ciw­ni­ko­wi od­czuć, że dzier­ży wła­dzę ab­so­lut­ną. Uspo­ko­ił od­dech. Ci­chym gło­sem, ale zde­cy­do­wa­nym tonem, ce­dził w ucho bez­wład­ne­go Pe­re­iry:

– O babę się sprze­czasz, za­gro­do­wy burku… Wy­lu­zuj! Wszyst­ko to twoja wina.

– Puść, cho­le­ra! Udu­sisz… – char­czał upo­ko­rzo­ny puł­kow­nik.

– Bę­dzie spo­kój?

– Jasne…

– Przy­się­gasz?

– Przy­się­gam.

– Na źre­ni­ce Prze­naj­święt­szej Pa­nien­ki z Gu­ada­lu­pe?

– Przy­się­gam!

Grin­go wstał, otrze­pał nie­dba­le spodnie i po­pra­wił wy­cią­gnię­tą zza paska ko­szu­lę. Pe­re­ira dźwi­gnął się z tru­dem, zro­bił kilka kro­ków w po­chy­lo­nej po­sta­wie i klap­nął cięż­ko w głę­bo­kie sie­dzi­sko naj­bliż­sze­go fo­te­la. Stary uchy­lił skrzy­dło barku, od­mie­rzył dwie so­lid­ne por­cje ko­nia­ku, nie­mal do po­ło­wy na­peł­nia­jąc krysz­ta­ło­we kie­li­chy. Wyjął z he­ba­no­wej skrzy­necz­ki i wci­snął w zęby dwa grube cy­ga­ra. Prze­cią­gnął łepek dłu­giej za­pał­ki po po­li­tu­rze blatu; roz­ża­rzył końce czar­nych, zro­lo­wa­nych liści. Jeden kie­lich we­pchnął w rękę, jeden rulon w usta puł­kow­ni­ka. Prze­cha­dzał się po kom­na­cie, raz sma­ku­jąc bu­kiet kosz­tow­ne­go trun­ku, raz aro­mat wy­kwint­ne­go ty­to­niu.

– Wszyst­ko to twoja wina, Jose Pe­re­ira. Ona pro­si­ła, ja mó­wi­łem: daj babie kilku chło­pa, eskor­tę, i wy­gnaj w góry. Dawno by jej tutaj nie było. Chce grze­bać w ziemi… Niech grze­bie! Twier­dzi, że leżą tam smo­cze kości, że wcze­śniej zba­da­ła teren. Amo­rów ci się za­chcia­ło! Mało tu ku­cha­rek… Ona nie dla cie­bie. Nie dla ta­kie­go, jakim cię tutaj znaj­du­je. To ważna pani. Jej zna­le­zi­sko zrobi z cie­bie mi­ni­stra. Ja będę do­bi­jał się pew­nie do bram raju. Sta­niesz się KIMŚ. O, wtedy… wtedy mo­żesz się sta­rać. 

 

4.

 

Upał obez­wład­niał. Konie stą­pa­ły le­ni­wie po spę­ka­nej ziemi. Ko­py­ta uno­si­ły do­kucz­li­we dro­bi­ny kurzu i pyłki ze­schnię­tych ro­ślin. Brnę­li w mil­cze­niu: tem­pe­ra­tu­ra tłam­si­ła dow­cip, at­mos­fe­ra wię­zi­ła słowa w ustach. Mil­czał nawet ga­da­tli­wy z na­tu­ry Jack. Emma przy­glą­da­ła się za­du­ma­nej, ogo­rza­łej twa­rzy męż­czy­zny. Pró­bo­wa­ła wnik­nąć w śro­dek jego głowy. Za­sta­na­wia­ło ją, co sądzi o jej ro­man­sie ze Sta­rym Grin­go? Czy myśli cza­sem o niej, jak o ko­bie­cie? Stara mi­łość po­dob­no nie rdze­wie­je… Ona nie za­po­mnia­ła, ale już dawno prze­sta­ła po­strze­gać Jacka jako po­strze­lo­ne­go, uro­cze­go szcze­nia­ka, z nie­dba­le za­rzu­co­ną na bok, sło­mia­ną grzyw­ką, cha­bro­wy­mi ocza­mi, kwa­dra­to­wą szczę­ką i wą­ski­mi, za­wzię­ty­mi usta­mi, które po­tra­fią cu­dow­nie ca­ło­wać. Am­bit­ny dzie­ciak wy­rwał się z brud­nych przed­mieść Oakland, po­szedł w jej ślady, a ona po­ma­ga­ła w nauce, w ka­rie­rze na­uko­wej. Pro­jekt był wpraw­dzie au­tor­stwa Emmy, ale to Jack zor­ga­ni­zo­wał fun­dusz na ich ba­da­nia te­re­no­we. Skąd wy­trza­snął pie­nią­dze? Nigdy nie spy­ta­ła. Nie chcia­ła wie­dzieć, nie wni­ka­ła w szcze­gó­ły. Jack przy­pro­wa­dził Weia, dwo­ru­jąc, że fun­da­men­ty uda­nej wy­pra­wy bu­du­je wy­kwint­na kuch­nia. Chiń­czyk wspa­nia­le go­to­wał, praw­da! Po­tra­fił upich­cić coś z ni­cze­go. Snuł się zwy­kle za wozem, zbie­ra­jąc ja­kieś zioła, a potem ciął to wszyst­ko skła­da­nym nożem i wrzu­cał do bocz­ku z fa­so­lą.

Wei przy­rzą­dził ostat­nie śnia­da­nie przed wy­jaz­dem z ha­cjen­dy; oszczę­dził ku­char­kom wcze­snej po­bud­ki. Brzask le­d­wie ró­żo­wił wąski pasek nieba nad ho­ry­zon­tem, że­gna­ła ich tylko roz­czo­chra­na Con­cha. Stary uści­skał ją po oj­cow­sku, ale po­kle­pał po tyłku, po męsku. Cho­ciaż tabor ru­szył, dziew­czy­na cią­gle tu­li­ła obie dło­nie Emmy. Usta przy­lgnę­ły do ust: splo­tły się cie­płe, wil­got­ne wargi, po ciele Emmy prze­mknę­ły roz­kosz­ne mrów­ki. Wszyst­ko to wy­da­wa­ło się takie spon­ta­nicz­ne, nie­win­ne, a jed­nak tro­szecz­kę nie­sto­sow­ne. Szczę­ście, że nikt ich nie wi­dział! Emma pierw­sza prze­cię­ła su­peł­ki warg i ję­zy­ków, przy­tu­li­ła dziew­czy­nę, prze­cze­sa­ła pal­ca­mi smo­li­ste włosy, czule uca­ło­wa­ła roz­pa­lo­ne czoło.

– Wrócę! Wrócę po cie­bie, Con­cha.

 

– Ob­ja­dę czuj­ki. – Stary ścią­gnął wodze, ob­ró­cił konia w miej­scu i ubódł bydlę ostro­gą.

Pe­re­ira ob­da­ro­wał eks­pe­dy­cję czwór­ką par­ty­zan­tów i… bło­go­sła­wień­stwem. Pro­wian­tu na szczę­ście nie ską­pił; Wei miał pełne ręce ro­bo­ty. Grin­go zgło­sił się na ochot­ni­ka: zgo­dził się na pią­te­go człon­ka eskor­ty. Puł­kow­nik nawet nie pró­bo­wał ukryć za­do­wo­le­nia. Miał po dziur­ki w nosie pa­no­sze­nia się upier­dli­we­go sta­ru­cha, wy­nie­sio­ne­go przez ciem­ny lud na oł­ta­rze. Dokąd czy­ści­li pół­noc z fe­de­ral­nych, stary był nawet przy­dat­ny; teraz przy­spa­rzał kło­po­tów. Pe­re­ira orzekł, że eks­pe­dy­cja nie po­trze­bu­je sil­niej­szej eskor­ty: fe­de­ral­nych dziś nie uświad­czysz, de­spe­ra­dos to teraz par­ti­sa­nos, a Apa­cze już nie mor­du­ją – pod­kra­da­ją krowy ran­cze­rom. Wię­cej ludzi nie da, bo za­mie­rza prze­dzie­rać się na po­łu­dnie, gdzie wo­ju­ją Villa i Za­pa­ta. Stary nie ma­ru­dził, stwier­dził je­dy­nie, że nie­waż­na ilość, liczy się ja­kość żoł­nie­rzy. Po­pro­sił, aby miej­sce mło­de­go Paco zajął Macho, in­diań­ski tro­pi­ciel.

Stary po­dzie­lił się z Emmą su­ro­wą opi­nią: „Ten kraj jest wciąż nie­bez­piecz­ny”. Nie zwa­żał na wła­sną osobę; bał się o życie ko­bie­ty, jej to­wa­rzy­szy i po­wo­dze­nie eks­pe­dy­cji. Usta­wił więc Macho w awan­gar­dzie, Ra­mi­re­za w arier­gar­dzie, a sam ze sta­rym de­spe­ra­do, Mo­ra­le­sem, oraz roz­trop­nym chłop­kiem, San­che­zem, pil­no­wał Emmy i wozu.

 

– Mo­ra­les, Mo­ra­les…! – krzy­czał Grin­go, osa­dza­jąc cwa­łu­ją­ce­go konia. – Ra­mi­rez znik­nął!

– Gdzie…?

– Gdzie?! Gdzie?! W dupie! My­śla­łem, że ty mi po­wiesz. Pew­nie zde­zer­te­ro­wał, szma­ciarz jeden…

– Eee, Ra­mi­rez… Gdzież­by… A, do baby może mu pilno. Kilka mil stąd jest małe pu­eblo. Pew­nie na dupki po­je­chał. Na chwi­lę… Na wie­czór bę­dzie z po­wro­tem.

– Prze­ja­dę się ka­wa­łek jego śla­dem. Jak znaj­dę w wio­sce, to ścią­gnę z dupy i na ko­pach przy­go­nię. Jak uciekł, na naj­bliż­szej ga­łę­zi po­wie­szę. Puść przo­dem San­che­za: niech zo­ba­czy, co tam u Macho, na szpi­cy.

 

– Stać! – ko­men­dę wy­po­wie­dzia­no gło­śno, jed­nak nie­zbyt zde­cy­do­wa­nym tonem. Wy­krzy­ku­ją­cy ofi­cer wy­glą­dał na zmie­sza­ne­go. – Kogo tu dia­bli niosą, że wprost za­py­tam, za prze­pro­sze­niem ja­śnie wiel­moż­nej pani.

– Z ja­śnie wiel­moż­ną to prze­sa­dzi­li­ście, ka­pi­ta­nie. Pan po­zwo­li, ofi­ce­rze… Emma Wat­son, pa­le­on­to­log. O, a tutaj… peł­no­moc­nic­twa mojej uczel­ni i po­le­ce­nie se­na­tu Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– Pa­pie­ry, pa­pie­ry, pa­pie­ry. – Ka­pi­tan chwy­cił wy­mię­ty do­ku­ment i prze­biegł nie­spo­koj­nym wzro­kiem. – Aaa, do czor­ta! Mało to mamy wła­snych pro­ble­mów… Tu widzę do­dat­ko­we. Pani wy­ba­czy… nie będę w sta­nie do­po­móc. Za­pę­dzi­łem się z moim pa­tro­lem da­le­ko na pół­noc. Go­ni­łem Apa­czów. W dro­dze po­wrot­nej prze­trze­bi­li nas i roz­pro­szy­li re­be­lian­ci, a teraz pró­bu­ję spro­wa­dzić te reszt­ki na po­łu­dnie. Mało mam ludzi, widać… Dwóch jesz­cze zde­zer­te­ro­wa­ło dzi­siej­szej nocy. Nie po dro­dze nam, że tak po­wiem. 

– O, pro­szę nie za­przą­tać sobie głowy, panie ofi­ce­rze. Mam przy boku trzech tę­gich zu­chów: ko­le­gę z uczel­ni, chiń­skie­go ku­cha­rza i… o, tego tutaj… dziel­ne­go va­qu­ero – Emma wy­śpie­wy­wa­ła cie­płe słowa przy­ja­znym tonem, cza­ru­jąc służ­bi­stę nie­win­nym uśmie­chem; Mo­ra­les skrył się głę­bo­ko w cie­niu roz­ło­ży­ste­go som­bre­ra. 

– O, ku­uur­wa… – Stary Grin­go rzad­ko prze­kli­nał, teraz nie szu­kał przy­zwo­ite­go od­po­wied­ni­ka; omi­nął z pra­wej ska­li­sty pa­gó­rek, wy­je­chał wprost na żoł­nie­rzy.

– Grin­go Viejo, Grin­go Viejo… – Po­mię­dzy mun­du­ra­mi prze­ta­czał się zło­wro­gi po­mruk.

Po­pu­lar­ność bywa kło­po­tli­wa. Sze­re­gow­cy po­ka­zy­wa­li pal­ca­mi, się­ga­li do kabur, uno­si­li ka­ra­bi­ny, skła­da­jąc się do strza­łu: nie zo­sta­wi­li sta­re­mu wy­bo­ru. Obie dło­nie opa­dły na rę­ko­je­ści dwóch wy­słu­żo­nych re­ming­to­nów. Każdy po­cisk uno­sił śmierć w oło­wia­nym sio­dle. Jack wci­snął Emmę na samo dno wozu. Wei, zgrab­nym tri­kiem pal­ców, uzbro­ił swój dziw­ny scy­zo­ryk, a sprę­ży­stym ru­chem nad­garst­ka wpro­wa­dził na­rzę­dzie w ruch, prze­ci­na­jąc tcha­wi­cę żoł­nie­rza, sie­dzą­ce­go na koniu, naj­bli­żej kozła woź­ni­cy. Mo­ra­le­so­wi bra­ko­wa­ło pre­cy­zji, strze­lał jed­nak nie­zwy­kle szyb­ko z win­che­ste­ra, zdo­by­te­go oneg­daj na ja­kimś straż­ni­ku Tek­sa­su, co na­bie­ra­ło – w po­dob­nej sy­tu­acji i przy nie­wiel­kiej od­le­gło­ści – wagi ar­gu­men­tu ko­ron­ne­go. Sze­reg mun­du­rów runął. Na dru­gim pla­nie uka­zał się woj­sko­wy fur­gon. Woź­ni­ca pró­bo­wał okieł­znać spło­szo­ne konie, a żoł­nierz uzbro­ić i wy­ce­lo­wać ka­ra­bin ma­szy­no­wy. Gdyby się udało… Nie zdą­żył… Wią­zan­ka lasek dy­na­mi­tu, opa­trzo­na sy­czą­cym, kró­ciut­kim lon­tem, od­bi­ła się od jego pier­si i za­gu­bi­ła gdzieś po­mię­dzy skrzyn­ka­mi, na samym dnie fur­go­nu; tym razem Mo­ra­les ce­lo­wał z nie­zwy­kłą dla sie­bie pre­cy­zją. Żoł­nierz pod­jął wpraw­dzie próbę go­rącz­ko­we­go po­szu­ki­wa­nia, ale… Po­wie­trze roz­darł huk po­tęż­nej eks­plo­zji. Po­fru­nę­ły w górę czap­ki i ka­pe­lu­sze, wszyst­kie konie sta­nę­ły dęba, zie­mia drża­ła i fa­lo­wa­ła pod ko­py­ta­mi, echo dobrą mi­nu­tę pa­pu­go­wa­ło dud­nią­ce dźwię­ki.

 

– Macho ślep­nie na stare lata, czy co? Kil­ku­na­stu chło­pa z fur­go­nem nie widzi… Skur­wiel! Gdzie on się wła­ści­wie po­dzie­wa? – Grin­go klął i sar­kał, strze­pu­jąc ka­pe­lu­szem pył z sze­ro­kich czap­sów.

– Po­sła­łem do niego San­che… wedle rozka… se­nior Grin­go. Potem wpa­dli­śmy pro­sto na fe­de­ral… Nie było żadne… ostrze­że… – Mo­ra­les tłu­ma­czył się gęsto, choć mówił nie­wy­raź­nie, splu­wa­jąc po każ­dym za­da­niu; usta miał pełne pia­chu. 

– Ha­aalo! Czy któ­ryś z sza­now­nych panów bę­dzie tak uprzej­my i ze­chce pomóc ko­bie­cie? – wo­ła­ła Emma, mo­cu­jąc się z ja­kimś gła­zem.

– Co to? – Stary uca­pił drugi ko­niec po­dłu­go­wa­tej skał­ki.

– Wy­glą­da na ska­mie­li­nę wiel­kiej kości udo­wej.

– Co z tym? 

– Na pakę.

– Tutaj to le­ża­ło?

– Gnat się walał, nie widać za to szcząt­ków ludzi i wozu. Czy to cię nie za­sta­na­wia?

– Dy­na­mit wpadł mię­dzy skrzyn­ki z amu­ni­cją. Wiel­kie bum… i wszyst­ko zmie­ni­ło się w pył.

– Ani drzazg, ani okuć? A ka­ra­bin ma­szy­no­wy… Też w pył się roz­sy­pał?!

– Jakaś pod­po­wiedź…

– Przejdź się ka­wa­łek w tamtą stro­nę… i zer­k­nij pod nogi. Tylko ostroż­nie!

 

5.

 

Emma pu­ści­ła linę, gdy po­czu­ła uścisk dłoni sta­re­go na bio­drach. Grotę roz­ja­śnia­ło kilka la­ta­rek elek­trycz­nych pa­ten­tu Mi­sel­la. Ko­bie­ta uru­cho­mi­ła swój re­flek­to­rek. Snop świa­tła wy­ło­wił ster­tę desek, prze­sy­co­nych krwią, po­prze­ty­ka­nych strzę­pa­mi ludz­kich i zwie­rzę­cych szczą­tek. Spo­mię­dzy drzazg wy­glą­da­ła lufa ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go. Emma po­wstrzy­ma­ła od­ruch wy­miot­ny. Omia­ta­ła żół­tym krę­giem pod­ło­że i ścia­ny, pró­bu­jąc przejść nad nie­daw­ną tra­ge­dią do po­rząd­ku dzien­ne­go i przed­sta­wić się sam­com w bla­sku to­tal­ne­go pro­fe­sjo­na­li­zmu. Wstęp­ne oglę­dzi­ny przy­nio­sły obie­cu­ją­ce re­zul­ta­ty; ko­bie­ta przy­ję­ła dumną po­sta­wę, zro­bi­ła mądrą minę i prze­mó­wi­ła do współ­to­wa­rzy­szy:

– Eks­plo­zja do­ko­na­ła wy­ło­mu w skale, od­sła­nia­jąc wej­ście do ja­ski­ni. Osady geo­lo­gicz­ne utwier­dza­ją mnie w prze­ko­na­niu, że znaj­dzie­my tutaj coś cie­ka­we­go. Zresz­tą, kość udowa di­no­zau­ra nie spa­dła prze­cież z nieba. Zna­czy się… spa­dła, lecz po­de­rwa­ła ją wcze­śniej eks­plo­zja.

Lina, ich winda do dna groty, drgnę­ła, po czym bły­ska­wicz­nie po­wę­dro­wa­ła w górę.

– Wei, co ty tam pa­ja­cu­jesz?! Po jaką cho­le­rę za­bie­rasz linę? – wy­krzyk­nął stary, przy­ci­ska­jąc do ust zło­żo­ne w tubę dło­nie.

– Nie­spo­dzian­ka, se­nior Grin­go…! – W owal­nym ob­ry­sie otwo­ru, na tle błę­kit­ne­go nieba, uka­zał się kon­tur głowy, uwień­czo­nej sze­ro­ko­skrzy­dłym ka­pe­lu­szem. – To ja, Jose Pe­re­ira, puł­kow­nik. Wra­ca­jąc z chło­pa­ka­mi na po­łu­dnie, od­bi­łem ka­wa­łek na za­chód, po wa­szych śla­dach. Brawo! Dobra ro­bo­ta: mówię o tych po­dziu­ra­wio­nych fe­de­ral­nych. Stary Grin­go w naj­lep­szej for­mie.

– Skończ z tymi pier­do­ła­mi, Pe­re­ira. – Stary się nie­cier­pli­wił. – To ty mi zdją­łeś Macho i Ra­mi­re­za?

– Na oczy ich nie wie­dzia­łem! Też mi się jeden za­wie­ru­szył. De­zer­te­ru­ją, psie­sy­ny. Pew­nie mają już dosyć wojny…

– Do rze­czy! Kie licho cię tu przy­gna­ło? Czego sobie win­szu­jesz?

– Czego…? Ga­da­ją, że Grin­go Viejo ku­lo­od­por­ny. Chcia­łem zo­ba­czyć, jak z gło­dem i pra­gnie­niem sobie po­ra­dzi.

– Pie­przysz jak po­tłu­czo­ny!

– Za kilka dni ina­czej po­ga­dasz. Mamy mnó­stwo czasu. Chyba tu stanę obo­zem… Panna Wat­son, ze spę­ka­ny­mi usta­mi, bę­dzie bła­gać o kro­plę wody, ofe­ru­jąc w za­mian swe wdzię­ki. Stary pa­lu­chy po­ob­gry­za, albo… Wła­śnie…! Cie­ka­we, czy Grin­go Viejo od­por­ny na kule z wła­sne­go re­ming­to­na?

– Dobra… zo­ba­czy­my, komu pierw­sze­mu się znu­dzi. Wy­puść choć Jacka i Mo­ra­le­sa.

– Mło­kos to chyba były przy­du­pas panny Wat­son… Mo­ra­les mo­dlił­by się do Grin­go Viejo, gdyby go w ramy opra­wić. Wszy­scy­ście warci sie­bie na­wza­jem. Gnij­cie więc razem… na dole.

– Znaj­dę cię nawet w pie­kle, Pe­re­ira, a jak tam zdy­bię, za­mie­nię dupę w wy­ko­pa­li­sko.

– Do zo­ba­cze­nia w pie­kle, Grin­go! Jak już za­stu­kasz do bramy, prze­każ dia­bli­kom ukło­ny od se­nio­ra Pe­re­iry, puł­kow­ni­ka, i po­wiedz… – Jose nie skoń­czył zda­nia, ostat­niej ora­cji za­sra­ne­go życia. 

Bez­wład­ne ciało gruch­nę­ło o dno groty, wzbi­ja­jąc tonę miał­kie­go pyłu.

– Sam im to po­wiedz – mruk­nął stary, gdy tylko opadł kurz; z ple­ców Pe­re­iry wy­sta­wał trzo­nek noża. 

Pył wolno osia­dał, a na górze wrza­ło. Po­zo­sta­wio­ny na cza­tach Wei, gdy tylko do­strzegł od­dział Pe­re­iry, ulot­nił się jak kam­fo­ra. Pod­słu­chi­wał, pod­glą­dał, ukry­ty za naj­bliż­szym wy­stę­pem skal­nym. Gdy już bez­błęd­nie oce­nił sy­tu­ację a w gło­wie uło­żył mor­der­czy plan, spadł na po­wstań­ców ni­czym bicz boży. Z nie­by­wa­łą pręd­ko­ścią ude­rzał i kopał, ci­skał ma­leń­kie no­ży­ki i śmier­cio­no­śne gwiazd­ki. Z chi­rur­gicz­ną pre­cy­zją, uży­wa­jąc zwin­nych nad­garst­ków, mon­to­wał ja­kieś za­pa­śni­cze dźwi­gnie, ła­miąc koń­czy­ny i karki. Uwi­nął się tak szyb­ko, że żaden z prze­ciw­ni­ków nie zdą­żył wy­strze­lić, a tylko z nie­licz­nych gar­deł po­pły­nął przed­śmiert­ny okrzyk.

– Czy­sto, panie Jacku – wy­krzyk­nął w cze­luść Chiń­czyk, wy­chy­la­jąc głowę poza kra­wędź otwo­ru.

– Dobra ro­bo­ta, Wei! Spi­sa­łeś się na medal. Sza­cu­nek… – od­po­wie­dział Jack, a w jego gło­sie po­brzmie­wa­ła duma. – Czu­waj dalej na górze, a my się tu tro­chę po­krę­ci­my. Zaj­rzy­my głę­biej… To jakiś la­bi­rynt: ja­ski­nia cią­gnie się spory ka­wa­łek pod zie­mią 

– Nie strze­lał? Po­za­bi­jał? Sam jeden… Wszyst­kich…! – za­zwy­czaj bez­na­mięt­ny Grin­go nie krył wy­ra­zów po­dzi­wu i zdu­mie­nia.

– Eee, to takie sztucz­ki chiń­skich ku­cha­rzy… czy chiń­skich bok­se­rów. Eee, jeden czort! Mó­wi­łem Emmie, że się przy­da. Sły­sza­łem, że mie­sza spraw­nie nie tylko w kotle, ale i w ludz­kich wnętrz­no­ściach.

 

– Wi­dzi­cie to…?! – Emma piała z za­chwy­tu. Klę­cza­ła; w pra­wej dłoni dzier­ży­ła la­tar­kę, lewą strze­py­wa­ła pył z tego, co wy­ła­wia­ło z ciem­no­ści mdłe świa­tło. – Matko! Kom­plet­ny szkie­let di­no­zau­ra. O, i jesz­cze jeden! O, i tam…! O…! A tu…! To jaja! Jezu! Je­ste­śmy w ja­ski­ni smoka. Dawno, dawno temu, nim wszyst­ko po­chło­nę­ła zie­mia, było tu gniaz­do di­no­zau­ra. Nie­by­wa­łe! Fan­ta­stycz­ne! Bo­ooże dro­oogi!

– Pięk­nie! Bar­dzo pięk­nie! By­ło­by jesz­cze pięk­niej, gdyby nie śmier­dzia­ło. Ile czasu gnije taki di­no­zaur, taka kupa mięsa? – Stary na­cią­gnął na nos ob­wią­za­ną wokół szyi chu­s­tę, jakby chro­nił płuca przed pyłem ste­po­wym, wznie­sio­nym ko­py­ta­mi setki cwa­łu­ją­cych mu­stan­gów.

– To ska­mie­li­ny: spe­try­fi­ko­wa­ne smoki, a wła­ści­wie ich szcząt­ki kost­ne. Epokę di­no­zau­rów od­dzie­la­ją od na­szej mi­lio­ny lat. Ma­te­ria or­ga­nicz­na już dawno ule­gła pro­ce­so­wi roz­kła­du. Te gnaty nie mogą śmier­dzieć.

– Nie mogą, a śmier­dzą. Cie­ka­we…

– Może to coś in­ne­go śmier­dzi… Nie­waż­ne! Póź­niej się w tym roz­pa­trzy­my. Wra­ca­my na górę, po sprzęt. Wszyst­kie­go stąd nie wy­nie­sie­my. Zresz­tą, nie ma ta­kiej po­trze­by. Kilka ma­łych gna­tów wy­ko­pie­my, resz­tę sta­no­wisk ozna­czy­my. Skom­ple­tu­ję do­ku­men­ta­cję fo­to­gra­ficz­ną; w ku­frze mam apa­rat, za­bra­łam też lampę bły­sko­wą.

– Przy­wlo­kę tutaj swój tyłek, tylko pod jed­nym wa­run­kiem…

– Tak…

– Je­że­li obie­casz, że za­bie­rzesz też ten fla­ko­nik pa­ry­skich won­no­ści, który wi­dzia­łem w twoim po­ko­ju, na eta­żer­ce.

– Mó­wisz o tych…? – Emma roz­chy­li­ła de­kolt, ze­rwa­ła chu­s­tę z nosa sta­re­go, ob­ję­ła dłoń­mi jego głowę i przy­cią­gnę­ła twarz ku słod­kiej bruź­dzie, roz­dzie­la­ją­cej pół­na­gie pier­si.  

– Do­kład­nie… Dość tych głup­ste­wek. Nie je­ste­śmy sami. – Grin­go wy­szarp­nął głowę z piesz­czo­tli­we­go uści­sku, ze­rwa­ną chu­s­tę osa­dził na daw­nym miej­scu. – Dobra, wra­ca­my. Mo­ra­les, pro­wa­dzisz. Mo­ra­les… Mo­ra­les…! – Par­ty­zant mil­czał jak grób, sta­re­mu od­po­wia­da­ło echo. – Gdzie­żeś się po­dział, do dia­bła?!  

– Ten też ci zde­zer­te­ro­wał? Re­wo­lu­cyj­na dys­cy­pli­na… Gra­tu­la­cje! – Emma, roz­anie­lo­na nie­daw­nym zna­le­zi­skiem, nie oszczę­dzi­ła sta­re­mu drwi­ny.

– Ślady krwi…

– Eee, wy­klu­czo­ne. Krew roz­sy­pa­ła się w pył mi­lio­ny lat temu.

– Świe­że ślady krwi. – Stary po­su­wał się wolno: stą­pał nie­zwy­kle ostroż­nie, świe­cąc la­tar­ką pod nogi. – Pro­wa­dzą do tego wy­ło­mu… O, tutaj jest ja­kieś wgłę­bie­nie… 

Nie­bie­skie oczy Emmy, zanim się skry­ły za szczel­ny­mi ko­ta­ra­mi pie­go­wa­tych po­wiek, do­strze­gły kilka roz­cią­gnię­tych na ska­li­stym pod­ło­żu syl­we­tek. Żół­ta­wa po­świa­ta re­flek­to­ra wy­ło­wi­ła ich na­puch­nię­te, ciem­no­fio­le­to­we maski. Prze­ni­kli­wy odór wdarł się przez noz­drza, do środ­ka mózgu ko­bie­ty, gdzie zda­wał się wier­cić i wierz­gać. Nie po­wstrzy­ma­ła tor­sji: chlu­snę­ła ko­lo­ro­wa fon­tan­na. Pierw­szy z brze­gu leżał Mo­ra­les; twarz bie­li­ła się jak ko­mu­ni­kant.

– Mo­ra­les, trzy­maj się, chło­pie! – Stary kle­pał po­wstań­ca po pysku, a wi­dząc ozna­ki życia, pró­bo­wał prze­ło­żyć omdla­łe ramię przez kark i dźwi­gnąć bez­wład­ne ciało.

– Hom­bre-mo­squ­ito, hom­bre-mo­squ­ito – dwu­krot­nie wy­krztu­sił par­ty­zant, krze­sząc ostat­nie wes­tchnie­nie życia.

– Zo­staw! Bez sensu… Nie ma w nim kro­pli krwi – Emma par­ska­ła przez przy­ci­śnię­tą do ust chust­kę, ście­ra­jąc nią reszt­ki wy­mio­cin.

– Mamy więc de­zer­te­rów w kom­ple­cie – wes­tchnął stary, a ko­bie­cie wy­da­ło się, że brzmi to jakoś nie­sto­sow­nie no­stal­gicz­nie.  

– Spo­cznie­cie więc w za­cnej kom­pa­nii – te słowa wy­po­wie­dział Jack, mie­rząc z re­wol­we­ru w pierś sta­re­go i kie­ru­jąc w jego oczy snop świa­tła la­tar­ki. – Bę­dzie pan uprzej­my, se­nior Grin­go, wy­cią­gnąć wolno splu­wy, uj­mu­jąc rę­ko­je­ści dwoma pa­lusz­ka­mi lewej ręki, i rzu­cić je na zie­mię, w moim kie­run­ku. Radzę za­nie­chać przy tym wsze­la­kiej ekwi­li­bry­sty­ki, zmie­rza­ją­cej do za­pre­zen­to­wa­nia nam pań­skich słyn­nych po­pi­sów strze­lec­kich. 

Koń­cząc ostat­nią kwe­stię, Jack wy­ce­lo­wał re­flek­tor pro­sto w syl­wet­kę Emmy. Prze­ra­że­nie w sze­ro­ko otwar­tych oczach, ostra stal przy­kle­jo­na do ak­sa­mi­tu ła­bę­dziej szyi, sko­śne oczy ły­pią­ce re­flek­sa­mi bia­łek gdzieś zza ple­ców dy­go­czą­cej ko­bie­ty: cała ta dra­ma­tycz­na scena, żyw­cem wy­rwa­na karta z po­wie­ści Zane Greya, krzy­cza­ła niemo, do­bit­nie ape­lu­jąc do roz­sąd­ku. Stary wy­peł­nił roz­kaz skru­pu­lat­nie. Na słowa skar­gi od­wa­żył się w chwi­li, gdy oba re­ming­to­ny le­ża­ły u stóp Jacka:

– Co to za bła­ze­na­da, do ja­snej cho­le­ry?! Dla­cze­go ten żółty gar­ko­tłuk ostrzy swój kozik na grdy­ce Emmy? O co wam cho­dzi, do­brzy lu­dzie?  

– O kości… O kości smoka. Taaak… teraz, droga Emmo, mogę wy­krzy­czeć ci w twarz całą, gorz­ką jak pio­łun praw­dę. Nigdy cię nie ko­cha­łem! Chcę, by to do cie­bie do­tar­ło, nim za­mkniesz oczy na za­wsze. Ca­ło­wa­łem, wzdy­cha­łem… praw­da! Taka dobra, by­stra, mądra, am­bit­na panna Wat­son… Pła­ci­łem piesz­czo­tą za ko­re­pe­ty­cje, tyle! No­ca­mi rżną­łem małą Su Lynch. Pa­mię­tasz Su…? Była śnia­da i nie miała ani jed­ne­go piega. Piegi, piegi, piegi… obrzy­dli­wość! Nigdy nie mo­głem się do nich przy­zwy­cza­ić. Pa­mię­tasz pew­nie też pana Lee: mi­łe­go, sko­śno­okie­go sta­rusz­ka, który trząsł całą chiń­ską dziel­ni­cą. To jemu no­si­łem ustrze­lo­ne z procy koty. Żółci cenią ich mięso i futra. Ten pro­ce­der po­zwo­lił prze­żyć, gdy wy­la­li z fa­bry­ki kon­serw. Stre­ści­łaś mi plan eks­pe­dy­cji, a ja po­my­śla­łem o panu Lee. Prze­je­cha­łem się na Za­chod­nie Wy­brze­że. Efek­tem de­le­ga­cji był ta­jem­ni­czy ka­pi­tał. Stary Chiń­czyk ma łeb do in­te­re­sów! Teraz jest moim wspól­ni­kiem. Dzie­li­my się zy­skiem pół na pół, po od­li­cze­niu wstęp­nych kosz­tów, oczy­wi­ście. A zysk za­po­wia­da się astro­no­micz­ny. Wiesz, ile płacą Chiń­czy­cy za gram sprosz­ko­wa­nej kości smoka…? Nie wiesz… Ja też nie wiem do­kład­nie, ale po­dob­no… bar­dzo… bar­dzo dużo. Wie­rzą, że pro­szek ze smo­czych kości od­mła­dza. Tu leżą tony su­row­ca. Je­stem bo­ga­ty, Emmo. Ja je­stem mi­lio­ne­rem, a ty je­steś tru­pem. Stary się na­pa­to­czył, więc pój­dzie do pie­kła przy oka­zji. Dla­cze­go i tobie nie pro­po­nu­ję spół­ki…? To chyba jasne… Panna Wat­son przed­kła­da ka­rie­rę ponad złoto ca­łe­go świa­ta. To po pierw­sze! A po dru­gie: do­dat­ko­wy wspól­nik, mniej do­la­rów w kie­sze­ni. Dla­te­go teraz pan Wei, któ­re­go to­wa­rzy­stwo za­wdzię­cza­my skraj­nie scep­tycz­ne­mu na­sta­wie­niu pana Lee do spół­ek z bia­ły­mi ludź­mi, za­głę­bi swój orien­tal­ny scy­zo­ryk w tcha­wi­cy panny Wat­son. A w tym samym cza­sie… ja wy­pró­bu­ję ku­lo­od­por­ność Sta­re­go Grin­go. Finał, ukło­ny, okla­ski!

Po­wie­trze roz­darł urwa­ny świst, przy­po­mi­na­ją­cy kwi­le­nie ata­ku­ją­ce­go so­ko­ła. Emma padła w ob­ję­cia sta­re­go. Ciem­ność skry­wa­ła więk­szą część niszy, jed­nak do­ko­ła czuło się ruch, sły­sza­ło od­głos sza­mo­ta­ni­ny. Kręgi dwóch lamp, Jacka i Grin­go, śmi­ga­ły po ska­la­nych na­wi­sach. Rap­tem zbie­gły się w jeden punkt: wy­ce­lo­wa­ły we wła­ści­we miej­sce… Wei wi­siał bez­wład­nie w ob­ję­ciach ja­kie­goś zwie­rzę­cia, po­kro­jem przy­po­mi­na­ją­ce­go gada. Mon­strum za­ci­ska­ło szczę­ki na gar­dle nie­szczę­śni­ka, a po­wta­rza­ją­ce się od­gło­sy ssa­nia i prze­ły­ka­nia nie­omyl­nie za­wia­da­mia­ły, że wcią­ga kok­tajl z chiń­skiej po­so­ki. Kiedy zje­ży­ło grzbiet, długi rząd ro­go­wych tarcz przy­po­mniał Emmie wi­ze­run­ki smo­ków, ja­ki­mi ilu­stro­wa­no ksią­żecz­ki z baj­ka­mi dla dzie­ci. Sko­ło­wa­ny Jack stał z re­wol­we­rem w wy­cią­gnię­tej dłoni: nie był w sta­nie pod­jąć de­cy­zji, w którą stro­nę po­słać śmier­cio­no­śny ła­du­nek. Emma wci­snę­ła w dłoń sta­re­go ma­leń­kie­go sharp­sa, wy­ma­ca­ne­go na samym dnie prze­past­nej kie­sze­ni ba­weł­nia­nych por­tek. Jack wi­dząc, że po­chło­nię­ta kon­sump­cją ga­dzi­na chwi­lo­wo nie przed­sta­wia sobą więk­sze­go za­gro­że­nia, zde­cy­do­wał się osta­tecz­nie i wy­mie­rzył w kie­run­ku Emmy. Stary bły­ska­wicz­nie za­mie­nił się miej­sca­mi z ko­bie­tą, osła­nia­jąc ją wła­snym cia­łem. Oba strza­ły padły jed­no­cze­śnie. Jack przy­kuc­nął, cicho jęk­nął, padł na twarz z sze­ro­ko roz­ło­żo­ny­mi ra­mio­na­mi, jakby pró­bo­wał objąć w pasie starą Ma­teń­kę Zie­mię. Trzy po­zo­sta­łe kule ulo­ko­wał Grin­go w ciele ma­łe­go po­two­ra.

 

6.

 

Świe­ża krew wsią­ka­ła na­tych­miast w wy­schnię­ty grunt, zna­cząc spę­ka­ną zie­mię bor­do­wy­mi pla­ma­mi. Trop był do­kład­nie wi­docz­ny nawet z per­spek­ty­wy koń­skie­go grzbie­tu. Pły­nę­li ła­god­nym kłu­sem, bez więk­sze­go po­spie­chu; ranne zwie­rzę, choć bie­gło bar­dzo szyb­ko, nie mogło się prze­cież za­nad­to od­da­lić.

– Kim… czym jest hom­bre-mo­squ­ito? – Emma, z wro­dzo­ną gra­cją, szy­bo­wa­ła w sio­dle, a szcze­gól­nie roz­kosz­nie fa­lo­wa­ły jej ob­fi­te pier­si, wzbu­dza­ne mo­no­ton­nym ru­chem.

– Fi­gu­rą z bajek miej­sco­wej ciem­no­ty. Jedni opi­su­ją go jako ma­łe­go smoka, inni widzą w nim zło­śli­we­go kra­sna­la. Przy­le­pia­ją mu pa­skud­ną ety­kie­tę… krwio­pij­cy. Prze­waż­nie ata­ku­je bydło, nie gar­dzi też ludz­ką juchą.

– A wiesz… to nawet by się zga­dza­ło… Tam, w ja­ski­ni, w tym świe­tle, gdy się stro­szył, przy­po­mi­nał mi smocz­ka z ksią­żecz­ki dla dzie­ci. Gdy wy­pa­dli­śmy za nim wyj­ściem po­mię­dzy ska­ła­mi, a on biegł tak szyb­ciut­ko na kró­ciut­kich nóż­kach i tak śmiesz­nie ko­ły­sał się w bio­drach, wglą­dał jak prze­bra­ny ka­rze­łek, czmy­cha­ją­cy z cyrku przed gnie­wem dy­rek­to­ra. 

– Masz więc swo­je­go smoka… ży­we­go! Zna­czy się… jesz­cze ży­we­go.

– Grin­go, to fan­ta­stycz­ne! To jest moż­li­we… Po­słu­chaj… Je­że­li wie­rzyć Dar­wi­no­wi: zwie­rzę zmie­nia przez wieki po­stać, przy­sto­so­wu­jąc się do śro­do­wi­ska. Śro­do­wi­sko di­no­zau­rów już nie ist­nie­je. Może jakiś ga­tu­nek prze­trwał mi­lio­ny lat, skar­lał i przy­sto­so­wał się do życia w na­szym świe­cie… 

– Wsko­czył do rzeki.

– Co?

– Pró­bu­je prze­pły­nąć na drugą stro­nę. – Stary po­ka­zał pal­cem żół­to­zie­lo­ny obiekt, wal­czą­cy z rwą­cym nur­tem. – W gó­rach mu­sia­ło padać: rzeka wez­bra­ła. Zła­pię two­je­go smoka. – Grin­go za­chwiał się w sio­dle i o mało nie runął na zie­mię; obie dło­nie za­ci­snął kon­wul­syj­nie na łęku.

– Źle się czu­jesz?! – Ser­cem Emmy tar­gnął nie­po­kój.

– Obe­rwa­łem. Jack nawet cel­nie strze­lał.

– Jezu!

– Nic, nic… dro­biazg. Kula prze­szła na wylot. Nie zła­ma­ła kości, nie uszko­dzi­ła żad­ne­go or­ga­nu. Szczę­ście! Nawet spe­cjal­nie nie krwa­wię. Tro­chę pali w środ­ku. 

– Dałam się na­brać: byłam pewna, że je­steś ku­lo­od­por­ny.

– No, ale mamy ko­lej­ne do­świad­cze­nie: je­stem ku­lo­prze­źro­czy­sty. Dobra… idę po smoka.

– Grin­go, to wa­riac­two! W dupie ze smo­kiem! Czego żeś się uparł…?

– Don­ki­szo­te­ria.

– Co?!

– Stro­na sto trzy­dzie­sta druga, pierw­sza li­nij­ka od góry. – Stary grze­bał przez chwi­lę w wy­pcha­nym juku, wy­cią­gnął jakiś opa­sły tom i pod­su­nął pod nos za­sko­czo­nej ko­bie­cie.

Emma otwo­rzy­ła książ­kę w miej­scu za­zna­czo­nym za­kład­ką i po­bie­gła wzro­kiem ku za­da­nym wer­se­tom: „…raz nad brze­giem rzeki, zo­ba­czyw­szy wy­cho­dzą­ce­go z niej ogni­ste­go smoka, sko­czył doń i tak sil­nie ści­snął go rę­ko­ma za gar­dło, że smok, nie mogąc od­dy­chać, za­nu­rzył się na dno, a ry­cerz ani pu­ścił swej zdo­by­czy i po­szedł z nim na dno”. Gdy Emma unio­sła oczy znad po­żół­kłych kar­tek, koń sta­re­go, z jeźdź­cem na grzbie­cie, wal­czył już ze spie­nio­nym od­mę­tem, po brzuch za­nu­rzo­ny w wo­dzie.

 

Ko­bie­ta pod­nio­sła wa­la­ją­cą się na brze­gu książ­kę i wy­cią­gnę­ła roz­dzie­la­ją­cą karty za­kład­kę. Ktoś przy­spo­so­bił do funk­cji za­kład­ki bilet wi­zy­to­wy. Woda roz­my­ła druk, ale per­so­na­lia wła­ści­cie­la były jesz­cze wi­docz­ne. „Am­bro­se Gwi­nett Bier­ce” – prze­czy­ta­ła i po­my­śla­ła, że to pew­nie ten facet, który gapił się przez lor­net­kę, nim sko­czył w nurt za ko­nio­kra­da­mi. Strze­la­li. Od­waż­ny! Sze­ryf albo straż­nik Tek­sa­su… Rzeka utu­li­ła. Szu­kał kło­po­tów, zna­lazł śmierć. Ona wo­la­ła uda­wać, że ni­cze­go nie widzi. Nie wtyka nosa w cudze spra­wy; dosyć ma wła­snych pro­ble­mów… Jeden muł z za­przę­gu oku­lał. Grze­chot­nik mo­ka­sy­no­wy urą­bał Chiń­czy­ka, gdy ten zbie­rał zioła na za­pra­wę do wódki. Wy­zio­nął ducha cicho i spo­koj­nie, bez słowa skar­gi, sie­dząc na wozie w ulu­bio­nej po­zy­cji: ze źdźbłem trawy w zę­bach, opar­ty ple­ca­mi o ko­zioł. Mul­nik się upił z roz­pa­czy i spał na pace – urżnął­by się z ra­do­ści, gdyby było się z czego ra­do­wać, a gdyby nie było się czym mar­twić, uchlał­by się i tak, dla za­sa­dy, bo był po pro­stu pi­ja­kiem – a ona sama ko­pa­ła ten pie­przo­ny dół; nie rzuci prze­cież żółt­ka sępom na po­żar­cie. Na wozie grze­ją się skrzyn­ki te­qu­ili, do gra­ni­cy jesz­cze kil­ka­dzie­siąt mil, a w jej ob­skur­nej spe­lu­nie, w par­szy­wym Lo­ne­so­me Dove, w ze­szłym ty­go­dniu wy­schła ostat­nia kro­pla whi­sky.

 

*****

W li­sto­pa­dzie 1913 roku przy­by­wa do tar­ga­ne­go re­wo­lu­cją Mek­sy­ku Am­bro­se Bier­ce, ame­ry­kań­ski dzien­ni­karz, no­we­li­sta, afo­ry­sta, scep­tyk i mi­zan­trop. Roz­go­ry­czo­ny nie­po­wo­dze­nia­mi ży­cio­wy­mi, gnę­bio­ny po­stę­pu­ją­cą cho­ro­bą, marzy o śmier­ci god­nej praw­dzi­we­go męż­czy­zny. Dal­sze losy pi­sa­rza skry­wa mgła ta­jem­ni­cy, oży­wia li­te­rac­ka fik­cja.

 

Armia Sta­nów Zjed­no­czo­nych in­ter­we­niu­je pod­czas re­wo­lu­cji w Mek­sy­ku, w 1916 roku, w od­po­wie­dzi na przy­gra­nicz­ne akty ter­ro­ru, do­ko­na­ne przez woj­ska Pan­cho Villi.

 

W 1987 roku pu­er­to­ry­kań­ski komik, Si­lve­rio Perez, na­da­je prze­śmiew­cze imię chu­pa­ca­bra (wy­sy­sacz kóz) – czło­wie­ko­wi-ko­ma­ro­wi (hom­bre-mo­squ­ito) – ta­jem­ni­cze­mu zwie­rzę­ciu z le­gend la­ty­no­ame­ry­kań­skich. Chu­pa­ca­bra staje się po­pu­lar­nym ele­men­tem kul­tu­ry ma­so­wej obu Ame­ryk.

 

Kości di­no­zau­ra zna­le­zio­no po raz pierw­szy na te­re­nie Mek­sy­ku w 2013 roku, w po­bli­żu miej­sco­wo­ści Great Ce­pe­da.  

Koniec

Komentarze

Am­bro­zia­ku, prze­czy­tam póź­niej, na razie po­wiem Ci, że prze­kro­czy­łeś limit kon­kur­so­wy o pra­wie 3 tyś zna­ków ;)

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Beryl pisał, że można sym­bo­licz­nie prze­kro­czyć. To rap­tem sześć pro­cent, więc mie­ści się się chyba w de­fi­ni­cji słowa “sym­bo­licz­nie”…  

Uff, to do­brze, głu­pio by było, gdy­byś znowu wy­padł poza kon­kurs przez limit… Tak było już chyba przy me­dycz­nych drab­blach.

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Fakt! Wy­padł z ry­wa­li­za­cji kon­kur­so­wej mój “Sen wam­pi­ra”. Ale wziął go “Szor­tal”. 

Cał­kiem fajne. Kiedy prze­czy­ta­łem o hom­bre-mo­squ­ito to my­śla­łem, że znowu bę­dzie wam­pir, a tu taka nie­spo­dzian­ka ;) Jak dla mnie za dużo ero­ty­ki, za mało smo­ków.

To Jack na­cią­gnął tę cuch­ną­cą szma­tę na sie­bie i ko­bie­tę. Emma sły­sza­ła strza­ły. Unio­sła rąbek płót­na: chcia­ła zo­ba­czyć, co wokół się dzie­je, mu­sia­ła za­czerp­nąć po­wie­trza. Jack dy­go­tał ze stra­chu i strasz­nie się pocił, cuch­nął.

Po­wtó­rze­nie.

Those who can ima­gi­ne any­thing, can cre­ate the im­pos­si­ble - A. Tu­ring

Niby roz­dzie­lo­ne jed­nym za­da­niem, ale może fak­tycz­nie zbyt bli­sko sie­bie. Dzię­ki! Masz rację; chyba trze­ba to zmie­nić.

 

Mię­dzy in­ny­mi dla­te­go po­sze­dłem moc­niej w kie­run­ku ero­ty­ki, aby od­cią­gnąć uwagę od smo­ków.

Mnie tam ta ero­ty­ka od smo­ków nie od­cią­gnę­ła. I tro­chę mało smoka w tek­ście. Ale jest. Plus za eg­zo­tycz­ne de­ko­ra­cje i po­rząd­ny re­se­arch.

Jeśli cho­dzi o język, to masz jeden pa­skud­ny or­to­graf i jeden mniej ra­żą­cy. Poza tym kilka li­te­ró­wek.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Fin­klo, dzię­ki za od­wie­dzi­ny i ko­men­tarz. Dzię­ki za też “plus”; oboje wiemy, że nie lu­bisz tego typu tek­stów.

Li­te­rów­ki są nie do okieł­zna­nia. Po­cie­sza­jąc sa­me­go sie­bie, po­wiem, że w stycz­nio­wym nu­me­rze Świa­ta Nauki też wi­dzia­łem ich kilka. Sia­dam więc sto pierw­szy raz do sczy­ty­wa­nia.

 

Pa­mię­tasz może słowa lub frag­men­ty tek­stu…? Mówię o tych dwóch błę­dach or­to­gra­ficz­nych… 

Dobra! Po­pra­wio­ne. Zna­la­złem te dwa or­to­gra­fy. Wy­ła­pa­łem też czte­ry li­te­rów­ki. Tekst się roz­je­chał w dwóch miej­scach, ale to chyba ułom­ność tego pro­gra­mu. Po­win­no być czy­sto…  

Nie lubię we­ster­nów, w sen­sie świa­ta kon­cen­tru­ją­ce­go się na re­wol­we­rach, mę­skich przy­go­dach i ro­bie­niu bo­ha­te­ra z tego, kto pierw­szy wyj­mie broń. Do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej i par­ty­zan­tów nic nie mam, zwłasz­cza gdy sta­no­wią je­dy­nie tło.

Or­to­gra­fy pa­mię­tam, ale jako juror nie będę ich po­ka­zy­wać pal­cem. Musi Ci wy­star­czyć świa­do­mość, że jesz­cze w nocy tam były. Sam szu­kaj. :-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Zna­la­złem i po­sprzą­ta­łem. Dzię­ki!

 

Alu­zju pa­niał: nic nie masz do par­ty­zanc­kie­go tła. Zna­czy się – jest nie naj­go­rzej. Jury… ro­zu­miem.  

– Dureń! – Emma prze­żu­wa­ła w ustach roz­ma­ite epi­te­ty, ska­cząc na zie­mię. Scho­wa­ła się za kufer i upar­cie tar­mo­si­ła mo­sięż­ne ucho, wcią­ga­jąc bagaż pod deski wozu. Durne prze­świad­cze­nie pod­po­wia­da­ło jej…

Za­stą­pił­bym jed­ne­go z tych “dur­niów” ja­kimś sy­no­ni­mem, bo rzuca się w oczy.

 

Sta­rał się być uprzej­my i de­li­kat­ny, a ko­bie­cie schle­bia­ły nawet umi­zgi puł­kow­ni­ka.

Może za­mień miej­sca­mi, “schle­bia­ły” i “nawet”, bo w obec­nej for­mie sens zda­nia jest, mam wra­że­nie, inny od za­mie­rzo­ne­go.

 

Prze­wa­ża­ła w nim krew hisz­pań­ska, a twar­dy, nie­go­lo­ny sys­te­ma­tycz­nie za­rost, ozda­biał twar­de rysy, uro­kiem pier­wot­nej siły.

 

– Ta noc może być ostat­nią w moim życiu.

– I w moim, i Jacka, i Pe­re­iry… Nigdy nie mamy pew­no­ści. Nikt nie zna swo­je­go jutra.  

– Praw­do­po­do­bień­stwo się liczy.

– Praw­do­po­do­bień­stwo jest za­wsze takie samo.

– Fi­lo­zo­fia, fi­lo­zo­fia, fi­lo­zo­fia.

– My­śla­łam, że to ty je­steś spe­cja­li­stą od fi­lo­zo­fii.

Tutaj, w ko­men­ta­rzu tego nie widać, ale w tek­ście roz­jeż­dża się tutaj tekst tro­chę. Zer­k­nij na to i sprawdź.

 

Czas oszy­dził sta­re­mu upo­ko­rze­nia.

Je­steś tego pe­wien?

 

Mo­men­ta­mi dziwi mnie za­cho­wa­nie bo­ha­te­rów. Np. druga scena, kiedy eks­pe­dy­cja zo­sta­je oto­czo­na przez re­wo­lu­cje. Na około świsz­czą kule, trup się ście­le gęsto – przy czym giną lu­dzie z eskor­ty panny Wat­son, a wiec tacy, któ­rych znała i za­pew­ne na­wią­za­ła jakąś więź emo­cjo­nal­ną – w per­spek­ty­wie sama ma śmierć, albo – w gor­szym wy­pad­ku – bru­tal­ny, zbio­ro­wy gwałt w wy­ko­na­niu na wpół dzi­kich żoł­da­ków i nie­wo­lę. A ona co? Ano grze­bie sobie bez­tro­sko ło­pa­tą w ziemi.

Zu­peł­nie tego nie ku­pu­ję, tym bar­dzej, że Emma jaką po­ka­zu­jesz w dal­szej czę­ści opo­wia­da­nia, wcale nie jest głu­pia czy stuk­nię­ta.

Albo akcji Jacka w ja­ski­ni. Też, za prze­pro­sze­niem, popis sztam­po­wej głu­po­ty. Eks­pe­dy­cja tra­fia na ciała swo­ich to­wa­rzy­szy, za­wle­czo­ne przez coś do ja­ski­ni i do­szczęt­nie wy­ssa­ne z krwi. Pierw­szy wnio­sek w ta­kiej sy­tu­acji – je­ste­śmy w le­go­wi­sku ja­kie­goś po­two­ra, który lu­bu­je się w ludz­kiej jusze. Wnio­sek drugi – SPIER­DA­LA­MY! A tym­cza­sem dwu­oso­bo­wa Tria­da twar­do igno­ru­je prze­ra­ża­ją­ce re­alia i urzą­dza sobie po­ga­węd­ki, co, swoją drogą, też jest hol­ly­wo­odz­ko głu­pie – jak chcesz kogoś zabić, to go zabij, a nie spo­wia­daj mu się z po­bu­dek, dla­cze­go to ro­bisz i nie wy­ja­wiaj za­mia­rów, swoim glę­dze­niem dając prze­ciw­ni­ko­wi szan­sę do ob­my­śle­nia ja­kie­goś planu ra­tun­ku, a potem prze­szko­dze­nia w re­ali­za­cji tych­że za­mia­rów (puł­kow­nik Pe­re­ira jest tu po­nie­kąd roz­grze­szo­ny – ja też nie spo­dzie­wał­bym się Jac­kie Chana na mek­sy­kań­skim wy­gwiz­do­wie).

Po­etyc­ki wywód o ptaku i mu­stro­wa­niu duszy, był za bar­dzo po­etyc­ki, nawet jak dla mnie. Nad­miar pa­to­su.

Smoka, któ­re­go już w trak­cie lek­tu­ry – jak się oka­zu­je, słusz­nie – po­wią­za­łem z chu­pa­ca­brą (która ra­czej nie jest ko­ja­rzo­na ze smo­kiem ani nawet gadem), jakby za mało. No i za­koń­cze­nie mo­gło­by być za­ry­so­wa­ne ciut bar­dziej wy­raź­nie, bo prze­skok mię­dzy tym, co nie jest, a tym, co jest, jest tak roz­my­ty, że nie mam pew­no­ści, czy do­brze go in­ter­pre­tu­ję.

 

Ale po­mi­ja­jąc te kilka drob­nych uwag, znów da­jesz czadu. I to srogo. Za dzie­cia­ka roz­czy­ty­wa­łem się w we­ster­nach, głów­nie Maya, ale nie tylko, więc kon­wen­cja opo­wia­da­nia jak naj­bar­dziej do mnie tra­fia. Wy­ko­na­nie, znów na po­zio­mie “nic, tylko się uczyć”, zwłasz­cza dia­lo­gi cho­ler­nie mi się po­do­ba­ły. Nie tylko świet­nie pa­su­ją do kli­ma­tu opo­wie­ści i sa­mych po­sta­ci, ale są też nad­zwy­czaj barw­ne, in­te­li­gent­ne i nie­wy­mu­sze­nie za­baw­ne. Maj­stersz­tyk. Poza tym jak zwy­kle prze­bo­ga­te, by­naj­mniej nie tan­det­ne, opisy bar­dzo pla­stycz­nie uka­zu­ją­ce świat przed­sta­wio­ny. Fa­bu­lar­nie na­to­miast… Mo­gło­by się po­dziać coś wię­cej z tym smo­kiem, bo zo­stał pe­wien nie­do­syt. No i ogól­nie akcji jako ta­kiej też ciut za mało jak na tekst tych ga­ba­ry­tów. Ale na tym znów ucier­piał­by by Twój fan­ta­stycz­ny styl, więc nie mam od­wa­gi się cze­piać. Na­to­miast jeśli cho­dzi o ero­ty­kę, to jej ilość też mnie nie zra­zi­ła, by­naj­mniej – wątek “przy­jaź­ni” Emmy i Con­chi­ty mógł­by być bar­dziej roz­bu­do­wa­ny^^. No i była to zde­cy­do­wa­nie cie­ka­wa opo­wieść.

 

Tekst oce­niam na 8. (Co naj­mniej)

 

Peace!

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Chupacabra.png

Cie­niu, ser­decz­ne dzię­ki za ob­szer­ny ko­men­tarz, wy­so­ką ocenę i no­mi­na­cję do bi­blio­te­ki.

 

Za­ro­bio­ny tro­chę teraz je­stem; wpad­nę póź­niej i coś sen­sow­ne­go na­pi­szę. Wrzu­cam tylko wy­obra­że­nia chu­pa­ca­bry, by po­de­przeć sko­ja­rze­nia ze smo­kiem.

Dobra, cofam to co na­pi­sa­łem. Ja ko­ja­rzę obraz chu­pa­ca­bry ra­czej jako ta­kie­go gol­lu­ma; nie­du­ży, człe­ko­kształt­ny, zde­for­mo­wa­ny po­two­rek. Tro­chę jak ten dwu­noż­ny gad z opi­sów (wiki), al jed­nak bar­dziej isto­ta ro­zum­na niż zwie­rzę. Nie pa­mię­tam, skąd mi się to wzię­ło, ale po zwe­ry­fi­ko­wa­niu mojej wie­dzy, przy­zna­ję Ci rację – chu­pa­ca­bra ma pełne prawo aspi­ro­wać do roli smoka.

 

Peace!

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Cie­niu, je­że­li cho­dzi o tech­ni­ka­lia – uwzględ­ni­łem wszyst­kie Twoje uwagi.

 

A co do ob­sza­ru fa­bu­lar­ne­go…

 

Eskor­ta Emmy to przy­pad­ko­wy od­dział fe­de­ral­nych, który od­sta­wia ją i jej to­wa­rzy­szy do gra­ni­cy. Emma myśli ge­ne­ral­nie ra­cjo­nal­nie, ale do­sta­je amoku na widok swo­je­go fik­sum dyr­dum – smo­czych kości. Po­ka­zu­ję to już w pierw­szej sce­nie, by po­wtó­rzyć przy akcji w ja­ski­ni. 

 

Cie­niu, trupy znaj­du­ją Grin­go i Emma, a Jack na­cho­dzi ich w tej niszy z tru­pa­mi. Nikt nie ma po­ję­cia, co za­bi­ło tych ludzi. Jack nie ma się czego bać, gdyż za jego pla­ca­mi stoi prze­cież śmier­tel­nie sku­tecz­ny Wei. 

Cie­niu, pełna zgoda… Po­ga­węd­ki mor­der­cy z nie­do­szłą ofia­rą to hol­ly­wo­odz­ki trick. To stały ele­ment nie­mal każ­de­go, do­bre­go kry­mi­na­łu. To roz­wią­za­nie, sta­no­wią­ce filar kon­wen­cji ga­tun­ku. To po­ety­ka tego ga­tun­ku. Tego ocze­ku­je czy­tel­nik i do­brze się przy tym bawi. Cie­niu, nie idźmy w hi­per­re­alizm, bo zgu­bi­my po­ety­kę i kon­wen­cję. Bawmy się!

Cie­niu, w sło­wie wstęp­nym uprze­dza­łem – prze­gię­cie w opi­sie przy­ro­dy jest za­bie­giem ce­lo­wym. Cho­dzi­ło mi o prze­ry­so­wa­nie po­dob­nie ki­czo­wa­tych frag­men­tów, znaj­do­wa­nych w dzie­więt­na­sto­wiecz­nej no­we­li sen­ty­men­tal­nej. Bier­ce był dzie­więt­na­sto­wiecz­nym no­we­li­stą – i cho­ciaż nie two­rzył w duchu sen­ty­men­ta­li­zmu, to po­zo­sta­wał (nie­słusz­nie) w cie­niu au­to­rów tego nurtu, ta­kich jak cho­ciaż­by Bret Harte.

Wy­da­wa­ło mi się, że ak­cen­ty akcji roz­ło­ży­łem opty­mal­nie, ale su­biek­tyw­ne od­czu­cie czy­tel­ni­ka może być inne. Nie chcia­łem prze­gi­nać, bo Fin­kla i tak mnie wciąż ruga za strze­la­ni­ny i mor­do­bi­cia.

Koń­co­wy twist opie­ra się na tym samym, co w “Pło­my­ku”. Dałem do niego spo­iler w środ­ku opo­wia­da­nia. Po­nie­waż pierw­szy za­sto­so­wał ten trick wła­śnie Bier­ce w opo­wia­da­niu “Przy mo­ście nad Sowim Po­to­kiem”, dla­te­go jest to mój hołd, zło­żo­ny ge­niu­szo­wi tego pi­sa­rza.

 

Cie­niu, jesz­cze raz… wiel­kie, wiel­kie dzię­ki! Je­steś mi bar­dzo po­moc­ny.

Ideę “fik­sum dyr­dum” ro­zu­miem do­sko­na­le, ale mimo wszyst­ko mnie nie prze­ko­nu­je. Za bar­dzo, jak dla mnie, prze­ja­skra­wio­na ta szaj­ba. Za­cho­wa­nia Jacka też nie ku­pu­ję. Chiń­czyk chiń­czy­kiem, a spi­żar­nia ja­kie­goś nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ne­go po­two­ra, wy­pcha­na całą masą wy­ssa­nych tru­pów, to jed­nak zu­peł­nie inna ka­te­go­ria wa­go­wa. Jeśli po­zwo­lisz, zo­sta­nę więc scep­ty­kiem. A “nocne za­bój­ców roz­mo­wy” pa­su­ją mi ra­czej do sen­sa­cji/akcji, a nie do do­bre­go kry­mi­na­łu – ten ostat­ni koń­czy się tak, że Her­cu­les Po­irot wska­zu­je mor­der­cę i wy­łusz­cza, jak go zde­ma­sko­wał, a czy­tel­nik/widz kiwa głową ukon­ten­to­wa­ny nad prze­myśl­no­ścią in­try­gi i ge­niu­szem de­tek­ty­wa. Co nie zmie­nia dwóch fak­tów: pierw­szy, że masz rację – wkom­po­no­wu­je się ten za­bieg w kon­wen­cję ga­tun­ku i ma rację bytu. Drugi na­to­miast jest taki, że mnie to i tak draż­ni. Nie tylko w Twoim opo­wia­da­niu, ale za­wsze i wszę­dzie (wy­jąt­kiem jest tutaj film “Watch­man – Straż­ni­cy”. Ale nie po­wiem, dla­cze­go. ;). Po pro­stu mam aler­gię na ludz­ką głu­po­tę (na szczę­ście jest to aler­gia wy­biór­cza; ina­czej sam sie­bie bym uni­ce­stwił, i to mi­mo­cho­dem).

“Na­ma­lo­wa­ny sło­wa­mi obraz” nie tyle był ki­czo­wa­ty, co… no dobra – “ki­czo­wa­ty” pa­su­je tu naj­le­piej. I przyj­mu­ję ten fakt do wia­do­mo­ści, zro­zu­miaw­szy in­ten­cję Au­to­ra.

Co do za­koń­cze­nia na­to­miast, to nie ode­bra­łem go jako kalkę “Pło­my­ka”. Wy­da­wa­ło mi się ra­czej, że to jakaś fan­ta­zja tej Praw­dzi­wej Emmy, opar­ta na jej nie­speł­nio­nych ma­rze­niach i prze­lot­nym ze­tknię­ciu z Grin­go, który urósł w jej oczach do rangi praw­dzi­we­go bo­ha­te­ra.

 

I nie dzię­kuj, bo nie masz za co.

 

Peace!

 

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Cie­niu, chciał­bym zmie­nić nieco Twoje spoj­rze­nie na kon­wen­cję, widzę bo­wiem lub zdaje mi się, że widzę, iż pod­skór­nie tkwi w Tobie re­ali­sta. Cie­niu, bo­ha­ter­ka opo­wie­ści fan­ta­stycz­nej nie może być po­sta­cią z kart Elizy Orzesz­ko­wej czy Marii Dą­brow­skiej. Fan­ta­sty­ka wy­ra­sta bo­wiem z ro­man­ty­zmu, nie z po­zy­ty­wi­zmu. Taka bo­ha­ter­ka po­win­na być… musi być sza­lo­na. 

Scena w niszy z tru­pa­mi też ide­al­nie wpa­so­wu­je się w kon­wen­cję hor­ro­ru czy thril­le­ra. Jaka bo­wiem laska pcha się do piw­ni­cy roz­ja­śnio­nej nie­bie­ska­wą po­świa­tą, wie­dząc, że gdzieś w oko­li­cy gra­su­je se­ryj­ny mor­der­ca… a prze­cież to stały punkt pro­gra­mu nie­mal każ­de­go hor­ro­ru czy thril­le­ra. Jak już usta­li­li­śmy – w kon­wen­cję wpi­su­ją się też po­ga­węd­ki po­ten­cjal­ne­go mor­der­cy z nie­do­szłą ofia­rą. Cie­niu, bawmy się… bawmy się kon­wen­cją.

Gdzieś wy­czy­ta­łem, że dobry twist po­wi­nien być tak ospoj­le­ro­wa­ny, by klucz do za­gad­ki był bez­dy­sku­syj­ny, ale trud­ny (czy wręcz nie­moż­li­wy) do od­na­le­zie­nia przy pierw­szym czy­ta­niu tek­stu. Chyba się udało…

 

Cie­niu, tym razem nie dzię­ku­ję, ale wiesz… miło się z Tobą gada.

Może nie tyle re­ali­sta, co za­go­rza­ły fan lo­gi­ki i roz­sąd­ku. Fan­ta­sty­ka, moim skrom­nym zda­niem, jest tak stara jak sama ludz­kość – Bi­blia, hel­leń­skie mity, pra­sło­wiań­skie, nor­dyc­kie czy ger­mań­skie wie­rze­nia… I jesz­cze dalej, za­rów­no w cza­sie jak i prze­strze­ni, fan­ta­sty­ka, choć może nieco ina­czej poj­mo­wa­na, wszę­dzie zo­sta­wia­ła swoje ślady. Gdzie byś nie spoj­rzał, ludz­kość od za­wsze miała swo­ich am­bro­zia­ków i Cieni, kreu­ją­cych ma­gicz­ną stro­nę świa­ta. Moim jed­nak zda­niem, to wła­śnie świat, a nie za­miesz­ku­ją­cy go lu­dzie, po­wi­nien być w jakiś spo­sób “sza­lo­ny”, by mówić o fan­ta­sty­ce. Nie­mniej zgo­dzę się bez wa­ha­nia, że praw­dzi­wi ro­man­ty­cy są w jakiś spo­sób stuk­nię­ci i ode­rwa­ni od rze­czy­wi­sto­ści. Ale żeby do tego stop­nia? No cóż, w końcu to jej bajka…

 

Peace!

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Cie­niu, jasne… fan­ta­sty­ka jest tak stara, jak ludz­ka fan­ta­zja. My­śla­łem ra­czej o ga­tun­ku li­te­rac­kim stric­te. I zga­dzam się, że to głów­nie świat kre­owa­ny przez pi­sa­rza po­wi­nien być sza­lo­ny. Dla­te­go wła­śnie ser­wu­ję tutaj ten koń­co­wy twi­ster. 

 

zda­rze­nia do­ko­ła roz­gry­wa­ły

do­oko­ła

teraz naj­bez­piecz­niej­szym schro­nie­niem. – Kre­tyn! – Emma prze­żu­wa­ła w ustach roz­ma­ite epi­te­ty, ska­cząc na zie­mię. Scho­wa­ła

Nie ro­zu­miem, czemu przed "– Kre­tyn!" nie ma prze­rwy.

a damę do­stoj­ną chcesz rzu­cić kun­dlom na po­je­ba­nie.

po­je­ba­nie? O.o chyba cze­goś nie ro­zu­miem

Fa­scy­na­cja zna­le­zi­ska­mi ska­mie­nie­lin di­no­zau­rów. – Wojna o kości. Ga­ze­ty hu­cza­ły! Słyn­na spra­wa… – stary wtrą­cił w jeden z dłuż­szych mo­no­lo­gów Emmy.

Znowu bra­ku­je mi en­te­ra, cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie mniej niż w po­przed­nim przy­pad­ku.

– Fi­lo­zo­fia, fi­lo­zo­fia, fi­lo­zo­fia.

– My­śla­łam, że to ty je­steś spe­cja­li­stą od fi­lo­zo­fii.

– Ty je­steś spe­cja­list­ką od kości. Ko­lek­cjo­nu­jesz sta­ro­cie.

– Ten smok w roz­por­ku… to bez wąt­pie­nia ska­mie­li­na.

Od tego miej­sca ten dia­log prze­stał mi sie po­do­bać. Sztucz­ny się zro­bił.

nie spra­ło palmy na ho­no­rze.

Palmy na ho­no­rze xD boska li­te­rów­ka.

Może to coś in­ne­go śmier­dzi… Nie ważne! Póź­niej się w tym roz­pa­trzy­my.

"Nie­waż­ne" – po­win­no być razem.

 

Emma nie wy­ka­zu­je spe­cjal­nej in­te­li­gen­cji… Niby ostroż­na (udaje, że nie widzi strze­la­nin), a za prze­pro­sze­niem dupą myśli ;) Zde­cy­do­wa­nie wolę po­stać Grin­go. Ma cha­rak­ter, nawet do rze­czy gada i taki fak­tycz­nie błęd­ny ry­cerz z niego.

Z wad jesz­cze to sporo w dia­lo­gach jest sztucz­no­ści nie­ste­ty. Nie­któ­re są bar­dzo fajne (pierw­szy dia­log Pe­re­ira z Grin­go, ko­lej­ne już wy­pa­da­ją go­rzej), ale inne aż bolą w uszy, pod­czas czy­ta­nia. I śred­nio mi pa­su­ją do kli­ma­tu, nie­któ­re od­zyw­ki wioną pol­sko­ścią na ki­lo­metr…

Za­sadz­ką Pe­re­iry bu­du­jesz na­pię­cie, które za­rzy­nasz "Chiń­czy­kiem", za szyb­ko jed­nak jak dla mnie.

I scena pt. "wy­zna­nia tego złego" też tro­chę za­bi­ja kli­mat.

Poza tym ra­czej za­rzu­tów nie mam. Jest na­pi­sa­ne po­rząd­nie, w cie­ka­wych kli­ma­tach, z faj­nym po­my­słem na Chu­pa­ca­brę (szko­da tylko, że rze­czo­nej w tek­ście jest tak mało). Sło­dzić jed­nak nie będę, tro­chę nud­na­wy tekst mo­men­ta­mi, opisy dłu­gie, za­rzu­ty do dia­lo­gów już wy­mie­ni­łam. Jest dobre, ale cał­kiem nie po­ry­wa. Uwa­żam, że opo­wia­da­niu mocno wy­szło­by na dobre, gdy­byś nie­któ­re opisy skró­cił, a motyw smoka po­sze­rzył.

Ale i tak oce­niam ten tekst przy­naj­mniej na 7, więc kle­pię bibl.

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Ten­szo, ser­decz­ne dzię­ki za od­wie­dzi­ny, wy­so­ką ocenę i głos na bi­blio­te­kę.

 

do­ko­ła/do­oko­ła – obie formy po­praw­ne i rów­no­waż­ne

 

palmy i nie­waż­ne – dzię­ki za wy­ła­pa­nie. Zaraz po­pra­wię.

 

Ten­szo, je­że­li w dłuż­szy frag­ment opisu wtrą­ca­my po­je­dyn­cze słowo lub krót­ką kwe­stię bo­ha­te­ra, nie wy­rzu­ca­my tego ra­czej w od­dziel­ny aka­pit. Je­że­li prze­cho­dzi­my z opisu w ob­szar dia­lo­go­wy – to tak.

 

Hmm, za­sta­na­wia­ją mnie su­biek­tyw­ne od­czu­cia czy­tel­ni­ków. Cie­niu uznał dia­lo­gi za bar­dzo na­tu­ral­ne i na­tu­ral­nie dow­cip­ne. Zresz­tą, naj­czę­ściej zbie­ram po­chwa­ły wła­śnie za dia­lo­gi. Każdy to widzi ina­czej… Trud­no tu dys­ku­to­wać.

 

Jesz­cze raz – ser­decz­ne dzię­ki!  

 

Ten­szo, skoro na­pi­sa­łaś, że zgrzy­ta, prze­ro­bi­łem nieco ten dia­log. Wy­da­je mi się, że nie wy­ła­pa­łaś sar­ka­zmu… “Ko­lek­cjo­nu­jesz sta­ro­cie” – mówi stary facet do pod­ry­wa­ją­cej go ko­bie­ty.

 

Kur­czę, po prze­rób­ce po­ja­wił się w tym dia­lo­gu po­dwój­ny enter, któ­re­go nie mogę po­pra­wić. Jak edy­tu­ję – w tek­ście jest OK! Jak pu­bli­ku­ję – enter sie­dzi dalej.

do­ko­ła/do­oko­ła – obie formy po­praw­ne i rów­no­waż­ne

A to nawet nie wie­dzia­łam.

 

Ten­szo, je­że­li w dłuż­szy frag­ment opisu wtrą­ca­my po­je­dyn­cze słowo lub krót­ką kwe­stię bo­ha­te­ra, nie wy­rzu­ca­my tego ra­czej w od­dziel­ny aka­pit. Je­że­li prze­cho­dzi­my z opisu w ob­szar dia­lo­go­wy – to tak.

Ja wiem, że tak można robić, ale ty wa­lisz takim blo­kiem tek­stu, że to się zwy­czaj­nie cięż­ko czyta ;)

 

Ten­szo, skoro na­pi­sa­łaś, że zgrzy­ta, prze­ro­bi­łem nieco ten dia­log. Wy­da­je mi się, że nie wy­ła­pa­łaś sar­ka­zmu… “Ko­lek­cjo­nu­jesz sta­ro­cie” – mówi stary facet do pod­ry­wa­ją­cej go ko­bie­ty.

Nie nie. Za­ła­pa­łam ka­wa­ły… tylko to były takie su­cha­ry, że aż mię­dzy zę­ba­mi trzesz­cza­ło ;)

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Wi­dzisz, ale to już chyba kwe­stia in­dy­wi­du­al­nej wraż­li­wo­ści. Ja tam uba­wi­łem się z tego dow­ci­pu.

 

 

oczom wez­bra­nej żądzy jawił się na­tręt­ny kon­tra­fakt – co się jawi? 

Od­wa­ża­ny! Sze­ryf albo straż­nik Tek­sa­su – kto go od­wa­żał?

Ja k dla mnie mocno od­bie­ga od tego, co się spo­dzie­wa­łam. Po­mi­jam fakt, że pra­wie cał­ko­wi­cie nie ma tu smoka, ale za­bra­kło mi zwy­kłe­go dla Cie­bie kli­ma­tu, na­stro­ju, cza­ro­wa­nia sło­wem. Ow­szem, są mo­men­ty, gdy czuć, że Ty to Ty, ale nie w całym opo­wia­da­niu.

Ale widać wło­żo­ną pracę i w sumie tekst cie­ka­wy. Ten przed­ostat­ni aka­pit też mi jakoś za­zgrzy­tał – to Emma stała się z pa­le­on­to­lo­ga wła­ści­ciel­ką ja­kiejś spe­lu­ny? A co z ko­ść­mi di­no­zau­ra? Jeśli chcia­ła się zmie­nić w biz­ne­sło­man to mogła Chiń­czy­kom, sprze­dać kości smoka. Nie ogar­niam tego.

Mimo to tekst oce­niam na 7 i kle­pię bi­blio­te­kę.

Aha i jesz­cze jedno – myślę, że bez szko­dy dla tek­stu mo­żesz go od­chu­dzić z tej nad­pla­no­wej ilo­ści zna­ków.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Be­mi­ku, ser­decz­ne dzię­ki za lek­tu­rę, punk­ty i bi­blio­te­kę.

 

Dzię­ku­ję za li­te­rów­ki. Kurde… te są nie do okieł­zna­nia. “Kon­ter­fekt” na “kon­tra­fakt” to word sam mi prze­ro­bił.

 

Be­mi­ku, każdy tekst po­wi­nien być tro­chę inny. Nie mogę pisać wszyst­kie­go w jed­nym stylu. Pra­gnę za­pre­zen­to­wać tro­chę wię­cej umie­jęt­no­ści. A koń­co­wy twist opie­ra się na tym samym, co w Pło­my­ku. Jest do tego wy­raź­ny spoj­ler w tek­ście. Zresz­tą, pierw­szy za­sto­so­wał w li­te­ra­tu­rze ten trick wła­śnie Am­bro­se Bier­ce. Skła­dam więc tutaj hołd ge­niu­szo­wi tego pi­sa­rza.  

Oczy­wi­ście, że nie po­win­no się pisać cały czas tak samo, ale za­bra­kło mi tutaj tro­chę Two­jej po­etyc­ko­ści. Poza tym opo­wia­da­nie wła­ści­wie nie jest o smo­kach, a o di­no­zau­rach, a i tak jest ich tylko śla­do­wa ilość. Ale nad tym niech się już bie­dzi ko­mi­sja.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Miał być jakiś fan­ta­stycz­ny smok. Jest – chu­pa­ca­bra. Wyżej wrzu­ci­łem jej wy­obra­że­nia.

 

Be­mi­ku, gdzieś już pi­sa­łem, że kon­kurs trwa kilka ty­go­dni, a sztu­ka jest wiecz­na. Gdy piszę więc opo­wia­da­nie kon­kur­so­we, sta­ram się, by te­ma­ty­ka two­rzy­ła w miarę ja­skra­we tło, nie prze­bi­ja­ła jed­nak na plan pierw­szy.

 

A upust moim po­etyc­kim za­pę­dom dałem w ki­czo­wa­tym ob­ra­zie, na­ma­lo­wa­nym sło­wa­mi Sta­re­go Grin­go.

Fakt, ki­czo­wa­te było i wy­wo­ła­ło uśmiech na twa­rzy. Do­brze, że ostrze­głeś w przed­mo­wie!

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Wie­dzia­łem, że każdy to wy­ła­pie, bałem się jed­nak, że nie każdy zro­zu­mie in­ten­cję.

Am­bro­zia­ku, ja je­stem z tych, któ­rym dia­lo­gi się po­do­ba­ły. I w ogóle po­do­ba mi się styl, w jakim na­pi­sa­łeś to opo­wia­da­nie. I kli­mat, i spo­sób, w jaki zre­ali­zo­wa­łeś motyw hi­sto­rii za­ist­nia­łej-nie­za­ist­nia­łej.

Dodam, że nie ocze­ku­ję od opo­wie­ści awan­tur­ni­czej, że bę­dzie hi­per­lo­gicz­na, choć wolę, żeby wszyst­ko było wia­ry­god­ne. Tutaj tra­fi­ło się parę scen mało praw­do­po­dob­nych, ale nie ab­sur­dal­nych, więc bez prze­sa­dy. Po­sta­ci do­pa­so­wa­ne do kon­wen­cji; prze­zac­ny jest zwłasz­cza Grin­go Viejo don Ki­chot, ale pani ar­che­olog też ni­cze­go sobie :-)

 We­dług mnie Twoje opo­wia­da­nie za­słu­gu­je mi­nu­mum na ósem­kę.

Tekst oce­niam na 8.

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

Je­ro­hu, ser­decz­ne dzię­ki!

 

Wiesz… od po­cząt­ku prze­czu­wa­łem, że opo­wia­da­nie trafi bar­dziej w mę­skie gusta. We­stern, przy­go­da, strze­la­ni­ny, bi­ja­ty­ki, nieco spro­śne sceny i ru­basz­ne dia­lo­gi. Mia­łem ocho­tę na­pi­sać coś ta­kie­go, bo lubię po­dob­ne kli­ma­ty. Je­że­li jesz­cze komuś się to po­do­ba, to bar­dzo się cie­szę.

 

Po­zdro­wie­nia.

bie­ga­ła od rana tam i sam,

tam i siam?

 

nie ważna ilość

nie­waż­na

 

 

No! Uba­wi­łem się, cho­ciaż po­dob­nie jak Cień, syczę z nie­sma­kiem nad kli­szą uberz­łe­go, który mo­ment przed za­bi­ciem tych do­brych w fi­na­le kla­ru­je szcze­gó­ły in­try­gi i plan na zdo­by­cie wła­dzy nad świa­tem. Zęby mnie od tego za­bie­gu kon­wen­cyj­ne­go bolą, tra­wię go tylko w Ja­me­sach Bon­dach ;-) Dia­lo­gi dobre, jak­kol­wiek nie na salwy śmie­chu, a na uśmiech. Chiń­ska akcja nad di­no-dziu­rą mocno nie­praw­do­po­dob­na, ale co tam, ba­wi­my się. Ki­czo­wa­ty obraz sło­wem spra­wił, że rzy­ga­łem tęczą, więc, cóż, jest ki­czo­wa­ty jak cho­le­ra. ;-)

 

Bar­dzo przy­jem­nie spę­dzi­łem czas, jak­kol­wiek dużo wię­cej niż odro­bi­na prze­ry­so­wa­nia rzuca się w oczy. Taka kon­wen­cja, ot co – to Mek­syk, to słoń­ce, co w czasz­kę grze­je, to te­qu­ila, co mózg za­bie­ra na spa­cer, zo­sta­wia­jąc my­śle­nie pe­ni­som, chu­pa­ca­brom i ko­bie­tom… :-D

 

No, to: Tekst oce­niam na 8. Na 9 nie, bo te wy­ja­śnie­nia i wy­zna­nia, będąc mło­dym ban­dy­tą i trzy­ma­jąc na musz­ce bo­ha­ter­kę pod­czas sceny w spi­żar­ce kozoj… ko­zos­sa­cza to jed­nak za­zgrzy­ta­ły mi aż za bar­dzo :-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Psy­cho, dzię­ki za od­wie­dzi­ny i ko­men­tarz. Dzię­ki za tak dużo punk­tów i głos na bi­blio­te­kę. Cie­szy mnie, że do­star­czy­łem Ci do­brej roz­ryw­ki. 

 

Wiesz, od­no­szę wra­że­nie, że tego typu opo­wia­da­nie aż prosi się o po­ga­węd­kę po­ten­cjal­ne­go mor­der­cy z nie­do­szłą ofia­rą. Jak kon­wen­cja – to kon­wen­cja! Jed­nak wra­że­nia Twoje i Cie­nia są bar­dzo cenne. Dobra… skoro zgrzy­ta, w przy­szło­ści będę uni­kał.

 

“tam i sam” – do­brze! U Reja tak jest: “Pies biga tam i sam dla obia­du”.

 

“Nie­waż­na” zaraz po­pra­wię.

 

 Jesz­cze raz ser­decz­ne dzię­ki. Po­zdro­wion­ka. 

Am­bro­zia­ku, kon­wen­cja nie­ko­niecz­nie jest zła – po pro­stu tutaj masz nad­re­pre­zen­ta­cję czy­tel­ni­ków, któ­rzy na zbyt­nią kon­wen­cyj­ność będą na­rze­kać ;-) 

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Jed­nak wra­że­nia Twoje i Cie­nia są bar­dzo

Czuję się po­mi­nię­ta! Mi to też zgrzy­ta­ło ;)

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Sorry, Ten­szo. Za­po­mnia­łem, że i Tobie zgrzyt­nę­ło. Twoje wra­że­nia są rów­nie ważne, ba… pew­nie nawet waż­niej­sze, bo ko­bie­cą wraż­li­wość cenię ponad wszyst­ko.

Wy­brnął. Jak nic!^^

Brawo, Panie Ko­le­go! Brawo!

 

Peace!

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

No, wy­brnął :P

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Ufff, udało się!

 

Dzię­ku­ję Wam, ko­cha­ni, za te spo­strze­że­nia. Dzię­ki nim – ko­lej­ne opo­wia­da­nia będą jesz­cze lep­sze.

Nie­wąt­pli­wie pięk­nie ope­ru­jesz sło­wem i jako po­cząt­ku­ją­cy, a wła­ści­wie racz­ku­ją­cy “czło­wiek pi­szą­cy” je­stem pełna po­dzi­wu. Jed­nak to trud­ny tekst, moim zda­niem, trze­ba się sku­pić przy jego czy­ta­niu, aby nie wy­mknę­ło się coś war­to­ścio­we­go. No i na ko­niec dodam, to na­praw­dę dobry tekst :)

Ło­dzian­ko, nie­zmier­nie mi miło, że po­świę­ci­łaś czas lek­tu­rze mo­je­go opo­wia­da­nia. Cie­szę się też, że zdo­by­ło Twoje uzna­nie. Fakt… ten tekst wy­ma­ga sku­pie­nia, gdyż za­wie­ra gdzieś w środ­ku spoj­ler, pro­wa­dzą­cy do za­gad­ko­wej pu­en­ty.

Ogól­nie nie­źle, cał­kiem po­rząd­nie na­pi­sa­ne opo­wia­da­nie i nawet do­brze się czy­ta­ło, ale w Dra­go­ne­zę, moim zda­niem, wpi­su­je się ledwo, ledwo. Aż szko­da, że za­wie­ra za­le­d­wie śla­do­we ilo­ści smoka. Za­da­niem eks­pe­dy­cji Emmy mogło być po­szu­ki­wa­nie cze­go­kol­wiek, a opo­wieść nie ucier­pia­ła­by na tym. Od­no­szę wra­że­nie, że istot­niej­sze było dla Cie­bie uka­za­nie „folk­lo­ru” mek­sy­kań­skie­go z cza­sów re­wo­lu­cji niż rze­tel­ne „do­smo­cze­nie” opo­wia­da­nia.

 

Za­sta­no­wi­ły mnie trzy zda­nia:

 

Pa­mię­tasz pew­nie też pana Lee: mi­łe­go, sko­śne­go sta­rusz­ka, który trząsł całą chiń­ską dziel­ni­cą. – Sta­ru­szek, pew­nie dla­te­go, że był sko­śny, wzbu­dzał strach w całej dziel­ni­cy. ;-)

 

Jack dy­gnął kon­wul­syj­nie, cicho jęk­nął, padł na twarz… – Czy Jack rze­czy­wi­ście, nim padł na twarz, ukło­nił się jak dziew­czyn­ka, wy­ko­nu­jąc wy­gi­ba­sy? ;-)

 

Grin­go za­chwiał się w sio­dle i o mało nie runął na zie­mię; obie dło­nie za­ci­snął kon­wul­syj­nie na łęgu. – A tak kon­kret­nie, to ści­skał pod­mo­kłą łąkę, czy las li­ścia­sty, po­ra­sta­ją­cy wil­got­ny teren? ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Reg, uba­wi­łaś mnie set­nie. A tyle osób czy­ta­ło i nie wi­dzia­ło sko­śne­go Ja­poń­czy­ka, dy­ga­ją­ce­go Jacka i tego tam na koniu!

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Bo ona jest nie­zmor­do­wa­na…

 

…nie ma schro­nie­nia przed re­gu­la­to­rzy…

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Re­gu­la­to­rzy, nie­zmier­nie mi miło, że znowu po­świę­casz Swój cenny czas moim wy­po­ci­nom. Nie­sa­mo­wi­cie ra­du­je mnie też po­chwa­ła z Two­ich ust!

 

Jak zwy­kle – nic nie ukry­je się przed wni­kli­wym spoj­rze­niem pary Two­ich ocząt. Sio­dło wień­czy oczy­wi­ście łęk, a nie pod­mo­kła łąka. Ser­decz­ne dzię­ki! Po­pra­wio­ne…

 

“Sko­śny” jest sy­no­ni­mem “żółt­ka”. To oczy­wi­ście no­wo-pol­sz­czy­zna. Można za­stą­pić “sko­śno­okim”, ale chyba zo­sta­wię, w myśl za­sa­dy oszczęd­no­ści ję­zy­ko­wej. Zresz­tą, na moich są­sia­dów Wiet­nam­czy­ków (bar­dzo sym­pa­tycz­nych, zresz­tą), nikt nie mówi ina­czej, jak: “sko­śni z trze­cie­go pię­tra”.

 

“Dy­gnię­cie” to ugię­cie nóg w ko­la­nach, a “kon­wul­sy­nie” – zwią­za­ne z drga­niem i/lub skur­czem mię­śni. Taki spo­sób opisu pa­su­je mi wła­śnie do wi­dzia­nych w fi­lach scen: fa­ce­ta tra­fia kula, a ten kur­czy się w sobie, ugina nogi w ko­la­nach… i pada na twarz.

 

A na­sy­ce­nie opo­wia­da­nia te­ma­tem kon­kur­so­wym… Po­wiem to samo, ko­lej­ny raz: kon­kurs trwa kilka ty­go­dni, a sztu­ka jest wiecz­na. Chcia­łem na­pi­sać coś ład­ne­go, a kon­kurs był tylko pre­tek­stem. Sta­ram się pisać tak, aby temat kon­kur­so­wy sta­no­wił tło, nie prze­bi­jał jed­nak zbyt­nio na plan pierw­szy. Jak te la­se­run­ki, w bo­ho­ma­zach ma­la­rza-nie­udacz­ni­ka, w “Po­szu­ki­wa­ny po­szu­ki­wa­na”.

 

Jesz­cze raz ser­decz­nie dzię­ku­ję!

Po­zdro­wie­nia!

Be­mi­ku, Psy­cho, nie zna­łem dotąd ni­ko­go, cho­ciaż­by ze zbli­żo­ną spo­strze­gaw­czo­ścią do Reg. A przez dwie de­ka­dy mojej pracy pu­bli­cy­stycz­nej, po­zna­łem dzie­siąt­ki ko­rek­to­rów. 

Am­bro­zia­ku – ja na Twoim miej­scu za­sto­so­wa­ła­bym się do rad Reg. Nikt nie zna Two­ich są­sia­dów i nikt oprócz nich nie mówi  sko­śni, a wszy­scy mówią sko­śno­ocy.

Po­dob­nie z dy­gnię­ciem – bo dy­gnię­cie to naj­pierw ugię­cie kolan, a potem po­now­ne wy­pro­sto­wa­nie. Poza tym jest przy­pi­sa­ne la­ta­mi tylko do tej jed­nej czyn­no­ści. Dy­ga­ją­cy Jack brzmi za­baw­nie, a nie o to Ci prze­cież cho­dzi­ło, praw­da?

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Dobra… je­że­li Ty, Be­mi­ku, i nasza Reg mó­wi­cie, że razi – to zmie­nię.

OK! “Sko­śny” zmie­nio­ne na “sko­śno­oki”. Nad spra­wą Jacka muszę chwil­kę po­my­śleć, by jakoś tak zgrab­nie wy­szło…

Dobra… dy­gnię­cie też po­pra­wio­ne.

No, prze­czy­ta­ne – naj­moc­niej­sze stro­ny opo­wia­da­nia to oko­ło­hi­sto­rycz­ny kli­mat oraz po­stać sta­re­go. Opo­wia­da­nie chyba by zy­ska­ło, gdyby to na tego bo­ha­te­ra prze­nieść cię­żar per­spek­ty­wy, gdyż Emma jest głu­pia i iry­tu­ją­ca, pod­czas gdy grin­go zdo­łał uzy­skać pewną psy­cho­lo­gicz­ną głę­bię oraz sym­pa­tię ze stro­ny czy­tel­ni­ka ;  P

Wątek smoka zaś wy­da­je się być nieco na do­czep­kę. 

Ca­łość faj­nie się czyta, lecz nie­któ­re ele­men­ty są tro­chę zbyt sztam­po­we, np. wy­zna­nie jacka – dzie­je się dużo, trup gęsto się ście­li, a tu nagle przy­dłu­ga prze­mo­wa o ja­kichś ko­tach i kon­ser­wach. 

I po co to było?

Syfie, faj­nie, że zna­la­złeś czas na lek­tu­rę. Ser­decz­ne dzię­ki za ko­men­tarz.

 

Emma i Grin­go two­rzą tutaj parę głów­nych bo­ha­te­rów, a naj­le­piej, jak bo­ha­te­ro­wie w parze wy­raź­nie ze sobą kon­tra­stu­ją. Skoro uzna­łeś Emmę za głu­pią i iry­tu­ją­cą, a stary zy­skał głę­bię i Twoją sym­pa­tię – zna­czy, że autor wy­ko­nał za­da­nie. 

 

Je­że­li cho­dzi o wątek kon­kur­so­wy… Jesz­cze raz to po­wtó­rzę: kon­kurs trwa kilka ty­go­dni, a sztu­ka jest wiecz­na. Wy­cho­dzę więc z za­ło­że­nia (może nie­słusz­nie), że temat kon­kur­so­wy po­wi­nien two­rzyć tło, ale nie ci­snąć się na plan pierw­szy.

 

Te ele­men­ty, które na­zwa­łeś sztam­po­wy­mi, ja wolę okre­ślać mia­nem: kon­wen­cjo­nal­ne. Bawię się tutaj po pro­stu kon­wen­cją we­ster­nu i li­te­ra­tu­ry sen­sa­cyj­nej.

 

Bar­dzo mi miło, że od­wie­dzi­łeś moje opo­wia­dan­ko. Jesz­cze raz – ser­decz­ne dzię­ki!

 

 

‘Smo­czy’ we­stern. Dla misia za mało smo­ków, ale czyta się do­brze.

Nowa Fantastyka