- Opowiadanie: thargone - Żywe Wspomnienia

Żywe Wspomnienia

Ha, Thargone powrócił i nawet tekst popełnił. W założeniu miał to być zgrabny szorcik na Dziady 2014, ale w czasie miesięcy przymusowego leżakowania zmutował nie do poznania, spotworniał, zwyrodniał i zgrubł. Łypie teraz na mnie złowrogo z ekranu trojgiem przekrwionych oczu, w niemym żądaniu: Wypuść mnie.

Zatem wypuszczam. Niech mi świat wybaczy.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Żywe Wspomnienia

Obu­dzi­łem się zbyt wcze­śnie.

Mrok był taki sam jak zwy­kle, gęsty, nie­prze­nik­nio­ny, ab­so­lut­ny. Lepił się do twa­rzy. Sopel klau­stro­fo­bicz­ne­go lęku dźgnął moje trze­wia, wstrzą­snął cia­łem w nie­kon­tro­lo­wa­nym dresz­czu. Tak, ir­ra­cjo­nal­ny strach przed ciem­nio­ścią też był wciąż ten sam, nawet po tylu la­tach.

Spró­bo­wa­łem się roz­luź­nić i wy­tę­żyć słuch w spraw­dzo­nej me­to­dzie prze­ciw­ko ata­ko­wi pa­ni­ki. W kom­plet­nej ciszy usły­sza­łem, a wła­ści­wie po­czu­łem, bicie serca. Cięż­ki, po­wol­ny rytm. Bar­dzo wolny. Wy­wo­łu­ją­cy geo­lo­gicz­ne sko­ja­rze­nia.

Przez chwi­lę łu­dzi­łem się na­dzie­ją, żę zdo­łam znów usnąć, uciec pod po­wierzch­nię, za­nu­rzyć się gdzieś tam, mię­dzy ciem­ne ryfty le­tar­gu, a świe­tli­ste pły­ci­zny snów. Oczy­wi­ście, nic z tego. Zaraz przy­szedł głód, zwi­nął żo­łą­dek w małą, bo­le­sną kulkę, wy­ostrzył zmy­sły, bru­tal­nie przy­wró­cił trzeź­wość my­śle­nia, na­rzu­cił swą wolę, spę­tał pier­wot­nym roz­ka­zem – zdo­być po­ży­wie­nie. Próba walki z nim nie miała sensu. Tak jak nie­zli­cze­nie wiele razy wcze­śniej, mu­sia­łem wyjść i po­szu­kać cze­goś do je­dze­nia.

Nie­na­wi­dzę skur­wy­sy­na.

Czas się ru­szyć. Za­sty­głe stawy i wy­schnię­te mię­śnie eks­plo­do­wa­ły w roz­bły­sku obrzy­dli­wie zna­jo­me­go bólu, żyły za­pło­nę­ły ty­sią­cem igieł, gdy serce spró­bo­wa­ło prze­pchnąć przez nie reszt­ki zgęst­nia­łej krwi. Ciem­ność za­tań­czy­ła przede mną w mdlą­cym pi­ru­ecie. Wy­rzy­gał­bym się, gdy­bym tylko miał czym.

Po­wrót do życia to nic przy­jem­ne­go.

Igno­ru­jąc wście­kłe pro­te­sty stawu łok­cio­we­go, się­gną­łem ku ka­mien­nej pły­cie, bę­dą­cej skle­pie­niem mo­je­go cia­sne­go schro­nie­nia. Ani słuch, ani wy­czu­lo­ny zmysł do­ty­ku nie po­zwa­la­ły przy­pusz­czać, że na ze­wnątrz ma miej­sce jakaś nie­zwy­kła ak­tyw­ność. Nie mia­łem po­ję­cia co mnie obu­dzi­ło.

Krzy­wiąc usta z bólu, prze­wró­ci­łem się na bok i mocno pchną­łem pła­ski kawał gruzu, bro­nią­cy do­stę­pu do są­sied­niej nory. Po­wo­li wśli­zną­łem się w po­wsta­ły otwór. Tu było wię­cej miej­sca, mo­głem swo­bod­nie usiąść. Przez szpa­ry w po­pę­ka­nych ścia­nach wpa­da­ło tro­chę po­wie­trza, odro­bi­na chłod­nej świe­żo­ści w prze­strze­ni wy­peł­nio­nej smro­dem zde­chłe­go szczu­ra. Fakt, iż po za­pa­chu pa­dli­ny byłem w sta­nie roz­po­znać ga­tu­nek nie­szczę­sne­go stwo­rze­nia, nie wydał mi się spe­cjal­nie za­baw­ny. Zsu­ną­łem kap­tur na plecy, zdją­łem maskę i gogle. Odzież ochron­na się nie przy­da, była już noc, lub póżny wie­czór, choć trud­no wy­ja­śnić skąd bra­łem tę pew­ność. Ciszę za­kłó­ca­ły tylko od­gło­sy ma­łych, noc­nych zwie­rząt, szu­ra­nie łapek, skrob­nię­cia, głu­che stu­ka­nia, wy­so­kie piski nie­mal na gra­ni­cy sły­szal­no­ści. Z od­da­li do­bie­gał stłu­mio­ny, wi­bru­ją­cy grzmot – za­pew­ne ru­chli­wa ulica.

Do­tkną­łem prze­rdze­wia­łe­go uchwy­tu że­liw­nej po­kry­wy, umoż­li­wia­ją­cej do­stęp do skom­pli­ko­wa­nej sieci miej­skich ka­na­łów. Dia­bel­nie cięż­ka, przy­sy­pa­na żwi­rem i frag­men­ta­mi po­kru­szo­nych ce­gieł, za­pew­nia­ła mi jed­nak al­ter­na­tyw­ną drogę uciecz­ki. Na wy­pa­dek, gdy­bym dał się za­sko­czyć wie­śnia­kom, uzbro­jo­nym w widły i po­chod­nie. Ewen­tu­al­nie bry­ga­dzie bu­dow­lań­ców, chcą­cych osta­tecz­nie zrów­nać z zie­mią moje ruiny i po­sta­wić tu park uciech, wiel­kie kino, mon­stru­al­ny sklep, czy co też się dzi­siaj zwy­kło bu­do­wać. Cóż, mia­łem na­dzie­ję, że nigdy nie będę mu­siał ko­rzy­stać z tego awa­ryj­ne­go wyj­ścia. Mia­łem nie­ja­sne prze­czu­cie, iż w za­po­mnia­nej od­no­dze la­bi­ryn­tu śmier­dzą­cych tu­ne­li za­lę­gło się coś pa­skud­ne­go. Coś złego.

Po­wo­li i tak cicho, jak tylko moż­li­we, od­su­ną­łem ce­gla­ny blok za­sła­nia­ją­cy nie­rów­ny otwór w ścia­nie. Wy­star­czy­ło się tylko prze­czoł­gać kilka me­trów w górę wą­skie­go prze­smy­ku, za­pew­ne po­zo­sta­ło­ści piw­nicz­nych scho­dów, na które runął strop. Za­dzi­wia­ją­ce, w jaki spo­sób odro­bi­na wpra­wy po­zwa­la nie­mal bez­sze­lest­nie peł­znąć wśród pu­stych bu­te­lek, pu­szek, pu­de­łek po pa­pie­ro­sach, su­chych liści, nie­do­pał­ków, oraz całej masy nie­roz­po­zna­wal­ne­go śmie­cia. W rze­czy samej, ro­bi­łem nie wię­cej ha­ła­su niż wąż, wy­ła­żą­cy ze swo­je­go leżą. I tak też się czu­łem. Ohyd­ny, ja­do­wi­ty gad su­ną­cy na żer.

Do wnę­trza tu­ne­lu do­cie­ra­ły zni­ko­me ilo­ści świa­tła, ale wy­star­czy­ło to, bym mógł wy­raź­nie wi­dzieć. Przej­ście koń­czy­ło się w rogu je­dy­ne­go po­miesz­cze­nia, które po­sia­da­ło wszyst­kie ścia­ny i w miarę nie­na­ru­szo­ny strop. Za­trzy­ma­łem się u wy­lo­tu, po zwie­rzę­ce­mu na­słu­chu­jąc i wę­sząc. Tak, jak się spo­dzie­wa­łem, w po­bli­żu nie było żywej duszy. I to od dość dawna, smród uryny i ty­to­nio­we­go dymu był zu­peł­nie do znie­sie­nia. Chłod mu­siał prze­gnać mło­dzież, za­wsze szu­ka­ją­cą miejsc o na­stro­jo­wo – in­tym­nym cha­rak­te­rze, by móc pić i urzą­dzać bójki. Oko­licz­ni bez­dom­ni rów­nież zna­leź­li ja­kieś roz­sąd­niej­sze lokum. Droga wolna.

Oto je­stem.

Pan wszel­kie­go stwo­rze­nia.

Naj­wspa­nial­sza ży­ją­ca isto­ta, or­ga­nizm do­sko­na­ły, naj­po­tęż­niej­szy z po­tęż­nych. Mógł­bym być anio­łem lub de­mo­nem, bo­giem dla daw­nych pogan, albo su­per­bo­ha­te­rem dla no­wo­cze­sne­go, po­wiedz­my – oświe­co­ne­go spo­łe­czeń­stwa. Mo­głem wspiąć się na szczyt świa­ta i za­ty­ka­jąc tam swą cho­rą­giew objąć Zie­mię w po­sia­da­nie, jak fol­wark z mi­liar­da­mi nie­wol­ni­ków. Rzą­dzić krwa­wą dło­nią i pan­cer­nym butem, ogień i miecz jed­nym ski­nie­niem w świat po­sy­łać, albo ni­czym bi­blij­ny An­ty­chryst pła­wić się w nie­wy­obra­żal­nym bo­gac­twie i luk­su­sie, skry­wać wiecz­nie w cie­niusz­tucz­nych, bia­łych uśmie­chów ma­rio­ne­tek i zza ple­ców fi­gu­ran­tów po­cią­gać za sznur­ki…

A może zo­stać mą­drym, spra­wie­dli­wym wład­cą, ucie­le­śnie­niem mitu króla z le­gend i baśni, mi­łość i sza­cu­nek mieć za na­rzę­dzie, nie strach i nie­na­wiść. Być do­brym pa­ste­rzem i pro­wa­dzić swą trzód­kę w po­ko­ju i bez­pie­czeń­stwie ku świe­tla­nej przy­szło­ści…

O tak, mógł­bym taki być. Gdy­bym tylko wie­rzył w ja­kie­goś boga, w pre­de­sty­na­cję, w cel mej wę­drów­ki od wie­ków jasno za­pi­sa­ny w gwiaz­dach, za­pew­ne ob­rał­bym jedną z tych dróg. Nie­za­chwia­na pew­ność ścież­ki Wy­bra­ne­go, po­par­ta wiarą w prze­zna­cze­nie, da­ła­by mi siłę. By wspi­nać się na szczyt. By pod­trzy­my­wać ogień w duszy, nie po­zwo­lić wy­sty­gnąć po­pio­łom. By trwać, na prze­kór mi­ja­nym gwiaz­dom.

By żyć.

Ist­nie­ję jed­nak już wy­star­cza­ją­co długo żeby wie­dzieć, iż tym cho­rym wszech­świa­tem rzą­dzi zwy­kły przy­pa­dek. Nic wię­cej.

Teraz wy­peł­zam z za­śmie­co­nej dziu­ry w ziemi, wy­śli­zgu­ję się z po­mię­dzy omsza­łych ka­mie­ni, jak in­sekt, robak, ohyd­na, dra­pież­na larwa na­wy­kła do zdni­li­zny. Brud­ny, z mo­kry­mi nie­do­pał­ka­mi pa­pie­ro­sów we wło­sach, staję w rogu śmier­dzą­ce­go szczy­na­mi po­miesz­cze­nia, przy­gar­bio­ny, spię­ty, go­to­wy do walki lub na­tych­mia­sto­wej uciecz­ki.

Oto je­stem. Ostat­ni, a może je­dy­nu kie­dy­kol­wiek ist­nie­ją­cy Nie­śmier­tel­ny.

I nie ob­cho­dzi mnie to. Spra­wy tego świa­ta są mi zu­peł­nie obo­jęt­ne. Chcę się tylko na­jeść i wró­cić do swo­jej nory, za­paść w sen na ko­lej­ny rok. To wszyst­ko.

Prze­cią­gną­łem się, pro­stu­jąc krę­go­słup, roz­luź­nia­jąc mię­śnie i ścię­gna. Ból nieco ze­lżał, ale osta­tecz­nie ustą­pi do­pie­ro po po­sił­ku. To nic. Był do­kucz­li­wy, ale nie pa­ra­li­żo­wał, nie utrud­niał ru­chów. Co wię­cej, głód do­da­wał mi sił fi­zycz­nych, pod­no­sił spraw­ność. Czy­nił lep­szym dra­pież­ni­kiem.

Na pierw­szy rzut oka wszyst­ko było w po­rząd­ku. Po­pę­ka­ne ścia­ny, po­kry­te nie­moż­li­wy­mi do od­cy­fro­wa­nia ba­zgro­ła­mi, zbu­twia­łe deski za­sła­nia­ją­ce otwo­ry okien­ne, gruz, po­ła­ma­ne reszt­ki ja­kichś mebli, skłe­bio­ne, za­wil­głe szma­ty, bę­dą­ce za­pew­ne po­rzu­co­nym le­go­wi­skiem ja­kie­goś nie­szczę­sne­go bez­dom­ne­go, po­zo­sta­ło­ści ogni­ska, ster­ty śmie­ci – żad­nych od­stępstw od normy. Kilka dłu­gich se­kund za­ję­ło mi zo­rien­to­wa­nie się, że jed­nak coś nie gra. Otóż w prze­ciw­le­głej ścia­nie po­miesz­cze­nia znaj­do­wa­ły się drzwi. Nie po­szar­pa­ny, za­sło­nię­ty płach­tą bla­chy fa­li­stej otwór, ale cięż­kie, okute mo­sięż­ny­mi zdo­bie­nia­mi dwu­skrzy­dło­we wrota, mocno sie­dzą­ce w gru­bej, rzeź­bio­nej fra­mu­dze. Za­dzi­wia­ją­ce, że nie za­uwa­ży­łem od razu cze­goś tak nie­zwy­kłe­go. Jed­nym sko­kiem zna­la­złem się przed drzwia­mi, roz­rzu­ca­jąc wokół ce­gla­ne kru­szy­wo. I choć in­stynkt wrzesz­czał ostrze­gaw­czo, do­tkną­łem gład­kiej, chłod­nej klam­ki. Przez szpa­ry prze­dzie­ra­ły się pro­mie­nie mięk­kie­go, bursz­ty­no­we­go świa­tła. I mu­zy­ka. Dał­bym głowę, że sły­szę mu­zy­kę. Kwin­tet smycz­ko­wy.

Wy­star­czy­ło de­li­kat­ne pchnię­cie by wrota ustą­pi­ły, lekko i bez­sze­lest­nie, mimo swej ma­syw­no­ści. Moja pro­sta, zwie­rzę­ca na­tu­ra i zdro­wy roz­są­dek pro­te­sto­wa­ły gło­śno, rzad­ko spo­ty­ka­nym chó­rem, ale nie mogły mnie za­trzy­mać. Zde­cy­do­wa­nie wsze­dłem do wnę­trza po­ko­ju, któ­re­go żadną miarą nie po­win­no tu być. Kilka kro­ków w cie­płą, śie­tli­stą prze­strzeń, grubo fa­stry­go­wa­ną de­li­kat­ny­mi dźwię­ka­mi któ­re­goś z wal­ców Straus­sa. Cze­ka­łem cier­pli­wie aż roz­my­te, roz­tań­czo­ne kształ­ty wokół mnie na­bio­rą ostro­ści.

To była wiel­ka, wy­so­ka na dwie kon­dy­gna­cje sala ba­lo­wa. Ciem­ny par­kiet o skom­pli­ko­wa­nym wzo­rze łą­czył się z po­kry­tym fre­ska­mi su­fi­tem dwoma rzę­da­mi bia­łych, kla­sy­cy­stycz­nych ko­lumn. Ba­ro­ko­wa sztu­ka­te­ria i ogrom­ny, ro­ko­ko­wy ko­mi­nek z czer­wo­ne­go pia­skow­ca two­rzy­ły na­leż­ną po­miesz­cze­niu at­mos­fe­rę do­stoj­ne­go prze­py­chu. Wra­że­nie po­tę­go­wa­ły zdo­bio­ne, szes­na­sto­świe­co­we tor­sze­ry i ży­ran­do­le, iskrzą­ce mięk­ko ty­sią­ca­mi roz­świe­tlo­nych krysz­tał­ków. Przede mną kil­ka­na­ście par wi­ro­wa­ło w tańcu. Nie­mal iden­tycz­nie ubra­ni pa­no­wie – czerń fra­ków kon­tra­punk­to­wa­na bielą ko­szul i rę­ka­wi­czek, oraz damy w barw­nych, prze­sad­nie bo­ga­tych suk­niach o głę­bo­kich de­kol­tach, wą­skich sta­nach i po­kaź­nych tiur­niu­rach. Dłu­gie treny za­mia­ta­ły pod­ło­gę w rytm spo­koj­ne­go walca, a dia­men­ty za­ska­ku­ją­co skrom­nej bi­żu­te­rii słały wokół dys­kret­ne bły­ski.

Tak bar­dzo chciał­bym tu zo­stać. Usiąść na jed­nym z lek­kich, po­zła­ca­nych krze­seł, na­peł­nić kie­lich ru­bi­no­wym pły­nem z krysz­ta­ło­wej ka­raf­ki i dać się po­nieść pro­stej me­lo­dii, gra­nej przez pię­ciu mu­zy­ków o po­waż­nych, sku­pio­nych twa­rzach. Od­po­cząć w spo­ko­ju i cie­ple tej sceny.

Nagle za­uwa­ży­łem, że nikt mnie nie widzi. Ani tań­czą­cy, ani ze­bra­ne wokół nie­licz­nych sto­li­ków, ra­czą­ce sie winem i cie­szą­ce nie­zo­bo­wią­zu­ją­cym flir­tem to­wa­rzy­stwo, zda­wa­li się kom­plet­nie nie do­strze­gać mojej obec­no­ści. Mimo, iż swym gwał­tow­nym wtar­gnię­ciem i że­bra­czym wy­glą­dem po­wi­nie­nem wzbu­dzić nie lada sen­sa­cję. Mu­zy­ka nie urwa­ła się w pół tonu, pary na par­kie­cie nie za­sty­gły w bez­ru­chu, nie ob­rzu­co­no mnie zdzi­wio­ny­mi i obu­rzo­ny­mi spoj­rze­nia­mi. Nikt, z odzia­nej w czer­wo­no – białe li­be­rie służ­by, nie pod­biegł z za­mia­rem po­chwy­ce­nia mnie i wy­rzu­ce­nia na zbity pysk.

Po­wo­li od­wró­ci­łem sie w stro­nę wiel­kie­go lu­stra, wi­szą­ce­go w zło­tej ramie po­mię­dzy wy­so­ki­mi okna­mi. Tam rów­nież bal trwał w naj­lep­sze, nie­za­kłó­co­ny. Bra­ko­wa­ło tylko mo­je­go od­bi­cia.

Ilu­zja. Znowu. Cho­ler­na, kłam­li­wa wizja. Nie­zwy­kle re­ali­stycz­na, obej­mu­ją­ca wszyst­kie zmy­sły, ale wciąż tylko ilu­zja.

Za­pra­gną­łem wyjść. Na­tych­miast.

Od­le­głość dwu­dzie­stu me­trów dzie­lą­cą mnie od prze­ciw­le­głych drzwi po­ko­na­łem w ułam­ku se­kun­dy. Całą swoją masą i siłą roz­pę­du wy­rżną­łem  w dę­bo­we, zdo­bio­ne ja­kimś skom­pli­ko­wa­nym her­bem ro­do­wym wrota i wy­pa­dłem na ze­wnątrz.

Pro­sto do pie­kła.

Mia­sto pło­nę­ło.

Sta­łem na kupie gruzu, w po­miesz­cze­niu, z któ­re­go zo­sta­ła tylko jedna ścia­na i frag­ment stro­pu, nie­bez­piecz­nie zwi­sa­ją­cy mi nad głową. Za ple­ca­mi mia­łem wspa­nia­ły pa­ła­cyk, zmie­nio­ny w dy­mią­ce jesz­cze po­go­rze­li­sko. Przede mną wście­kle sza­lał bóg wojny.

Naj­gor­szy chyba był hałas. Hu­czał ogień, bom­bow­ce wyły jak dzi­kie be­stie, zie­mią wstrzą­sa­ły ogłu­sza­ją­ce wy­bu­chy i tąp­nię­cia wa­lą­cych się bu­dyn­ków. Krzy­cze­li lu­dzie, po­wie­trze ciął ostry ter­kot broni ma­szy­no­wej, kule rwały ka­wał­ki ka­mie­ni i ce­gieł ry­ko­sze­tu­jąc z wi­zgiem. Wrza­ski do­bie­ga­ły ze­wsząd, nie­mal za­głu­sza­jąc ka­no­na­dę. Z za­wa­lo­nych gru­zem ulic, z gniazd ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i moź­dzie­rzy, z pro­wi­zo­rycz­nych sta­no­wisk obro­ny, zza da­ją­cych liche schro­nie­nie za­ło­mów murów i lejów po bom­bach, z wnętrz pło­ną­cych bu­dyn­ków. Zda­wa­ło się, że krzy­cze­li wszy­scy, żoł­nie­rze i cy­wi­le, wal­czą­cy i kry­ją­cy się, żywi i mar­twi. Krzy­cza­ło też samo mia­sto, niemo, bez­gło­śnie, upior­ną czer­wie­nią po­ża­ro­wych łun i czer­nią tłu­stych dymów.

Prze­ra­ża­ją­ca in­ten­syw­ność sza­leń­stwa, które roz­gry­wa­ło się przed moimi ocza­mi, nie­mal fi­zycz­nie przy­gwoż­dzi­ła mnie do ścia­ny, przez długą, strasz­ną chwi­lę nie byłem w sta­nie wy­ko­nać ruchu. Wi­dzia­łem grup­kę żoł­nie­rzy, pró­bu­ją­cych po­pro­wa­dzić na­tar­cie w górę wą­skiej, bru­ko­wa­nej ulicy. Ogień ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go szyb­ko za­trzy­mał ich, przy­ci­snął do ziemi, do kup gruzu i wra­ków sa­mo­cho­dów. Jeden z wal­czą­cych, młody, szczu­pły, w nie­kom­plet­nym mun­du­rze i zbyt dużym heł­mie, wy­rwał się ze śmier­tel­ne­go klin­czu. Sko­czył do przo­du, po­biegł zyg­za­kiem, zgię­ty w pół, wśród wście­kle ry­ko­sze­tu­ją­cych wokół po­ci­sków, szu­kał do­god­ne­go miej­sca, by rzu­cić gra­na­tem w kie­run­ku gniaz­da ckm-u. Nie zdą­żył.

Nagle coś przy­ku­ło jego uwagę, wbrew wszel­kie­mu zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi za­trzy­mał się, wy­pro­sto­wał i spoj­rzał na mnie. Nie, wła­ści­wie nie na mnie, a na jakiś punkt za mną, jak­bym był trans­pa­rent­ny, nie­wi­dzial­ny. Wy­cią­gnął rękę i otwo­rzył usta do krzy­ku.

Seria z ka­ra­bi­nu ścię­ła go jak źdźbło trawy, od­bez­pie­czo­ny gra­nat po­to­czył się po bruku. Wy­buch ci­snął mną o ścia­nę, nim zdo­ła­łem zro­zu­mieć co się dzie­je. Impet wybił mi po­wie­trze z płuc, zgru­cho­tał żebra, odłam­ki w kilku miej­scach prze­szy­ły ciało. Plu­jąc pyłem, osu­ną­łem się na ster­tę ka­mie­ni. Trze­ba ucie­kać. I to szyb­ko.

Nagle na ulicę wy­pełzł czołg. Jego obec­ność zdra­dzi­ły wi­bra­cje grun­tu, nie hałas. Kom­plet­nie ogłu­szo­ny unio­słem głowę i zo­ba­czy­łem czar­ną, nie­zgrab­ną be­stię, która prze­bi­ła się przez nad­wą­tlo­ny mur, prze­to­czy­ła po pło­ną­cych reszt­kach ja­kie­goś sa­mo­cho­du i znie­ru­cho­mia­ła, ce­lu­jąc pasz­czą ar­ma­ty gdzieś w stro­nę cho­wa­ją­ce­go się mię­dzy gru­za­mi od­dzia­łu. W moją stro­nę.

sły­sza­łem tylko wy­so­ki pisk na­ło­żo­ny na głę­bo­ki szum wo­do­spa­du, ale przy­siągł­bym, żę ogar­nię­te sza­leń­stwem mia­sto za­trzy­ma­ło się w pół kroku, za­mar­ło w zu­peł­nej ciszy i bez­ru­chu. Na dwie, dłu­gie se­kun­dy. A potem lufa blu­znę­ła ogniem i, nie­mal jed­no­cze­śnie, ścia­na tuż za mną eks­plo­do­wa­ła desz­czem ka­mie­ni i ce­gieł, gra­dem wi­ru­ją­cych odłam­ków i pło­ną­cych szczap. Od­ru­cho­wo zwi­ną­łem się w kłę­bek, za­kry­łem głowę rę­ka­mi, mocno za­ci­sną­łem po­wie­ki.

Dość już.

Chcę stąd wyjść, na­tych­miast.

Gdzie­kol­wiek, kie­dy­kol­wiek, byle nie tu.

 

Chłód je­sien­nej nocy. Cisza, praw­dzi­wa, de­li­kat­na i ko­ją­ca, zu­peł­nie inna, niż wy­wo­ła­na wy­bu­cha­mi głu­cho­ta. Świa­tła mia­sta, roz­mięk­cza­ją­ce mrok. Wil­got­ny dotyk trawy i za­pach bu­twie­ją­cych liści.

Le­ża­łem w po­zy­cji em­brio­nal­nej, kilka me­trów od wej­ścia do za­ro­śnię­tych riun sta­re­go pa­ła­cy­ku. Prze­klę­te wizje, nigdy jesz­cze nie do­pa­dły mnie zaraz po prze­bu­dze­niu. I nigdy nie były tak po­twor­nie re­al­ne, pełne i szcze­gó­ło­we, nie da­ją­ce od­róż­nić się od rze­czy­wi­sto­ści. Wsta­łem po­wo­li, ostroż­nie, jakby spo­dzie­wa­jąc się, że po­zo­sta­ły mi od­nie­sio­ne w cza­sie uro­jo­ne­go ataku ob­ra­że­nia. Oczy­wi­ście wszyst­ko było ze mną w po­rząd­ku. Poza tym, iż naj­wy­raź­niej do­szczęt­nie już osza­la­łem.

 

Kie­dyś my­śla­łem, że widzę duchy. Zmory prze­szło­ści, po­wo­ła­ne do życia siłą wy­rzu­tów su­mie­nia, po­wsta­łe z gro­bów, by mnie na­wie­dzać, nie po­zwo­lić za­po­mnieć o cię­ża­rze grze­chów i wy­rzą­dzo­nych krzywd. Tak, jak ta dziew­czyn­ka, od któ­rej wszyst­ko się za­czę­ło. Zna­la­złem ją na progu mojej ko­pen­ha­skiej ka­mie­ni­cy, dawno, dawno temu. Zima była wy­jąt­ko­wo mroź­na, a to dziec­ko, ubra­ne w lichy płasz­czyk i dziu­ra­we trze­wicz­ki, sie­dzia­ło opar­te o lo­do­wa­ty mur i pró­bo­wa­ło ogrzać się wą­tłym pło­mie­niem od­pa­la­nych jedna po dru­giej za­pa­łek. Nie pa­mię­tam, czy pro­si­ła mnie o pomoc. Przy­po­mi­nam sobie tylko spoj­rze­nie jej ja­snych oczu, mięk­kie, ucie­ka­ją­ce gdzieś da­le­ko, poza za­sło­nę zimy. I płat­ki śnie­gu, które już nie bar­dzo chcia­ły top­nieć na bla­dych po­licz­kach.

Wiem też, że serce dziew­czyn­ki sma­ko­wa­ło de­li­kat­ną, cy­na­mo­no­wą sło­dy­czą, a krew długo jesz­cze wy­peł­nia­ła moje żyły cie­płym ak­sa­mi­tem. Póź­niej, po la­tach, znowu od­wie­dzi­łem Ko­pen­ha­gę w ra­mach ja­kie­goś zjaz­du tę­go­gło­wych fi­zy­ków i ma­te­ma­ty­ków, z pod­nie­ce­niem od­kry­wa­ją­cych, że wszech­świat jest zu­peł­nie inny, niż się wszyst­kim do tej pory wy­da­wa­ło. I wtedy znów ją zo­ba­czy­łem, gdy spa­ce­ru­jąc sze­ro­ką, jasno oświe­tlo­ną ulicą mi­ja­łem fa­sa­dę mego daw­ne­go domu. Sie­dzia­ła tam, na progu, sku­lo­na z zimna mimo go­rą­cej, let­niej nocy, ze słabo peł­ga­ją­cym pło­my­kiem, ukry­tym w drżą­cych dło­niach. Zro­bi­łem  w życiu mnó­stwo strasz­nych rze­czy, wi­dzia­łem jesz­cze wię­cej, ale nigdy nie byłem tak prze­ra­żo­ny. W jed­nej chwi­li cały mój na­uko­wy ra­cjo­na­lizm, ten schron, który wy­bu­do­wa­łem by bro­nić sie przed ostry­mi re­flek­sa­mi uczy­nio­ne­go prze­ze mnie zła, zmie­nił się w kupkę gruzu. A dziew­czyn­ka z za­pał­ka­mi to był do­pie­ro po­czą­tek. Wkrót­ce za­czą­łem wi­dy­wać zmar­łych, tych, któ­rych sam za­bi­łem lub zgi­nę­li z mojej winy. Nie pa­trzy­li na mnie, nic nie mó­wi­li, nie szu­ka­li kon­tak­tu. Po pro­stu tkwi­li tam, zwią­za­ni z miej­cem swej śmier­ci. A dla mnie ja­snym było, iż oto przy­szło mi za­pła­cić za wy­rzą­dzo­ne krzyw­dy, a duchy moich ofiar wra­ca­ją, by za­cią­gnąć po­two­ra do pie­kła. Ta­kie­go ogni­ste­go, z siar­ką i ro­ga­ty­mi de­mo­na­mi, tu­dzież oso­bi­ste­go pie­kła obłę­du – nie­waż­ne. Wy­bi­ła moja go­dzi­na.

Oczy­wi­ście wie­lo­krot­nie wcze­śniej prze­ży­wa­łem kry­zy­sy, de­spe­rac­ko po­szu­ku­jąc od­ku­pie­nia, zma­za­nia grze­chów w ten, czy inny spo­sób. Za­wsze da­rem­nie. Idąca za mną śmierć skrzęt­nie za­cie­ra­ła każdy ślad dobra, jaki sta­ra­łem się po­zo­sta­wić po sobie. Jak jakaś klą­twa, w które nigdy nie wie­rzy­łem. Mogę winić swoją na­tu­rę – ktoś lub coś stwo­rzy­ło mnie dra­pież­ni­kiem. Bo choć zwie­rzę­ca po­so­ka i mięso  w zu­peł­no­ści po­win­ny wy­star­czyć do prze­ży­cia, nigdy nie po­tra­fi­łem się oprzeć żądzy ludz­kiej krwi. Byłem zbyt słaby by z tym wal­czyć. A pró­bo­wa­łem, Bóg mi świad­kiem, nie­jed­no­krot­nie. Za­wsze koń­cząc tak samo – prę­dzej czy póź­niej tra­ci­łem nad sobą kon­tro­lę i zmie­nia­łem się w osza­la­łe­go z pra­gnie­nia po­two­ra, po­tra­fią­ce­go wy­mor­do­wać całe wio­ski. Każde dzia­ła­nie, nie ważne jak szczyt­ne by­ły­by moje cele, przy­no­si­ło innym krzyw­dę i cier­pie­nie. Pra­gnąc dobra, wiecz­nie czy­ni­łem zło. I nigdy nie umia­łem się z tym po­go­dzić. Nigdy. Choć praw­do­po­dob­nie je­stem star­szy, niż więk­szość sys­te­mów mo­ral­nych i ko­dek­sów etycz­nych, choć wiem, iż zda­rza­ło mi się żyć wśród spo­łe­czeństw, dla któ­rych gwałt i mor­der­stwo były na­tu­ral­ne jak wscho­dy i za­cho­dy słoń­ca, ta prze­klę­ta świa­do­mość dobra i zła za­lę­gła się we mnie i nigdy już nie opu­ści­ła. Nie pa­mię­tam jak i dla­cze­go. Ale jest ni­czym sęp, wy­ja­da­ją­cy Pro­me­te­uszo­wi od­ra­sta­ją­cą wą­tro­bę. Bez­na­dziej­na sy­tu­acja.

Ry­chło oka­za­ło się, że pie­kło wcale nie do­ma­ga się mojej zgni­łej duszy. Jesz­cze nie. W swo­ich coraz bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych wzjach wi­dy­wa­łem już nie tylko ofia­ry, lecz ludzi kom­plet­nie mi obo­jęt­nych. Tych, któ­rych kie­dyś zna­łem, oraz zu­peł­nie ob­cych. Co wię­cej, po­ja­wia­ły się też ele­men­ty oto­cze­nia, bu­dyn­ki sto­ją­ce w miej­scach zgoła nie­praw­do­po­dob­nych, zie­lo­na, so­czy­sta trawa, gdzie po­win­ny znaj­do­wać się be­to­no­we płyty chod­ni­ka, gęsty las za­miast blo­ków wiel­kie­go osie­dla, konny kulig pę­dzą­cy środ­kiem ru­chli­wej, miej­skiej ulicy. Przed moimi ocza­mi roz­gry­wa­ły się sceny i wy­da­rze­nia z bliż­szej lub dal­szej prze­szło­ści. Nie­któ­re roz­po­zna­wa­łem, pa­mię­ta­łem, więk­szo­ści nie. I choć za­wsze po­tra­fi­łem od­róż­nić od rze­czy­wi­sto­ści na­kła­da­ją­cą się na re­al­ny obraz ułudę, w mojej gło­wie za­czy­nał pa­no­wać zamęt. Chaos. Bo pa­mięć, ta praw­dzi­wa, jęła mnie za­wo­dzić. Wspo­mnie­nia za­ni­ka­ły. Lu­dzie i sy­tu­acje roz­my­wa­ły się, tra­ci­ły ostrość, mie­sza­ły w wirze bez­cza­so­wej jed­no­li­to­ści. Wy­my­ka­ła mi się moja toż­sa­mość. Jak­bym po­wo­li prze­sta­wał ist­nieć. Jakby dusza nie­po­wstrzy­ma­nie prze­cie­ka­ła przez palce, jak nie­udol­nie ta­mo­wa­na krew ze śmier­tel­nej rany.

Myślę, że umie­ram. Choć ciało mam wciąż nad­na­tu­ral­nie spraw­ne, śmier­tel­nie zmę­czo­ny umysł pod­da­je się, po­grą­ża w ja­kiejś men­tal­nej for­mie roz­kła­du. Wkrót­ce po pro­stu wy­łą­czy się, albo za­gu­bi, roz­pły­nie w la­bi­ryn­cie nie­zro­zu­mia­łych wi­dzia­deł i oma­mów, zmie­nia­jąc mnie w osza­la­łe, po­twor­nie nie­bez­piecz­ne zwie­rzę. Aż w końcu ktoś osta­tecz­nie po­ło­ży mi kres. O ile zdoła, bo nie­ła­two mnie zabić.

Wy­co­fa­łem się więc, wpeł­złem do nory, ucie­kłem od życia. Wy­bra­łem sen. Po­rzu­ci­łem ja­ką­kol­wiek dzia­łal­ność, która i tak nigdy nie przy­no­si­ła ni­cze­go do­bre­go. Nie zmie­ni­łem świa­ta na lep­sze. Nie wy­pro­sto­wa­łem hi­sto­rii. Nie stwo­rzy­łem ni­cze­go trwa­łe­go. Wręcz prze­ciw­nie, naj­czę­ściej zo­sta­wia­łem za sobą ruiny i zglisz­cza. Nie­je­den czło­wiek, w cza­sie swo­je­go kró­ciót­kie­go, owa­dzie­go życia, osią­gnął dużo wię­cej, niż ja na prze­strze­ni setek lub nawet ty­się­cy lat. Moja eg­zy­sten­cja nie miała sensu. Nie wiem dla­cze­go je­stem, jaki je­stem. Nie wiem czy są inni, mi po­dob­ni. Nie pa­mię­tam, bym kie­dy­kol­wiek kogoś ta­kie­go spo­tkał, choć mity i le­gen­dy su­ge­ru­ją, iż na świe­cie po­win­no roić się od wam­pi­rów, wil­ko­ła­ków i mnó­stwa in­ne­go, nad­przy­ro­dzo­ne­go ta­ła­taj­stwa. Nie mam po­ję­cia skąd po­cho­dzę i kiedy się uro­dzi­łem. Wszyst­ko, co pa­mię­tam sprzed ostat­nich kilku dekad, to ciąg nie­ja­snych, za­tar­tych ob­ra­zów, gęsto prze­ty­ka­nych roz­le­gły­mi, bia­ły­mi pla­ma­mi. Cza­sem tra­fia się ostry dia­ment wy­raź­ne­go wspo­mnie­nia, ale i tak nie mówi mi to wiele wię­cej, niż nę­ka­ją­ce mnie cha­otycz­ne i wy­rwa­ne z kon­tek­stu zwidy. Żyję tylko dla­te­go, że mój in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy jest nie­mal tak silny, jak pra­gnie­nie krwi i nie po­zwo­li mi skoń­czyć ze sobą.

Poza tym wciąż bałem się śmier­ci. Bałem się ciem­no­ści.

No i były jesz­cze sny.

 

Ko­lej­ne uką­sze­nie głodu skło­ni­ło mnie do za­prze­sta­nia uża­la­nia się. Ru­szy­łem w dół ła­god­ne­go, po­ro­śnię­te­go krze­wa­mi dzi­kie­go bzu pa­gór­ka. Przede mną był miej­ski park – bru­ko­wa­ne dróż­ki wi­ją­ce się wśród nie­mal bez­list­nych buków i klo­nów, skąpo oświe­tlo­ne roz­sta­wio­ny­mi gdzie nie­gdzie la­tar­nia­mi. Roz­rzu­co­ne tu i ów­dzie nie­wiel­kie, drew­nia­ne ła­wecz­ki. Mimo świa­teł mia­sta, wy­raź­nie wi­dzia­łem gwiaz­dy. Był ko­niec paź­dzier­ni­ka lub po­czą­tek li­sto­pa­da, około dwóch go­dzin po za­cho­dzie słoń­ca. Dość wcze­śnie, ale żadni spa­ce­ro­wi­cze nie po­ja­wia­li się w za­się­gu wzro­ku. Przez chwi­lę roz­wa­ża­łem, w którą stro­nę pójść. Z re­gu­ły prze­mie­rza­łem cał­kiem sporą od­le­głość, nim kogoś za­ata­ko­wa­łem, długo szu­ka­łem do­god­ne­go miej­sca, cze­ka­łem na wła­ści­wy mo­ment. Po­ry­wa­nie i za­bi­ja­nie ludzi nie­opo­dal wła­sne­go schro­nie­nia to nie­naj­lep­szy po­mysł, nie ważne jak bar­dzo do­ku­czał głód. Ostroż­ność dyk­to­wał ten prze­klę­ty in­stynkt. Choć świa­do­mie mo­głem dążyć do sa­mo­de­struk­cji, dra­pież­ne zwie­rzę we­wnątrz mnie za nic nie chcia­ło ginąć. Jedną z opcji było zatem po­dą­że­nie do cen­trum – wmie­szać się w tłum, a potem szyb­ko i nie­spo­strze­że­nie wy­łu­skać z niego pe­cho­wą ofia­rę – tak by­ło­by naj­szyb­ciej i naj­bez­piecz­niej. Nie lu­bi­łem jed­nak tam­te­go miej­sca. Cen­trum było ha­ła­śli­we, roz­mi­go­ta­ne, ro­ze­dr­ga­ne, po­twor­nie przy­tła­cza­ją­ce. Ja­skra­wy prze­jaw no­wo­cze­sne­go świa­ta, z któ­re­go coraz mniej ro­zu­mia­łem i coraz bar­dziej byłem w nim za­gu­bio­ny. Pójdę le­piej w stro­nę przed­mieść, może za­po­lu­ję gdzieś po­śród mon­stru­al­nych blo­ków jed­ne­go z ogrom­nych osie­dli. Na kogo – to już nie­istot­ne. Nie­gdyś by­wa­ły mo­men­ty, kiedy sta­ra­łęm się żywić tylko zło­czyń­ca­mi, ludź­mi, któ­rzy – w moim mnie­ma­niu – za­słu­ży­li na śmierć. Teraz każde życie, bez wzglę­du na to, do ja­kie­go czło­wie­ka na­le­ży, zna­czy dla mnie tyle samo. Tak samo dużo. I każda śmierć boli, mimo mej po­zor­nej obo­jęt­no­ści. Za­le­ży mi co naj­wy­żej na cza­sie. Muszę zna­leźć ofia­rę, na­jeść się, po­zbyć ciała i wró­cić do nory przed świ­tem.

Jesz­cze nie tak dawno sta­ra­łem się dłu­żej prze­by­wać poza le­go­wi­skiem. Wsta­jąc za­wsze pod ko­niec grud­nia, kiedy noce są naj­dłuż­sze, po­zo­sta­wa­łem na ze­wnątrz nawet przez kilka ty­go­dni. Usil­nie wal­cząc z coraz częst­szy­mi wi­zja­mi, spa­ce­ro­wa­łem po mie­ście, po­dró­żo­wa­łem noc­ny­mi po­cią­ga­mi, spę­dza­łem dnie w za­cisz­nych ho­te­li­kach czy­ta­jąc prasę i oglą­da­jąc te­le­wi­zję, ob­ser­wo­wa­łem zmia­ny, jakim pod­le­ga świat. Już mnie to nie in­te­re­su­je. Je­stem zbyt zmę­czo­ny nawet na to, by śle­dzić media pod kątem mojej za­bój­czej ak­tyw­no­ści. Być może w umy­słach ludzi rodzi się wła­śnie jakiś psy­cho­pa­ta, se­ryj­ny mor­der­ca. Albo wła­dze łączą po­je­dyn­cze za­gi­nię­cia z oko­ło­świą­tecz­ną falą ucie­czek i sa­mo­bójstw, nie przy­wią­zu­jąc do spra­wy zbyt dużej wagi. Nie ob­cho­dzi mnie to już.

Szyb­ko do­strze­głem, żę oprócz barw­nych świa­teł cen­trum mia­sta, niebo nad par­kiem roz­ja­śnia rów­nież inny blask. Spo­koj­na, do­stoj­nie bursz­ty­no­wa łuna uwy­dat­nia­ła ciem­ne kształ­ty po­bli­skich świer­ków. Nie wi­dzia­łem jej nigdy wcze­śniej. Po tam­tej stro­nie me­tro­po­lii znaj­do­wa­ła się bo­ga­ta dziel­ni­ca wil­lo­wa – duże, no­wo­cze­sne re­zy­den­cje oto­czo­ne wy­so­ki­mi mu­ra­mi, a przed nimi, od­dzie­lo­ny sze­ro­kim pasem zie­le­ni, cmen­tarz miej­ski. No tak, cmen­tarz – prze­cież obu­dzi­łem się o ponad mie­siąc wcze­śniej niż zwy­kle – mu­sia­łęm tra­fić na świę­to zmar­łych. Ne­kro­po­lia świe­ci­ła ty­sią­ca­mi lam­pek, zni­czy, ogni­ków, ema­no­wa­ła żywym cie­płem setek ludzi ze­bra­nych tam, by uczcić pa­mięć nie­ży­ją­cych. W da­rem­nej pró­bie prze­dłu­że­nia ich ist­nie­nia. Nie lu­bi­łem cmen­ta­rzy nawet bar­dziej, niż miej­skie­go cen­trum. Nie cho­dzi oczy­wi­ście o jakiś ma­gicz­ny zakaz wstę­pu na po­świę­co­ną zie­mię. Tylko za­wsze bar­dzo de­pre­syj­nie dzia­ła­ła na mnie świa­do­mość prze­by­wa­nia wśród szcząt­ków tych, któ­rzy umar­li praw­dzi­wą śmier­cią. Jak­bym swoją obec­no­ścią bez­cze­ścił jej splen­dor. Nie mó­wiąc o tym, że sam po­sła­łem do ziemi przy­naj­mniej kil­ku­na­stu ze spo­czy­wa­ją­cych tu ludzi.

Cóż, dzi­siej­sze świę­to da mi przy­naj­mniej moż­li­wość szyb­kie­go i sku­tecz­ne­go po­lo­wa­nia. Do dzie­ła.

Nagle, z po­mię­dzy drzew wy­pa­dło kilku kon­nych. Sze­ściu, nie, sied­miu. Wszy­scy w ko­lo­ro­wych, wa­to­wa­nych kon­tu­szach, cięż­kich szu­bach i czap­kach z fu­trza­nym oto­kiem. Do­by­te sza­ble mi­go­ta­ły od­bla­ska­mi pło­mie­ni. Ja­dą­cy na prze­dzie, ogo­rza­ły szlach­cic z im­po­nu­ją­cym, czar­nym wąsem, gwał­tow­nie wstrzy­mał wierz­chow­ca. Koń za­rżał, za­tań­czył na bruku par­ko­wej alej­ki. O dziwo, ko­py­ta nie za­stu­ka­ły o twar­dą na­wierzch­nię, pod­ko­wy nie skrze­sa­ły iskier o ka­mień. Od­głos su­ge­ro­wał ra­czej, iż zwie­rzę bro­dzi w nie­zbyt głę­bo­kim śnie­gu. Po­zo­sta­li jeźdź­cy po­szli w ślady do­wo­dzą­ce­go, zbili się w cia­sną kupę, wśród gło­śnych okrzy­ków i hał­ła­ko­wa­nia na ta­tar­ską modłę. Oczy­wi­ście nie do­strze­ga­li mnie, za­mknię­ci w swoim cza­sie. Lub moim umy­śle.

 – Onu­fry, Ku­rzę­ba, Wa­cław – za­wo­łał czar­no­wąs, z tru­dem pa­nu­jąc nad bo­czą­cym się ko­niem. Ru­ma­ko­wi naj­wy­raź­niej prze­szka­dzał fakt, iż mu­siał wlec za sobą płó­cien­ny worek wy­peł­nio­ny mię­sem, przy­wią­za­ny ar­ka­nem do tyl­ne­go łęku kul­ba­ki. Worek, który nie tak dawno był jesz­cze czło­wie­kiem.

 – Ga­lo­pem do pół­noc­nej prze­sie­ki. Ba­czyć, by żaden pies w las nie uszedł. Panie Bło­go­wiec­ki – zwró­cił się do wy­so­kie­go, chu­de­go jeźdz­ca, który nie zsia­da­jąc z konia usi­ło­wał nabić pi­sto­let – zbierz Wasz­mość ludzi i hajda mię­dzy cha­łu­py. Jak który psu­brat odpór stawi, żywym brać, na pal póź­niej wbi­jem! Baby i ba­cho­ry we ko­ście­le za­wrzeć i z dymem pu­ścić!

 – Po­pa­mię­ta mnie Bro­no­wic­ki, za­ra­za, cham­skie na­sie­nie – dodał już po cichu, wil­czo bły­ska­jąc zę­ba­mi.

 – Nuże, nie mi­trę­żyć! Hulaj dusza, pie­kła nie ma! – Za­krzyk­nął jesz­cze szlach­cic, w ślad za od­da­la­ją­cy­mi się to­wa­rzy­sza­mi.

Za­pew­ne masz rację, wą­sa­ty je­go­mo­ściu z mojej prze­szło­ści. Pie­kła nie ma. Ale nieba naj­wy­raź­niej też nie. Cie­kaw je­stem tylko, jaka była moja rola w tej sce­nie z prze­szło­ści. Czy sta­łem po two­jej stro­nie, czy też bro­ni­łem mor­do­wa­nych. A może po­zo­sta­wa­łem zu­peł­nie obo­jęt­ny. Cóż, teraz to i tak nie ma żad­ne­go zna­cze­nia.

Nie cze­ka­łem, aż wi­dzia­dło znik­nie, a tę­tent ucich­nie w od­da­li. Rad byłem, iż tym razem kom­plet­na, wszech­ogar­nia­ją­ca wizja nie od­se­pa­ro­wa­ła szczel­nie rze­czy­wi­sto­ści od moich zmy­słów i wciąż znaj­do­wa­łem się w ciem­nym parku, w dzień Wszyst­kich Świę­tych, roku dwa ty­sią­ce… Cho­le­ra, któ­re­goś tam. Muszę się tu cze­goś zła­pać, za­ko­twi­czyć jakoś chory umysł w tym świe­cie, bo ko­lej­ne­go ataku ma­ja­ków mógł­bym nie wy­trzy­mać.

Szyb­ko, choć nie na tyle, by wzbu­dzać po­dej­rze­nia, ru­szy­łem w stro­nę cmen­ta­rza. Po­ja­wia­ło się tu coraz wię­cej ludzi, po­je­dyn­czo i w grup­kach. Naj­czę­ściej dźwi­ga­li pla­sti­ko­we torby pełne zni­czy, oraz cięż­kie do­ni­ce z chry­zan­te­ma­mi. Za­ję­ci sobą, nie zwra­ca­li uwagi na in­nych. Nie po­win­no być żad­nych pro­ble­mów z upo­lo­wa­niem ja­kiejś sa­mot­nej sta­rusz­ki. Dzie­ci były zde­cy­do­wa­nie smacz­niej­sze, ale naj­pierw trze­ba było od­dzie­lić je od stada. Ro­dzi­ny, zna­czy. No i za­bi­ja­nie dzie­ci przy­cho­dzi­ło mi dużo trud­niej. Może to przez za­pał­ko­wą dziew­czyn­kę. A może za­wsze tak było.

Nie wsze­dłem na teren cmen­ta­rza. Zo­sta­łem za bramą, na lek­kim wznie­sie­niu, wśród ni­skich za­ro­śli. Z dala od świa­teł la­tar­ni. Mo­głem w ten spo­sób ob­ser­wo­wać cał­kiem sporą prze­strzeń, sa­me­mu po­zo­sta­jąc nie­zau­wa­żo­nym. Sta­ran­nie wy­brać ofia­rę spo­śród coraz więk­szej licz­by od­wie­dza­ją­cych, potem znik­nąć w tłu­mie, śle­dzić, cze­kać na do­god­ny mo­ment, w końcu za­ata­ko­wać. Pro­sty ry­tu­ał po­lo­wa­nia, star­szy nawet ode mnie. Tylko muślę, że żaden inny dra­pież­nik nie ma póź­niej wy­rzu­tów su­mie­nia.

Cóż, nie tym razem. Bo nie zdą­ży­łem nawet zająć wy­god­nej po­zy­cji po­śród krze­wów ber­be­ry­su, gdy na cmen­ta­rzu za­czę­ło dziać się coś dziw­ne­go.

Naj­pierw my­śla­łem, że to ko­lej­na z moich co­rych, mę­czą­cych wizji. Ogni­ki zni­czy zbla­dły, przy­ga­sły, roz­my­ły się nieco, za­mi­go­ta­ły jak gwiaz­dy na zi­mo­wym nie­bie. Cie­nie na­bra­ły głębi, po­ru­szy­ły się, roz­cią­gnę­ły w po­wol­nym tańcu. A potem ich zo­ba­czy­łem.

Po­ja­wi­li się nagle, na całym cmen­ta­rzu, ma­te­ria­li­zu­jąc się nad gro­ba­mi, wy­peł­za­jąc spod płyt, z po­mię­dzy po­mni­ków i krzy­ży, na po­do­bień­stwo cięż­kich kłę­bów dymu. Po­sta­ci utka­ne z cieni i mgły, pół­prze­zro­czy­ste, wciąż amor­ficz­ne, ale szyb­ko na­bie­ra­ją­ce kon­tu­rów. Nie­któ­rzy wy­glą­da­li jak lu­dzie, ciem­ne syl­wat­ki i twa­rze o wy­raź­nych ry­sach, na­le­żą­ce do ko­biet, męż­czyzn, dzie­ci. Mło­dzi i sta­rzy, głów­nie sta­rzy. Inni nie­ostrzy, bez­kształt­ni, jak nie­do­świe­tlo­ne fo­to­gra­fie, o roz­cią­gnię­tych w prze­ra­ża­ją­cych gry­ma­sach ob­li­czach upio­rów. Jesz­cze inni nie przy­po­mi­na­li w ogóle ludzi, tylko ogrom­ne, ro­ba­czo wi­ją­ce się zgęst­ki cie­ni­stej ni­by-ma­te­rii z nie­praw­do­po­dob­nie czar­ny­mi od­chła­nia­mi oczu i ust.

I wciąż ich przy­by­wa­ło. Setki. Ty­sią­ce.

Wiem, nie mo­głem ufać swoim zmy­słom. Tym bar­dziej, iż nikt z krzą­ta­ją­cych się wokół gro­bów i spa­ce­ru­ją­cych alej­ka­mi ludzi, nie zda­wał sobie spra­wy z tej nad­przy­ro­dzo­nej obec­no­ści. Nikt nie wi­dział zjaw, nie sły­szał na­ra­sta­ją­cych, nie­zro­zu­mia­łych szep­tów, nie mógł do­tknąć zwiew­nych, mrocz­nych po­sta­ci. Ale coś pod­po­wia­da­ło mi, że tym razem to nie majak, ha­lu­cy­na­cja, zwid, czy za­mknię­ty w mym umy­śle obraz prze­szło­ści. To się dzia­ło tu i teraz, re­al­nie, choć na po­zio­mie po­strze­ga­nia nie­do­stęp­nym zwy­kłym śmier­tel­ni­kom. To byli zmar­li. Duchy, zjawy, po­tę­pio­ne dusze, miesz­kań­cy za­świa­tów, pro­jek­cje mar­twych oso­bo­wo­ści, jak­kol­wiek ich nie na­zy­wać, po­ja­wi­li się tłum­nie zwa­bie­ni świa­tłem pło­my­ków, sło­wa­mi nie­wie­le zna­czą­cych mo­dlitw, cie­płem ży­wych, ludz­kich ciał. Nędz­ny­mi cie­nia­mi daw­nych ry­tu­ałów. Wy­glą­da­li tak, jak ich pa­mię­ta­no, jak wi­ze­run­ki wciąż po­zo­sta­ją­ce w umy­słach ży­ją­cych bli­skich. Ide­al­nie od­wzo­ro­wa­ne twa­rze, ciała, ubra­nia, mie­sza­ły sie z bez­kształt­ną obec­no­ścią tych, o któ­rych nie miał już kto pa­mię­tać.

Dla­cze­go tylko ja ich wi­dzia­łem? Czy to zna­czy, że na­praw­dę umie­ram? Cóż, nie było jed­nak czasu na to, by sta­wiać sobie py­ta­nia i szu­kać od­po­wie­dzi. Bo w tej chwi­li zmar­li rzu­ci­li się na ży­wych. Wszy­scy jed­no­cze­śnie. W ja­kiejś bez­myśl­nej żądzy, opę­tań­czym szale, nie­po­ha­mo­wa­nym gło­dzie i pra­gnie­niu sko­czy­li by gryźć twa­rze, dło­nie i nogi, szar­pać torsy, chło­nąć od­de­chy, wni­kać w ciała, roz­dzie­rać i po­że­rać cie­płe ka­wał­ki życia. By dziko uczto­wać na od­wie­dza­ją­cych cmen­tarz.

Oczy­wi­ście bez­sku­tecz­nie. Rów­nie do­brze kłęby le­d­wie wi­docz­nej mgły lub zgęst­nia­łe cie­nie mo­gły­by pró­bo­wać za­trzy­mać roz­pę­dzo­ny po­ciąg. Nikt ni­cze­go nie za­uwa­żył, nie po­czuł, nie był świa­do­my tego, co się dzie­je. Obiek­ty bez­sil­ne­go ataku spo­koj­nie spa­ce­ro­wa­ły sobie i krzą­ta­ły się wokół mogił, cicho mo­dli­ły nad gro­ba­mi. Nie zwra­ca­jąc żad­nej uwagi na de­spe­rac­ko mio­ta­ją­ce się, prze­ni­ka­ją­ce ich ciała duchy. A wy­głod­nia­łych zmar­łych wciąż przy­by­wa­ło. Prze­sta­łem już roz­róź­niać po­szcze­gól­ne syl­wet­ki, po­sta­ci za­czę­ły łą­czyć się, zle­wać ze sobą, two­rzyć ja­kieś kosz­mar­ne, po­wy­krę­ca­ne zlep­ki mac­ko­po­dob­nych koń­czyn, głów, mon­stru­al­nych twa­rzy, oczu, ust i zębów, wi­ru­jąc w spa­zma­tycz­nym sza­leń­stwie nie­moż­li­we­go do za­spo­ko­je­nia głodu. W końcu do­tar­ło do mnie, że te nie­szczę­sne isto­ty nie są ludź­mi. Kie­dyś nimi byli, ale śmierć bez­li­to­śnie odar­ła ich z wszel­kie­go czło­wie­czeń­stwa, po­zo­sta­wia­jąc tylko naj­prost­sze żądze. Za­bi­ja­jąc dusze. Re­du­ku­jąc oso­bo­wo­ści do pry­mi­tyw­nych po­trzeb ciała. Ciała, któ­re­go już nie było. Nie mogli na­sy­cić swo­je­go głodu, ogrzać się, uga­sić pra­gnie­nia, na za­wsze uwię­zie­ni po zim­nej, ciem­nej stro­nie cie­nia.

Nie, nie zejdę tam, nie za­nu­rzę się we wnętrz­no­ściach tej wciąż ro­sną­cej, gó­ru­ją­cej już nad me­tro­po­lią ohydy, która jak po­twor­na ameba sta­ra­ła się po­chło­nąć i stra­wić cie­płe ciała ży­ją­cych. Po­szu­kam swo­jej ofia­ry gdzieś in­dziej, szyb­ko, nim za­cznę za­sta­na­wiać się nad sen­sem cmen­tar­ne­go spek­ta­klu. Wszyst­kich czeka coś ta­kie­go? Mnie rów­nież? Też skoń­czę jako za­po­mnia­ny, głod­ny, zzięb­nię­ty duch błą­ka­ją­cy się na kra­wę­dzi świa­tów? A może siła na­gro­ma­dzo­ne­go we mnie przez ty­siąc­le­cia zła, po­zwo­li prze­bić się przez ba­rie­rę cie­nia i wciąż będę za­bi­jał, lub do­pro­wa­dzał ży­wych do upior­ne­go sza­leń­stwa? Nie chcę tego. Nie chcę nawet o tym my­śleć. Mój strach przed śmier­cią wła­śnie prze­stał być zu­peł­nie bez­pod­staw­ny. A teraz muszę tylko zjeść i po­now­nie za­paść w sen. Uciec i za­po­mnieć. Byłem dobry w za­po­mi­na­niu.

Scho­dząc z pa­gór­ka po­ru­sza­łem się nieco zbyt szyb­ko, mo­głem łatwo zwró­cić na sie­bie uwagę. Na szczę­ście nikt z nie­licz­nych, za­ję­tych swo­imi spra­wa­mi spa­ce­ro­wi­czów, nie za­szczy­cił mnie dłuż­szym spoj­rze­niem. Nikt, poza jed­nym.

Był pół­na­gi, brud­ny, okrwa­wio­ny, czła­pał po­wo­li, z wy­sił­kiem, każdy krok spra­wiał mu wy­raź­ny ból. Dźwi­gał przy­wią­za­ną do ra­mion cięż­ką belkę z ciem­ne­go drew­na, po­wro­zy głę­bo­ko wrzy­na­ły się w ciało. Ko­lej­ny z du­chów za­miesz­ku­ją­cych na­wie­dzo­ne ruiny mej pa­mię­ci, po­my­śla­łem. Jesz­cze mniej re­al­ny, niż cmen­tar­ne zjawy. Ten jed­nak za­trzy­mał się gdy go mi­ja­łem, uniósł opuch­nię­tą twarz i po­pa­trzył na mnie. Dał­bym głowę, że w jego zmę­czo­nych oczach do­strze­głem błysk zro­zu­mie­nia.

 – Nie tak miało być – po­wie­dział w ję­zy­ku, któ­re­go nawet nie po­tra­fi­łem na­zwać, a mimo to ro­zu­mia­łem bez pro­ble­mu.

 – Nie tak. Wszyst­ko po­szło źle. 

To fakt, po­my­śla­łem, spo­glą­da­jąc za od­da­la­ją­cym się mę­czen­ni­kiem. Nie wiem,jakie mia­łeś plany, dobry czło­wie­ku. Nie mam po­ję­cia co chcia­łeś osią­gnąć. Ale nie bę­dziesz miał dru­giej szan­sy. Teraz je­steś tylko smut­ną, za­gu­bio­ną cząst­ką daw­nej świa­do­mo­ści, de­spe­rac­ko pra­gną­cą cie­pła i bli­sko­ści. Bez żad­nych na­dziei na speł­nie­nie. A ja bar­dzo, bar­dzo nie chcę wi­dzieć tego nie­zno­śne­go po­do­bień­stwa mię­dzy nami.

 

Gwał­tow­ny skurcz żo­łąd­ka przy­wró­cił mi trzeź­wość my­śle­nia. Dość już wra­żeń, jak na tak krót­ki wie­czór. Dosyć kosz­ma­rów. Wy­star­czy bez­ce­lo­we­go ła­że­nia par­ko­wy­mi ścież­ka­mi i cza­je­nia się w krza­kach. Zde­cy­do­wa­łem, że po­rzu­cę swoje świa­do­me oraz in­stynk­tow­ne za­sa­dy i po­ży­wię się zaraz. Tu i teraz, obo­jęt­nie na kim, byle szyb­ko, a potem wrócę pro­sto do nory. Niech szu­ka­ją mor­der­cy, może od­kry­ją ślady pro­wa­dzą­ce do mo­je­go schro­nie­nia, może przyj­dą, by wy­cią­gnąć wam­pi­ra z ka­mien­ne­go sar­ko­fa­gu i spa­lić na sto­sie. Może. Niech rzą­dzi przy­pa­dek.

Nie mu­sia­łem szu­kać zbyt długo. Ko­bie­ta i męż­czy­zna, sie­dzie­li na ła­wecz­ce, ra­czej nie­spo­dzie­wa­ny widok w tak chłod­ny i wil­got­ny wie­czór. Nie roz­ma­wia­li, wpa­trze­ni w świe­cą­ce ekra­ny tych nie­wiel­kich urzą­dzeń, które ostat­nio za­stą­pi­ły te­le­fo­ny. Oboje mło­dzi, choć nie po­tra­fi­łem do­kład­nie okre­ślić ich wieku. Torba z za­ku­pa­mi, głów­nie ja­ki­miś bu­tel­ka­mi, stała opar­ta o że­liw­ny ste­laż ławki. Na ko­la­nach dziew­czy­ny leżał bu­kiet. Lilie i róże, nie wszech­obec­ne dzi­siaj chry­zan­te­my. A w po­bli­żu ży­we­go ducha.

Wy­da­wa­ło mi się, że po tym, co zo­ba­czy­łem na cmen­ta­rzu nie zdo­łam juz ni­ko­go zabić. My­li­łem się. In­stynk­ty wzię­ły górę, jak za­wsze.

Nie mieli szans na zo­rien­to­wa­nie się w sy­tu­acji. Męż­czy­zna do­stał w tył głowy, na­tych­miast zmiękł, oklapł, osu­nął na opar­cie ławki. Ko­bie­ta wy­ka­za­ła się za­ska­ku­ją­cym re­flek­sem, zdo­ła­ła za­re­ago­wać na roz­ma­za­ny, ciem­ny kształt, który wy­rósł przed nią zu­peł­nie zni­kąd, unio­słą bu­kiet kwia­tów jak tar­czę, otwo­rzy­ła usta do krzy­ku. Nie zdą­ży­ła wydać z sie­bie żad­ne­go dźwię­ku. Nie­sa­mo­wi­cie szyb­ki, pre­cy­zyj­ny cios noża o krót­kim, za­krzy­wio­nym ostrzu prze­ciął krtań i tęt­ni­cę. Zaraz przy­war­łem usta­mi do otwar­tej rany, wgry­złem się głę­bo­ko w mięk­ką i de­li­kat­ną szyję. Nie chcia­łem uro­nić ani kro­pel­ki. Dziew­czy­na umar­ła nie­mal na­tych­miast, choć jej serce wciąż pom­po­wa­ło prze­cu­dow­nie cie­płą krew pro­sto do mo­je­go gar­dła. Dłu­gie, rude włosy pach­nia­ły mio­dem i mig­da­ła­mi.

Trud­no opi­sać przy­jem­ność, któ­rej do­zna­wa­łem gdy ży­cio­daj­ny płyn wy­peł­niał moje ciało. Zda­wa­ło się, że każda ko­mór­ka śpie­wa i tań­czy z roz­ko­szy. Byłem jak pu­styn­na gleba, chci­wie spi­ja­ją­ca kro­ple pierw­sze­go od lat desz­czu. Gdy­bym mógł, po­krył­bym się kwia­ta­mi.

Kiedy krew prze­sta­ła pły­nąć, unio­słem ofia­rę i po­gna­łem w kie­run­ku po­bli­skich za­ro­śli. Gęste i roz­ło­ży­ste krze­wy lesz­czy­ny, z dala od ście­żek i świa­teł la­tar­ni, da­wa­ły wy­star­cza­ją­ce schro­nie­nie przed wzro­kiem przy­pad­ko­wych prze­chod­niów. Nie­przy­tom­ne­go męż­czy­znę zo­sta­wi­łem na ławce. Nie było po­trze­by, by go za­bi­jać. Z pew­no­ścią minie jakiś czas, nim ktoś za­in­te­re­su­je się śpią­cym pi­ja­kiem. Uło­ży­łem mar­twą ko­bie­tę na po­sła­niu z bu­twie­ją­cych liści i kil­ko­ma moc­ny­mi szarp­nię­cia­mi ro­ze­rwa­łem jej ubra­nie. Dia­bel­nie ostry nóż rów­nie szyb­ko po­ra­dził sobie z cia­łem. Cała ope­ra­cja wy­cię­cia serca, wą­tro­by i so­lid­ne­go ka­wał­ka tkan­ki tłusz­czo­wej trwa­ła nie wię­cej, niż kil­ka­na­ście se­kund.

O tak, to jest coś, co po­tra­fię naj­le­piej – po­my­śla­łem, na­py­cha­jąc sobie usta ko­lej­ny­mi por­cja­mi krwa­wych ochła­pów. W ciągu stu­le­ci byłem za­rów­no księ­ciem, jak i że­bra­kiem, nie­ziem­skim ko­chan­kiem i asce­tycz­nym mni­chem, poetą i wo­jow­ni­kiem, sza­ma­nem i na­ukow­cem, straż­ni­kiem biu­ro­kra­cji oraz anar­chi­stycz­nym wy­wro­tow­cem. Ale tylko w tym jed­nym byłem na­praw­dę dobry. W za­bi­ja­niu.

Skoń­czy­łem ucztę szyb­ko, syty do gra­nic moż­li­wo­ści. Czu­łem się wręcz nie­sa­mo­wi­cie wspa­nia­le. Fi­zycz­nie. Na­to­miast w głębi duszy…

Wy­tar­łem twarz i dło­nie o ubra­nie ofia­ry, oczy­ści­łem nóż weł­nia­nym płasz­czem. Spoj­rza­łem na jej roz­pru­te ciało, na nie­na­tu­ral­nie spo­koj­ną twarz. Prze­pra­szam, ru­do­wło­sa dziew­czy­no. Chciał­bym ci obie­cać, że od­pocz­niesz, tra­fisz do lep­sze­go świa­ta. Że nie do­łą­czysz do wy­głod­nia­łej  zgrai upio­rów, da­rem­nie mio­ta­ją­cych się za za­sło­ną cie­nia.

Nie mogę.

Po­wi­nie­nem teraz po­zbyć sie ciała, za­trzeć ślady, do­pro­wa­dzić się do po­rząd­ku, zmy­lić tropy, utrud­nić pracę przed­sta­wi­cie­lom lo­kal­nych władz, któ­rzy z pew­no­ścią wkrót­ce się tu po­ja­wią. Za­miast tego po­sze­dłem pro­sto do swo­je­go schro­nie­nia. Brud­nej, cia­snej nory po­śród za­si­ka­nych, za­sra­nych ruin.

Chcia­łem już tylko spać.

 

Moje sny. Nie wspo­mi­na­łem o nich wcze­śniej. Mam je chyba od nie­daw­na. Myślę, że kie­dyś od­po­czy­nek był tylko zwy­kłym le­tar­giem, śpiącz­ką bez men­tal­nej ak­tyw­no­ści, bez ma­rzeń. Sta­nem bli­skim śmier­ci, gdy umysł trwał wy­łą­czo­ny, a ciało wy­po­czy­wa­ło, re­ge­ne­ro­wa­ło się, usu­wa­ło za­nie­czysz­cze­nia i od­wra­ca­ło pro­ce­sy sta­rze­nia i zu­ży­cia. Teraz jed­nak, gdy za­sy­piam na te kilka mie­się­cy, zda­rza się, że śnię. Że tra­fiam gdzieś in­dziej. Do in­ne­go świa­ta. Miej­sca, gdzie wą­skie drogi wiją się po­mię­dzy zie­lo­ny­mi wzgó­rza­mi, po­śród mo­nu­men­tal­nych, ma­low­ni­czych ruin daw­nych zam­ków i twierdz. Gdzie nie­wiel­kie mia­stecz­ka i wio­ski ukry­te są w głębi pra­sta­rych lasów, lub oto­czo­ne kwit­ną­cy­mi po­la­mi. Gdzie nie­sa­mo­wi­cie pięk­na me­tro­po­lia o bo­ga­tej, eklek­tycz­nej ar­chi­tek­tu­rze roz­cią­ga się na po­szar­pa­nym, ska­li­stym wy­brze­żu, po­cię­tym set­ka­mi rze­czek i ka­na­łów, a nie­zwy­kłe stat­ki po­wietrz­ne prze­mie­rza­ją niebo. Spa­ce­ru­ję tam, cho­dzę wiej­ski­mi dro­ga­mi i uli­ca­mi mia­sta, wolny od głodu, pra­gnie­nia i ko­niecz­no­ści za­bi­ja­nia. Spo­ty­kam ludzi, dla któ­rych je­stem tylko jed­nym z wielu, in­te­re­su­ją­cym, ale zwy­czaj­nym, a by­naj­mniej nie nie­bez­piecz­nym osob­ni­kiem. Cie­szę się pięk­nem i spo­ko­jem tego świa­ta.

Ale przede wszyst­kim szu­kam jej. Ko­bie­ty, którą kie­dyś zna­łem, która nie­gdyś była mi tak bli­ska. Dawno, dawno temu, na samym po­cząt­ku, za­gu­bio­nym już w mi­le­niach za­po­mnie­nia. Gdy byłem młody, gdy tar­ga­ły mną zwy­kłe emo­cje, gdy mia­łem na­dzie­ję. Gdy żyłem.

Nie pa­mię­tam jej imie­nia, nie przy­po­mi­nam sobie jej twa­rzy, tak samo zresz­tą, jak tam­tych cza­sów, jak więk­szo­ści mojej ohyd­nie dłu­giej eg­zy­sten­cji. Wiem tylko, że ist­nia­ła. I jeśli jest we mnie choć jedno po­zy­tyw­ne, ludz­kie uczu­cie, to jest to mi­łość do wspo­mnie­nia o niej. Ono miesz­ka gdzieś po­śród dróg, ulic i ale­jek tego sen­ne­go świa­ta. Z każdą wi­zy­tą je­stem coraz bli­żej, wkrót­ce je zlo­ka­li­zu­ję. To zna­czy, znaj­dę ją. Choć zdaję sobie spra­wę z tego, że za­rów­no ona, jak i całe to miej­sce, jest jesz­cze mniej praw­dzi­we od nę­ka­ją­cych mnie na jawie wizji. To nie od­bi­cie re­al­nych, mi­nio­nych zda­rzeń, a je­dy­nie wy­twór cho­re­go umy­słu. Ta świa­do­mość mi nie prze­szka­dza. Wy­star­czy kilka go­dzin w rze­czy­wi­stym, znie­na­wi­dzo­nym prze­ze mnie świe­cie, bym za­tę­sk­nił za snem.

 

Cze­ka­li na mnie.

Kilku, być może kil­ku­na­stu. Ota­cza­li ruiny pa­ła­cy­ku, za­bez­pie­cza­li nie­mal cały teren za­ro­śnię­te­go pa­gór­ka. Cisi, szyb­cy, do­brze wy­szko­le­ni. W rze­czy samej, zo­rien­to­wa­łęm się w sy­tu­acji już po tym, jak po­grą­żo­ny w ma­rze­niach wla­złem pro­sto w po­trzask. Je­dy­nie wie­lo­wie­ko­we do­świad­cze­nie my­śli­we­go, po­rów­ny­wal­ne chyba tylko z ja­kimś do­dat­ko­wym zmy­słem, ostrze­gło mnie o ich obec­no­ści. Kto­kol­wiek za­sta­wił pu­łap­kę, mu­siał mnie znać. Ro­zu­mieć moje zwy­cza­je, ba, nawet bio­lo­gię. Nie pró­bo­wa­no do­stać się do mego schro­nie­nia gdy spa­łem, zwłasz­cza za dnia, wie­dząc, że gwał­tow­nie obu­dzo­ny, pod kon­tro­lą bez­myśl­ne­go in­stynk­tu walki i prze­trwa­nia, będę dużo bar­dziej nie­bez­piecz­ny, nisz­czy­ciel­ski jak tor­na­do, nie­mal nie­po­wstrzy­ma­ny w de­struk­cji. Nie za­ata­ko­wa­no mnie, gdy wy­cho­dzi­łem na po­lo­wa­nie, moje siły były wzmo­żo­ne, a zmy­sły wy­ostrzo­ne gło­dem. Akcja miała na­stą­pić w mo­men­cie po­wro­tu do le­go­wi­ska, kiedy syty, śpią­cy i naj­mniej ostroż­ny sta­no­wi­łem naj­ła­twiej­szy cel. Nie mam po­ję­cia, kto mógł wie­dzieć o moim ist­nie­niu, a tym bar­dziej znać na tyle, by coś ta­kie­go za­pla­no­wać. Choć może to przy­pa­dek.

Tak czy owak, za­bój­com nie pa­so­wał roz­głos, za­le­ża­ło im na ciszy. Ich broń miała tłu­mi­ki. Mu­sie­li więc uży­wać amu­ni­cji o po­ci­skach po­ru­sza­ją­cych się wol­niej, niż dźwięk. To był błąd.

Szczęk me­cha­ni­zmu ka­ra­bi­nu i stłu­mio­ny od­głos wy­strza­łu były tak różne od ty­po­wych, noc­nych ha­ła­sów parku, że wy­chwy­ci­łem je na­tych­miast. Ty­sięcz­na część se­kun­dy wy­star­czy­ła, bym rzu­cił się w bok, jed­no­cze­śnie na­mie­rza­jąc strzel­ca. Kula, która miała roz­trza­skać mi głowę mi­nę­ła cel o dobry metr, a ja gna­łem już w kie­run­ku snaj­pe­ra, z pręd­ko­ścią nie­wie­le mniej­szą od po­ci­sku. Nie zdą­żył strze­lić po­now­nie, ścią­gną­łem go z jego sta­no­wi­ska na sze­ro­kim ko­na­rze roz­ło­ży­ste­go kasz­ta­now­ca, jesz­cze w locie ła­miąc kark. Drugi snaj­per spu­dło­wał, gdy zo­rien­to­wał się, że go do­strze­głem, prze­łą­czył broń na ogień cią­gły i za­czął walić se­ria­mi w miej­sca, gdzie we­dług niego po­wi­nie­nem sie znaj­do­wać. Był zbyt wolny, nie tra­fił ani razu. Do­pa­dłem go jed­nym, nie­praw­do­po­dob­nie dłu­gim sko­kiem, cio­sem noża nie­mal po­zba­wi­łem głowy. Na­stęp­nych do­sta­łem, gdy kryli się za za­ło­mem muru, za pio­no­wo ster­czą­cą z ziemi be­to­no­wą płytą. Nie spo­dzie­wa­li się, że znaj­dę się za nimi, pierw­szy otrzy­mał ude­rze­nie z góry, kan­tem dłoni. Pękł ke­vla­ro­wy hełm, pękły kości czasz­ki, trza­snę­ły kręgi szyj­ne. Facet obok, wiel­ki, po­tęż­nie zbu­do­wa­ny, po­pi­sał sie nie­zwy­kłą jak na jego po­stu­rę szyb­ko­ścią i zręcz­no­ścią. Od­sko­czył, cios, który miał zmiaż­dżyć mu krtań minął cel o cen­ty­metr. Na­jem­nik się­gnął po broń przy­pię­tą do uda. Przy­po­mi­na­ła pi­sto­let z wy­jąt­ko­wo sze­ro­ką, krót­ką lufą. Spró­bo­wał wy­ce­lo­wać, ale chwy­ci­łem jego ramię, ob­ró­ci­łem się i wy­rżną­łęm łok­ciem w mo­stek, pa­ku­jąc odłam­ki po­ła­ma­nych żeber do płuc i serca.

Gdy upadł, przyj­rza­łem sie dziw­nej broni. Był to naj­praw­do­po­dob­niej pa­ra­li­za­tor, ale nie taki, jaki każdy może kupić i nosić w to­reb­ce, by razić kie­szon­kow­ców. Wy­gląd tej rze­czy su­ge­ro­wał ra­czej woj­sko­we po­cho­dze­nie, spra­wia­ła wra­że­nie, jakby zdol­na była wy­ge­ne­ro­wać na­pię­cie i na­tę­że­nie wy­star­cza­ją­co wy­so­kie, żeby po­wa­lić ata­ku­ją­ce­go hi­po­po­ta­ma. Choć sku­tecz­na była z pew­no­ścią je­dy­nie na krót­kim dy­stan­sie.

Tak czy owak, ktoś się nie­źle przy­go­to­wał. Pa­ra­li­za­tor, w prze­ci­wień­stwie do kul, mógł mnie za­trzy­mać, unie­ru­cho­mić, obez­wład­nić choć­by na chwi­lę. A to wy­star­czy, by pod­jąć ja­kieś sku­tecz­niej­sze dzia­ła­nia. Na przy­kład użyć na spa­ra­li­żo­wa­nym ciele tych krót­kich, cięż­kich ma­czet, w które wy­po­sa­że­ni byli oby­dwaj mar­twi wo­jow­ni­cy.

Nie­ła­two mnie zabić. Ni­ko­mu nie udało się to przez ty­sią­ce lat. Pra­wie nie po­trze­bu­ję tlenu, co naj­wy­żej w mo­men­tach naj­więk­sze­go wy­sił­ku. Krew moich ży­łach, po­cho­dzą­ca zresz­tą głów­nie od ofia­ry, pełni funk­cję bar­dziej po­moc­ni­czą, niż wi­tal­ną. Choć i tak prze­rwa­ne na­czy­nia na­tych­miast kur­czy­ły się, za­ci­ska­ły, nie do­pusz­cza­jąc do krwo­to­ku. Nie robi na mnie wra­że­nia utra­ta serca, czy in­ne­go waż­ne­go na­rzą­du, nawet uszko­dze­nie mózgu. Ule­czą się, od­ro­sną, po­trze­ba tylko tro­chę czasu i od­po­wied­nio dużo po­ży­wie­nia. Po­tra­fię zre­ge­ne­ro­wać w pełni funk­cjo­nal­ną rękę lub nogę. Ba, mam nawet wra­że­nie, iż gdyby mnie zde­ka­pi­to­wać, ob­cię­ta głowa mo­gła­by prze­trwać. Prze­żyć. A jeśli zo­sta­wić ją, to zna­czy mnie, sa­me­mu sobie, za­czął­bym wy­kształ­cać ja­kieś pro­ste na­rzą­dy ruchu, by móc peł­zać, schro­nić się, po­szu­kać je­dze­nia, choć­by ro­ba­ków i in­sek­tów. Potem roz­wi­nąć formę bar­dziej uży­tecz­nych koń­czyn i po­rząd­ny układ tra­wien­ny, żeby po­lo­wać i gro­ma­dzić ener­gię na roz­po­czę­cie re­ge­ne­ra­cji ciała…

Nie, to zbyt prze­ra­ża­ją­ce i ohyd­ne, by o tym my­śleć. Zaj­mo­wa­ło mnie wiele dzie­dzin nauki, ale nigdy nie za­in­te­re­so­wa­łem się na­le­ży­cie wła­sną bio­lo­gią. Naj­wy­raź­niej nie­słusz­nie. Nie ulega jed­nak wąt­pli­wo­ści, że kilku sil­nych męż­czyzn, kon­se­kwent­nie i spraw­nie tną­cych, rą­bią­cych, sie­ka­ją­cych unie­ru­cho­mio­ne prą­dem ciało, nie dając moż­li­wo­ści i czasu na uciecz­kę, obro­nę… Tak, oni mo­gli­by do­ko­nać dzie­ła. Potem tylko ze­brać szcząt­ki, do­kład­nie spa­lić…

Być może wy­cze­ki­wa­łem końca, ale nie ta­kie­go. Nie po tym, co wi­dzia­łem na cmen­ta­rzu. No i bar­dzo chciał­bym po­znać or­ga­ni­za­to­ra akcji.

Dosyć tych bez­ce­lo­wych roz­wa­żań, nie mogę sie zde­kon­cen­tro­wać. Moi prze­ciw­ni­cy zro­zu­mie­li, że ele­ment za­sko­cze­nia nie za­dzia­łał, po­zo­sta­jąc w ukry­ciu i roz­pro­sze­niu nie mieli żad­nej prze­wa­gi. Mimo nok­to­wi­zo­rów nie­zwy­kle trud­no było im mnie do­strzec, po­ru­sza­łem się za szyb­ko, zbyt cicho, nie­wy­raź­na, roz­ma­za­na smuga, ciem­niej­szy ka­wa­łek nocy. I od­naj­dy­wa­łem ich kry­jów­ki z za­bój­czą pre­cy­zją. Zmie­ni­li więc tak­ty­kę, po­rzu­ci­li po­zy­cje wśród drzew, krze­wów, stert ce­gieł i resz­tek murów, po­bie­gli w stro­nę na­gie­go, tra­wia­ste­go szczy­tu pa­gór­ka. Za­pew­ne li­cząc na to, iż ruszę za nimi, chcie­li wy­cią­gnąć mnie na otwar­ty teren, chwy­cić w krzy­żo­wy ogień, unie­ru­cho­mić, przy­gwoź­dzić do ziemi gra­dem kul. Ośmiu ludzi. Je­stem pe­wien, że w ru­inach zo­sta­wi­li odwód.

Do­brze, za­graj­my więc w tę grę.

Jeden nieco się spóź­nił, zo­stał w tyle, do­go­ni­łem go i zanim uniósł broń zdzie­li­łem pię­ścią w twarz, po­sy­ła­jąc na wszyst­kie stro­ny elek­tro­nicz­ne be­be­chy nok­to­wi­zo­ra. Nie chcia­łem już za­bi­jać, ale chyba ude­rzy­łem zbyt mocno. Prze­sko­czy­łem pa­da­ją­ce­go ko­man­do­sa i ru­szy­łem w po­przek stoku pa­gór­ka, chcąc obejść od­dział z flan­ki. Strze­la­li bie­gnąc, lecz nie bez­ład­ną ka­no­na­dą, a krót­ki­mi, za­dzi­wia­ją­co pre­cy­zyj­nie mie­rzo­ny­mi se­ria­mi. Zyg­za­ko­wa­łem, by unik­nąć coraz bli­żej świsz­czą­cych kul. Ko­lej­ny prze­ciw­nik był przy­go­to­wa­ny i dia­blo szyb­ki. Mu­siał do­strzec mnie kątem oka, strze­lił od­ru­cho­wo, ale cel­nie. Za­nur­ko­wa­łem pod mi­ja­ją­cy­mi mnie o cen­ty­me­try po­ci­ska­mi, prze­to­czy­łem po błot­ni­stej darni, le­d­wie ucho­dząc przed elek­tro­da­mi pa­ra­li­za­to­ra. Facet już trzy­mał ma­cze­tę, już brał sze­ro­ki, po­tęż­ny za­mach. Był jed­nak tylko czło­wie­kiem. Prze­chwy­ci­łem jego ramię w po­ło­wie ruchu, po­cią­gną­łem, kość pękła. Szyb­kim kop­nia­kiem prze­trą­ci­łem ko­la­no, gdy padał pac­ną­łem go jesz­cze otwar­tą dło­nią w kark. Legł bez przy­tom­no­ści w mo­krej tra­wie. Może póź­niej mówić o dużym szczę­ściu.

Nie do­ce­ni­łem jed­nak jego ko­le­gów. Sta­ra­jąc się nie wy­rzą­dzić nie­szczę­śni­ko­wi zbyt dużej krzyw­dy, zmar­no­wa­łem cenne ułam­ki se­kund. Skon­cen­tro­wa­li ogień, kule za­gwiz­da­ły bli­sko, wgry­zły się w zie­mię wokół mnie, za­ry­ko­sze­to­wa­ły o ka­mie­nie. Zu­ży­te tłu­mi­ki prze­sta­wa­ły speł­niać swe za­da­nie, hałas był coraz więk­szy.

Uchy­li­łem się raz, drugi, od­sko­czy­łem, ko­lej­nym razem już nie zdą­ży­łem. Do­sta­łem dwu­krot­nie, w ramię i brzuch, impet ude­rze­nia cięż­kich po­ci­sków zwa­lił mnie z nóg. Pod­nio­słem się nie­mal na­tych­miast, zbyt szyb­ko, by po­zo­sta­ła szóst­ka ko­man­do­sów zdo­ła­ła za­re­ago­wać, użyć pa­ra­li­za­to­rów i ma­czet. Pa­ro­ma po­tęż­ny­mi su­sa­mi umkną­łęm w za­ro­śla, znik­ną­łem im z oczu.

Nikt mnie nie ści­gał. Zo­sta­li na otwar­tej prze­strze­ni, zbili w cia­sny szyk, na­je­ży­li lu­fa­mi pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych, pasz­cza­mi ta­se­rów, przy­go­to­wa­li do obro­ny. Są­dzi­li, żę nie uciek­nę teraz, nie od­pusz­czę. Mieli rację.

Rana brzu­cha ku­rew­sko bo­la­ła, ze­rwa­ny mię­sień ogra­ni­czał ruchy le­we­go ra­mie­nia. Poza tym za­czy­na­łem od­czu­wać zmę­cze­nie. Ale grę, raz roz­po­czę­tą, na­le­ży do­pro­wa­dzić do końca. Za­sadz­ka się nie udała, po­ło­wa ata­ku­ją­ce­go od­dzia­łu zo­sta­ła wy­eli­mi­no­wa­na, resz­ta ze­pchnię­ta do de­fen­sy­wy. Lecz nie mo­głem tak po pro­stu odejść. Jesz­cze nie wy­gra­łem, wie­dzia­łem o tym, wie­dzie­li rów­nież moi prze­ciw­ni­cy. Mu­sia­łem wal­czyć dalej. Nie była to jesz­cze obłą­ka­na, bez­myśl­na żądza krwi i za­bi­ja­nia, któ­rej tak się oba­wia­łem. Ale, mimo iż chwi­lę temu zde­cy­do­wa­ny byłem oszczę­dzić życie po­zo­sta­łych żoł­nie­rzy, teraz od­pły­wa­łem my­śla­mi w kie­run­ku koń­czą­ce­go wszyst­ko, fron­tal­ne­go ataku. I spra­wia­ło mi to przy­jem­ność. Dzie­li­ło mnie od nich nie­speł­na trzy­dzie­ści me­trów otwar­tej prze­strze­ni. Dwa so­lid­ne skoki. Przy odro­bi­nie szczę­ścia po­ci­ski nie po­wstrzy­ma­ją szar­ży, wpad­nę w sam śro­dek grupy z całą siłą i szyb­ko­ścią na jaką mnie stać, unik­nę pa­ra­li­za­to­rów i nie zwa­ża­jąc na ostre brzesz­czo­ty ma­czet będę szar­pał, ciął, roz­ry­wał, wy­pru­wał wnętrz­no­ści, łamał koń­czy­ny i ury­wał głowy. Uchy­lę drzwi de­mo­no­wi znisz­cze­nia, tylko na chwil­kę, na mo­men­cik…

Zda­łem sobie spra­wę z tego, że się uśmie­cham. Po raz pierw­szy od lat. Poza tym czas już, by głów­ny gracz po­ja­wił się przy stole, po­my­śla­łem. I mia­łem rację.

Z tyłu, wśród po­zo­sta­ło­ści mo­je­go pa­ła­cy­ku, metal szczęk­nął krót­ko o ka­mień. Jakaś nie­wy­raź­na po­stać prze­mknę­ła mię­dzy drze­wa­mi. Zbyt szyb­ko, zbyt cicho, by mógł to być czło­wiek. Na­resz­cie. Wy­da­wa­ło misię, że już nie­mal go­dzi­nę bie­gam po za­nie­dba­nym, opusz­czo­nym parku, choć w rze­czy­wi­sto­ści od pierw­sze­go strza­łu snaj­pe­ra nie upły­nę­ły nawet trzy mi­nu­ty. Wy­pro­sto­wa­łem się i po­wo­li, z rę­ka­mi w górze wy­sze­dłem z po­mię­dzy za­ro­śli. Na­jem­ni­cy na­tych­miast unie­śli broń, wy­ce­lo­wa­li, za­mar­li. Do­wód­ca stał nie­opo­dal, przed nimi, kilka kro­ków od linii strza­łu. Cze­kał.

Był wiel­ki, zwa­li­sty, krót­kie nogi i nie­pro­por­cjo­nal­nie dłu­gie ra­mio­na przy­wo­dzi­ły na myśl go­ry­la. Miał na sobie jed­no­li­cie czar­ny kom­bi­ne­zon, przy­po­mi­na­ją­cy strój żoł­nie­rza od­dzia­łów spe­cjal­nych. Cięż­kie, bo­jo­we rę­ka­wi­ce miały otwo­ry. Na pa­zu­ry. Jego twarz na­to­miast… Tak, były w niej ludz­kie ele­men­ty. Choć­by oczy. Mimo, iż nie­na­tu­ral­nie ja­rzy­ły się w ciem­no­ści, wy­zie­ra­ła z nich bar­dzo czło­wie­cza nie­na­wiść. I po­gar­da. Cała resz­ta… Po­tęż­ne, wy­dłu­żo­ne szczę­ki, pła­ski nos, cof­nię­te czoło i spi­cza­ste uszy wy­glą­da­ły bar­dzo zwie­rzę­co. Wil­czo. Nie miał broni, poza ogrom­ną ma­cze­tą o brzyd­kim, kar­bo­wa­nym ostrzu. Po­stu­ki­wał mia­ro­wo klin­gą o chol­wę wy­so­kie­go buta.

 – Dosyć tego – po­wie­dział stwór za­dzi­wia­ją­co wy­raź­nie, jak na kogoś o tak wiel­kich, ostro za­koń­czo­nych zę­bach.

 – Nie ma po­trze­by, by moi lu­dzie gi­nę­li.

 – Żaden z nich nie mu­siał – brzmie­nie mo­je­go głosu nieco mnie za­sko­czy­ło – wy­star­czy­ło przyjść i po­roz­ma­wiać.

 – Prze­ra­bia­łem roz­mo­wy z tobą wie­lo­krot­nie – rzu­cił oschle – za­wsze bez­sku­tecz­nie. Wy­star­czy już. Jesz­cze dwa, trzy ty­go­dnie, a prze­ko­nał­bym kogo trze­ba i miał­byś na gło­wie całą Szó­stą Bry­ga­dę Po­wietrz­no-de­san­to­wą, a nie tych kilku na­jem­ni­ków. Za­chcia­ło ci się przed­wcze­snych spa­ce­rów. A teraz trze­ba…

 – Po­słu­chaj, ja na­praw­dę…

 – Tak, wiem, sły­sza­łem – wil­ko­ła­ko­po­dob­ny po­twór za­śmiał się krót­ko, szcze­kli­wie. – Stra­ci­łeś pa­mięć, za­szy­łeś się w ja­kiejś dziu­rze, ży­jesz jak pu­stel­nik, uza­leż­nio­ny od krwi. Nie­wi­niąt­ko. Nic, tylko ubrać cię w białe ko­ron­ki i za­ło­żyć wia­nek z po­lne­go kwie­cia. Fakt, iż praw­do­po­dob­nie nie masz po­ję­cia kim je­stem, nie umniej­szy ani tro­chę sa­tys­fak­cji z za­bi­cia cie­bie. Zmar­no­wa­łem lata na wę­sze­nie za tobą. Po tym, gdy w końcu wy­la­złem z tego śmier­dzą­ce­go, tor­fo­we­go sar­ko­fa­gu, do któ­re­go mnie wpa­ko­wa­łeś. A nie­na­wi­dzę od dawna. Wła­ści­wie od po­cząt­ku. Od mo­men­tu, kiedy roz­pie­przy­łeś swój… Nasz raj i po­sze­dłeś mię­dzy ludzi. Za­sra­ny zba­wi­ciel. I co osią­gną­łeś? Roz­pacz, śmierć, znisz­cze­nie. Brawo. Dobra, dość ga­da­nia, na mo­no­lo­gi mi się ze­bra­ło i w patos, kurwa, ude­rzam.

Chark­nął prze­cią­gle, splu­nął, zmę­czo­ny ty­ra­dą. Szczę­ki przy­sto­so­wa­ne miał bar­dziej do roz­ry­wa­nia mięsa, niż wy­gła­sza­nia prze­mó­wień.

Cóż, pa­to­su już nie da się unik­nąć. Wy­glą­da na to, że szy­ku­je się jakaś fi­na­ło­wa walka, osta­tecz­ne, sym­bo­licz­ne star­cie. Być może nawet dobra ze złem, choć szcze­rze w to wąt­pię.

 – Jeśli wciąż za­le­ży ci na swo­ich lu­dziach – po­wie­dzia­łem wolno – każ im spier­da­lać. Niech zo­sta­wią broń, za­bio­rą ran­nych i nie oglą­da­ją się za sie­bie.

Do­wód­ca syk­nął przez zęby, nie­znacz­nie ru­szył głową. Żoł­nie­rze po­słu­cha­li na­tych­miast, rzu­ci­li pi­sto­le­ty, pa­ra­li­za­to­ry i ma­cze­ty, wy­co­fa­li się.

Wil­ko­łak nie cze­kał, aż znik­ną. Sko­czył z miej­sca, bez ostrze­że­nia, po­tęż­nie tnąc od góry trzy­ma­ną obu­rącz ma­cze­tą. Nie zdą­ży­łem się uchy­lić, za­blo­ko­wa­łem cios chwy­ta­jąc stwo­ra za za­ci­śnię­te na rę­ko­je­ści dło­nie. Siła ude­rze­nia nie­mal wgnio­tła mnie w roz­mię­kły grunt. Opa­dłem na ko­la­na i od razu do­sta­łem kop­nia­ka pro­sto w ranę na brzu­chu. Po­le­cia­łem do tyłu, szur­ną­łem ple­ca­mi po bło­cie. Ból za­pło­nął w trze­wiach jak po­chod­nia, na szczę­ście po­zbie­ra­łem się na tyle szyb­ko, by unik­nąć ostrza ma­cze­ty, które wbiło się w zie­mię do­kład­nie w miej­scu, gdzie uła­mek se­kun­dy wcze­śniej była moja głowa. Za­wi­ro­wa­łem obok prze­ciw­ni­ka, krót­ko cią­łem nożem, mie­rząc w kark. Uchy­lił się lekko, do­stał w ramię. Chyba nie zro­bi­ło to na nim żad­ne­go wra­że­nia. Znów mu­sia­łem ucho­dzić przed nie­zwy­kle szyb­kim cię­ciem, obe­rwa­łem otwar­tą dło­nią, jesz­cze raz po­je­cha­łem po mo­krej tra­wie. Na lewym po­licz­ku zo­sta­ły mi trzy głę­bo­kie rany – pa­zu­ry wil­ko­ła­ka były groź­ną bro­nią. Tym razem nie sko­czył, za­trzy­mał się, wy­pro­sto­wał.

 – Za­dzi­wia­ją­ce – po­wie­dział, prze­chy­la­jąc głowę na bok w ty­po­wo psim ge­ście. – Wciąż boisz się stra­cić kon­tro­lę. Bar­dziej niż mnie, bar­dziej niż śmier­ci oba­wiasz się swo­je­go mor­der­cze­go szału. I tego, że nie zdo­łam cię wtedy po­wstrzy­mać. Ha, jak chcesz. Tylko uła­twiasz mi za­da­nie.

Uśmiech­nął się sze­ro­ko, wszyst­ki­mi zę­ba­mi. Wy­glą­da­ło to ma­ka­brycz­nie.

Stwór, kim­kol­wiek był, miał rację. Wo­la­łem zgi­nąć, niż dać się po­nieść nisz­czy­ciel­skiej, bez­myśl­nej furii, na­ra­zić na śmierć dzie­siąt­ki, może nawet setki nie­win­nych ludzi. Nie była to jed­nak kwe­stia wy­bo­ru.

I nie mia­łem ocho­ty teraz o tym my­śleć. Nie ro­zu­mia­łem, co tu się na­praw­dę dzie­je. Chcia­łem je­dy­nie, by wresz­cie na­stą­pił ko­niec.

Wsta­łem po­wo­li, pod­nio­słem le­żą­cą w tra­wie ma­cze­tę, zo­sta­wio­ną tu przez jed­ne­go z żoł­nie­rzy. Obej­rza­łem broń, oczy­ści­łem ostrze z błota. Nie po­tra­fi­łem roz­po­znać uży­te­go stopu, ale na pewno nie była to zwy­kła, nawet naj­lep­sza stal. Cóż, zo­ba­czy­my do czego jest zdol­ne.

 – Je­stem zmę­czo­ny – po­wie­dzia­łem cicho wie­dząc, że wil­ko­łak świet­nie mnie sły­szy – cho­ler­nie zmę­czo­ny. Kończ­my to. Skoro upie­rasz się, że jeden z nas musi przez resz­tę wiecz­no­ści wyć z głodu, zimna i tę­sk­no­ty, zmie­nić się w upio­ra na­wie­dza­ją­ce­go jakiś stary cmen­tarz, czy inne, za­po­mnia­ne miej­sce… Niech tak bę­dzie. Któ­tyś z nas, jeśli nie obaj, za­słu­żył na to.

 – Nie wiem, oczym mó­wisz. Je­stem tu, by…

 – Nie­istot­ne – prze­rwa­łem ostro – nie ob­cho­dzą mnie twoje mo­ty­wy, ani spra­wy, które nas nie­gdyś łą­czy­ły. A je­steś tu, żeby za­bi­jać. Więc, kurwa, do dzie­ła.

Po­pa­trzył mi w oczy, tym razem bez drwią­ce­go uśmie­chu, po­waż­nie. I smut­no.

 – Mogę ci obie­cać – rzekł ła­god­nie – że nie po­zwo­lę two­jej be­stii się uwol­nić. Nie bę­dziesz, śmier­tel­nie ranny, w ber­ser­ker­skim szale mor­do­wał i nisz­czył. Gdy… Jeśli na­dej­dzie ten mo­ment, zgi­niesz szyb­ko. I nie­od­wra­cal­nie.

 – A ja nie obie­cu­ję ni­cze­go. – za­miast wzbie­ra­ją­cej zło­ści czu­łem je­dy­nie zre­zy­gno­wa­nie – Tylko przy­pa­dek. Chaos.

Sko­czy­li­śmy nie­mal jed­no­cze­śnie, spo­ty­ka­jąc się do­kład­nie w po­ło­wie dzie­lą­ce­go nas dy­stan­su. Zde­rze­nie za­wie­si­ło w po­wie­trzu gęstą chmu­rę roz­bry­zgów błota, ka­wał­ków darni, ostrych źdźbeł trawy, ka­my­ków, żwiru i kro­pel wody. Zwar­li­śmy się we­wnątrz niej jak w oku wi­ru­ją­ce­go cy­klo­nu, roz­świe­tla­jąc go od środ­ka pio­ru­na­mi ude­rzeń, bły­ska­wi­ca­mi ostrzy, na­gła­śnia­jąc gro­ma­mi szyb­szych od dźwię­ku cio­sów. Eks­plo­zja pier­wot­nej furii, bliż­szej chyba nie­po­wstrzy­ma­nym siłom na­tu­ry, niz ja­kim­kol­wiek prze­ja­wom ludz­kie­go gnie­wu.

Był sil­niej­szy ode mnie, moje prawe ramię szyb­ko osła­bło, za­pie­kło ogniem zmę­cze­nia, gdy pró­bo­wa­łem blo­ko­wać la­wi­nę cięć klin­gą wła­snej ma­cze­ty. Mu­sia­łem uni­kać ude­rzeń, tań­czyć zwin­nie mię­dzy wy­ją­cym ostrzem, a po­tęż­ny­mi cio­sa­mi uzbro­jo­nej w pa­zu­ry dłoni. To ogra­ni­cza­ło moż­li­wo­ści prze­pro­wa­dze­nia sku­tecz­ne­go kontr­ata­ku. Miałe jed­nak prze­wa­gę szyb­ko­ści. I nóż w dru­giej, po­strze­lo­nej i po­twor­nie bo­lą­cej, lecz wciąż w miarę spraw­nej ręce.

Za­krę­ci­łem się wokół prze­ciw­ni­ka, w prze­lo­cie cią­łem nożem raz, drugi, trze­ci. Do­stał w dłoń, pierś, lewy po­li­czek. Wark­nął głu­cho, zdwo­ił wy­sił­ki, le­d­wie zdo­ła­łem umknąć przed pa­zu­ra­mi, za­ci­ska­ją­cy­mi się o mi­li­me­try od mego gar­dła. Pró­bo­wa­łem ciąć go w tył głowy, odbił cios i wy­ko­rzy­stu­jąc impet ude­rze­nia mach­nął ma­cze­tą na odlew, za­blo­ko­wa­łem to w ostat­niej chwi­li. Już był przy mnie, kłap­nął szczę­ką przd moją twa­rzą, za­nur­ko­wa­łem pod młyn­ku­ją­cy­mi ra­mio­na­mi i ciach­ną­łem od dołu, mie­rząc w kro­cze. Unik­nął cię­cia, ale nie był już w sta­nie za­sło­nić się przed serią szyb­kich jak świa­tło szty­chów noża. Twarz wil­ko­ła­ka spły­nę­ła krwią, lecz nie za­trzy­ma­ło to prze­ciw­ni­ka na dłu­żej, niż uła­mek se­kun­dy. Od­bi­łem po­tęż­ne ude­że­nie z pra­wej, nie zdo­ła­łem już uciec przed na­stęp­nym. Obe­rwa­łem w bok, pod żebra, ból wstrzą­snął całym moim cia­łem, le­d­wie utrzy­ma­łem rów­no­wa­gę. Stwór wziął sze­ro­ki za­mach, naj­wy­raź­niej sta­ra­jąc się po­zba­wić mnie głowy jed­nym cię­ciem. To był błąd, unik­ną­łem ciosu z ła­two­ścią, jesz­cze raz tnąc prze­ciw­ni­ka w twarz. Tra­fi­łem w oko, po­twór za­ry­czał krót­ko, za­chwiał się. Sko­czy­łem i z całą siłą, na jaką było mnie stać, ude­rzy­łem go ma­cze­tą w oboj­czyk. Lecz cios, który miał prze­po­ło­wić be­stię, oka­zał się zbyt słaby. Broń utkwi­ła w ra­mie­niu prze­ciw­ni­ka. War­cząc z bólu chwy­cił mnie za gar­dło, przy­wa­lił swym orom­nym cia­łem, wdu­sił w błoto. Po czym za­to­pił zęby w moim lewym ra­mie­niu. Skóra i mię­śnie ustą­pi­ły na­tych­miast, trza­snę­ła kość. Wrza­sną­łem prze­szy­wa­ją­co, pierw­szy raz od dawna. Uwol­ni­łem się roz­pacz­li­wym kop­nia­kiem, po­de­rwa­łem na nogi, za­mar­ko­wa­łem ude­rze­nie z góry, po to, by płyn­nie przejść do pi­ru­etu i cię­cia z tyłu, pod ko­la­na. Za­sło­nił się przed cio­sem ręką, ostrze za­zgrzy­ta­ło o kości przed­ra­mie­nia. Za­sko­czo­ny, wy­trą­co­ny z rytmu, nie zdo­ła­łem unik­nąć po­twor­nie moc­ne­go, pre­cy­zyj­ne­go szty­chu. Zę­ba­te ostrze prze­bi­ło się przez mo­stek i żebra, po­szar­pa­ło płuca, roz­pła­ta­ło serce. Ból zmie­nił moje nogi w mięk­ką glinę, pa­dłem w błoto, stra­ci­łem przy­tom­ność. Na pół­to­rej se­kun­dy. Ale wy­star­czy­ło to, by mój wil­ko­ła­czy prze­ciw­nik sta­nął nade mną w trium­fal­nym roz­kro­ku i uniósł ma­cze­tę do mo­car­ne­go cię­cia, ma­ją­ce­go po­zba­wić mnie głowy.

Nie zdą­żył ude­rzyć.

Nagle jego ciało wy­prę­ży­ło się, wy­gię­ło w łuk, zdro­we oko ucie­kło gdzieś pod czasz­kę, z pyska try­snę­ła krew i ślina. Upu­ścił broń, padł na bok, wstrzą­sa­ny drgaw­ka­mi. Do­stał z pa­ra­li­za­to­ra – prze­mknę­ło mi przez myśl. Kto strze­lił? Jak? Dla­cze­go? Od­po­wie­dzi póź­niej, wie­dzia­łem, że mam tylko se­kun­dy, nim stwór doj­dzie do sie­bie. Wspo­ma­ga­ny ad­re­na­li­ną, tu­dzież ja­kimś innym, nie­na­zwa­nym jesz­cze hor­mo­nem krą­żą­cym w moim po­ra­nio­nym i zmę­czo­nym ciele, po­rwa­łem sie na równe nogi i pod­nio­słem ma­cze­tę.

W otwar­tym oku wil­ko­ła­ka była proś­ba. Nie, je­stem pe­wien, że nie cho­dzi­ło o oca­le­nie, da­ro­wa­nie życia. Chciał coś po­wie­dzieć. Ja­kieś ostat­nie słowo.

Ale nie do­stał szan­sy. Czas na roz­mo­wę jest przed walką. Po niej nie ma już nic do do­da­nia. Tylko śmierć.

Nie było łatwo od­rą­bać mu głowę, mu­sia­łem ciąć czte­ry razy. Przy­war­łem twa­rzą do ki­ku­ta szyi, chłep­ta­łem wciąż try­ska­ją­cą z rany krew, za­nu­rzy­łem się w od­żyw­czym źró­dle. Gdy po­so­ka prze­sta­ła pły­nąć wsta­łem, wy­pro­sto­wa­łem się, spoj­rza­łem w niebo. Gwiaz­dy świe­ci­ły moc­niej, niż zwy­kle, czar­no-bia­ły, nocny świat zy­skał nagle ko­lo­ry, za­pło­nął roz­ma­ito­ścią za­pa­chów i dźwię­ków. Ob­ra­że­nia wciąż do­ku­cza­ły, lewe ramię po­zo­sta­wa­ło bez­u­ży­tecz­ne, ale ból od­szedł. Nie­mal fi­zycz­nie czu­łem wle­wa­ją­ce sie w me ciało, ła­sko­czą­ce cie­pło siły i wi­tal­no­ści. Ener­gii życia.

Gdzieś we­wnątrz, w głębi duszy, coś się po­ru­szy­ło. Zimne, zło­wro­gie drże­nie, wście­kły war­kot. Dy­go­czą­ce, lep­kie macki furii za­ło­mo­ta­ły o nad­wą­tlo­ne wrota mojej świa­do­mo­ści. Be­stia bu­dzi­ła się, głód śmier­ci i znisz­cze­nia do­po­mi­nał się o uwol­nie­nie z wię­zów roz­sąd­ku i czło­wie­czeń­stwa.

Nigdy. Całą siłą woli, mocą daną mi przez wilkołaczą krew, wepchnąłem potworność z powrotem do mrocznych, zatęchłych piwnic mojego umysłu. Świat zawirował, ugięły się pode mną nogi. Złapałm gwałtownie oddech, chyba po raz pierwszy od rozpoczęcia walki.

Ty będziesz moją następną ofiarą, potworze – pomyślałem. Zabiję cię, wewnętrzna bestio. Jeszcze nie wiem jak, ale zginiesz. I nikt już nie będzie przez ciebie… Przeze mnie cierpiał.

Dopiero teraz rozejrzałem się dookoła. Ktoś przecież poraził prądem mojego przeciwnika. Ktoś uratował mi życie.

Stała nieopodal, w odległości najwyżej kilku kroków, z paralizatorem w opuszczonej dłoni. Drobna, ciemnowłosa, ciemnooka, na policzkach ledwie widoczne piegi. Znam tę twarz. Już ją widziałem. Dawno, bardzo dawno temu.

Opadłem z sił, ciężko usiadłęm na trawie. Zbyt dużo wrażeń, jak na jedną noc. Krew wilkołaka bardzo przyspieszyła procesy samoleczenia, ale nie da się ukryć, że zdrowo oberwałem. Potrzebowałem tlenu, a podziurawione płuca kiepsko radziły sobie z jego dostarczaniem. Serce musiało wpierw samo się zregenerować, by móc rozprowadzać życiodajny płyn po organiźmie. Byłem wyczerpany. A najwyraźniej czekają mnie nowe niespodzianki.

 – By wyprzedzić oczywiste pytanie – kobieta odezwała się cicho – jestem dziewczyną z twoich snów. Jakkolwiek idiotycznie to brzmi.

Uśmiechnęła się leciutko, półgębkiem, unosząc jeden kącik ust. Znam ten uśmiech. Ale w tym momencie mogłaby mi równie dobrze powiedzieć, że jest Matką Boską. Waciwie, dlaczego nie.

 – Gratuluję znajomości mych sennych majaków – powiedziałem cicho – niestety mój umysł  to ostatnia rzecz, jakiej powinienem ufać. Nie mam sił na zabawy z widziadłami. Zatem odejdź. Zgiń, przepadnij, maro. Kysz.

 – Wiele czasu i wysiłku kosztowało mnie znalezienie ciebie – już słyszłem coś podobnego, całkiem niedawno – nie będę więc bawić się teraz w filozoficzne gierki o słuszności lub niesłuszności doznań zmysłowych.

Jej głos się nico zmienił, spojrzenie stwardniało. Wskazała paralizatorem bezgłowe zwłoki, leżące w trawie nieopodal.

 – Jeśli to cię nie przekonuje…

 – Nie przekonuje – przerwałem – widywałem dużo dziwniejsze rzeczy. Uwierz mi.

 – W takim razie ty też mi uwierz. Zaufaj temu, co widzisz i słyszysz. Wysłuchaj tego, co mam do powiedzenia, zacznij myśleć sprawnie, szybko, logicznie, wyciągnij wnioski. Wiem, że potrafisz.

Znów się uśmiechnęła, zapewne chwytając me puste, nierozumiejące spojrzenie.

 – Wszystko wytłumaczę. Ale nie tutaj. Zaraz zjawi się policja.

Rozejrzałem się po pobojowisku. Błoto, krew, trupy, porzucona broń. Widok znajomu do bólu.

 – Nie tak szybko, mamy czas – od momentu, gdy zaatakowałem tamtą parę na ławeczce, minęło niespełna dziesięć minut – a ja nigdzie się nie ruszam. Jeśli chcesz, możesz dziabnąć mnie tą zabawką, którą ciągle trzymasz w dłoni, potem zarzucić na plecy i wynieść w cholerę. Albo zacząć mówić. Kobieto mych snów.

Nie podniosłem się z ziemi, wciąż mocząc dupę w błotnistej kałuży. Było mi wszystko jedno.

Ciemnowłosa dziewczyna westchnęła, odłożyła taser, rozejrzała się wokoło za czymś, na czym można było usiąść. Nie znalazła, przykucnęła więc przede mną, starając się nie ubłocić poł swego płaszcza.

 – Tak, jak mówiłam – zaczęła – wierzę w twój rozsądek, choć tobie może się wydawać, Ze straciłeś rozum dawno temu. Słuchaj więc uważnie, nie ma czasu na powtarzanie.

Miałem nadzieję, że mój wzrok wyraża uprzejme zainteresowanie, nie dezaprobatę i zmęczenie.

 – To miejsce, o którym śnisz – wbiła wzrok w czubki pobliskich drzew, starając się odpowiednio dobrać słowa – istnieje naprawdę. Nie tu, nie teraz. Ale jest. Co więcej, sam je stworzyłeś, siłą swego umysłu, kryjącą się w tobie kreatywną mocą uformowałeś energię i materię w skomplikowany wzór innego świata.

Znów ten uśmiech, połową ust. Znowu pieprzone deja vu.

 – To tak w bardzo dużym skrócie i uproszczeniu – kontynuowała – później wszystko zrozumiesz. Teraz nie zdajesz sobie sprawy ze swoich niezwykłych możliwości. Ba, nie byłeś nawet świadom tego aktu stworzenia, miejsce to powstało raczej jako projekcja pewnych aspektów twej uśpionej osobowości. Wyraz marzeń i tęsknot, mówiąc trywialnie.

 – Aha – pozwoliłem sobie na szeroki uśmiech. Zpewnością wyglądał makabrycznie na mojej pokrytej krwią i błotem twarzy. – Zaraz dowiem się, że jestem bogiem, zaginionym synem Zeusa, czy innego Odyna, a może nawet i Jezusa. Czeka na mnie doniosła misja ratowania świata i wyzwalania dziewic, zapewne spod terroru cnoty. Gdzie mój biały rumak, zaraz go dosiądę i pomknę w stronę zachodzącego słońca. Stop, wróć, ze słońcem to się raczej nie uda, ultafiolet wywołuje u mnie gwałtowną a paskudną reakcję alergiczną, lico me nieskalane zaraz bąblami i oparzeniami ohydnymi by się pokryło i jak tu księżniczki ratować…

 – Skończyłeś? – W jej spojrzeniu nie było ani trochę wesołości – Znajomość podstaw różnych mitologii to przydatna sprawa. Ale ironiczne i złośliwe uwagi zostaw dla siebie. Nie czas to i miejsce na krotochwile.

Zamknąłem się natychmiast. Moja rozmówczyni, rzeczywista czy nie, miała pewną moc. Bez wątpienia.

 – Twój prywatny raj, ten świat, o ile światem można nazywać kawałek wybrzeża, miasto oraz jego bliższe i dalsze okolice, to ledwie początek. Drobny okruch tego, do czego jesteś… Będziesz zdolny. Trzeba jednak przyznać, że niezłą sielankę  odstawiłeś. Pięknie i spokojnie tam do obrzydzenia. Brakuje tylko różowych jednorożców, jedzących tęczę i srających motylkami.

 – Hej, miało nie być złośliwości.

 – Ty masz ich nie wygłaszać. Ja mogę. Na szczęście, przed nieznośnym kiczem ratuje to miejsce fakt, iż postarałeś się również o zaniedbane, zawilgocone domy. I pająki.

 – No, to świetnie, że ci się podoba. Choć, jak sama twierdzisz, to tylko nieświadona projekcja, odzwierciedlenie stanu ducha. Brawa zatem mi się nie należą.

 – Nie jest źle – nie dałą się zbić z tropu – ciesz się, iż nie musiałeś zaczynać od Wielkiego Wybuchu. Ale przeznaczone ci są rzeczy dużo większe, niż kieszonkowe niebo. Nieporównywalnie. Przez setki, tysiące lat rosła w tobie siła, niepowstrzymana, nieograniczona moc tworzenia. Twój umysł jest wyjątkowy, to, co w nim drzemie… Uzyskasz władzę nad energią, nad samą strukturą przestrzeni, podstawowymi prawami wszechświata. Kontrolę nad czasem. Wszystko to zależne od twej woli. Podporządkowane pragnieniu zmiany świata. Bo pragniesz tego. Bardziej, niż krwi.

 – Dobrze – niewiele rozumiałem z tego, co mówiła, nie miałem żadnych podstaw, by wierzyć w choć jedno słowo. Nawet zakładając, że rozmawiam z żywą, prawdziwą istotą. Ale zdecydowałem, iż podejmę grę. Nie było już nic do stracenia.

 – Znowu robisz ze mnie jakiegoś boga, stwórcę, demiurga, kreatora światów. Chwałą ma niech będzie na wieki wieków.  – Skrzywiłem się z niesmakiem. – Tylko popatrz dookoła. Nie przeczę swej inności i niezwykłości. Ale jestem potworem, demonem, nie aniołem. Powstałem dzięki złu, zabijam i niszczę. Tak było od tysięcy lat, jest i będzie.

 – I zapłacisz za to. Szybciej, niż myślisz. Wysoką cenę. Nie zmienia to faktu, że wieki śmierci i mroku nie stanowią o tobie. Tylko rzeczy, które nastąpią, co jest ci przeznaczone.

 – Rzygać mi się chce, gdy słyszę raz po raz o przeznaczeniu. Nie ma czegoś takiego.

 – Oczywiście, że nie. Ale wkrótce, gdy czas przestanie się dla ciebie liczyć, będziesz mógł je stworzyć. Dla siebie i innych. Jako możliwość składania obietnic i dotrzymania ich.

Pochyliła się nade mną, chwyciła moją dłoń, nie zważając na brud i krew. Cudowny, elektryzujący dotyk żywej esencji ciepła.

 – Nie jesteś bogiem – powiedziała cicho, delikatnie – ale możesz dotrzeć bardzo blisko boskości. Wszystko zależy od ciebie. Ha, mówię o przeszłości i przyszłości tylko dla wygody. Tak naprawdę, gdy już uwolnisz się spod władzy czasu, przestrzeni i energii, to już nie będzie miało znaczenia.

 – Chciałbym ci wierzyć.

 – Więc zrób to – obejrzała się niespokojnie – choć na chwilę. Potem się przekonasz.

 – Jak? Moja pamięć to rozszypane puzzle. Większości elementów brakuje. Coraz częstsze i bardziej intensywne zwidy powoli doprowadzają mnie do obłędu.

 – Wkrótce nadejdzie czas zmian, spojrzysz na wszystko zupełnie inaczej. To, co się z tobą dzieje, twoja pamięć, wizje… To tylko początek. Rozpadasz się, umierasz. Przeobrażasz. I czekają cię wyjątkowo trudne chwile. Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak bardzo. A ja – zawiesiła na moment głos – jestem po to, by ci pomóc. Poprowadzić, być przy tobie. Bo nie możesz zostać teraz sam. Nie pozwolę, byś zgubił swą drogę. Jesteś niezwykle ważny. Dla świata. Dla mnie.

 – Chodźmy już. Za chwilę będzie tu pełno ludzi. Dosyć trupów – mocniej ścisnęła moją dłoń.

 – Jeszcze tylko jedno – głos łamał mi się lekko, lecz chyba nie ze zmęczenia. – Wiesz o mnie wszystko. Czy jesteś…

 – Twą Ewą, Lilith, czy jak też było jej na imię? Za którą wciąż tęsknisz? Tak. Nie. Nie wiem. Być może jest martwa od tysiącleci. Może powstałam na jej obraz i podobieństwo. A może… Moja przyszłość jest twoją przeszłością. Mówiłam już, wkrótce czas i przestrzeń przestaną się dla ciebie… Dla nas liczyć. Wiesz, to ty mnie stworzyłeś. Tak jak ten słodki, malutki raj, w którym mieszkałam, jestem wyrazem twoich marzeń i tęsknot. Częścią ciebie. Innym ciałem, inną osobowością, ale kawałkiem tej samej duszy. Trudno to wytłumaczyć, coś jak Trójca Święta, znasz zasadę.

Podniosłem się bez trudu, krew wilkołaka czyniła cuda. Poraz pierwszy od wieków czułem, że żyję. Milczałem, bo nie bardzo docierał do mnie jeszcze sens tego, co usłyszałem.

Kobieta, której imienia wciąż nie poznałem, wyjęła z wewnętrznej kieszeni płaszcza niewielką butelkę. Wylała zawartość na zwłoki nieszczęsnego stwora, skropiła odciętą, zmasakrowaną głowę. Buchnął jasny płomień, ciało zajęło się natychmiast. Wokół zatańczyły cienie.

 – Miejmy pewność, że odszedł na zawsze – powiedziała, dotykając wciąż niezabliźnionych ran na moim policzku.

 – Masz pojęcie, kim był? Dlaczego musiał umrzeć? – Z zaskoczeniem usłyszałem w swoim głosie żal.

 – Nie. Ale przypomnisz sobie. Najwyraźniej nie tylko utrata pamięci była powodem, dla którego ukryłeś się, zniknąłeś. Jesteś wyjątkowy, ale nie jedyny… Nienaturalny. Przeszłość jeszcze nie raz upomni się o swoje.

Schodziliśmy szybko ze wzgórza, by drzewa osłoniły nas przed blaskiem ognia. Anioł w ciemnym płaszczu i potwór, przypominający żywe trupy z tanich horrorów.

 – Pomyśleć tylko, zawsze byłaś dla mnie nierealnym uosobieniem marzenia o ucieczce od tej ohydnej rzeczywistości. Tyle czasu szukałem cię wewnątrz pięknych snów. A znalazłem tu i teraz, wśród krwi, błota i trupów.

 – To z pewnością dobry znak – jej oczy lśniły – ale lepiej znikajmy. Wybacz, musisz doprowadzić się do porządku. A potem… Potem poszukamy wejścia do naszego snu. Chcę w końcu zobaczyć jednorożca.

 – Zrobię jednego specjalnie dla ciebie – spróbowałem się głośno roześmiać, ale zabrzmiało to jak diaboliczny chichot opętanej hieny – nie gwarantuję tylko jego sposobu odżywiania się.

 

Przez tysiące lat byłem demonem zagłady. Mogę więc zostać aniołem życia i energii kreacji. W każdym razie postaram się ze wszystkich sił. Nawet, jeśli podążam teraz za ułudą, mżonką, mam cel. I nie cofnę się. Nie naprawię całego zła tego świata. Ale spowoduję, iż każda śmierć będzie miała sens, a każde poświęcenie swą wartość. I żdna ofiara nie pozostanie daremna.

Obiecuję ci to, dziewczynko z zapałkami. I wam, żołnierze umierającego miasta, oraz tym, którzy zostali tu, na błotnistym wzgórzu. Tobie, rudowłosa dziewczyno z parkowej ławeczki. I tobie, duży, zły wilku, kimkolwiek byłeś.

Ale przede wszystkim przyrzekam, że doprowadzę twoje dzieło do końca, człowieku z belką na ramionach. Żadna dusza nie będzie już cierpieć chłodu, głodu i tęsknoty. Stworzę dla nich ciepłe, spokojne miejsce. Dla wszystkich. I znajdę sposób na to, by śmierć nie zabijała osobowości, nie kaleczyła duszy.

Zrobię to.

A potem zacznę od początku.

Od Wielkiego Wybuchu.

Koniec

Komentarze

Ode mnie na razie tylko:

thargone wrócił! Juuupiii!

;-)

Poczytam, najwcześniej w… weekend.

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Porządnie napisane opowiadanie, chociaż długość jest odstraszająca, co widać po ilości komentarzy :) Jak na mój gust całkiem nieźle. Pozdrawiam

Nigdy nie mów nigdy!

azgul – dzięki za entuzjazm! I niech mnie kule biją, jeśli zawiodę. Katka – otóż to, kiedyś napisałem, że najgorsze, co może zrobić debiutant, to walnąć tekst na sto pięćdziesiąt tysięcy znaków. Zwłaszcza takiego smuta, niemal bez dialogów, gdzie bohater prawie cały czas tylko łazi i mędzi. To tyle, jeśli chodzi o bycie konsekwentnym. Pozdrawiam i dzięki, że przebrnęłaś!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Przeczytałam, masz trochę literówek (np. ciemniością, jedynu), przejedź tekst wordem albo chociaż tutejszym edytorem, powinno podświetlić. Jeśli chodzi o treść, moim zdaniem opowiadanie jest nierówne – są momenty świetne (fragment z powracającą dziewczynką z zapałkami) i nudnawe (przeciągające się opisy tego, co bohater robi). Imho, na dobre wyszłoby przycięcie niektórych fragmentów.

Nie­któ­rzy wy­glą­da­li jak lu­dzie, ciem­ne syl­wat­ki i twa­rze o wy­raź­nych ry­sach, na­le­żą­ce do ko­biet, męż­czyzn, dzie­ci. 

W tekście jest trochę literówek.

 

 – Tak, wiem, sły­sza­łem – wil­ko­ła­ko­po­dob­ny po­twór za­śmiał się krót­ko, szcze­kli­wie. 

 – Chodź­my już. Za chwi­lę bę­dzie tu pełno ludzi. Dosyć tru­pów – moc­niej ści­snę­ła moją dłoń.

Przykłady źle zapisanych dialogów. A to link do super-prościutkiego wątku o tej tematyce:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

 

 

Co do samej fabuły, to na początku czułem się lekko… zagubiony. Tu jakiś bal, na zewnątrz jakaś wojna. Później wyjaśniasz, że to wizje, retrospekcje z życia bohatera, fantastyką stają się losy, przeżycia wampira – to udany zabieg. A wszystko okraszone, albo wręcz zalane gęstym sosem refleksji głównej postaci. Niektóre z nich wyszły świetnie – ciekawie napisane i klimatyczne.

Za to finałowe starcie to straszna dłużyzna. Nawet “solówka” między wampirem, a wilkołakiem za długa, za długa… Mnie znużyła, a emocje uleciały.

Poza tym co z jego kumplami? Odeszli? Rozumiem, że ich przywódca kazał im się nie mieszać, ale nie myślałem, że całkiem oleją sprawę i… pójdą sobie do domu ;)

A ten zwrot akcji z dziewczynką – nawet interesujący.

 

 

Ogólnie: 

Miałem czytać w sobotę, ale nie wytrzymałem ;) Łyknąłem całość na dwa razy, a to coś znaczy! Czyta się lekko, a historia ma swoje mocne ( i słabsze ) momenty. Jak na debiut w dużych opowiadaniach jest bardzo dobrze!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Wielkie dzięki Bellatrix i Nazgul! Ha, wygląda na to, że zrobiłem klasyczny (poza długością) błąd początkującego – wydawało mi się, że jeśli nie opiszę dokładnie kto, gdzie, jak, skąd i na kogo skoczył, w co walnął, gdzie trafił i co złamał, to rzecz będzie nielogiczna i nietrzymająca się kupy. Otóż będzie, scena akcji to nie raport policyjny, a czytelnicy wyobraźnię przecież mają. Niekoniecznie policyjną. Dzięki, że zwróciliście na to uwagę. Co do dialogów, to istotnie mam problem z ich zapisem. Tak samo, jak z interpunkcją, wstyd się przyznać, ale nie znam zasad, przecinki sadzę na czuja. Trzeba było się najpierw trochę podszkolić, zamiast od razu walić z haubicy na siedemdziesiąt pięć tysięcy znaków. Czas pobawić się krotszymi tekstami, nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Hej thargone

Chyba nie taki z Ciebie debiutant, skoro Nazgul twierdzi, że się wybudziłeś z hibernacji:) I ten debiut jest pewnie którymś z kolei?

Bellatrix znalazła parę literówek i ja mam parę:

mileniach, misię, riun, muślę, corych, zdnilizny, skłebione, leżą, miałe, mżonka, żdna, sie

 

No właśnie– przeczytałem tekst w trybie ‘wyszukiwanie literówek’ zamiast wybrać tryb ‘zachwyt nad treścią’ (co nie znaczy , że pierwszy dobrze zadziałał, hehe)

 

W każdym razie jeśli chodzi o sceny walki to są raczej lepsze niż inne, pozwolę sobie  więc nie zgodzić się z Nazgulem

Muszę się przyjrzeć jeszcze raz, a teraz czas do łóżka

PS

Co to jest ryft? Albo torszer?

u

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Hej Uradowanczyk!

 

Właściwie jestem debiutantem, bo wcześniej popełniłem jeno dwa drabbelki. Czytałem jednak niemal wszystkie dodawane teksty, udzielałem się trochę w komentarzach. Potem, z przyczyn niezależnych, hibernowałem na parę miesięcy.

 

Z literówkami to istotnie lipa – moja mea culpa, jak mawiał Obelix. Poświęciłem kupę czasu na napisanie opka, a nie znalazłem chwili, by przepuścić to przez edytor. Ha, pisałem rzecz na telefonie, potem wklepałem od razu na stronę. Poprawię oczywiście, gdy tylko zdołam.

 

Ryft to miejsce, gdzie rozchodzą się płyty tektoniczne. Najcęściej tworząc rowy oceaniczne. Kojarzyło mi się z czymś głębokim, ciemnym i ciężkim.

A na słowo torszer trafiłem, gdy próbowałem wyszperać jakiś konkretny opis dziewiętnastowiecznej sali balowej. W życiu żadnego nie widziałem, zapewne chodzi o wielki stojak na pochodnie tudzież świece. Po prostu okrutnie spodobało mi się to słowo – szesnastoświecowy torszer brzmi jak nazwa miotacza ognia!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Thargone, przykro mi, nie dałam rady. Opowiadanie znużyło mnie długością monologu, mnogością wspomnień i obfitością monotonnych opisów kolejnych wydarzeń. Kiedy bohater nachłeptał się krwi i posilił kilkoma organami, przerwałam lekturę.

Opowiadanie jest napisane dość przyzwoicie, a jednocześnie strasznie niechlujnie. Takiej masy literówek już dawno nie wiedziałam

 

szu­ka­ją­cą miejsc o na­stro­jo­wo – in­tym­nym cha­rak­te­rze… – …szu­ka­ją­cą miejsc o na­stro­jo­wo-in­tym­nym cha­rak­te­rze

 

skry­wać wiecz­nie w cie­niusz­tucz­nych, bia­łych uśmie­chów… – Brak spacji.

 

Nagle za­uwa­ży­łem, że nikt mnie nie widzi. – Wolałabym: Nagle zorientowałem się, że nikt mnie nie widzi.

 

Nikt, z odzia­nej w czer­wo­no – białe li­be­rie służ­by… – Nikt z odzia­nej w czer­wo­no-białe li­be­rie służ­by

 

by rzu­cić gra­na­tem w kie­run­ku gniaz­da ckm-u. – …by rzu­cić gra­na­tem w kie­run­ku gniaz­da cekaemu.

 

W moją stro­nę. sły­sza­łem tylko wy­so­ki pisk na­ło­żo­ny na głę­bo­ki szum wo­do­spa­du, ale przy­siągł­bym, żę… – Nowe zdanie rozpoczynamy wielką literą. Literówka.

 

za­cie­ra­ła każdy ślad dobra, jaki sta­ra­łem się po­zo­sta­wić po sobie. – …za­cie­ra­ła każdy ślad dobra, który sta­ra­łem się po­zo­sta­wić po sobie.

 

Każde dzia­ła­nie, nie ważne jak szczyt­ne by­ły­by moje cele… – Każde dzia­ła­nie, nieważne jak szczyt­ne by­ły­by moje cele

 

Nie­je­den czło­wiek, w cza­sie swo­je­go kró­ciót­kie­go, owa­dzie­go życia… – Nie­je­den czło­wiek, w cza­sie swo­je­go kró­ciut­kie­go, owa­dzie­go życia

 

Nie wiem czy są inni, mi po­dob­ni. Nie wiem czy są inni, mnie po­dob­ni.

 

skąpo oświe­tlo­ne roz­sta­wio­ny­mi gdzie nie­gdzie la­tar­nia­mi. – …skąpo oświe­tlo­ne roz­sta­wio­ny­mi gdzienie­gdzie la­tar­nia­mi.

 

oglą­da­jąc te­le­wi­zję, ob­ser­wo­wa­łem zmia­ny, jakim pod­le­ga świat. – …oglą­da­jąc te­le­wi­zję, ob­ser­wo­wa­łem zmia­ny, którym pod­le­ga świat.

 

zbierz Wasz­mość ludzi i hajda mię­dzy cha­łu­py. – …zbierz wasz­mość ludzi i hajda mię­dzy cha­łu­py.

 

wy­peł­za­jąc spod płyt, z po­mię­dzy po­mni­ków i krzy­ży… – …wy­peł­za­jąc spod płyt, spo­mię­dzy po­mni­ków i krzy­ży

 

ro­ba­czo wi­ją­ce się zgęst­ki cie­ni­stej ni­by-ma­te­rii z nie­praw­do­po­dob­nie czar­ny­mi od­chła­nia­mi oczu i ust. –…czar­ny­mi ot­chła­nia­mi oczu i ust.

Co to są zgęstki?

 

By dziko uczto­wać na od­wie­dza­ją­cych cmen­tarz. – Nie ucztowali na odwiedzających, ucztowali na cmentarzu.

Jeśli ktoś ucztuje i zjada kolejne potrawy, to przecież nie ucztuje na potrawach.

 

Nie wiem,jakie mia­łeś plany, dobry czło­wie­ku. – Brak spacji po pierwszym przecinku.

 

 

Literówki:

 

Tak, ir­ra­cjo­nal­ny strach przed ciem­nio­ścią

Przez chwi­lę łu­dzi­łem się na­dzie­ją, żę zdo­łam

była już noc, lub żny wie­czór

wąż, wy­ła­żą­cy ze swo­je­go leżą.

Chłod mu­siał prze­gnać mło­dzież

dra­pież­na larwa na­wy­kła do zdni­li­zny.

Ostat­ni, a może je­dy­nu kie­dy­kol­wiek ist­nie­ją­cy Nie­śmier­tel­ny.

skłe­bio­ne, za­wil­głe szma­ty

Kilka kro­ków w cie­płą, śie­tli­stą prze­strzeń

ze­bra­ne wokół nie­licz­nych sto­li­ków, ra­czą­ce sie winem

Po­wo­li od­wró­ci­łem sie w stro­nę wiel­kie­go lu­stra

nie­mal fi­zycz­nie przy­gwoż­dzi­ła mnie do ścia­ny

kilka me­trów od wej­ścia do za­ro­śnię­tych riun sta­re­go pa­ła­cy­ku.

który wy­bu­do­wa­łem by bro­nić sie…

Po pro­stu tkwi­li tam, zwią­za­ni z miej­cem swej śmier­ci.

W swo­ich coraz bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych wzjach

Nie­gdyś by­wa­ły mo­men­ty, kiedy sta­ra­łęm się

Szyb­ko do­strze­głem, żę oprócz barw­nych świa­teł cen­trum mia­sta

zwró­cił się do wy­so­kie­go, chu­de­go jeźdz­ca

Tylko muślę, że żaden inny dra­pież­nik

Naj­pierw my­śla­łem, że to ko­lej­na z moich co­rych, mę­czą­cych wizji.

Nie­któ­rzy wy­glą­da­li jak lu­dzie, ciem­ne syl­wat­ki i twa­rze

ciała, ubra­nia, mie­sza­ły sie z bez­kształt­ną obec­no­ścią tych

Prze­sta­łem już roz­róź­niać po­szcze­gól­ne syl­wet­ki

nie zdo­łam juz ni­ko­go zabić.

unio­słą bu­kiet kwia­tów jak tar­czę

Po­wi­nie­nem teraz po­zbyć sie ciała

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wielkie dzięki za ogrom wykonanej przez ciebie pracy. Istotnie, metoda wklepywania tekstu na stronę prosto z brudnopisu (literówki? Jakie literówki, przecież uważny jestem!) to głupota, zwłaszcza w przypadku takiego rozdmuchanego falstartu, jakim jest to opowiadanie. Cóż, lekcja przyjęta i dobrze zapamiętana. Obiecuję, będą jeszcze ze mnie ludzie.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Jeśli udało mi się pomóc, to bardzo się cieszę. ;-)

A jeszcze bardziej cieszy mnie Twoja obietnica, że w przyszłości będzie tylko lepiej. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dość ambitnie mierzyłeś tym opowiadaniem. Napisane naprawdę przyzwoicie pod względem językowym, pod względem treści… trochę mnie niestety zmęczyło. Zgadzam się z Nazgulem, że gdyby przyciąć tu i tam, tekst by zyskał. Bo klimat i potencjał zuważłem.

 

 

Poprawki:

Chłod musiał przegnać – chłód

 

może jedynu kiedykolwiek – jedyny

 

rwały kawałki kamieni i cegieł rykoszetując z wizgiem – rwały kawałki kamieni i cegieł, rykoszetując z wizgiem

 

zrozumieć co się dzieje – zrozumieć, co się dzieje

 

słyszałem tylko – Słyszałem tylko

 

który wybudowałem by bronić – który wybudowałem, by bronić

 

Byłem zbyt słaby by z tym walczyć – Byłem zbyt słaby, by z tym walczyć

 

nie ważne – nieważne (x2)

 

Nie mam pojęcia skąd pochodzę – Nie mam pojęcia, skąd pochodzę

 

wiele więcej, niż nękające mnie chaotyczne – bez przecinka

 

spędzałem dnie w zacisznych hotelikach czytając prasę – spędzałem dnie w zacisznych hotelikach, czytając prasę

 

nie zsiadając z konia usiłował – nie zsiadając z konia, usiłował

 

moich corych, męczących wizji – chorych

 

z pomiędzy – spomiędzy

Fajne :)

Przynoszę radość :)

O, dobrze ze zrobiłaś Anet wykopaliska, bo przypomniało mi się, ze chciałem jakieś starsze opowiadania Thargone’a poczytać :)

Nowa Fantastyka