- Opowiadanie: MJS - Dni przebudzenia

Dni przebudzenia

Po­niż­szy tekst jest wy­ni­kiem prze­my­śle­nia, jak by wy­glą­da­ła współ­cze­sność, jeśli po­wró­co­no by do wie­rzeń w bó­stwa zwią­za­ne z si­ła­mi na­tu­ry, jakie re­ak­cje mo­gły­by to­wa­rzy­szyć lu­dziom i co w ogóle sta­no­wi­ło­by dźwi­gnię ku takim zmia­nom.

Z góry dzię­ku­ję za wszel­kie ko­men­ta­rze i kry­ty­kę.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Dni przebudzenia

Przy­cho­dzą pierw­sze świa­tła ju­trzen­ki roz­le­wa­ją­ce się po mlecz­nej mgle, za nimi za­pach mło­de­go buku, słod­kich liści ja­łow­ca, nie­daw­no roz­ra­bia­nej za­pra­wy mu­rar­skiej. I krwi. Tak silny i in­ten­syw­ny, całe po­dwó­rze nim prze­sią­kło, jakby na drze­wa i mury wy­la­no wia­dra ze­bra­ne po za­rżnię­tych ja­gnię­tach.

Wy­cią­gam z kie­sze­ni płasz­cza garść wy­su­szo­nych goź­dzi­ków, odór nieco usta­je. Nie zno­szę krwi. Wcho­dzę na klat­kę scho­do­wą, na któ­rej roi się od ga­piów, mury wręcz drżą od ich pod­nie­co­nych gło­sów. Widzą mnie, roz­mo­wy usta­ją. Przy­naj­mniej po­zor­nie. Lu­dzie.

– Nie spie­szy­ło mu się – sły­szę głos męż­czy­zny, są­dząc po tonie i sta­nie jego strun gło­so­wych osiem­dzie­się­cio­let­nie­go.

– Ci­szej bądź – syczy jakaś ko­bie­ta.

– Co za tra­ge­dia – mówi ktoś inny.

– Nie zno­szę ich, wra­cam do domu.

– Cie­ka­we co ma pod tą chu­s­tą. Jak my­ślisz?

– Nie­bio­sa…

Igno­ro­wa­nie gło­sów mam już we krwi. Lu­dzie ledwo po­ru­sza­ją usta­mi, są­dząc, że po­tra­fią być dys­kret­ni, a w rze­czy­wi­sto­ści są gło­śniej­si od je­sien­ne­go li­ścia, spa­da­ją­ce­go z drze­wa. Wpa­tru­ją się we mnie, gdy wcho­dzę po scho­dach, lecz mi­mo­wol­nie two­rzą szpa­ler, czy to z sza­cun­ku, czy obawy. Wszyst­ko jedno. Ważne, że trzy­ma­ją się z dala.

Na trze­cim pię­trze za­pach roz­sa­dza zmy­sły. Me­ta­licz­ne igły wbi­ja­ją się w mój umysł i kręcą nim wedle swego uzna­nia, lecz widok strza­ska­nych drzwi miesz­ka­nia przy­wra­ca mnie do po­rząd­ku. Od­wra­cam się, mam dość gło­sów. Ze­bra­ny za moimi ple­ca­mi tłum pra­wie na­tych­miast pierz­cha do swo­ich kwa­ter. Na­resz­cie cisza.

Wcho­dzę do środ­ka. Na sofie sie­dzi ko­bie­ta, może trzy­dzie­sto­let­nia, ma zwi­chrzo­ne blond włosy, błę­kit­ne, prze­krwio­ne oczy i pu­co­ło­wa­te sil­nie za­ru­mie­nio­ne po­licz­ki. Mokre od sło­nych łez. Ko­lej­ny za­pach.

Przy oknie stoi ma­syw­nie zbu­do­wa­ny męż­czy­zna z dłu­gim blond war­ko­czem i gęstą brodą. Do­strze­ga mnie jako pierw­szy, wy­cho­dzi na­prze­ciw, wy­cią­ga rękę. In­te­re­su­ją­cy zwy­czaj. Szyb­ko orien­tu­je się w swo­jej po­mył­ce, prze­pra­sza, siada obok żony, obej­mu­je ją ra­mie­niem

– To się stało mniej wię­cej około dru­giej go­dzi­ny po pół­no­cy – za­czy­na opo­wia­dać męż­czy­zna. Głos ma za­chryp­nię­ty, ale pewny, rze­czo­wy. Do­brze, za­osz­czę­dzę czas.

– Naj­pierw było to dziw­ne skro­ba­nie w szyby, a potem coś huk­nę­ło w po­ko­ju Vlady. Krzy­cza­ła, pró­bo­wa­li­śmy do­stać się do środ­ka, ale drzwi były jak z ka­mie­nia. Do­pie­ro, gdy wszyst­ko usta­ło…udało się wejść. Zo­ba­czy­li­śmy…

Traci głos, wska­zu­je na dru­gie po­miesz­cze­nie. Ko­bie­ta trzę­sie się w jego ra­mio­nach, więc zo­sta­wiam ich sa­mych.

Pokój dziew­czyn­ki wy­glą­da, jakby prze­szedł ka­ta­klizm. Meble są roz­trza­ska­ne, ubra­nia po­dar­te, roz­rzu­co­ne po wszyst­kich ką­tach, okno wy­bi­te, pie­rze z po­ście­li wy­sła­ły całą pod­ło­gę. A na ścia­nach krew, mnó­stwo krwi, wiel­kie plamy, cha­rak­te­ry­stycz­ne ślady pa­zu­rów, wgłę­bie­nia po kłach, kar­ma­zy­no­we od­ci­ski łap nawet na su­fi­cie, jakby twór­ca swo­iste­go wy­stro­ju nie pod­le­gał siłom ziem­skim. Widzę wy­schnię­te kwia­ty, na­szyj­nik z brązu i ko­ra­li, za­krwa­wio­ny wia­nek oraz białą chu­s­tę, roz­dar­tą trze­ma cien­ki­mi szpo­na­mi. Widzę wszyst­ko i nic. Ni­g­dzie nie ma śla­dów ciał, choć­by na­de­rwa­ne­go na­skór­ka. Tylko krew.

– Czy to był… – od­zy­wa się matka dziew­czyn­ki, sta­jąc w drzwiach. Oczy ma za­mknię­te. – Czy to była jedna z tych… Be­stii?

Nie od­po­wia­dam, nawet na nią nie pa­trzę, mam za­wro­ty głowy. Po chwi­li ciszy ko­bie­tę po­now­nie do­pa­da­ją drgaw­ki.

– Znaj­dziesz ją, praw­da? – pyta męż­czy­zna, od­su­wa­jąc łka­ją­cą żonę na bok. – Oca­lisz?

Tak, czło­wie­ku, znaj­dę ją, myślę, lecz nie za­mie­rzam nic mówić. Lu­dzie nie lubią brzmie­nia gło­sów ta­kich, jak mój. Pa­trzę na męż­czy­znę, w jego oczy, zie­lo­ne, leśne, pełne stra­chu i na­dziei. Od­wra­ca spoj­rze­nie, a ja wiem, że nie zna­lazł ocze­ki­wa­nej od­po­wie­dzi, tylko ko­lej­ne lęki, wy­do­by­wa­ją­ce się spod czar­nej maski.

 

***

 

Do­pie­ro gdy słoń­ce wy­cho­dzi w swej peł­nej kra­sie zza ho­ry­zon­tu, z domów wy­chy­la­ją się pierw­sze głowy przy­go­to­wa­ne do pracy. Lu­dzie boją się mroku nocy oraz mgieł po­ran­ka. Pod­no­szą kraty, zdej­mu­ją łań­cu­chy, skle­py stają otwo­rem. Nie wie­dzą, lecz prze­czu­wa­ją, co się stało nocą, widać to po ich ner­wo­wych spoj­rze­niach, roz­sze­rzo­nych źre­ni­cach, prze­krwio­nych biał­kach. Wielu nie mogło spać spo­koj­nie. Pa­trząc na mnie, utwier­dza­ją się w swoim prze­ko­na­niu, chylą głowy, cho­wa­ją za za­sło­nę z drzwi i okien, tulą do sie­bie zie­wa­ją­ce jesz­cze dzie­ci. Krąży jedna myśl. Ko­lej­ne za­gi­nę­ło.

Wdy­cham chłod­ne orzeź­wia­ją­ce po­wie­trze, od czasu do czasu mu­ska­jąc osło­nię­ty­mi czar­ny­mi rę­ka­wi­ca­mi dłoń­mi po­tęż­ne ko­na­ry drzew, cią­gną­ce się wzdłuż ścian bu­dyn­ków ni­czym siat­ka ko­ro­wych żył prze­szy­wa­ją­ca ka­mien­ne ciało.

Nagle do moich noz­drzy do­cie­ra inny za­pach, ostry, in­ten­syw­ny, jak sfer­men­to­wa­ne wi­no­gro­na. Po­dą­żam za nim mię­dzy nie­licz­ny­mi za­miesz­ka­ny­mi do­ma­mi, okna wszyst­kich są za­sło­nię­te, jakby miało to ochro­nić miesz­kań­ców przed wi­do­kiem wdzie­ra­ją­cych się pną­czy drzew i krze­wów. Mijam ko­lej­ny za­kręt, za któ­rym do­cie­ram do źró­dła za­pa­chu. Na­sto­let­ni chło­pak w ob­dar­tej blu­zie i weł­nia­nej czap­ce z war­ko­cza­mi ma­lu­je coś czer­wo­ną farbą na ko­na­rze gru­be­go drze­wa, wy­cho­dzą­ce­go na głów­ną ulicę. Przy­glą­dam mu się uważ­niej i roz­po­zna­ję napis w ludz­kim ję­zy­ku. PRECZ Z BE­STIA­MI.

Li­te­ry są ko­śla­we i nie­dba­łe, nawet ja nie spar­ta­czył­bym tak pro­stej ro­bo­ty, choć nauka pisma ludzi za­ję­ła mi lata. Obok na­pi­su na­ma­lo­wa­ny jest krzyż, jeden z umie­ra­ją­cych sym­bo­li, któ­rych trzy­ma­ją się zwo­len­ni­cy an­ty­ków. Nie wiem do ja­kich be­stii pije chło­pak, nie ob­cho­dzi mnie to. Jego zbrod­nia jest jasna.

Mło­dzie­niec od­wra­ca się, do­strze­ga mnie, bled­nie. Za­czy­na ucie­kać, lecz na próż­no.

W jed­nym mo­men­cie z gę­stwi­ny drzew wy­strze­li­wu­ją ga­łę­zie, wiją się, ota­cza­ją chło­pa­ka, od­ci­na­jąc mu drogę uciecz­ki. Pną­cza zmie­nia­ją się w ręce za­koń­czo­ne dłu­gi­mi na pięć cali szpo­na­mi, li­ście zbi­ja­ją w cia­sną war­stwę two­rząc ciała, kora roz­kła­da się, wiot­cze­je ni­czym tka­ni­na i opada na ra­mio­na zma­te­ria­li­zo­wa­nych istot osła­nia­jąc je czar­nym płasz­czem. Przy­by­li Łowcy.

Jeden z nich chwy­ta szar­pią­ce­go się chło­pa­ka za ramię, unosi go z ła­two­ścią, jak cien­ką ga­łąz­kę i znika z po­wro­tem w gę­stwi­nie. Drugi spo­glą­da na mnie wy­cze­ku­ją­co.

– Cięż­ki po­ra­nek? – pyta w końcu. Nie ma ust, ani ję­zy­ka, jego głos sły­szę w swoim umy­śle, brzmi jak po­łą­cze­nie skrzy­pie­nia ga­łę­zi z szu­mem liści. Wszy­scy mamy takie głosy.

– By­wa­ły gor­sze – od­po­wia­dam.

Dzie­ciak?

Kiwam po­twier­dza­jąc.

Le­piej się po­spiesz, są coraz gor­sze – mówi, po­trzą­sa głową – jest wy­raź­nie roz­ba­wio­ny, po­zdra­wia mnie ski­nie­niem i od­cho­dzi za swoim to­wa­rzy­szem.

Ru­szam w dal­szą drogę, w kie­run­ku murów i bram, od­dzie­la­ją­cych mia­sto od Pusz­czy, choć sam już nie do­strze­gam gdzie jest gra­ni­ca. Jesz­cze przed ro­kiem drze­wa się­ga­ły za­le­d­wie ze­wnętrz­nych murów, lecz teraz wdar­ły się nawet do dal­szych re­jo­nów mia­sta, za­pusz­cza­jąc ko­rze­nie głę­bo­ko pod zie­mią i wbi­ja­jąc je w pod­sta­wy ludz­kich domów, nie­jed­no­krot­nie bu­rząc fun­da­men­ty. Od tego czasu lu­dzie za­czę­li agre­syw­niej na nas pa­trzeć, ob­wi­nia­jąc nas o całe zło, które ich spo­tka­ło. Póź­niej do­pie­ro zro­zu­mie­li swoje błędy i bła­ga­li nas o wy­ba­cze­nie. Nikt nie chce na­ra­żać się bo­skim po­słań­com. Zwłasz­cza w ob­li­czu Be­stii.

 

***

 

Za mia­stem kró­lu­je wie­lo­wie­ko­wa pusz­cza, któ­rej bram lu­dzie uni­ka­ją jak przed laty za­ka­za­ne­go ognia. Drze­wa są znacz­nie więk­sze i po­tęż­niej­sze od tych, które po­wo­li wy­ra­sta­ją w mie­ście, rosną gęsto, two­rząc mrocz­ny dach, nie wpusz­cza­ją­cy mię­dzy pnie świa­tła, ani po­wie­trza. Pusz­cza żyje swoim wła­snym cy­klem, na który nawet my, Pierw­si, nie mamy wpły­wu.

Na skra­ju lasu, na nie­wiel­kiej po­lan­ce mię­dzy mu­ra­mi mia­sta a drze­wa­mi ze­brał się mały tłum, pod wodzą, sto­ją­ce­go na rzeź­bio­nym gła­zie ka­zno­dziei w zgrzeb­nej sza­cie, prze­pa­sa­nej ko­nop­nym sznu­rem. Stopy ma bose, głowę łysą, twarz ob­ro­śnię­tą gęstą, białą jak brzo­za brodą. Sta­rzec za­cho­wał za to do­no­śny głos.

– Nie wierz­cie fał­szy­wym pro­ro­kom! – krzy­czy, pło­sząc naj­od­waż­niej­sze z po­zo­sta­łych dotąd pta­ków na drze­wach. – Nie wierz­cie tym, któ­rzy mówią, że nad­szedł czas kary i ze­msty! Po­wia­dam wam, ta zie­mia jest naszą na­gro­dą, bo­wiem czy po­tę­pie­nie mo­gło­by być takie do­stoj­ne? Czy mo­gło­by za­wie­rać tyle darów?

– A co z Be­stia­mi? – pada py­ta­nie.

– Be­stie są karą dla tych, któ­rym za­bra­kło wiary w Praw­dzi­wych Bogów. – Sta­rzec wy­raź­nie jest przy­go­to­wa­ny na to py­ta­nie. – Czy za­gi­nął ja­ki­kol­wiek syn czy córka wy­znaw­cy na­szej Wiary? Czy do­pa­dły ich te mon­stra, które zro­dzi­ło ludz­kie wy­par­cie się? Nie! Nas, Wier­nych, chro­nią nasze modły, od­wa­ga, praca! A przede wszyst­kim – kie­ru­je wzrok w moim kie­run­ku, gdy aku­rat mia­łem na­dzie­ję prze­mknąć nie­zau­wa­żo­ny – chro­nią nas Wy­słan­ni­cy Je­dy­nych Bogów, nasi obroń­cy i na­uczy­cie­le, ci, przed któ­ry­mi nawet Be­stie cho­wa­ją się, w swo­ich czar­nych no­rach!

Tłum od­wra­ca się w moim kie­run­ku i wszy­scy, jak jeden mąż, pa­da­ją na twa­rze, przy­ci­ska­jąc nosy do trawy i trwa­ją w tej słu­żal­czej pozie. Obie­cu­ję sobie za­pa­mię­tać twarz star­ca i po­li­czyć się z nim. Nie zno­szę zwra­cać uwagi.

 

***

 

Gdy można do­tknąć zmy­słów, pły­ną­cych głę­bo­ko w ko­na­rach drzew, mię­dzy szcze­li­na­mi, któ­rych nie do­strze­ga­ją lu­dzie, widać isto­tę zmian, ja­kich po­trze­bu­je świat. Pory roku. Desz­cze i susze. Stop­nio­wy roz­wój. Myślę, że na­tu­ra chcia­ła wyjść na­prze­ciw ludz­kiej in­ge­ren­cji w owe zmia­ny. Nie zdą­ży­ła. Po­zo­sta­ła jej ze­msta.

Po­szu­ki­wa­nia nie trwa­ją długo. Mija ledwo po­łu­dnie, gdy do­cie­ram do serca pusz­czy, kie­ru­jąc się obrzy­dli­wy­mi śla­da­mi krwi, za­pa­chem stra­chu i ob­ra­za­mi, prze­sy­ła­ny­mi przez moich nie­mych prze­wod­ni­ków.

Dziew­czyn­ka sie­dzi na ga­łę­zi roz­ło­ży­ste­go dębu, ni­czym dra­pież­ny ptak, żując ży­la­ste, su­ro­we mięso. Pod drze­wem leży ode­rwa­na od kor­pu­su głowa sarny.

Dziec­ko ma brud­ne, skoł­tu­nio­ne czar­ne włosy, chudą twarz po­prze­ci­na­ną bru­nat­ny­mi prę­ga­mi, oczy jak kro­ple nocy. Ma na sobie je­dy­nie nocną ko­szu­lę, roz­dar­tą i po­pla­mio­ną krwią. Prze­ły­ka ko­lej­ny kęs, pa­trząc na mnie cie­kaw­skim, acz nie­uf­nym wzro­kiem.

Zejdź, dziec­ko – mówię, kie­ru­jąc głos do jej umy­słu. Dziew­czyn­ka syczy na mnie, lecz jest po­słusz­na. Musi być. Ze­ska­ku­je z ga­łę­zi mięk­ko jak kot.

Zo­staw to.

Od­rzu­ca reszt­ki sarny i beka gło­śno. Ocie­ra twarz z krwi, spły­wa­ją­cej le­ni­wie po jej bro­dzie.

Pokaż mi ręce. Bli­żej.

Wy­cią­ga z wa­ha­niem dło­nie, a ja do­kład­nie oglą­dam wy­dłu­żo­ne pa­znok­cie, prze­kształ­co­ne

w twar­de, grube szpo­ny. Z ulgą nie do­strze­gam żad­nej in­fek­cji.

– Kim je­steś? – pyta cie­kaw­sko, gło­sem nieco zbyt skrze­kli­wym, jak na jej wiek.

Radzę ci się po­wstrzy­my­wać na przy­szłość – tłu­ma­czę, igno­ru­jąc py­ta­nie. – Za mało zżar­łaś nocą? Smar­ka­cze ci nie wy­star­czą?

Dziew­czyn­ka pa­trzy błęd­nym wzro­kiem, jakby pró­bo­wa­ła zro­zu­mieć sens moich słów, jed­nak po chwi­li od­po­wia­da z roz­bra­ja­ją­cą szcze­ro­ścią:

– Nie lu­bi­łam ich.

– Czy jeśli nie lubię dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cent przed­sta­wi­cie­li homo zna­czy to, że mają skoń­czyć roz­szar­pa­ni prze­ze mnie?

Dziec­ko za­sta­na­wia się przez chwi­lę, po czym wzru­sza ra­mio­na­mi. Kręcę za­kap­tu­rzo­ną głową.

– Nie zna­la­złam żad­nych Be­stii – stwier­dza dziew­czyn­ka. – A szu­ka­łam do­kład­nie. Czy ty je­steś Be­stią?

Bawi mnie to py­ta­nie, gdyż roz­wa­żam je każ­de­go dnia, w nie­mal­że każ­dej chwi­li życia. Nie, nie je­stem. Je­stem tylko taką samą ofia­rą, jak ty dziec­ko. Na­zwa­ną jedną z Pierw­szych, pod­czas gdy je­stem za­le­d­wie ludz­kim two­rem. Od­po­wia­dam jej krót­ko:

 – Nie je­stem.

Dziew­czyn­ka dra­pie się po gło­wie.

– Czy ja nią je­stem?

Nie.

– Szko­da. – Robi minę, jakby na­praw­dę było jej szko­da. – Mo­gła­bym być.

Wszyst­ko jesz­cze przed tobą – mówię, zna­jąc nie­pew­ny los dziec­ka. Jeśli zo­sta­ła­by w lesie, z pew­no­ścią zmie­ni­ła­by się w coś dzi­kie­go, ogar­nię­te­go nie­na­wi­ścią.

Zdej­mu­ję rę­ka­wi­cę, a ona bez wa­ha­nia chwy­ta mnie za dłoń. Nie dzi­wią jej bru­nat­ne zgru­bie­nia, przy­po­mi­na­ją­ce korę i po­wy­krzy­wia­ne szpo­ny za­miast pa­znok­ci. Od­su­wam chu­s­tę, za­sła­nia­ją­cą twarz. Twarz wy­zby­tą ludz­kie­go wy­ra­zu, mar­twą i szarą, po­zba­wio­ną warg i brwi, twarz, w któ­rej skóra za­mie­ni­ła miej­sce z ko­ść­mi.

Dziew­czyn­ka nie ucie­ka, uśmie­cha się, ro­zu­mie­jąc co ją do­ty­ka. W na­tu­rze bo­wiem musi ist­nieć rów­no­wa­ga. Jeśli zni­ka­ją jedne zmia­ny, przy­cho­dzą nowe. Lu­dzie nie mają na to wpły­wu.

Chwy­tam ją mocno i do­ty­kam dębu, pod któ­rym dziec­ko do­pa­dło swoją ofia­rę. Drze­wo otwie­ra przed nami swoje wrota.

 

***

 

Star­szy przy­wo­łu­je mnie le­d­wie za­uwa­żal­nym ge­stem. Pod­cho­dzę do niego i choć nie widzę jego twa­rzy, wiem, że się uśmie­cha. Wska­zu­je na gro­ma­dę ze­bra­ną w kręgu wokół jed­ne­go z na­szych na­uczy­cie­li, pro­wa­dzą­ce­go wy­kład z hi­sto­rii.

Szyb­ko się uczy.

Kiwam głową. Dziew­czyn­ka, którą wirus opa­no­wał przed trze­ma mie­sią­ca­mi stra­ci­ła już nie­mal­że całą ludz­ką fi­zjo­no­mię, jed­nak­że zmia­ny, jakie w niej za­szły przy­sto­so­wa­ła wy­jąt­ko­wo do­brze. Ro­dzi­ce wię­cej jej nie zo­ba­czy­li. Po­sta­ra­li­śmy się, by nawet o niej nie pa­mię­ta­li.

Ba­da­nia? – pytam.

Per­fek­cyj­ne. Jesz­cze kilka ty­go­dni i zde­cy­du­je­my co z nią zro­bić.

Star­szy spo­glą­da na mnie z nie­od­gad­nio­nym spoj­rze­niem.

Ten chło­pak, któ­re­go przy­pro­wa­dzi­łeś ostat­nio… Przy­kro mi.

Nie jest mu przy­kro. Mnie też nie. Wirus roz­wi­ja się od dekad, dra­stycz­nie prze­rze­dza­jąc licz­bę po­zo­sta­łych przy życiu istot ludz­kich. Do­pa­da sil­nych i sła­bych, bez ja­kiej­kol­wiek re­gu­ły. Jedni prze­ży­ją, inni nie. Na­tu­ral­na kolej rze­czy.

Na­uczy­ciel koń­czy wy­kład, grupa roz­cho­dzi się w miłym dla ucha gwa­rze pod­nie­co­nych szep­tów. Ob­ser­wu­ję je. Dzie­ci są na róż­nym po­zio­mie in­fek­cji. Wkrót­ce stra­cą wszyst­ko to, co czy­ni­ło je ludz­ki­mi. Za kilka lat, gdy do­ro­sną, zo­sta­ną uzna­ne za ko­lej­nych po­słań­ców bogów. Świat bę­dzie wie­rzył w to, co mu pod­su­nie­my, byle tylko nie do­pu­ścić do sie­bie winy. Pytam sie­bie w co ja wie­rzę. Nie wiem.

Myślę, że żadna cho­ro­ba, nie spra­wi­ła­by, że lasy ogar­nę­ła furia. Zbyt wiele w niej ukie­run­ko­wa­ne­go dzia­ła­nia, kon­se­kwen­cji, dziw­ne­go planu, któ­re­go nie widać przy pierw­szym zde­rze­niu. Prze­my­śla­ne­go. Ludz­kie­go. Lub in­ne­go, więk­sze­go. 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Cie­ka­wa kon­cep­cja, ale tekst do mnie nie prze­mó­wił. Skoro wszy­scy wie­dzą, co się dzie­je, nie ma co mówić o wie­rze czy jej braku.

słod­kich liści ja­łow­ca

Ja­ło­wiec ma szpil­ki. Wiem, tak na­praw­dę to zmo­dy­fi­ko­wa­ne li­ście, ale dziw­nie wy­glą­da­ją w zda­niu.

Dziew­czyn­ka, którą wirus opa­no­wał przed trze­ma mie­sią­ca­mi stra­ci­ła już nie­mal­że całą ludz­ką fi­zjo­no­mię, jed­nak­że zmia­ny, jakie w niej za­szły przy­sto­so­wa­ła wy­jąt­ko­wo do­brze.

A tu coś się po­sy­pa­ło.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Tekst “prze­szedł obok mnie spa­ce­ro­wym kro­kiem”. Uwa­żam, że nie po­ka­za­łes ni­cze­go no­we­go, ni­cze­go, czego by w już ty­sięcz­nych po­wtó­rze­niach nie zna­la­zło się na po­let­ku fan­ta­sy.

Być może moje zda­nie wy­ni­ka ze zwy­kłe­go znu­dze­nia taką te­ma­ty­ką. Po­cze­kaj na lep­szych znaw­ców i więk­szych fanów…

Kon­cep­cja fak­tycz­nie cie­ka­wa. Za­ry­so­wa­łeś świat tro­chę kosz­tem fa­bu­ły, a mimo wszyst­ko to za­ry­so­wa­nie wy­da­je mi się dość ogól­ne. Za­koń­cze­nie może być.

czy to

z sza­cun­ku – enter się wkradł

 

na prze­ciw – na­prze­ciw

 

na­szyj­nik

z brązu – znów enter

 

ta­kich, jak mój – bez prze­cin­ka

 

stra­chu

i na­dziei – jesz­cze jeden, przej­rzyj cały tekst, bo tych en­te­rów wkra­dło się jesz­cze sporo

 

opada na ra­mio­na zma­te­ria­li­zo­wa­nych istot osła­nia­jąc – prze­ci­nek przed osła­nia­jąc

 

unosi go z ła­two­ścią, jak cien­ką ga­łąz­kę i znika – albo zli­kwi­duj prze­ci­nek, albo daj jesz­cze jeden przed "i"

 

po­trzą­sa głową – jest wy­raź­nie – nie­do­brze za­pi­sa­ny dia­log

 

do­strze­gam gdzie jest gra­ni­ca – bra­ku­je prze­cin­ka

 

ro­zu­mie­jąc co ją do­ty­ka – bra­ku­je prze­cin­ka

 

jakie w niej za­szły przy­sto­so­wa­ła – bra­ku­je prze­cin­ka

 

zde­cy­du­je­my co z nią zro­bić – bra­ku­je prze­cin­ka

 

Pytam sie­bie w co ja wie­rzę – bra­ku­je prze­cin­ka

Tekst wy­glą­da mi na wstęp do więk­szej ca­ło­ści. Co mi się po­do­ba­ło, to próba przed­sta­wie­nia nar­ra­cji bar­dziej za po­mo­cą za­pa­chu niż wzro­ku. Ogól­nie po­stać głów­na mo­gła­by być cie­ka­wa, ale… wy­ko­na­nie tro­chę pod­ko­pu­je fajny po­mysł. Ja­kieś en­te­ry ni stąd ni zowąd, nawet or­to­graf, o któ­rym wspo­mniał już zyg­fryd (”na prze­ciw”), zgu­bio­ne krop­ki. Nie­któ­re zda­nia są nie­zbyt sen­sow­ne (ot, wci­śnię­te nagle “Lu­dzie.”). 

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Dzię­ki za uwagi.

Od stro­ny tech­nicz­nej: te en­te­ry to tak zło­śli­wie się wkra­dły i tro­chę ich nie ro­zu­miem, na­to­miast “na prze­ciw” wy­ba­czyć sobie nie mogę – zwłasz­cza, że w innym miej­scu było do­brze. Nauka na przy­szłość.

Co do tre­ści: Fin­kla, nie do końca ro­zu­miem pierw­szą uwagę. Po czym wnio­sku­jesz, że każdy wie co się dzie­je? Jest do­kład­nie na od­wrót.

zyg­fryd, jest ogól­ne, jak pi­sa­łem, jest ra­czej krót­ką wizją. Stąd też ra­czej ona prze­wa­ża nad fa­bu­łą.

Ten­sza, po­przez wy­ko­na­nie masz na myśli błędy stro­ny tech­nicz­nej, tak?

Tak, tak – błędy tech­nicz­ne :) Mam takie uczu­cie, że idziesz w cie­ka­wym, faj­nym kie­run­ku, tylko mu­sisz się jesz­cze warsz­ta­to­wo wy­ro­bić. Poza oczy­wi­sty­mi kul­fo­na­mi, to nie­któ­re zda­nia masz pro­ste, ury­wa­ne wręcz, ale kli­ma­tycz­ne, a inne tro­chę mniej tra­fio­ne i przez to zbyt pła­skie ;) Ale to ra­czej kwe­stia wpra­wy.

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

Fin­kla, nie do końca ro­zu­miem pierw­szą uwagę. Po czym wnio­sku­jesz, że każdy wie co się dzie­je? Jest do­kład­nie na od­wrót.

O rany, nie pa­mię­tam już do­kład­nie…

Chyba każdy widzi, że las wal­czy z mia­stem i wy­gry­wa? Że drze­wa nie są już takie zwy­czaj­ne, drew­nia­ne i nie­ru­cha­we? Wia­do­mo, że giną dzie­ci (może nie tylko one)? Lu­dzie roz­po­zna­ją isto­ty po­dob­ne do nar­ra­to­ra? I co, cią­gle w to nie wie­rzą, a dzie­ci giną z po­wo­du tego ate­izmu?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Ten­sza, dzię­ki wiel­kie :)

 

Fin­kla, tak, każdy to widzi i wie, to są rze­czy oczy­wi­ste, wia­do­mo też, że giną dzie­ci, ale nie jest znana wła­ści­wa przy­czy­na tego. Z jed­nej stro­ny pewna część ludzi, a wła­ści­wie istot, któ­ry­mi się stali wie, że ma do czy­nie­nia z cho­ro­bą, na­to­miast ogół spo­łe­czeń­stwa nie ma o tym po­ję­cia i ob­wi­nia o po­rwa­nia po­two­ry, mon­stra, któ­rych nawet nie zna, a w rze­czy­wi­sto­ści, jak ostat­ni frag­ment tek­stu tłu­ma­czy, które nawet nie ist­nie­ją. Z dru­giej jed­nak stro­ny po­zo­sta­je kwe­stia oży­wie­nia lasów – tu przy­czy­na po­zo­sta­ła nie­wia­do­ma.

Cał­kiem nie­zły po­mysł, ale od­nio­słam wra­że­nie, że za­le­d­wie na­szki­co­wa­ny, skut­kiem czego lek­tu­ra opo­wia­da­nia, nie naj­le­piej zresz­tą na­pi­sa­ne­go, nie była zbyt­nią przy­jem­no­ścią.

Mam na­dzie­ję, że w przy­szło­ści bę­dzie le­piej. ;-)

 

pie­rze z po­ście­li wy­sła­ły całą pod­ło­gę. – …pie­rze z po­ście­li wy­sła­ło/ po­kry­ło całą pod­ło­gę.

 

Do­pie­ro gdy słoń­ce wy­cho­dzi w swej peł­nej kra­sie zza ho­ry­zon­tu… – Czy słoń­ce mogło uka­zać się w cu­dzej kra­sie? ;-)

 

z domów wy­chy­la­ją się pierw­sze głowy przy­go­to­wa­ne do pracy. – Do­my­ślam się, że są to głowy trud­nią­ce się praca umy­sło­wą. ;-)

 

Na­sto­let­ni chło­pak w ob­dar­tej blu­zie… – Na­sto­let­ni chło­pak w podar­tej blu­zie

 

ma­lu­je coś czer­wo­ną farbą na ko­na­rze gru­be­go drze­wa, wy­cho­dzą­ce­go na głów­ną ulicę. – W jaki spo­sób drze­wo wy­cho­dzi na ulicę? ;-)

 

Od tego czasu lu­dzie za­czę­li agre­syw­niej na nas pa­trzeć, ob­wi­nia­jąc nas o całe zło, które ich spo­tka­ło. Póź­niej do­pie­ro zro­zu­mie­li swoje błędy i bła­ga­li nas o wy­ba­cze­nie. – Po­wtó­rze­nia. Dwa ostat­nie za­im­ki są zbęd­ne.

 

Star­szy spo­glą­da na mnie z nie­od­gad­nio­nym spoj­rze­niem. – W jaki spo­sób można spo­glą­dać ze spoj­rze­niem?

 

grupa roz­cho­dzi się w miłym dla ucha gwa­rze pod­nie­co­nych szep­tów. Ob­ser­wu­ję je. – Na czym po­le­ga ob­ser­wa­cja szep­tów? ;-)

 

byle tylko nie do­pu­ścić do sie­bie winy. Pytam sie­bie w co ja wie­rzę. – Po­wtó­rze­nie.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nowa Fantastyka