- Opowiadanie: enen.jd - Quasi-quasi

Quasi-quasi

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Quasi-quasi

Sasza Rawłyk ciężko wdycha. Gotowość do pracy, nieustępliwie zgłaszana przez traduktera mruganiem widmowego ekranu, tylko złości i irytuje. Głupi program translatorski… Rawłyk wierzy w rzetelną pracę, ale – no przecież – nie dzisiaj. Jutro. Patrzy na stos pudeł i paczek. Nie za dużo tego? Kiedy tak bardzo urósł? A rachunki czekają na zmiłowanie zapłacenia. Będzie źle, jeśli nie weźmie się w karby. Zrezygnowany sięga po jedną z teczek. Waży ją w dłoni. Sesja zajmie ze dwie godziny, może dłużej. Potem odpocznie i sprawdzi zarejestrowane tłumaczenie… Planowanie wychodzi całkiem nieźle, ale to „Superessendam”… Ile to już razy próbował? Brrr, nie cierpi tego zbioru wspomnień, kronik, poematów, opowiastek o smokach i ich intrygach… Nie ma ani siły, ani ochoty na tekst, bo… jest bezradny jak dziecko wobec niego, bo albo traci przytomność, albo sam co chwila przerywa pracę. Choć teraz pozostaje już tylko jedno “albo”: albo go przetłumaczy, albo zginie pod stosem rachunków …

Sasza decyduje się na kolejne podejście… Pozytywnie zaskoczony swoją determinacją, szybko – zanim ogarnie go ułuda “jutro” – usadawia się w fotelu i kładzie dłonie na kartach. Niedobrze. Struktura i zapach papieru zawsze go zachwycały, ale dzisiaj jego chropowatość tylko boli.

 

Zobaczyłem ją dopiero dzisiaj. Przelotne spojrzenie, oficjalne przywitanie. Nie chodzi o to, że w jakiś szczególny sposób mnie unika. Mnie? Nas! Po tygodniu oczekiwania zostaliśmy wreszcie przedstawieni Malanie, córce dostojnego Benara, przyszłej pani tych rozległych ziem…

My, kandydaci do jej ręki…

Zaznałem zbyt wiele upokorzeń, by teraz przejmować się drobiazgami. Starsi bracia, pokój ich pamięci, nie oszczędzali mnie pod tym względem. A tak im zazdrościłem… smokowatości… Co by jednak nie mówić o ich arogancji i złośliwości, byli jednak na tyle łaskawi, że pozwolili mi spokojnie zdobyć łuskę, a to nie trwa dzień czy dwa. Duża w tym zasługa ojca.

 

Smugi wizualizacji tekstu znikają, zanim zdążyła osiągnąć swój pełny wymiar. Niewykształcony obraz dygocze pod powiekami Rawłyka poszarpanymi, literowymi konturami pisarza, komnaty zamkowej, okutych drzwi i okien odpornych na smocze, gorące oddechy. Nie, jutro, teraz nie da rady opanować tego tałatajstwa…

Poirytowanie towarzyszy kolejnej, milionowej chyba, wędrówce po mieszkaniu. Mieszkaniu? Klitce użyczonej przez Instytut… Monitor zdaje się śledzić każdy krok Saszy. Żeby tylko nie spojrzeć w okno! Nie może sobie pozwolić na godziny wpatrywania się nie patrząc w świat obcy, zadziwiający, niezmiennie trwający w zmienności światła i czasu. Chwile migotania rzeczywistości wprowadzają go w trans. Cały staje się patrzeniem.

– A, która to godzina? – Rawłyka ratuje bicie starego mechanicznego zegara. Dziesiąta… Nie jest tak źle. Uspokaja siebie samego ponownym organizowaniem pracy. Tak, zdąży wejść w rozdział i nawet sprawdzić tekst. Wieczorem miał być w Instytucie, miałby jakiś argument…

– Start! – rzuca w stronę monitora i zamyka oczy. Długo ociąga się z ich otworzeniem. Litery oderwane od papieru kończą właśnie swój taniec, szalony, niespokojny, wywołujący zawroty głowy i ból oczu. Nocny mrok rozjaśnia nieruchomy ogień kominka i jeszcze martwy płomień świec. Bogato rzeźbione skrzynie i sekretarz gubią ciemny literowy kontur w cieple ożywionego światła. Ostatnie wyrazy wirują nad głową siedzącej przy sekretarzu postaci i miękko opadają na sterty pergaminów. Skrzypnięcie pióra, trzask polan. No i zapach. Zapach słomy rozsypanej na podłodze, zapach przyprawiający o mdłości. Sasza jednak oddycha z ulgą. Dobrze przynajmniej, że jest podłoga. Całkiem solidna, kamienna. Może nie będzie tak źle.

Rawłyk stoi bez ruchu. Waha się. Wydaje mu się, że zaraz zaatakuje go jakieś niepotrzebne słowo, fraza, zdanie… Nie przepada za tłumaczeniem tekstów utrzymanych w charakterze pamiętników. Są zbyt subiektywne i nie dają całościowego obrazu świata, który byłby w miarę bezpieczny dla tłumacza. Ale nawet wątpliwa przyjemność spadania w bezdenną otchłań niedopowiedzenia i niedookreślenia nie jest tak nieznośna, jak nadmiar słów niepotrzebnych, bezpańskich, snujących się bezwładnie w poszukiwaniu sensu, wciskających się w każdą szparę.

O, nie! Jest coś gorszego. Poezja. Świat poezji oznacza niebezpieczne wpadanie w nieznane i pomieszane znaczenia, szukające kształtu. Tak, tłumaczenie liryki to ekstremalne wyzwanie. Niejeden wiersz kosztował Saszę miesiące rehabilitacji. Kiedy w końcu dochodził do siebie i próbował wyjść z domu, długo nie mógł oprzeć się wrażeniu, że świat się kołysze, zaraz zwali mu się na głowę, już za chwilę, za moment drzewa i budynki rozsypią się z hukiem. Chodził przygarbiony, z głową wciśniętą w ramiona, jakby w ten sposób mógł uniknąć cegłówki słowa.

Rawłyk jest zbyt doświadczonym tłumaczem, by tylko na wrażeniu solidności podłogi opierać swoje bezpieczeństwo. Nigdy też za bardzo nie ufał diagnozom stopnia zagrożenia przygotowywanych przez Instytut. Stąpając delikatnie, jak po kruchym lodzie, bada więc komnatę. Teren jednak sprawdza tak wolno i metodycznie, że w końcu sam siebie gani, że niepotrzebnie przedłuża sesję. Podchodzi do sekretarza i kładzie dłoń na ramieniu piszącej postaci.

 

Nie mogę nic więcej powiedzieć o czasie, w którym pracowaliśmy nad zdobyciem dla mnie smoczej łuski, ponad to, że był… bardzo spokojny… Dwadzieścia lat życia w szczęśliwej utopii. Przez te lata rodzina pilnowała mnie, chroniła. Tak było w większości smoczych gromad… Musiałem pozostać czysty… Nie, “czysty” to nieodpowiednie słowo. Musiałem zachować równowagę i unikać silnych emocji. Pozytywnych, negatywnych, dobrych, złych – nieważne. Trudno ich uniknąć, trudno ich nie zaznać. Jednak czasami wystarczyło zmienić temat rozmowy, zabrać mnie na spacer po niebie, podsunąć odpowiednią lekturę… Każdy smok wiedział, co zrobić, żeby Najmłodszy nie przekroczył subtelnej granicy spokoju wewnętrznego i w rezultacie zyskał łuskę. Śmiertelną co prawda, ale zawsze to lepiej, niż nie mieć jej wcale. Lepiej być quasi-smokiem niż człowiekiem. Przynajmniej tak to widział mój ojciec… Ja… już tak nie myślę… I to nie dlatego, że bracia ściągnęli mnie na ziemię, dosłownie i w przenośni, kiedy pierwszy raz wzleciałem w niebo. Bolesne zderzenie z gruntem i rzeczywistością…

Ojciec… Był zasmucony, kiedy przyszedłem na ten świat… Od razu wiedział, wszyscy wiedzieli, że jestem Ostatni. Więcej dzieci nie będzie. A najmłodsze dzieci w każdej smoczej rodzinie zawsze były inne. Przekleństwo ludzkich przodków. Odór ludzkiego ciała, odór śmiertelności. Życie jako quasi-smok nie wykorzenia woni człowieczeństwa. Co mnie szczególnie nie martwi. Nie mamy… nie, to smoki nie mają odpowiednich „narzędzi”, by poradzić sobie z wiecznością…Żyją z dnia na dzień, jakby jutra nie było, jakby jutro mieli już nie istnieć…

Małżeństwo z Malaną było dla nas, dla mojego ojca przede wszystkim, ostatnią deską ratunku. Żaden quasi-smok nie ma szans na odegranie większej roli w tworzeniu sojuszy. To stworzenia… podlejszego gatunku… Naiwnie myśleliśmy jednak, że po śmierci wszystkich smoczych dziedziców, jako ostatni z rodu, zyskam na znaczeniu. Malana jednak wybrała Gulnama, a przecież doskonale wie, że komu jak komu, ale jemu ufać nie można. Gulnam wywodzi się z możnej i potężnej linii, ale to nie zmienia faktu, że jest okrutnym i zawistnym błaznem, zbyt podłym i przebiegłym, by się z nim wiązać. Zniszczył nas, zniszczy i ją. Kiedy stał nad trupami moich braci, kazał mi spojrzeć w swoje naznaczone szaleństwem oczy. Ojciec … bezradnie próbował utulić trzy poszarpane przez Gulnama ciała. Przygarniał wysuwające się co chwila ręce, nogi, głowy… Ludzkie truchła odarte z wieczności…

– Zobacz! – powiedział Gulnam szeptem groźniejszym od krzyku. – Następnym razem spotka cię to samo. Teraz zostawię Zaranowi tylko ciebie, pokurcza, który nic nie może zrobić.

Ten obraz wrył się w moje życie i nie mogę zrozumieć, dlaczego nie trzymałem języka za zębami! Spotkanie z Malaną, sam na sam, uważam za swoją największą porażkę. To, że nie chciałem zrzucić ludzkiej skóry, było po prostu głupie. Myślę jednak, że kardynalnym błędem była moja szczerość. Byłem za szczery. Myślałem, że zrozumie zagrożenie. Tylko razem mogliśmy przynajmniej próbować zneutralizować Gulnama. Jako Pierworodna może wybierać, ale do tej pory Najstarsi nie byli tak głupi, by nie zgadzać się na korzystne związki. Czego ona chce? Zachowuje się, jakby nie wiedziała, że będzie na tym świecie po wsze czasy…Jakby to ona była śmiertelna.

Nie wiem, nie wiem, nie pojmuję jej zamiarów ani czynów. Czyżby poczuła się urażona moim stwierdzeniem, że żadne uczucia nie wchodzą w grę? Tylko o to chodzi?

Benar pewnie nie jest zadowolony, ale musi uszanować decyzję córki.

Podobno młodsze siostry Malany jeszcze nie mają zadań. W przeciwieństwie do niej, Pierworodnej, nie mogą wybierać. Muszę postarać się o rozmowę…

 

Karty tekstu wysuwają się z bezwładnych rąk Rawłyka. Chwilowe utraty przytomności nawet już go nie irytują. Są tylko… męczące… nużące. Wysysają życie.

– Maaamooo! – krzyk dochodzący z podwórza stawia Saszę na nogi. Zmęczenie w jednej chwili znika i mężczyzna skacze do okna. Dzieciarnia szaleje na trzepaku, gania jak opętana po podwórzu. Jeden z chłopców celuje palcem w małego Su. – Mamo! A on mnie opluł!

– Wcale, że nie! – Su zaprzecza, a jego ciemne wielkie oczy robią się jeszcze ciemniejsze i niebezpiecznie wilgotnieją. – Bo ty wyrywasz trawę! – dodaje szybko, kiedy widzi swoją, a nie kolegi, mamę. Rawłyk nie słyszy jej słów. Widzi tylko przygarbione plecy mamy Su i pozę „zastraszacza” z rękami wspartymi na biodrach. Dzieci milkną, spłoszone jej obecnością.

Tak, Sasza często przygląda się bawiącym się dzieciom. Mieszka na parterze, nie uznaje zasłon, więc i dzieci obserwują jego. Kiedy wpada w trans patrzenia-nie-patrząc przez okna na świat przyklejony do zewnętrznej strony szyby, niezmienny w zmienności, naśmiewają się z niego, robią głupie miny. Najczęściej jednak to mały Su właśnie budzi Rawłyka z zapatrzenia. Niezwykle żywe i radosne dziecko – w przeciwieństwie do jego matki – ujmuje wszystkich swoim nieodpartym urokiem. Zatroskane sąsiadki kiwają nad nim głowami: „Biedne maleństwo, ten Su” – mówią za każdym razem, kiedy uda im się zatrzymać Rawłyka. Posuwają się nawet do trzymania go za rękaw, żeby im nie uciekł… – „Szkoda go, ale choroba nie wybiera, nawet w dzisiejszych czasach.” Kiedy oponuje i próbuje mówić o nadpobudliwości i to w swej najłagodniejszej formie, spoglądają z na Saszę z politowaniem, niezmiennie zadziwione jego niefrasobliwością. „Drogi panie sąsiedzie…” – nawet nie kończą. Niby wykształcony, niby tłumacz, a taki głupi – niemal słyszyich myśli.

Sasza wzdycha i z ciężkim sercem zbiera stronice “Superessendam“. Wraca na fotel. Nie ma chyba co liczyć na kolejną zaliczkę. Opóźnienie i tak już mocno nadwyrężyło hojność i cierpliwość Instytutu. Spojrzenie na zapis tłumaczenia też nie dodaje mu otuchy. Dopiero tyle…

Wyrazy znowu zaczynają się odrywać od papieru. Sasza, wbrew wszelkim zaleceniom i zasadom pracy, nie czeka na pełną wizualizację zapisanego świata. Nie zważa na szczegóły zatęchłej celi, bada jedynie solidność podłoża. Podchodzi do siedzącego przy małym drewnianym stole mężczyzny, jeszcze nieruchomego, i przez ramię zagląda w zapiski. Po chwili pióro ożywa słowami. Mężczyzna pisze szybko, gorączkowo, jakby nie chciał pozwolić umknąć rozbieganym myślom.

 

Jak to możliwe, że jestem bezradny wobec tego świata? Utopijne życie w ogóle nie przygotowało mnie do… życia właśnie. Fakt, byłem szczęśliwy, zaznałem harmonii i spokoju. Można powiedzieć, że tak powinien toczyć się nasz byt… Teraz jednak nie radzę sobie z szarpnięciami rzeczywistości. Nie mam pojęcia, jak inne quasi-smoki mogą spokojnie żyć. Przeraża mnie bezwzględność, nie, to nie to… Przeraża mnie banalność zła… Banalność zła, czynionego ot tak, bez refleksji. Nawet nie dlatego, że chodzi o dominację, zdobycie kolejnego terytorium.

Jak inaczej wytłumaczyć zachowanie Malany? Feruni, podobnie jak ja Ostatnia, nie miała żadnego znaczenia w rozgrywkach o władzę. Czyste zło. Nawet moi bracia nie posunęli się tak daleko jak ona. Nie zrobiła nic drastycznego. Pokazała tylko swej siostrze mnie samego… Spokojny umysł i serce załopotały i… koniec…

Wiedziałem, że Feruni kiedyś odejdzie, wielokrotnie o tym mówiła, ale powtarzała to tak często, że przestałem wierzyć, że jest do tego zdolna. Jej marzenia… Byłem pewien, że razem sobie poradzimy… Nie zauważyłem rozpaczy i obłędu w jej oczach, zachowaniu… Nic nie zauważyłem. Halisa wielokrotnie mnie ostrzegała. Dlaczego jej nie posłuchałem? Znała Feruni znacznie lepiej niż ja. Troszczyła się i martwiła o Ostatnią. Była niepocieszona, kiedy dowiedziała się o czynie Malany. Nic nie może już pomóc…

Feruni, kochana, i to wczoraj!

Może dowiedziała się o planach ataku? Malana i Gulnam zaskoczyli mnie i ojca całkowicie. Myśleliśmy, że moje małżeństwo z Feruni zapewni nam bezpieczeństwo. Feruni jest Ostatnia, nie będzie nawet quasi-smokiem, ale w końcu Malana to jej siostra! Byliśmy tacy naiwnipo raz kolejny.

Feruni… Bardziej niepokoję się o nią niż o samego siebie, ojca, nasz ród… Może to i lepiej, że uciekła. Wiem, że zginiemy. Gulnam już kazał mnie przygotować na “audiencję”…

 

Słowa nieznanego z imienia syna Zarana rozpływają się w nieistnieniu. Rawłyk, bojąc się rozleniwienia, sięga po następny rozdział. Kontury wyrazów zmieniają się w krajobraz rodem z tandetnej widokówki. Zachodzące słońce, migotliwy i szemrzący ruczaj, leśna polana. Wydaje się, że mężczyzna, leżący nad brzegiem potoku, śpi. Nieopisany smutek przedziwnie łączy się ze szczęściem snu, nadając jego twarzy niezwykły wyraz. Obezwładniający zapach nie pozwala Saszy nawet na jeden, mały kroczek…

– Nie gniewaj się, moja Feruni. – Zaskoczenie obecnością kogoś trzeciego otrzeźwia Saszę. Rozgląda się… Tuż za nim, na skraju lasu, ukrywają się dwie kobiety. – Muszę ci coś pokazać. Spójrz na niego. To syn Zarana. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego niemal zawsze nosi ludzką skórę – kontynuuje jedna z nich. Długie włosy ozłacają jej twarz. Doskonała piękność pewna siebie i swoich wdzięków.

– Malano, po co mi go pokazujesz? – pyta Feruni, drobna i zwiewna dziewczyna o delikatnych rysach. – Miałaś mnie wziąć na ostatni podniebny spacer przed odejściem do domu Gulnama. Bardzo na to liczyłam. Nie mogę latać, nie mogę … być… jak ty…

– Nie martw się. – Malana uśmiecha się i obejmuje siostrę. – Będzie dobrze. Swoją drogą jest bardzo ponętny, nieprawdaż?

 

Sasza nie wytrzymuje i przerwa wizualizację. Zdegustowany rzuca „Superessendam” w kąt. Stronice rozsypują się z lekkim poszumem…

– Zwariuję do końca. Muszę coś przekąsić…– oświadcza ekranowi.

Resztę dnia traci na bezsensownym przekładaniu teczek z tekstami do tłumaczenia, wędrówkach z kąta w kąt, jedzeniu, przesiadaniu się z miejsca na miejsce. Do Instytutu pójdzie… jutro… Stara się o niczym nie myśleć, zresztą i tak nie może się na niczym skupić. Ten zapach… Uspokaja się dopiero wieczorem. Ogarnia go zapatrzenie w dzień zmieniający się w zmierzch i ciemność nocy, zdziwienie, że następstwo scen i sytuacji, mylnie nazywane czasem, tak nieprzerwanie i nieubłaganie, konsekwentnie zachodzi.

Z otumanienia obserwacji tajemniczego życia drzew, krzewów, samochodów, wyrywa go blask światła, zapalającego się automatycznie przy otwieraniu drzwi na podwórko. Odgłosy wyrzucania śmieci i zaraz potem cisza. Tak, absolutna cisza, ale dlaczego tak długo? Może przy okazji rozprostować nogi?

– Kto tam? – Rawłyk rozpoznaje głos mamy małego Su, kiedy niepewny zastyga po zgaśnięciu światła. Czuje się jak szpieg i zażenowany podchodzi do kobiety, siedzącej na ławce nieopodal trzepaka. – A, to pan. Nie za późno na… sąsiedzkie pogaduszki?

– Nie za późno na wyrzucanie śmieci? –pyta i siada obok. Mama Su zazwyczaj zbiera włosy w ciasny brzydki kok, teraz jednak swobodnie opadają na plecy. Zanim zdążył cokolwiek dodać, ogarnia go i bierze w posiadanie odurzający zapach. Wizualizacja? Nie, traci już rozeznanie… Co jest realne, a co nie? Zapach dusi i nie pozwala myśleć. Jednak mimo przytłaczającego ciężaru budzi przyjemne odczucia i daje poczucie bezpieczeństwa, spokoju sięgającego szpiku kości. – Co to… 

– Moje… perfumy? – Ukryty w ciemności nocy uśmiech błąka się po twarzy mamy Su. – Jak tam tłumaczenie wypocin o praszczurach?

– Ja… – Pelnar nie jest w stanie nawet się zdziwić, choć sądził, że Instytut zachował wszelkie środki ostrożności…

– Ma pan oryginał czy kopię? – Mama Su nie zwraca uwagi na jego zmieszanie.

– Kopię ma mój szef – odpowiada Rawłyk powoli, mimo silnej woli zachowania tajemnicy, zapisanej zresztą w kontrakcie. – Ja… nie umiem pracować na kopiach. Tylko oryginały można wizualizować…

– Logiczne. – Kobieta wstaje. – No, czas pomieszkać.

Sasza podąża za mamą Su, pokornie, bez refleksji. Ukradkiem dotyka jej włosów. Nadzwyczaj szorstkie i nieprzyjemne w dotyku. Zaprzeczają słodyczy zapachu.

– Dobranoc – mówi kobieta, szukając kluczy w kieszeniach starego, znoszonego polaru.

– Dobranoc – Rawłyk burczy gdzieś w korytarz. Szybko zamyka za sobą drzwi, wściekły na siebie, że tak łatwo dał się wyprowadzić z równowagi. I to jeszcze zapachem… Nawet wspomnienie woni mroczy świadomość. Może coś… paliła? Nie, na pewno nie… Trzeba to pokonać… tak, wizualizacja pozwoli zapomnieć o zapachu… A może pozwoli przeżyć go raz jeszcze…

Świat bez początku i końca, góry i dołu. Rany boskie! To przecież poezja! Nie rozumie, dlaczego nie spojrzał, co wziął do ręki…

Sasza, zły na siebie za nieostrożność, słyszy najpierw płacz Feruni:

Co tutaj robię? Przewracając liście nurkuję za chybotliwą barwą na błonie rzeki i wpadam do wody. Kim jestem, że rozbijam te szkliste cząsteczki? Patrząc w górę widzę wyraźnie dno rzeki, dno rzeki nade mną do góry nogami. Co tutaj robię w przestrzeni między niebem a ziemią? Dlaczego ta żaba jest dla mnie tak interesująca, czyżbym odkryła jej najbardziej skrywaną tajemnicę i uczyniła swoją własnością? Czy te zielska są mnie świadome, czy nadają mi imię w swoich rozmowach, czy widziały mnie wcześniej, czy pasuję do ich świata? Wydaje mi się, że jestem oddzielona od ziemi i nie-zakorzeniona…*

Rawłyk podchodzi do niemal przeźroczystej, drgającej jak fatamorgana, skulonej kobiety. Jej drobnym ciałem raz po raz wstrząsają spazmy bólu i żalu, potargane włosy zakrywają twarz. Jednocześnie znajdują się w wodzie i na twardej, suchej i spalonej słońcem ziemi, w lesie i na pustyni męczonej wiatrami. – Nie chcę być człowiekiem, chcę być smokiem – żale Feruni nie ustawały. – Po co Malana mi go pokazała. Żałuję tego. Nie chcę go pamiętać, nie chcę go…

 

Światłocienie słów ponownie oplatają Rawłyka. Wizualizacja kończyła się, ale i tak jeszcze nie był w stanie usłyszeć pukania do drzwi. Odbywało się poza jego świadomością. Bicie serca rozsadza czaszkę i klatkę piersiową, drżenie rąk i całego ciała przypomina konwulsje ciała obcego, innego niż własne. Łomot w uszach i szybki płytki oddech nie dają czasu na życie pomiędzy uderzeniami serca. Nigdy więcej poezji…

Dociera wreszcie do niego, że ktoś dobija się do drzwi.

– Miłego dnia! – Mama Su bezpardonowo przechodzi przez próg. Szybko przegląda oryginały i przetłumaczony tekst „Superessendam”. – To jednak nie był dobry pomysł. Nic samo nie rozejdzie się po kościach. Nie tędy droga. Oryginał zabieram. – Zdecydowanym krokiem kieruje się do kuchni i siada przy stole. – Kawę poproszę, czarną, bez cukru.

Parzenie kawy, bezrefleksyjne, działa na Saszę równie uspokajająco, jak zapach roztaczany przez mamę Su. Czym się tu martwić? Może coś się wyjaśni…

– Do rzeczy – oświadcza mama Su. – To krótka historia. – Sasza musi się uśmiechnąć. Do tej pory słyszał o „długich historiach”, które można było streścić w jednym zdaniu. Jeszcze nie zdarzyło się, by ktoś chciał mu opowiedzieć krótką historyjkę. 

Mama Su przez chwilę zastanawia się, od czego zacząć. Nie chce marnować czasu na niepotrzebne słowa.

 – Nie mogę pozwolić na pracę z oryginałem. Budzisz demony. Su robi się… niestabilny. W niepojęty dla mnie sposób wyczuwa te światy, które ty widzisz. Są zbyt emocjonalne. Dodatkowo wzmacniasz je swoimi uczuciami. Nieważne jakimi. Dobre czy złe… To naprawdę nie ma znaczenia. Mój syn nie zniesie… Muszę go ochronić. To tylko parę lat… Wiem, że tłumaczysz „Superessendam”. Jestem smokiem. Pamiętam, co się stało. Ja też widzę te obrazy, znowu przeżywam… – Na chwilę milknie. Przygładza włosy znowu ściśnięte w kok. – Wiesz, Feruni była moją siostrą, siłą rzeczy Malana także. – Halisa uśmiecha się. – Towarzyszyłam Feruni w domu jej męża. Zanim nie oszalała z rozpaczy. Zakochała się i pozostała zwykłym człowiekiem. Jednak nie mogła przeboleć utraty szansy na łuskę. A Malana… cóż, złamanie życia naszej siostry to zaledwie początek tego, co potem zrobiła. Przyniosła razem z Gulnamem zagładę wszystkim niemal smokom. Nieliczne zdołały się ukryć… Najmłodszych nie wzięli pod uwagę, nie docenili. Zadziwiające, że o nich zapomnieli. Pozbawieni opieki smoczych rodzin pozostali… ludźmi. Zapomnieli o smokach, quasi-smokach, rodach… To, co było rzeczywistością, przekształciło się w mit, bajkę, archetyp może… W obraz śpiący gdzieś we wspólnej pamięci.

– Chyba lepiej by było, gdybym…  – zaczyna Sasza, drapiąc się z niepewną miną po głowie. – Nie za bardzo to wszystko rozumiem. A już zupełnie nie rozumiem… pani. Tu jest potrzebna fachowa pomoc…

– Słoneczko, chyba nie myślisz, że zostawię ci oryginał! – Halisa śmieje się. – Popracujesz dla odmiany z kopiami… “na piechotę”. Nic ci nie będzie. Kiedyś wyłącznie tak tłumaczono. – Mama Su dziękuje za kawę i wychodzi powoli, jak na zwolnionym filmie…

Rawłyk czuje kolejną falę zapachu. Kuchenne okno chwyta jego wzrok i umysł. Liście drzew promienieją w słonecznym wietrze. Uśmiecha się do delikatnych drżeń.

 

***

– Taak… – westchnął Chors Pelnar, przenosząc plik z tekstem “Quasi” do folderu “Do wysłania”. – Nawet nie wiedziałem, że jestem “pieszym tłumaczem”… Już mi się tu trochę nazbierało – dodał, przeglądając zawartość folderu. – “Quasi”, “Usque in aeternum”, “Numquam”… Nie ma co czekać. Ślemy!

Miałby problem, gdyby wydawnictwo nie znajdowało się już w kontaktach. Wyszukanie adresu po samej nazwie – niemal niemożliwe, bo jego wątpliwa zdolność do niepamiętania nazw i imion wykraczała grubo ponad przeciętną… Na pewno coś ze śniegiem. Sypaniem. Prószeniem ognia? Prószeniem czy zaprószeniem? Nazywanie to taka kuriozalna czynność… Zresztą, nieważne.

Chors wysłał teksty i od razu zabrał się za tłumaczenie następnego. Nadganiał grafik, bo zaplanował już dłuższe wakacje z anielską wręcz dziewczyną.

 

 

*fragment wiersza Teda Hughes’a “Dziwożon” we własnym tłumaczeniu

Koniec

Komentarze

Powiem tyle – wybiło mnie z papci. Świetny pomysł w przyzwoitym wydaniu. Naprawdę wczułem się w tekst, głównie dzięki świetnej narracji. Zostawaiasz spore pole na domysły czytelników, za co należy się kolejny plus.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Mam nadzieję, że papciom nic nie dolega. Szkoda by ich było…

Cieszę się, że się podobało. 

:)

Opowiadanie o bardzo ciekawej formie. Koncepcję przeplatania się świata tłumacza ze światem tłumaczonego tekstu (tłumaczonego zresztą bardzo fajną metodą) uważam za udaną.

Występując od czasu do czasu potknięcia językowe w stylu” Zmęczenie w jednej chwili znika i skacze do okna” (skaczące do okna zmęczenie?), które niestety wybijają mnie z rytmu podczas czytania, a którym można by było – jak sądzę – uniknąć, gdyby tekst porządnie przejrzeć przed publikacją. 

Ogólne wrażenie pozostaje jednak pozytywne.

Hmmm. Dlaczego wstawiłaś dwa razy prawie ten sam tekst? Rozumiem, że pierwsza wersja została usunięta, ale nie mogłaś jej edytować? W ten sposób tracisz punkty za oryginalność, bo… już to kiedyś czytałam, więc pomysły nie są nowe.

Warsztatowo całkiem przyzwoicie, ale jakaś literówka została.

Babska logika rządzi!

Dzięki za uwagi. Jednak uznałam, że edycja tekstu nie jest wystarczająca… Wydawał mi się zbyt zmieniony, by “wpasować” go do starego. Jeżeli chodzi o potknięcia, postaram się je usunąć w najbliższym czasie.

Dzienks za blb, Finklo.

:) 

“Bogato rzeźbione skrzynie i sekretarz gubią ciemny literowy kontur w cieple ożywionego światła.“ – W sumie nie rozwiązałam zagadki, czy sekretarz w tym tekście to osoba, czy “duży sekretarzyk”…

 

“Nigdy też za bardzo nie ufał diagnozom stopnia zagrożenia przygotowywanych przez Instytut.“ – diagnozom przygotowywanym

 

“Tylko razem mogliśmy go przynajmniej próbować zneutralizować Gulnama.“ – niegramatycznie

 

“Zmęczenie w jednej chwili znika i skacze do okna.“ – Zmęczenie skaczące do okna bardzo przypadło mi do gustu ; )

 

Koncepcję opowiadania uważam za interesującą, chociaż trudno mi sobie trochę wyobrazić, czemu do tłumaczenia “wchodzi się w tekst” samym sobą i jak faktycznie powstaje zapis takiego tłumaczenia potem? Miejscami trochę się gubiłam w różnych zdaniach i akapitach. Koniec – lekko zaskakujący. Ale generalnie opowiadanie to nie zapadnie mi w pamięć.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

“Skaczące zmęczenie” – muszę je kiedyś wykorzystać w tak zwanej pracy twórczej – poprawione. 

Dzięki za odwiedziny.

:)

Podobał mi się pomysł, wykonanie, co nieczęsto się zdarza, nie przeszkadzało. Choć nie mogę powiedzieć, że tekst mi się nie podobał, to jednak nie porwał, nie wciągnął; sam nie wiem dlaczego.

Sorry, taki mamy klimat.

Nowa Fantastyka