- Opowiadanie: Wilk który jest - Kaznodzieja i demon

Kaznodzieja i demon

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Kaznodzieja i demon

Ojciec Paweł Grom OSB wszedł do celi, którą od pół roku zamieszkiwał w klasztorze franciszkanów. Gwar tłumu biorącego udział w dorocznej akcji „Nocne Zwiedzanie Chęcin” wreszcie ucichł, pozwalając na spokojne zebranie myśli. Popatrzył na spakowaną już dużą, złachaną torbę podróżną z brązowej skóry, w którą wrzucił swój cały dobytek. Poczuł, że nadchodzi czas pożegnań.

Omiótł wzrokiem puste półki. Otworzył okno na oścież. Było ciepło i bezwietrznie. Upał nie zachęcał do pracy w dzień. Mnich wiedział dobrze, że już jutro wyjedzie do swojego Tyńca. Dziś skończy ostatnie dokumenty projektowe, w tym ten najważniejszy – kazanie, będące jednym z produktów, których powstanie jest warunkiem sine qua non rozliczenia całości.

Wyjrzał na podwórzec. Żywego ducha. W kościele gaszono właśnie światła. Powietrze jeszcze parzyło przy oddechu, ale ciemność już zapadała, niosąc ze sobą nadzieję na przynajmniej lekkie ochłodzenie. Wysunął proste, drewniane krzesło i usiadł przy biurku. Uruchomił stacjonarny komputer o procesorze niemającym nawet jednego gigaherca. Stary monitor zajmował jedną trzecią blatu biurka, docierając ekranem prawie do jego krawędzi.

Dobrze wiedząc, co zastanie w środku westchnął ciężko i uruchomił pocztę elektroniczną. Dwanaście nieprzeczytanych wiadomości. Wszystkie pochodziły z jednego adresu… Napisała je coraz bardziej zirytowana jego opieszałością koordynatorka projektu. Ze smutkiem, ale i lekką skruchą przejrzał zawartość tych, krótkich komunikatów. Wszystkie dotyczyły oddania „karty czasu pracy” za lipiec i „produktu”. Swoje rozdrażnienie autorka uzasadniła tym, że deadline dla przekazania całości projektowej dokumentacji upływa już jutro. Do kompletu brakuje tylko tych dwóch dokumentów, które dostarczyć ma Paweł.

Odpisał w kilku zdaniach, że przeprasza i, że prześle braki w nocy. Mrok zapadł za oknem, upał jednak nie ustępował. Paweł westchnął ciężko. Zatęsknił do tynieckiej skały i życia bliższego pomaganiu ludziom, niż wypełnianiu dokumentów, dotyczących tego, że się im pomogło. Wiedział, że chęcińscy franciszkanie, na ten ostatni temat myślą podobnie. Zagryzali jednak wszyscy zęby, czekając, na zamknięcie projektu i możliwość powrotu do czynienia dobra w mniej sformalizowany sposób.

Projekt innowacyjny PI „Skarby w niebie” został dofinansowany ze środków Unii Europejskiej. Jego celem była profilaktyka i terapia osób uzależnionych od sławy i angażujących się, w celu zaspokojenia tego wręcz narkotycznego głodu, w działalność dobroczynną. Innowacyjna była przede wszystkim grupa docelowa, dotychczas niebadana i niedefiniowana. Nie było też dla niej żadnych metod i narzędzi działania. Większość kadry projektu składała się z chęcińskich franciszkanów i terapeutów z prowadzonego przez nich ośrodka „San Damiano”, w którym bardzo profesjonalnie zajmowano się osobami wychodzącymi z uzależnień od środków psychoaktywnych. Do tego grona doproszono Pawła, jako eksperta ds. uzależnienia od pozytywnych reakcji w social mediach i zatrudniono bardzo kompetentną, jak wynikało z dokumentów, dziewczynę, która pełniła funkcję koordynatora.

W toku współpracy okazało się, że pani faktycznie jest profesjonalistką. Niestety startującą też w kategorii „świętsza od papieża”, czego przejawem było zmuszanie wszystkich, do produkowania większej ilości papieru niż wymagała instytucja pośrednicząca. Realizatorzy projektu dochodzili wręcz do przekonania, że jeszcze chwila i ta cała „papirologia”, zacznie zagrażać okolicznym lasom z resztkami Puszczy Jodłowej, sławionej jeszcze przez Stefana Żeromskiego włącznie. Koszmarem sennym okazały się karty czasu pracy, które pani koordynator czytała po kilka razy, wciąż znajdując w nich, jakieś niedoskonałości. Miast szykować kolejne scenariusze zajęć, zarówno duchowni, jak i świeccy ocierali pot z czoła, próbując ustalić, co robili na przykład w zeszły wtorek i czy można to uznać, za realizację działań związanych z projektem.

Pani koordynator uczciwie sprawdzała również samą siebie. Tak odkryła, że w ramach spotkań zespołu projektowego i zespołu badawczego nie ma zdjęć, na których widać catering. Nie uwieczniono też tego, że uczestnicy tę strawę konsumują. W związku z tym nie ma dowodu na to, że zakupione produkty zostały zjedzone… Próby przekonania, że nie powinno być z tym problemu, gdyż na wszystko są prawidłowo opisane faktury, nie przyniosły pożądanych rezultatów. Pani koordynator wciąż się zamartwiała tym, co powie ewentualna kontrola. Niestety bez wehikułu czasu dorobienie zdjęć z jedzeniem nie było możliwe. Po tygodniu koordynatorka znalazła rozwiązanie – wydrukowała na nowo komplet list obecności i kazała wszystkim obecnym na spotkaniach raz jeszcze je podpisać. Dopisała na nich zdanie: „potwierdzam obecność, oraz że skorzystałam / skorzystałem z cateringu”… To rozładowało napiętą z reguły atmosferę na całe trzy dni.

Paweł otworzył dokument „karty czasu pracy”. Posprawdzał daty sobót i niedziel. Następnie sięgnął po kalendarz i zaczął przepisywać godziny spotkań. Wyszło o dwadzieścia cztery godziny za mało. Nie zmartwił się tym. Projektem i jego uczestnikami zajmował się non stop, nawet w ramach modlitwy porannej i wieczornej. Dopisał codzienne rozmowy, wymagające umiejętności życzliwego aktywnego słuchania, sporych talentów interpersonalnych i wrażliwości ukierunkowanej na problemy drugiego człowieka. Czasem też życiowej mądrości, wynikającej z doświadczeń i przeżytych lat, a czasem po prostu cierpliwości. Tym razem godzin było o sześćdziesiąt za dużo. Wyciął je z całą brutalnością tego aktu, jakim jest mordowanie pamięci o własnym czasie. Zapisał zmiany i oderwał na chwilę wzrok od  ekranu.

Za oknem panował całkowity mrok. Było cicho. Nocne zwiedzanie Chęcin kończyło się po drugiej stronie Góry Zamkowej. Tu dźwięki zwyczajowej biesiady przy ognisku nie dolatywały. Wciąż było gorąco i bezwietrznie. Właśnie, bezwietrznie, a jednak firanka poruszyła się jak od podmuchu. Zaskoczony Paweł uważniej spojrzał w jej kierunku. Po chwili materiał przestał drgać i znieruchomiał. Mnich zerkał jeszcze przez chwilę w stronę okna. Nic więcej się nie wydarzyło. Wstał więc i starając się nie szurać nogami, ruszył ku wspólnej kuchni, by zaparzyć sobie herbatę.

Gdyby kaznodzieja miał zdolność widzenia demonów, wychodząc, dostrzegłby Titivillusa, który przycupnął na starej, drewnianej szafie jak gargulec, zdobiący fasadę gotyckiej katedry. Tego jednak zobaczyć nie mógł, zmysły ludzkie są bardzo ograniczone.

Diabeł położył ciężki worek na szafę i rozprostował skrzydła. Popatrzył na ciasną klasztorną celę. Wyciągnął spod łapy ciężki, mosiężny lichtarz ukryty za fryzem, zdobiącym mebel. Zważył go w szponach. Pomyślał, że gdyby nim cisnął w monitor, przeszkodziłby klesze, w jego robocie i może osiągnął swój cel. Tak prymitywne działania, nie były jednak w jego stylu. Wolał działania bardziej finezyjne, subtelne, nieprzyciągające uwagi, łatwe do zgonienia na dysortografię, czy gapiostwo. Wylansowanie dysortografii, było zresztą wielkim sukcesem Titivillusa. Sukcesem, który przestał go już cieszyć… Ludzie pisali, jak chcieli i zasłaniali się taką, czy inną dysfunkcją… Z jednej strony mógł więc działać w sposób wykluczający ujawnienie swego istnienia, z drugiej nie przynosiło mu to dawnej radości, wynikającej z czynienia zła.

Odłożył lichtarz na miejsce i sfrunął na krzesło, na którym przed chwilą siedział Paweł i nacisnął spację, wyłączając wygaszacz ekranu. Stwierdził, że do najważniejszego dzieła mnich jeszcze nie zasiadł. Nie pozostało nic innego jak czekać. Przywykł – w swoim monstrualnie długim istnieniu, w którego trakcie widział, jak pokolenia znikały z powierzchni ziemi, a mocarstwa rodziły się i upadały, głównie czekał.

Paweł wrócił ze szklanką w metalowym koszyczku. Odsunął krzesło i spojrzał na ekran. Pomyślał, że wizyta we wspólnej kuchni, trwała krócej niż myślał, skoro wygaszacz się jeszcze nie uruchomił. Otworzył pusty dokument. Napisał na górze wirtualnej kartki: „Załącznik numer 8. Produkt powstały w ramach projektu innowacyjnego PI „Skarby w niebie”.

Zdjął palce z klawiatury. Przymknął oczy i szepnął w próżnię:

– Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące…

Demon na szafie drgnął na dźwięk słów Ewangelii według Świętego Mateusza. Skrzywił się, oceniając, że z jego perspektywy, te dwa tysiące kroków, to żaden wyczyn…

Czarny mnich sięgnął po wydruk projektu. Doczytał wytyczne dla produktu. Kazanie miało się składać z co najmniej dwóch tysięcy ośmiuset znaków ze spacjami. Dokument na dwie – trzy strony. Do rana da radę!

Postanowił już, że nie oprze opowieści na Ewangelii. Chciał powołać się na żywot któregoś z grona świętych i błogosławionych. „Może przywołać myśl kogoś z wyniesionych na ołtarze franciszkanów. Dobrze byłoby odwdzięczyć się gospodarzom za gościnę… A może lepiej powołać się na jakiegoś jezuitę, by nawiązać tą drogą do wyjątkowo popularnego papieża Franciszka?” – myślał.

Spojrzał na zegarek widoczny na dolnym pasku ekranu. Zbliżała się północ. Pozostało mało czasu na kwerendę źródłową. Niestety nie miał w nocy dostępu do klasztornej biblioteki. Pozostał jedynie Internet o słabym transferze, baza potężna, ale pozbawiona wielu wartościowych materiałów. Podsumowując powyższe ustalenia, zrezygnował z prowadzenia źródłowych poszukiwań. Zdecydował na sięgnięcie do najpewniejszego nośnika, jaki posiadał, czyli własnej pamięci. Tu spokojnie spoczywały żywoty świętych i błogosławionych benedyktynów. Zastanowił się, który będzie najbardziej adekwatny dla potrzeb projektu. Zdecydował się na oparcie opowieści o Vita Sancti Aegidi i to w najpopularniejszej wersji znanej z trzynastowiecznej „Złotej Legendy” Jakuba de Voragine.

Uruchomił wyszukiwarkę i wpisał stosowne zapytanie. Nie pomylił się. Inkunabuł był dostępny w sieci. Stanowił własność Biblioteki Papieskiego Wydziału Teologicznego i Metropolitalnego Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu. Zdigitalizowana księga o sygnaturze XV– 10, wydana została w Strasburgu w Roku Pańskim 1482. Przewinął treść pomnikowego dzieła, jakim była dla średniowiecznych „Legenda aurea” i tak dotarł do numeru CXXV. Pod tą rzymską cyfrą ukrywała się opowieść zatytułowana „De Sancto Egidio”. Z wprawą zaczął odczytywać gotyckie litery i odcyfrowywać abrewiacje. Gdy skończył, było już dawno po północy.

Wyprostował się na chwilę na krześle. Przetarł dłońmi zmęczone oczy. Potrząsnął głową, pozbywając się senności i z pasją uderzył placami w klawisze.

Firanka znów zadrgała, ale nie zwrócił na to uwagi pochłonięty bez reszty swoim dziełem.

„Gromadzenie skarbów w niebie, nie musi stać w sprzeczności z życiem w szacunku i ziemskim poważaniu” – zaczął.

Gdyby posiadał zdolność widzenia demonów i odwrócił się, ujrzałby za sobą już nie jednego, a dwa diabły, wyglądające jak gotyckie gargulce. Gdyby rozumiał ich język, usłyszałby i krótki dialog.

– Co masz? – rzekł do Titivillusa nowo przybyły, wskazując jednocześnie spiczastą brodą, na worek.

– Nic ważnego. Obowiązkowa zbiórka wśród pierwszoklasistów. Hobbistycznie pokiereszowałem kilka rozmów w internetowych komunikatorach, bo to miło patrzeć, kiedy oblubieńcy się kłócą i sami nie wiedzą o co. Najważniejsze zadanie na dziś to ta akcja.

– Czekasz?

– Czekam.

– Ja bym nie mógł – rzekł tamten z podziwem.

– Nic to, przywykłem.

Drugi demon rozejrzał się po celi.

– Ponuro tu – powiedział.

Titivillus nie podjął wątku, nowoprzybyły niezrażony ciągnął jednak dalej.

– Kiedyś to tu było! Odzyskaliśmy cały klasztor ludzkimi rękami. W kościele zrobili salę restauracyjną, a w celach hotel! Jakie się tu dancingi odbywały! A co się w pokojach działo! Sodoma i Gomora razem z Koryntem!

Oczy płonęły mu w ciemności, a jęzor lubieżnie wysuwał się ze szkaradnego pyska.

– A potem przyszli ci tu – wykrzywił pysk. – Dobrze, żeś przybył, żeby im szkodzić! – znów popatrzył na Titivillusa z podziwem.

Ten lekko skinął głową, nie spuszczając przy tym oczu z kaznodziei piszącego z zapałem. Nie odezwał się. Drugi demon przeciągnął się i rzucił:

– No, lecę – owocnych łowów! Ave Lucyfer! – z tym okrzykiem runął przez okno, wywlekając firankę za parapet.

– Ave… – rzucił Titivillus chrapliwie.

Kaznodzieja oddany w całości pisaniu, nie zwracał uwagi, ani na wiatr wiejący od środka, na zewnątrz, ani na firanę zwisającą za oknem.

Paweł zapisał na wirtualnej karcie papieru: „Św. Idzi urodził się w Atenach, w rodzinie królewskiej. O takich narodzinach dziś dowiaduje się świat cały, a paparazzi czyhają pod szpitalami na to, by jak najwcześniej zrobić zdjęcie dzieciątka. Tymczasem o dacie narodzin Świętego nie wiadomo nic. Ze średniowiecznych żywotów dowiadujemy się, że czynił liczne cuda i z tego powodu został szybko otoczony sławą, której nie pragnął. Postanowił uciec od tej czci, która mu bardzo ciążyła i odpłynąć z Grecji. Udał się nad brzeg morza. Pogoda była fatalna. Trwał sztorm. Gdy dotarł niezauważony do portu, zobaczył statek w wielkim niebezpieczeństwie. Pomodlił się w intencji marynarzy i Pan wygładził morze. Żaglowiec bezpiecznie zawitał do portu. Wilki morskie dziękowały świętemu za ocalenie. Pełni wdzięczności zapytali, jak się mogą odwdzięczyć. Poprosił ich, by zabrali go do portu swego przeznaczenia. Tak dotarł do Arles, w Prowansji. Tu poznał św. Cezarego. Następnie, wciąż uchodząc przed czcią, której nie pożądał, udał się do pustelni świątobliwego człowieka imieniem Weredoniusz. Tam dzięki jego modłom nieurodzajna dotąd gleba, zaczęła przynosić obfite plony. Czyn tak znaczny sprawił, że znów otoczono go kultem. Uciekając od sławy, skrył się w pustelni, schowanej głęboko w prowansalskich lasach, a jego jedyną towarzyszką była łania, której mlekiem się żywił.

Pan jednak nie pozwolił mu dokonać żywota w odosobnieniu i samotności. Bo Bóg wcale nie chce skrywać dobra. Wręcz przeciwnie, pragnie pokazywać jako wzór tych, którzy je czynią. Droga wywyższenia to jednak droga dla pokornych. Przeznaczona dla tych, którzy potrafią mieć dystans do siebie, do posiadanych możliwości, wreszcie – do sławy i uwielbienia tłumu. Powiedzielibyśmy dziś, że to droga, dla tych, którym zwyczajnie woda sodowa nie uderza do głowy. Nie może też być sława celem samym w sobie, a ledwie dodatkiem do uczynków.

To droga trudna, wymagająca i pokory i wielu wyrzeczeń i ćwiczeń duchowych oraz umiejętności opierania się knowaniom szatana”.

Titivillus, który czytał, patrząc nad ramieniem kaznodziei, poruszył się na szafie. Przeczytał ostatnie zdanie raz jeszcze, po czym wzruszył ramionami i znów zastygł w bezruchu.

Paweł ciągną kolejną myśl: „na łanię, żywicielkę Idziego, zapolowali synowie królewscy. Stworzenie szukało ratunku w ramionach świętego. Sfora psów zatrzymała się i nie śmiała postąpić ni kroku dalej. Wtedy jeden z myśliwych wypuścił strzałę, mierząc w krzaki, w których zniknęło tropione zwierzę i tak zranił pustelnika w rękę. Gdy na miejsce przybył król, rozpoznał w Idzim świętego męża i błagał o wybaczenie.

Oferowane jako zadośćuczynienie dary Idzi odrzucił, ale zezwolił na ufundowanie klasztoru benedyktyńskiego, którego zgodził się zostać pierwszym opatem. Gdy pełnił swą posługę, sam Karol Wielki prosił go o wsparcie, gdyż popełnił grzech tak straszliwy, że nikomu nie zechce go wyznać. Święty Opat modlił się w intencji władcy. W trakcie mszy pojawił się anioł, który złożył na ołtarzu kartkę z wypisanym grzechem Karola i z wiadomością, że został mu on odpuszczony, o ile ten więcej go nie popełni.

Za sprawą anioła został też Idzi kronikarzem bitwy w wąwozie Roncevaux. Posłaniec boży opowiedział przebieg starcia Świętemu, a ten zapisał je w dziele, znanym dziś jako „Pieśń o Rolandzie”. Pan objawił Idziemu godzinę jego śmierci. Ten poprosił współbraci o wsparcie i gdy mnisi się modlili, przybyli aniołowie i zabrali duszę opata do nieba.

Opactwo, które założył Święty Idzi, istnieje do dziś. Tak jak i miasto, zwane od jego imienia Saint Gilles. Takich zaszczytów zarówno w niebie, jak i na ziemi dostąpił dzięki pokorze i czynieniu dobra.

O życiu świętego nie wiemy wiele. Nie potrafimy ustalić precyzyjnie ani dat jego narodzin, jak już o tym wspomniano, ani śmierci. Uczeni, bazując, na zawartych w Żywotach wzmiankach o postaciach historycznych, które w życiu spotkał umieszczają jego żywot między szóstym a dziewiątym wiekiem po narodzinach Chrystusa.

W świecie współczesnym możemy sami o sobie pisać non stop i zamieszczać to na naszych profilach w Internecie społecznościowym. Dzięki tym możliwościom, o czym istotnym piszemy? Ano o tym, że wstaliśmy, umyli, zjedli śniadanie, poświęcili pół godziny na czynienie dobra, spotkali się z kimś innym równie znanym i lubianym przy kawie… Tylko co z tego ocaleje? Czy powstanie miasto? Czy ocaleje pamięć, którą będzie się kultywować w odległych krajach i tysiąc lat po naszej śmierci?

Droga do sławy to marsz ścieżką pokornych. Innej drogi nie ma. Możemy pisać sami o sobie. O tym jak jesteśmy wielcy i ile robimy dla innych, ale i tak to te skarby zgromadzone w niebie są najważniejsze”.

Kaznodzieja postawił ostatnią kropkę i odetchnął.

– Finis coronat opus… – rzucił cichym głosem w mrok i uśmiechnął się zadowolony. Przeczytał raz jeszcze dokument. Poprawił kilka zdań, uzupełnił brakujące literki i sformatował tekst.

Napisał krótką wiadomość do koordynatorki. Podziękował w niej za współpracę przy realizacji projektu i grzecznie przeprosił za opóźnienie w przesłaniu dwóch ostatnich załączników.

Nacisnął „Wyślij”. W tym momencie ekran nagle przygasł. Trwało to tylko ułamek sekundy, ale wzbudziło u mnicha dziwny niepokój. Otworzył zakładkę „Wysłane” i sprawdził, czy jest w niej korespondencja wraz z załącznikami. Wszystko wyglądało dobrze, więc wylogował się i zamknął komputer.

Rozprostował kości i ziewnął. Z brzegu prostego, drewnianego łóżka podniósł brązową pidżamę i ruszył do łazienki, starając się nie robić hałasu. Kiedy zamknął drzwi od celi, firanka znów się poruszyła. Titivillus z workiem pełnym liter, który przed chwilą uzupełnił o te skradzione z kazania o świętym Idzim, pofrunął w noc. Niósł je wprost do piekła, by tam je spalić na chwałę swego czarnego władcy.

Paweł wrócił do celi. Poprawił firankę. Powiesił ubranie na krześle i klęknął do modlitwy. Zasnął w tym samym momencie, w którym ułożył ciało na swym prostym łożu.

Obudziło go kołatanie do drzwi:

– Ojcze Pawle! Ojcze Pawle! Telefon do ciebie – głos sprawiał wrażenie zakłopotanego, ale i zdenerwowanego.

Mnich wstał i podszedł do drzwi. Odsunął małą zasuwkę i prawie dotknął nosem ucha starszego i lekko głuchego brata furtiana, który starał się dosłyszeć, czy gość już wstał.

– Ojcze Pawle, dzwoni koordynatorka tego waszego projektu. Bardzo zła…

Paweł zrobił w myślach szybki rachunek sumienia i nie znajdując w sobie powodu do wywołania irytacji u koordynatorki, bez słowa ruszył za furtianem w stronę telefonu. Podniósł słuchawkę i powiedział spokojnym głosem:

– Szczęść Boże. W czym mogę pomóc?

Po drugiej stronie słuchawki miotała się rozwścieczona furia.

– Witam! Proszę księdza, ja rozumiem, że księdza dokumenty projektowe nie interesują! Ja rozumiem, że dla księdza to dopust boży, ale one mają być zrobione na tip-top. Bo to interesuje tych, którzy będą nasz projekt sprawdzać! To, co ksiądz przesłał w nocy, to jest wyraz braku szacunku nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich zaangażowanych w to przedsięwzięcie!

– Nie rozumiem… – powiedział Paweł cicho. – Przecież przesłałem niezbędne dokumenty. Kazanie się pani nie podoba? – Tu wstąpił w niego duch wojownika – Proszę wybaczyć, ale to ja się znam na kazaniach, a nie pani!

– Dziecko z podstawowej by się wstydziło takie coś przesłać. Może to jest i mądre, może jest i dobre, ale tylko w księdza głowie! Nie przekażę nikomu dokumentu, którego nie da się czytać! Ja go za księdza nie uzupełnię!

– O co pani chodzi! – Paweł prawie krzyknął.

– Nie! Ja z księdzem nie mogę! Wysyła mi coś, w czym chyba połowy liter brak i jeszcze się oburza! Niesłychane! Ja to księdzu odsyłam! Tak – odsyłam, pocztą zwrotną, tak jak jest, a kopię wiadomości ślę do księdza opata! Niech wie, jak ksiądz przykładnie na misji pracuje! Czekam na gotowy załącznik do szóstej! Rozumie ksiądz? Godzinę czekam!

Trzasnęła słuchawką. W sprawie ilości i szczegółowości dokumentów do wypełnienia mieli już za sobą starcie, więc Paweł, który już trochę ochłonął i odzyskał zwykłą pogodę ducha, doszedł do wniosku, że postanowiła mu za to dopiec na koniec.

Wrócił do swojej celi. Włączył komputer i wciąż stojąc, odebrał pocztę. Otworzył załącznik i odczytał:

„Św. Ii roił w Atenach, w rodzinie królewskiej. O takich rodzinach dziś dowiaduje się cały, a papa czyha pod szpital by zrobić dzieciątka.”

Przetarł oczy i ciężko opadł na krzesło. Im dalej, tym tekst był bardziej pokiereszowany. Nie znajdując wyjaśnienia na to, co się stało, zaczął porównywać tekst z kopią pozostałą na dysku. Ta zawierała dokładnie te same błędy. Ze ściśniętą nagłym bólem głową zaczął poprawiać zdemolowane wyrazy i w gorączce przypominać sobie, jaki ostateczny kształt nadał zdaniom. Czuł, że pętla czasu zaciska się coraz ciaśniej. Nie mógł pojąć, jak dopuścił się takiego, niezaprzeczalnego przecież niechlujstwa. Czyżby zasnął przy pisaniu i tylko mu się zdawało, że nie śpi i przez to wysłał tę bzdurę? Nie dość, że wzbudził słuszny gniew koordynatorki, to jeszcze naraził się zwierzchnikom i współpracownikom. Wreszcie – obraził świętego, którego wybory życiowe zwyczajnie cenił. Pot zalewał mu czoło, spadając ciężkimi kroplami na klawiaturę, a palce pisały z dziwnym drżeniem.

Titivillus tego nie widział. Nie musiał, dobrze znał skuteczność swoich działań. Pełny pięknej gotyckiej grozy, niczym gargulec zdobiący szkarpy katedry siedział cierpliwie na szafie, a worek na litery leżał tuż obok. Ze spokojem wynikającym z długiej perspektywy czasowej, jaką miał już za sobą, spoglądał na monitor tuż nad Twoim ramieniem.

Koniec

Komentarze

Ten demon z workiem na litery – znakomity!

 

Pełny pięk­nej go­tyc­kiej grozy, ni­czym ga­ru­glec zdo­bią­cy szkar­py ka­te­dry sie­dział cier­pli­wie na sza­fie, a worek na li­te­ry leżał tuż obok. Ze spo­ko­jem wy­ni­ka­ją­cym z dłu­giej per­spek­ty­wy cza­so­wej, jaką miał już za sobą, spo­glą­dał na mo­ni­tor tuż nad Twoim ra­mie­niem.

Coś jest na rzeczy ;) Chyba u mnie też siedzi na szafie demon i podkrada literki z moich tekstów;)

Ładne puszczenie oka do czytelnika.

 

Demon udał się tak bardzo, że fragmenty z księdzem trochę nużyły, ale tylko trochę.

 

Bardzo dobry tekst!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

:-D Dzięki za dobre słowo Nazgul! :-)

Największy sukces demona – przekonanie żyjących, że nie istnieje. ;-)

Tylko kto w takim razie nam literki kradnie?

Pozdrawiam!

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Wilku, nie rozumiem, dlaczego przytoczyłeś cały tekst kazania? Wystarczyłby tylko fragment, żeby pokazać perfidię demona, a tak zabijasz moim zdaniem opowieść (kazanie nudne i pełne powtórzeń). Pomysł z kradnącym literki demonem przyjemny, ale myślę, że tekst jest trochę przegadany…

Literówki:

De Sancto Egidio → Aegidio

Pełny pięknej gotyckiej grozy, niczym garuglec zdobiący szkarpy katedry siedział cierpliwie na szafie, a worek na litery leżał tuż obok. → gargulec

Przecinki pojawiają się czasem w zaskakujących miejscach…

Czytałam lepsze opowiadania w Twoim wykonaniu :)

Witaj Rooms!

Pierwsza literówka – nie masz racji. Zapis łaciński z okresu średniowiecza cechuje się sporą dowolnością. W tym wypadku jest to cytat ze źródła, więc się nim nie kłócę. ;-)

“Garuglec” – no jest moc. Uśmiałem się. Może coś o takiej stworze napiszę?

Przecinki – robię co mogę, żeby nie było nudno! ;-) Przyjmuję z pokorą.

Dzięki i za to, że czytasz i za komentarze! Miło! :-)

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Pierwsza literówka – nie masz racji. Zapis łaciński z okresu średniowiecza cechuje się sporą dowolnością. W tym wypadku jest to cytat ze źródła, więc się nim nie kłócę. ;-)

A skoro to cytat, to bardzo przepraszam i się kajam. Ukłon podziwu, że zamieściłeś tutaj odniesienie do autentycznego starodruku, który sobie przy tej okazji oglądnęłam (choć zasady tworzenia skrótu od słowa “sancto” kompletnie nie ogarniam). :) Fajna sprawa, że teraz to wszystko dostępne jest od ręki. Ale tak między nami – średniowieczna łacina to ZUOOO :) zdecydowanie wolę tę klasyczną… :) Co tu dużo mówić, wzbogaciłeś mnie o nową wiedzę, za co jestem Ci bardzo wdzięczna. 

Cała przyjemność po mojej stronie!

Sygnatura też jest autentyczna, podobnie jak zbiór biblioteczny. Całość do znalezienia w Księgozbiorze Wirtualnym Federacji “Fides” (digital.fides.org.pl). Łacina średniowieczna ciekawa, zwłaszcza ze względu na abrewiacje. Żeby przepisywać szybciej, w trzynastym wieku wymyślono rzecz genialną – oparto rękę o blat. I piszemy tak do dzisiaj. :-D Rozwinęły się też bardzo abrewiacje. Na przykład ecce z poziomą kreską u góry, czytamy jako ecclesiae. Taki smaczek dla tych, którym się wydaje, że skróty typu LOL, to odkrycie Gadu-Gadu, czy innych komunikatorów internetowych.

I nie starodruk, a inkunabuł. ;-)

Pozdrawiam serdecznie!

 

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

I nie starodruk, a inkunabuł. ;-)

ups, faktycznie :)

;-)

W następnej opowieści pojawi się wątek z „Malleus Maleficarum” – zapraszam za czas jakiś! :-)

 

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Sympatyczny tekst. Całe szczęście, że z mojej szafy nie widać monitora. :-)

Omiótł wzrokiem puste pułki.

Przepraszam, co omiótł?!

Tam sprawił, że nieurodzajna dotąd gleba, zaczęła przynosić obfite plony. Czyn tak znaczny sprawił, że

Powtórzenie.

Babska logika rządzi!

:-D Dzięki za uwagi! Jestem ubawiony szkodnictwem Titvillusa. Jak zawsze. :-)

Wiesz, powiem Ci w ogromnej tajemnicy: TO nie musi być szafa! ;-) Pamiętasz ile diabłów potrafi się zmieścić na łebku od szpilki. Ten też da radę! :-)

Pozdrawiam!

ZB

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

On tak, a co z workiem?

Babska logika rządzi!

Powiesi Ci na oparciu krzesła – często tak robi! ;-)

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Nie lubię kazań, więc i to ojca Pawła nieco mnie znużyło, ale pomysł bardzo zacny i w sumie czytało się całkiem nieźle.

Siedząc przy komputerze mam wprawdzie szafę za plecami, tyle że sięga ona sufitu… ;-)

 

kom­pu­ter o pro­ce­so­rze nie­ma­ją­cym nawet jed­ne­go giga Hertz’a. –  …jed­ne­go gigaherca.

 

Stary mo­ni­tor wy­peł­niał jedną trze­cią biur­ka, do­cie­ra­jąc ekra­nem pra­wie do kra­wę­dzi blatu. – Nie wydaje mi się, aby monitor wypełniał biurko.

Proponuję: Stary mo­ni­tor zajmował jedną trze­cią blatu biur­ka, do­cie­ra­jąc ekra­nem pra­wie do jego kra­wę­dzi.

 

Nie było też de­dy­ko­wa­nych dla niej żad­nych metod i na­rzę­dzi dzia­ła­nia. – W jaki sposób można dedykować metody i narzędzia działania???

Dedykować można komuś, nie dla kogoś.

Za SJP: dedykować «poświęcić komuś utwór literacki, muzyczny lub dzieło sztuki, umieszczając w nim lub na nim dedykację»

 

za­trud­nio­no bar­dzo kom­pe­tent­ną, jak wy­ni­ka­ło z do­ku­men­tów, dziew­czy­nę, która peł­ni­ła funk­cję ko­or­dy­na­to­ra. W toku współ­pra­cy oka­za­ło się, że pani ko­or­dy­na­tor fak­tycz­nie jest osobą bar­dzo kom­pe­tent­ną. – Czy to celowe powtórzenia?

 

Re­ali­za­to­rzy pro­jek­tu do­cho­dzi­li do wręcz prze­ko­na­nia… – Re­ali­za­to­rzy pro­jek­tu do­cho­dzi­li wręcz do prze­ko­na­nia

 

W związ­ku z tym nie ma do­wo­du na to, że za­ku­pio­ny wy­szynk zo­stał zje­dzo­ny… – Wyszynku nie można zakupić, nie można też go zjeść.

Za SJP: wyszynk «sprzedaż napojów alkoholowych wypijanych na miejscu»

 

Za­sko­czo­ny Paweł uważ­niej spoj­rzał w jej kie­run­ku. […] ru­szył w kie­run­ku wspól­nej kuch­ni… – Proponuję w ostatnim zdaniu: …ru­szył ku wspól­nej kuch­ni

 

Gdyby ka­zno­dzie­ja miał zdol­ność wi­dze­nia de­mo­nów do­strzegł­by wy­cho­dząc Ti­ti­vil­lu­sa… – Raczej: Gdyby ka­zno­dzie­ja miał zdol­ność wi­dze­nia de­mo­nów, wychodząc, do­strzegł­by Ti­ti­vil­lu­sa

 

któ­rym zwy­czaj­nie woda so­do­wa nie ude­rza do mózgu. – …któ­rym zwy­czaj­nie woda so­do­wa nie ude­rza do głowy.

 

oraz umie­jęt­no­ści opie­ra­nia się kno­wa­niom sza­ta­na.” – Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

skar­by zgro­ma­dzo­ne w nie­bie są naj­waż­niej­sze.” – Jak wyżej.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wiesz, na łebku od szpilki mieści się tysiąc diabłów. Na Twojej szafie może więc ich być legion! :-)

Uwielbiam kazania! Zwłaszcza te z ogniem. Bo: „odkąd odeszli dawni kaznodzieje, piekło zdaje się być mniej gorące”. ;-)

Dedykowane – tak, masz rację. Choć pewnie jesteśmy blisko chwili, w której będzie to uzus językowy. To kolejny atak języka angielskiego na naszą mowę. Porównywalny np. z nadużywaniem słowa: „dokładnie”.

Wyszynk – uśmiałem się sam z siebie, czyli: zdrowo. :-)

Piękne dzięki za uwagi!

Pozdrawiam, Wilk

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Nie tylko jesteśmy coraz bliżej tej chwili, ale mam wrażenie, że ona już nadeszła. :( dedykowany komputer

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I dedykowana strona internetowa… Ale Redakcja Językowa Polskiego Radia konsekwentnie trzyma się Słownika Poprawnej Polszczyzny i innych do tego zachęca! :-)

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Obawiam się, że na zachętach się skończy, a lud i tak nie poczuje się zachęcony. :-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Taki już z tego ludu zimny lód! ;-)

Nie jest człowiek większy ani lepszy, gdy go chwalą, ani gorszy, gdy go ganią. (Tomasz z Kempis)

Nowa Fantastyka