- Opowiadanie: Pani_Cogito - Płomień Metra

Płomień Metra

Piszę bo lubię.

Inspiracją było Metro 2033.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Płomień Metra

.:I:.

7350 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE

WARSZAWA, POLSKA

 

Powolnym tempem zbliżałem się do wejścia na opuszczoną stację warszawskiego metra. Od dłuższego czasu wędrowałem w pojedynkę, otoczony zimnymi żebrami podziemnych tuneli. Chodząc samotnie czułem się dużo bardziej bezpieczny, ponieważ nie musiałem się o nikogo martwić. Byłem kowalem własnego losu i nikt nie mógł mi w niczym przeszkodzić. Tego dnia jednak czułem niewyjaśniony niepokój. Wyłaniając się z ciemnego tunelu, kiedy zobaczyłem już okrągłe wyjście, poczułem czyjąś obecność. Jednak nim zdążyłem jakkolwiek zareagować, rozległy się strzały. Kule przelatywały ze świstem wokół, a po chwili poczułem jak jakaś siła popycha mnie do tyłu. Upadłem uderzając o zimne podkłady torów. Zacząłem czuć rozlewające się po moim brzuchu ciepło, więc odruchowo sięgnąłem tam ręką. Moja dłoń pokryła się ciepłą i lepką cieczą. Natychmiast poczułem nieprzyjemną wilgoć w swoich spodniach – Zlałem się w portki – pomyślałem.

Po paru sekundach od mojego upadku strzały ucichły. Poczułem ogarniający mnie chłód i pogłębiającą się ciemność. Nic nie przerwało ciszy, która mnie otaczała a ja powoli traciłem przytomność. W ostatnich sekundach świadomości usłyszałem odgłos kroków zbliżających się w moją stronę.

 

.:II:.

7349 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE

WARSZAWA, POLSKA

 

Siedziałem przy ognisku zlokalizowanym na torach odstawczych przy stacji Wilanowska. Na początku stał tu jeden ze składów, ale został rozkradziony w zaledwie pół roku po zagładzie. Ostało się kilka siedzeń, które zaadaptowali mieszkańcy pobliskiej stacji. Teraz służą za łóżka i kanapy. 

Wszystkie wieczory upływały podobnie. Ludzie siadali w skupiskach przy ognisku i rozmawiali o bieżących sprawach, dawnych wydarzeniach i niepewnej przyszłości. Wspólnie odpoczywali po dniu pracy, pili i jedli. Czasem opowiadali sobie różne historie, a jeśli trafił się jakiś muzyk – grali i śpiewali. W tych czasach ludzie nie potrzebowali zbyt wiele rozrywki ponieważ codzienne zajęcia wypompowywały z nich siły.

Siedziałem nieco na uboczu, przyglądając się otaczającym mnie ludziom. Nigdy nie byłem zbyt rozmownym i otwartym człowiekiem. Kiedyś nazwali by mnie introwertykiem, aspołecznym czy samotnikiem, ale teraz wszyscy zachowywali się ostrożnie. W czasach, kiedy musisz walczyć o przetrwanie, nie jesteś już tak ufny jak kiedyś. Moje rozmyślania przerwała sprzeczka dwóch podpitych już mężczyzn.

– Mówię ci przecież, że dziś jest wtorek, siedem tysięcy trzysta czterdziesty dziewiąty dzień po zagładzie. – powiedział nieco sepleniąc brodaty mężczyzna.

– Nie mówię, że nie! Tylko, że nie wtorek a poniedziałek. Zresztą, pies to jebał! Chodzi tylko o to, że jutro jest siedem tysięcy trzysta pięćdziesiąty więc Zieloni będą robić imprezę. No wiesz, alkohol i jedzenie za darmo.

– Ta, za darmo. W tych czasach nie ma nic za darmo! Szukają osłów, którzy będą dla nich pracować, takie jest to ich darmo. – Brodacz machnął ręką, zakołysał się i ruszył w stronę stacji.

– Franek! Cholera jasna, czekaj! – Mężczyźni oddalili się chwiejnym krokiem, nadal dyskutując i mocno gestykulując rękoma.

Od dawna nikt nie przejmował się dniami tygodnia, dokładną datą czy nawet godziną. Jedyne co ludzie liczyli, to dni, które minęły od zagłady. Dni, które wszyscy spędziliśmy pod ziemią, próbując przetrwać kilka chwil dłużej.

Siedziałem bez słowa, rozmyślając o temacie rozmowy dwóch pijaczków. Zieloni byli partią militarną, która zajęła stację Kabaty i znajdującą się na powierzchni STP Kabaty. Co jakiś czas, zazwyczaj co pięćdziesiąt dni, szukali mężczyzn gotowych dołączyć do ich szeregów. Tak było również tym razem Zieloni jako jedyni w całym metrze, byli zorganizowaną grupą stalkerów z militarnym treningiem za sobą. Partię założyli żołnierze, którzy przeżyli zagładę. Początkowo przyjmowali tylko silnych i zdrowych mężczyzn gotowych do służby, jednak później zapotrzebowanie na ich usługi wzrosło, więc potrzebna była większa rekrutacja. 

– Płomyk! Hej, poznajesz mnie Płomyk? – Za moimi plecami rozległ się znajomy chłopięcy głos.

– Jasne dzieciaku, co jest? 

– Mam prośbę, chciałbym żebyś opowiedział mi i moim kumplom o dniu zagłady.

– Młody, wiesz przecież, że nie lubię o tym gadać. Poza tym, nie mam ochoty  na spotkania w dużym gronie. Nie przepadam za zgromadzeniami. 

– Proszę cię, Płomyk. – Wysoki i wychudzony chłopak patrzył błagalnym wzrokiem.

– Dobra, przyprowadź ich. 

Nastolatek zniknął na jakiś czas z zasięgu mojego wzroku, jednak po zaledwie kilku minutach wyłonił się z mroku, prowadząc za sobą kilkuosobową grupkę dzieciaków. Niektórzy zerkali na mnie z przerażeniem, inni wyglądali na onieśmielonych, jednak wszyscy bez słowa usiedli dookoła unikając mojego wzroku. Szybko omiotłem ich spojrzeniem, zdając sobie sprawę z tego, że najstarszy z nich mógł mieć najwyżej siedemnaście lat, a najmłodszy był zaledwie dziesięcioletnim wyrostkiem.

 

.:III:.

7351 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE

WARSZAWA, POLSKA

 

Czułem rozdzierający ból w okolicy pępka. Wszystko dookoła pokrywała ciemność a moje ciało było zesztywniałe z zimna. W ustach czułem suchość, która uniemożliwiała mi wydawanie jakichkolwiek dźwięków. Spróbowałem wstać ale tylko jęknąłem bezgłośnie a ból natychmiast rozłożył mnie na łopatki. 

Przypominałem sobie tunel, opuszczoną stację metra i huk wystrzału. Pamiętałem, że upadłem na ziemię, zsikałem się w spodnie a na końcu zemdlałem. Nie miałem jednak pojęcia co dokładnie się stało, czemu ktoś do mnie strzelał a tym bardziej co działo się ze mną po tym wszystkim. Zastanawiałem się jaki jest dziś dzień i ile czasu minęło od kiedy wylądowałem na zimnym torowisku. Wiedziałem już, że jestem ranny. Czułem, że towarzyszący mi ból i wycieńczenie znów odbierają mi świadomość. Starałem się walczyć z uczuciem coraz większego zmęczenia jednak powoli traciłem przytomność. Zamykając oczy po raz ostatni,usłyszałem głuchy odgłos kroków.

 

.:IV:.

7349 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE

WARSZAWA, POLSKA

 

Cała grupa chłopców zajęła miejsca wokół mnie. Sprawdziłem odruchowo czy nikt nas nie podsłuchuje i zacząłem zagłębiać się pamięcią w przeszłość.

– Wszystko zaczęło się ponad dwadzieścia lat temu, kiedy sam byłem młodym chłopakiem. Na świecie od dawna rodziły się coraz to nowe konflikty. Wszyscy przepowiadali nadejście trzeciej wojny światowej, prorocy mówili o końcu świata, a niektórzy wierzyli w wybuch pandemii i apokalipsę zombie. Nie interesowałem się wtedy takimi sprawami, rzadko oglądałem wiadomości i nie myślałem o przyszłości. Byłem zwykłym nastolatkiem, którego największą rozterką życiową był szlaban na komputer albo brak możliwości wyjścia z kolegami. 

– Ile miał pan wtedy lat? – zapytał nieśmiało najmłodszy chłopczyk.

– Czternaście. Pamiętam, że tego dnia nie byłem w szkole. Poszedłem na wagary razem z dwoma kolegami z klasy. W południe zadzwonił do mnie ojciec i powiedział, że za kilka minut odbierze mnie spod szkoły. Byłem przerażony. Powiedziałem mu, że mnie tam nie ma, bo nauczyciel zachorował a ja poszedłem do kolegi. Zdziwiło mnie to, że nawet się tym nie przejął. Zapytał o adres i niecały kwadrans później siedziałem z nim w samochodzie. 

– Nie był na pana zły? – z niedowierzaniem zapytał dziesięciolatek – Nie krzyczał?

– Nie, nie krzyczał. Byłem równie zdziwiony co ty, tak samo nie rozumiałem dlaczego się nie gniewa. Jechał z zaciśnietymi ustami, wpatrując się w drogę przed sobą. Mieszkaliśmy wtedy w śródmieściu, niedaleko stacji Świętokrzyska. Kiedy dojeżdżaliśmy do domu, na ulicy rozległy się syreny alarmowe. Mój ojciec z przerażeniem zatrzymał samochód, zaprowadził mnie na peron metra i kazał tam na siebie czekać. Powiedział wtedy: “Siedź synu. Nie ruszaj się stąd i czekaj dzielnie na mnie i mamę”. To były ostatnie słowa jakie od niego usłyszałem. Czekałem na peronie półtorej godziny ale rodzice się nie pojawili. Postanowiłem zobaczyć co się dzieję i poszukać ich na górze. Wyszedłem na powierzchnię. – Łzy same nabiegły do moich oczu. Nie chciałem jednak płakać przy dzieciakach, więc przełknąłem głośno ślinę, odkaszlnąłem i przetarłem oczy skrawkiem rękawa. – Wszyscy ludzie krzyczeli, nawoływali swoich bliskich i biegali z przerażeniem. Niektóre budynki dymiły, inne zamieniły się w stertę gruzu. Nie wiedziałem co się stało, nie miałem pojęcia gdzie są moi rodzice. Postanowiłem iść do domu i poczekać tam na ich przybycie. 

– Przecież pana tata, kazał panu czekać w miejscu – powiedział chłopczyk – Nie powinien pan tak sobie odchodzić!

– Masz rację chłopcze, jednak wtedy tak nie myślałem. Bałem się, rodzice nie wracali, więc poszedłem ich szukać. Jednak nie zaszedłem daleko, ponieważ na Warszawę spadły kolejne bomby. Rozległ się przerażający huk, ziemia się zatrzęsła a ja zacząłem uciekać do metra. Kiedy biegłem ulicą Marszałkowską na miasto spadła pierwsza atomówka. Ktoś złapał mnie za rękę i ciągnął za sobą. Wszystko dookoła płonęło. Wszystko mnie bolało, oczy mnie piekły a w uszach słyszałem pisk. Kręciło mi się w głowie i straciłem przytomność. 

– Znalazł pan mamę? – Ciszę przerwał ten sam mały chłopczyk, który przez całą opowieść zadawał pytania. 

– Znalazłem. Powinienem raczej powiedzieć, że ona znalazła mnie. Kiedy się obudziłem była przy mnie. Cala poparzona i ledwo żywa. Trzymała mnie za rękę i głaskała po głowie. Pięć dni później zmarła na skutek rozległych poparzeń i promieniowania. Zostałem sam. 

– Kto to wszystko zaczął? – Niespodziewanie usłyszałem dojrzały głos jednego z najstarszych chłopaków. – Dlaczego wszystko się tak skończyło? Po co komu wojna?

– Nie wiem. To chyba zresztą nie ma teraz znaczenia. Nieistotne kto to wszystko zaczął. Stało się to się stało. Usłyszeliście już wszystko, co mam do powiedzenia.

Wstałem, rozciągając się i nie zwracając już uwagi na otaczającą mnie grupkę chłopców, zacząłem się pakować. Wrzuciłem do plecaka wszystkie swoje rzeczy, zarzuciłem go na ramię i ruszyłem w kierunku stacji. Postanowiłem zdrzemnąć się na peronie a następnego dnia ruszyć w dalszą drogę.

 

.:V:.

7351 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE

WARSZAWA, POLSKA

 

Kiedy znów odzyskałem przytomność nie czułem już takiego bólu. Rozejrzałem się dookoła ale wzrok jeszcze nie przyzwyczaił się do jasnego pomieszczenia. Wszystko rozmywało się i dłuższy czas poświęciłem na łapanie ostrości. Gdy moje oczy przywykły do warunków panujących wokół, zauważyłem, że leżę na stole w pomieszczeniu wyłożonym kolorowymi płytkami. Na suficie zawieszona była energooszczędna żarówka, która lekko się kiwała, jak gdyby popychana niewyczuwalnym podmuchem wiatru. Spróbowałem usiąść na stole ale ból nie pozwalał mi na to. Podparłem się delikatnie na rękach, żeby móc się dokładniej rozejrzeć po pomieszczeniu. Oprócz starego, drewnianego stołu na którym leżałem w pokoju znajdowała się wąska metalowa szafka ustawiona w jednym z kątów. Na wprost mnie umieszczone były metalowe drzwi z niewielką kwadratową szybką.

Próbowałem przewrócić się na bok ale poczułem rozrywający ból brzucha i zakręciło mi się w głowie. Porzuciłem próby zmiany pozycji, zastanawiając się gdzie tak właściwie jestem i co się ze mną dzieje. Byłem pewien, że wtedy na stacji ktoś mnie postrzelił a później przyniósł tutaj i opatrzył moją ranę. Sięgnąłem ręką w stronę swojego brzucha i poczułem, że jest owinięty jakimś materiałem. W tych czasach bandaże były rzadkością, więc ludzie używali wszystkiego co mieli pod ręką. To, czym owinięto mój brzuch zapewne było wcześniej czyjąś koszulką albo prześcieradłem.

 

.:VI:.

7350 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE

WARSZAWA, POLSKA

 

Rano obudziłem się przemarznięty i obolały od leżenia na zimnej posadzce stacji Wilanowska. Z plecaka wyciągnąłem zawinięte w papier ciasto, które zastępowało w tych czasach chleb. Było cienkie i kompletnie pozbawione smaku ale tanie i łatwe do wyprodukowania. Najważniejsze jednak, że zapełniało żołądek i odganiało głód. Człowiek tych czasów cieszy się z naprawdę małych rzeczy. Zjadłem śniadanie i zacząłem zabierać się do dalszej podróży.

Przez całe swoje dorosłe życie podróżowałem od stacji do stacji handlując czym tylko popadnie, więc tunele metra znałem bardzo dobrze. Czasem podłączałem się do większej grupy kupców, innym razem wędrowałem samotnie. Jednak od jakiegoś czasu ludzie przestali tak chętnie kupować książki, pocztówki i inne rzeczy, którymi najczęściej handlowałem. Zostałem zmuszony do znalezienia sobie innego zajęcia, dlatego przez ostatni rok łapałem się każdego zajęcia. Kiedy na jednej stacji nie mieli już dla mnie pracy, ruszałem w podróż i szukałem czegoś innego. Niestety od kilku dni nie mogłem niczego znaleźć a moje i tak niewielkie zapasy na czarną godzinę kurczyły się w szybkim tempie.

Postanowiłem ruszyć na Kabaty, do partii Zielonych. Nie byłem co prawda w kwiecie wieku i moja kondycja pozostawiała wiele do życzenia, ale na pewno znalazło by się tam dla mnie jakieś stanowisko. Nie jestem człowiekiem wybrednym.

Zeskoczyłem z peronu na torowisko i ruszyłem w stronę stacji Służew, a dalej na Kabaty. Wędrowałem w ciszy, otoczony mrokiem tuneli, które rozświetlał niewielki promień światła pochodzący ze starej latarki czołowej. Zimne żebra, wydrążonych pod ziemią przed laty korytarzy, rozciągały się nad moją głową. Po drodze nie spotkałem nikogo, mijałem tylko kolejne stacje, których mieszkańcy zajmowali się swoją robotą. Jedyną oznaką, że zbliżam się do każdej z nich, były niewielkie posterunki wystawione w głębi tuneli. Wszystko wyglądało podobnie, worki z piaskiem tworzące umocnienia i barykady, mniejszy lub większy reflektor oraz kilku strażników siedzących przy ognisku. Mijałem ich w ciszy, lekko tylko kiwając głową w geście pozdrowienia lub podnosząc rękę do bardziej znajomych twarzy. 

Jedyną przerwę w drodze na Kabaty zrobiłem na stacji Stokłosy. Byłem zmęczony, zziębnięty i głodny. Wędrówka zimnymi tunelami potrafiła człowieka wyczerpać. Zatrzymałem się przy jednym z niewielkich ognisk rozpalonych na torowisku obok peronu, kupiłem za grosze kubek naparu, który miał przypominać dawną herbatę i pieczonego szczura. Po posiłku i chwili odpoczynku ruszyłem w dalszą drogę.

 

.:VII:.

7351 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE

WARSZAWA, POLSKA

 

Czułem się coraz gorzej. Próbowałem przypomnieć sobie co działo się pomiędzy chwilą teraźniejszą a strzelaniną przy wejściu na stację. Pamiętam mrok tunelu, dziwny niepokój, który mi towarzyszył. Opuszczona stacja Natolin była tym razem słabo oświetlona, jakby światło pochodziło z nielicznych pochodni. Wyłoniłem się z tunelu i wtedy rozległy sie strzały a po chwili upadłem. 

Im bardziej próbowałem sobie przypomnieć co się tam wydarzyło, tym gorzej się czułem. Byłem rozpalony a moje czoło pokrywały krople potu. Czułem też piekący ból w okolicy pępka.

Upadłem a później usłyszałem zbliżające się kroki. Ciężkie buty uderzały miarowo o podkłady torów. Widziałem zarys potężnie zbudowanej postaci ale nie mogłem dojrzeć nic więcej. Później musiałem stracić przytomność.

Ból stawał się nie do zniesienia i byłem już całkowicie rozgorączkowany. Miałem wrażenie, że moja skóra zaraz zacznie płonąć. Zaciskałem pięści i zęby z bólu. Usłyszałem jak z mojego własnego gardła wydobywa się krzyk. 

Po chwili drzwi otworzyły się z hukiem a do pomieszczenia wbiegł poteżny czarnoskóry mężczyzna. Spojrzał najpierw na moją wykrzywioną z bólu twarz a później nieco niżej, na mój brzuch. Wziął jakieś narzędzia z szafki pod ścianą i zbliżył się do mnie. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Wzbudzał we mnie przerażenie, ale nie miałem siły już nic robić. Ból odejmował mi siły i powoli pozbawiał mnie świadomości. 

 

.:VIII:.

7350 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE

WARSZAWA, POLSKA

 

Po skromnym posiłku ruszyłem dalej. W ciągu niecałych trzydziestu minut dotarłem na stację Imielin. Pamiętam, że kiedyś w pobliżu niej znajdowało się kino. Chyba nawet byłem tam raz czy dwa na jakimś filmie. Rozejrzałem się dookoła przypominając sobie lata dzieciństwa. Tłumy podróżujące metrem i kolorowe ściany stacji. Imielin, niegdyś utrzymana w kolorach zieleni i żółci, dziś ukryta w półmroku wyglądała szaro i ponuro.

Ruszyłem dalej, zostawiając za sobą pracujących mieszkańców i ostatni posterunek przed docelową stacją Kabaty. Przedostatnia stacja na tej trasie była od dawna opuszczona. Nikt do końca nie wie czemu ludzie tam nie mieszkają. Chodzą pogłoski, że to Zieloni ich stamtąd wygonili aby mieć więcej miejsca dla siebie, ale wątpie bo nie starali się nawet na nowo jej zaludnić. Inni mówią o dziwnych stworach, które tam mieszkają ale w to również trudno uwierzyć, bo nigdy nic tam nie spotkałem. Stacja Natolin od lat była ciemna, zimna, zawilgotniała i wyludniona. Wszyscy wędrowcy mijali ją szybko, nie rozglądając się za bardzo. 

Byłem już bardzo blisko tego miejsca, kiedy zawładnął mną niepokój. Początkowo pomyślałem, że to przez te legendy i to co ludzie wygadują. Jednak to uczucie narastało we mnie z coraz większą siłą. Przez myśl przeszło mi żeby zawrócić, ale ostatecznie stwierdziłem, że to bez sensu. Partia Zielonych była moim jedynym wyjściem, więc musiałem się tam dostać. Wyłaniając się z ciemnego tunelu, kiedy zobaczyłem już okrągłe wyjście, poczułem czyjąś obecność. Jednak nim zdążyłem jakkolwiek zareagować, rozległy się strzały. Kule przelatywały ze świstem wokół, a po chwili poczułem jak jakaś siła popycha mnie do tyłu. Upadłem uderzając o zimne podkłady torów.

.:IX:.

7351 DZIEŃ PO ZAGŁADZIE

WARSZAWA, POLSKA

 

Czarnoskóry mężczyzna wyciągnął w moją stronę strzykawkę, złapał mnie za rękę i powoli wbił w nią igłę. Po chwili poczułem ulgę. Ból minął i pozostało jedynie nieprzyjemne pieczenie w okolicach brzucha. 

– Co się stało? – zapytałem.

– Stracił pan sporo krwi – odpowiedział ciemnoskóry, z dziwnym akcentem. – Próbowaliśmy panu pomóc.

– To wy mnie postrzeliliście?

– Dostał pan w brzuch. Niestety kula uszkodziła narządy wewnętrzne, staraliśmy się zatrzymać krwotok. Zanim się udało stracił pan dużo krwi.

– Tak, wiem. – powiedziałem, przerywając jego wypowiedź. – Mówił pan to już. Czy to wy mnie postrzeliliście? Pan?

– Później wdarło się zakażenie. Podaliśmy antybiotyki ale nie działają.

– Kto mnie postrzelił do cholery? – wydarłem się.

Mężczyzna przestał na mnie patrzeć. Zajął się zmianą opatrunku i ropiejącą raną na moim brzuchu. W nozdrzach poczułem słodki zapach zgnilizny. Chciałem złapać go za ramię, potrząsnąć nim, żeby wreszcie uzyskać odpowiedź ale nie mogłem ruszyć ręką. Spróbowałem ponownie, ale po chwili zrozumiałem, że jestem sparaliżowany. 

– Co mi dałeś? Dlaczego nie mogę się ruszać? – krzyczałem.

– Tak będzie lepiej. Nie będzie bolało.

– Jaki jest dziś dzień?

– Słucham? – mężczyzna spojrzał na mnie zdziwiony.

– Dzień. Jaki jest dzień?

– Siedemtysięcy trzysta pięćdziesiąty pierwszy.

Zacząłem tracić zdolność logicznego myślenia. Czułem jak mrowienie ust a język zaczął odmawiać posłuszeństwa.

– Kto mi to zrobił? Proszę… powiedz kto.

– Ja – rozległ się kobiecy głos. – Nie chciałam. Nikt nie chciał. Wyglądałeś jak… Wzięliśmy cię za coś, kogoś innego.

– Innego?

– Myśleliśmy, że jesteś jednym z nich. 

– Nich?

– Mutantem – odpowiedziała podchodząc powoli do mnie. Była całkiem ładna, a jej skóra była ciemna jak heban, niemal całkowicie czarna. 

– Dlaczego?

– Przez blizny. Wybacz, to okropne, ale z dala nie przypominasz człowieka.

To była prawda. Kiedy to wszystko się zaczęło a ja poszedłem szukać rodziców, na powierzchni wybuchła bomba atomowa. Wszystko wokół zaczęło płonąć, wszystko łącznie z ludźmi, łącznie ze mną. Nikt nie dawał mi szans na przeżycie. Wszyscy myśleli, że skończę jak matka. Ciężkie poparzenia trzeciego stopnia, ponad połowa ciała spalonego. Skóra na rękach i nogach przypominała spływający ze świeczki wosk. Jednak z twarzą bylo gorzej. Jednego oka nie dało sie uratować, drugie pokryła mętna powłoka, przez którą niewiele widziałem. Mój nos zrównał się z resztą twarzy a mięsnie policzków zostały sparaliżowane. Wyglądałem potwornie, ale żyłem. Początkowo ludzie odwracali wzrok, ale po pewnym czasie się przyzwyczaili. Dzieci patrzyły na mnie z przerażeniem, czasem zaciekawieniem a dorośli udawali, że nie zauważają moich deformacji. Przywykłem do ich reakcji a z czasem zyskałem przezwisko związane z moim poparzeniami. Zaczęto nazywać mnie Płomykiem.

– Rozumiem. Umrę?

– Tak. – powiedziała ze smutkiem dziewczyna. – Nie chciałam cię skrzywdzić. 

– Wiem. Takie szasy. 

– Słucham? – przechyliła głowę, patrząc na mnie z zaciekawieniem.

– Mófię, że fiem. Szasy, takie szasy. Mój język. Cosz sze z nim dzieje.

– To normalne po tych środkach. Śpij.

– Rok?

– Rok? Nie rozumiem. – dziewczyna potrząsnęła głową.

– Któly lok? 

– Nie wiem, jakiś dwa tysiące dwu.. nie, nie. Dwa tysiące trzydziesty trzeci. Chyba.

– Dobze. 

Nie pamiętam co działo się dalej. Chyba zasnąłem. Później rozległ się potężny huk, tuż przy moim uchu i znalazłem się ponownie w tunelu. Znów ruszyłem w wędrówkę ciemnymi tunelami, ale tym razem czułem się inaczej. Jakbym był znów radosnym czternastolatkiem. Nie miałem blizn, wszystko wydawało się większe a przedemną znajdowało się wyjście z tunelu. Wyjście na jasną stację, gdzie, siedząc na różowych ławkach czekali na mnie rodzice.

Koniec

Komentarze

Przeczytałam, ale jakoś mnie nie ruszyło. I mam parę zastrzeżeń: kiedy bohater ma czternaście lat wybucha bomba nad Warszawą – jego matka ginie. A on przeżywa. Jakim cudem – oparzenia i inne uszkodzenia ciała może przeżyć, ale opad radioaktywny? Tego nikt by nie przeżył, mało tego miasto byłoby pustynią. Jedynie w jakimś schronie przeciwatomowym udałoby się pewnie przeżyć, a wyjście na powierzchnię bez skafandrów byłoby możliwe po wielu, wielu latach.

Gdzieś piszesz, że zamiast chleba wypiekano ciasto – trochę mnie to zdziwiło, ale potem domyśliłam się, że chodziło Ci o placki, względnie podpłomyki. 

Masz też trochę powtórzeń, w którymś rozdzialiku namnożyło Ci się słowa “być” 

kupiłem za grosze kubek naparu, który miał przypominać dawną herbatę i pieczonego szczura – a tu chyba powinno być “za ostatnie grosze”, bo nie sądzę, żeby żywność w tych czasach była tania

Jeszcze trochę tego typu wpadek Ci się zdarzyło, ale ogólnie czytało się całkiem nieźle.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Subiektywnie i ogólnie:

Dużo tekstu, średnio wciągająca treść. W moim mniemaniu, gdyby tak to “zwięźlić” wyszło by na plus w odbiorze.  Na pewno zaletą jak dla mnie jest to, że akcja dzieje się w Polsce, a nie “gdzieś tam w Ameryce… ponownie”. Opowiadanie można, nawet z małą przyjemnością, przeczytać, ale raczej nie będzie ono długo rozpamiętywane. Ot, taki zabijacz czasu, w razie braku lepszego zajęcia. 

 

Pozdrawiam :)

Po pierwsze dziękuję za zostawienie po sobie kilku słów i poświęcenie chwili na przeczytanie moich wypocin ;) jest to jeden z moich pierwszych tekstów – dopiero tak naprawdę zaczynam przygodę z pisaniem. Wezmę sobie wszystkie uwagi do serca.

kiedy bohater ma czternaście lat wybucha bomba nad Warszawą – jego matka ginie. A on przeżywa. Jakim cudem – oparzenia i inne uszkodzenia ciała może przeżyć, ale opad radioaktywny? Tego nikt by nie przeżył, mało tego miasto byłoby pustynią. Jedynie w jakimś schronie przeciwatomowym udałoby się pewnie przeżyć, a wyjście na powierzchnię bez skafandrów byłoby możliwe po wielu, wielu latach.

Co do tego zastrzeżenia to po pierwsze – przecież da się przeżyć wybuch bomby atomowej, jeśli oczywiście nie jest się w centrum wydarzeń – wystarczy pomyśleć o tych co przeżyli Hiroszimę i Nagasaki. Jasne, metro nie jest schronem p. atomowym – ale inspiracją dla tego tekstu było Metro 2033 – Glukhovskiego – stąd umiejscowienie akcji. Matka ginie bo nie wiadomo gdzie była wcześniej (w czasie kiedy chłopak siedział na stacji) – więc mogła znajdować się bliżej epicentrum i otrzymać większą dawkę promieniowania.

 

Zwrócę uwagę na powtórzenia i namnożenie “być” i następnym razem lepiej dopracuję całą historię :) 

ars longa vita brevis

Pani Cogito –  napisałaś “Jednak nie zaszedłem daleko, ponieważ na Warszawę spadły kolejne bomby” – myślisz, że dałoby radę przeżyć takie coś.

Hiroszimę od Twoje Warszawy dzieli kilkadziesiąt lat – sądzę, ze siła bomb byłaby znacznie większa od tamtych. 

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

bemik – wystarczy poszerzyć nieco ten cytat, aby dowiedzieć się że, “kolejne bomby” były ładunkami konwencjonalnymi:

Jednak nie zaszedłem daleko, ponieważ na Warszawę spadły kolejne bomby. Rozległ się przerażający huk, ziemia się zatrzęsła a ja zacząłem uciekać do metra. Kiedy biegłem ulicą Marszałkowską na miasto spadła pierwsza atomówka.

Więc kiedy Płomyk wracał już do metra – dopiero wtedy wybuchła bomba atomowa.

 

Jasne dzisiejsze bomby mają większą siłę ale to w końcu fikcja literacka – to tak jakby zarzucić autorowi tekstu fantasy, że krasnoludy nie istnieją ;) Siła bomby nie jest podana, a skoro bohaterowi udało się przeżyć z licznymi poparzeniami skóry, możemy przyjąć, że nie miała wielkiej mocy a epicentrum było od chłopaka oddalone o kilka kilometrów.

ars longa vita brevis

smiley Rozumiem, wycofuję zarzuty. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Mam podobnie jak Bemik – nie wciągnęło. Być może dlatego, że nie czytałam oryginału, a w ogóle postapo mnie nie nęci.

I wątpliwości też mam podobne; można przeżyć z takimi rozległymi oparzeniami, jakie opisuje narrator? Skóra to bardzo ważny organ. Ale załóżmy, że można.

Dlaczego ciasto zastępowało chleb? Rewolucja Francuska? ;-) Do ciasta potrzeba cukru, materiały na chleb/ podpłomyki/ tortille… łatwiej zorganizować.

Hej, poznajesz mnie Płomyk? – Za moimi plecami rozległ się znajomy chłopięcy głos.

– Jasne dzieciaku, co jest? 

Wołacze, Pani Cogito, oddzielamy przecinkami od reszty zdania. Obustronnie. W ogóle interpunkcja Ci kuleje, ale poza tym napisane w miarę poprawnie.

Pamiętałem, że upadłem na ziemię, zsikałem się w spodnie a na końcu zemdlałem. Nie miałem jednak pojęcia co dokładnie się stało, czemu ktoś do mnie strzelał a tym bardziej co działo się ze mną po tym wszystkim. Zastanawiałem się jaki jest dziś dzień i ile czasu minęło od kiedy wylądowałem na zimnym torowisku.

W każdym zdaniu brakuje co najmniej jednego przecinka.

Mijałem ich w ciszy, lekko tylko kiwając głową w geście pozdrowienia lub podnosząc rękę do bardziej znajomych twarzy.

A tu trochę wygląda, jakby znajomych prał po pyskach.

Nie miałem blizn, wszystko wydawało się większe a przedemną znajdowało się wyjście z tunelu.

Przede mną.

Babska logika rządzi!

Wiem, że z interpunkcją u mnie nie za dobrze. Cieszę się, jak ktoś wytyka mi błędy i konstruktywnie krytykuje :) Dzięki wielkie za wskazanie błędów w tekście.

Co do ciasta, to miałam właśnie na myśli coś w rodzaju podpłomyków ale źle ubrałam to w słowa. 

A tu trochę wygląda, jakby znajomych prał po pyskach.

Faktycznie, teraz to zauważam ;) Wcześniej tak o tym zdaniu nie pomyślałam – dzięki za zwrócenie uwagi. 

ars longa vita brevis

Co do ciasta, to miałam właśnie na myśli coś w rodzaju podpłomyków ale źle ubrałam to w słowa. 

No to przebierz. ;-) Możesz edytować tekst.

Babska logika rządzi!

Powolnym tempem zbliżałem się do wejścia na opuszczoną stację warszawskiego metra. Od dłuższego czasu wędrowałem w pojedynkę, otoczony zimnymi żebrami podziemnych tuneli. Chodząc samotnie (brak przecinka) czułem się dużo bardziej bezpieczny, ponieważ nie musiałem się o nikogo martwić. Byłem kowalem własnego losu i nikt nie mógł mi w niczym przeszkodzić. Tego dnia jednak czułem niewyjaśniony niepokój. Wyłaniając się z ciemnego tunelu, kiedy zobaczyłem już okrągłe wyjście, poczułem czyjąś obecność. Jednak nim zdążyłem jakkolwiek zareagować, rozległy się strzały. Kule przelatywały ze świstem wokół, a po chwili poczułem (brak przecinka) jak jakaś siła popycha mnie do tyłu. Upadłem(brak przecinka) uderzając o zimne podkłady torów. Zacząłem czuć rozlewające się po moim brzuchu ciepło, więc odruchowo sięgnąłem tam ręką. Moja dłoń pokryła się ciepłą i lepką cieczą. Natychmiast poczułem nieprzyjemną wilgoć w swoich spodniach(brak kropki) – Zlałem się w portki – pomyślałem.

Po paru sekundach od mojego upadku strzały ucichły. Poczułem ogarniający mnie chłód i pogłębiającą się ciemność. Nic nie przerwało ciszy, która mnie otaczała(brak przecinka) a ja powoli traciłem przytomność. W ostatnich sekundach świadomości usłyszałem odgłos kroków zbliżających się w moją stronę.

Rozdział pierwszy – zaledwie 1200 znaków, tylko 170 wyrazów, a czasownik “czuć” pojawia się aż SIEDEM razy! Brrr… Brakuje też – w tak krótkim fragmencie – kilku przecinków. Wniosek? Praca nad warsztatem  bardzo wskazana. Bardzo.

Nie podobały mi się też sprawy wytknięte przez przedpiśców – mam tu na myśli debatę o tym, kto byłby w stanie co przeżyć. Zastanowiło mnie też, skąd mają paliwo do ognisk.

Generalnie nie czytało się tego opowiadania źle, ale porywające też nie było. Zapewne gdyby błędów znalazło się w tekście nieco mniej, odbiór stałby się lepszy. 

Sorry, taki mamy klimat.

Nowa Fantastyka