- Opowiadanie: PsychoFish - Prawdziwa narzeczona

Prawdziwa narzeczona

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Cień Burzy, ocha, Emelkali

Oceny

Prawdziwa narzeczona

Po raz pierw­szy nie byłem sa­mot­ny. Wokół nas cie­płe worki mięsa i tylko my dwoje, wiecz­ni, po­wsta­li z mocy nie­okieł­zna­nej na­tu­ry… Pro­po­no­wa­łem przy­jaźń, wspól­no­tę dwóch po­dob­nych, a jed­no­cze­śnie je­dy­nych w swoim ro­dza­ju ist­nień.  Nie chcia­łem jej zra­zić. Tak długo cze­ka­łem, z utę­sk­nie­niem, nie­moż­li­wym do wy­ra­że­nia przez zmar­twia­ły język. Tyle słów uwię­zio­nych w nie­do­sko­na­łych, si­nych ustach! Tyle czasu, tyle upo­ko­rzeń, tak wiele razy od­rzu­ca­no moje uczu­cie, że mi­łość ja­wi­ła mi się – miast osza­ła­mia­ją­ce­go duszę i ciało amoku – nie­chcia­ną, sfa­ty­go­wa­ną szma­cian­ką.

 

Moja nowa na­dzie­ja wy­da­wa­ła mi się wtedy pięk­na. Blada skóra za­chwy­ci­ła mnie od pierw­sze­go wej­rze­nia, ście­gi na jej twa­rzy ukła­da­ły się w dra­pież­ne linie. I te sza­lo­ne włosy! Kiedy ują­łem jej dłoń, była bli­żej mnie niż ja­kie­kol­wiek stwo­rze­nie do tej pory. Och, przez ten ulot­ny mo­ment uwie­rzy­łem, że to ciało, te mętne oczy, będą przy mnie na za­wsze. Serce tłu­kło mi się w pier­si ni­czym ptak w klat­ce. Gdy mnie do­tknę­ła – wcie­lo­na magia, jakby pio­run przedarł śmierć, eks­ta­za po­now­ne­go na­ro­dze­nia, grom wy­peł­nia­ją­cy mnie zu­peł­nie… Jak wtedy, w dzień, który prze­kli­nam od lat.

 

Dla­cze­go mnie od­trą­ci­ła? Co ka­za­ło jej wy­ry­wać rękę, ucie­kać, kryć się w ra­mio­nach tego po­zba­wio­ne­go skru­pu­łów szu­braw­ca? Prze­cież była ma­rze­niem, speł­nie­niem, do­ty­kiem, na który mia­łem cze­kać każ­de­go dnia. W te oczy mia­łem pa­trzyć, te usta ca­ło­wać, to ciało obej­mo­wać… Miała być to­wa­rzysz­ką, dla któ­rej stanę się lep­szym… czymś. Chcia­łem, by była wiecz­ną, bo na­ro­dzo­ną poza gni­ją­cym ży­ciem, do­sko­na­ło­ścią; cudem wy­rwa­nym ze szpo­nów śmier­ci. Chcia­łem na­le­żeć do niej. Nie przez kilka chwil, nie przez noc – przez mie­sią­ce, przez mil­le­nia, przez eony! Nie mu­si­my się spie­szyć, nie ucie­kaj…

Nie je­stem po­two­rem! Nie…! Do dia­bła – jeśli w ogóle ist­nie­je – znów?! Dosyć! Czas to za­koń­czyć!

 

Oszu­ki­wa­łem nas. Sie­bie i ją. Do­pie­ro teraz to poj­mu­ję. Chcia­łem dzie­lić wiecz­ność z kimś rów­nie kosz­mar­nym jak ja. By­li­śmy strasz­ni. Ohyd­ni, od­ra­ża­ją­cy, bar­dziej nawet, niż ten łotr, po­zba­wio­ny su­mie­nia okrut­nik, który mamił mnie obiet­ni­cą wy­rwa­nia z sa­mot­no­ści. Zro­zu­mia­łem to jasno gdy, zroz­pa­czo­ny jej prze­ra­że­niem na mój widok – jakiż od­py­cha­ją­cy mu­sia­łem się jej wy­da­wać! – po­cią­gną­łem za dźwi­gnię i blask uwię­zio­nych pio­ru­nów zalał po­miesz­cze­nie w mgnie­niu oka. Roz­sza­la­łe, bla­do­nie­bie­skie żmije opeł­zły trans­for­ma­to­ry, mnie, ją, a także tę ludz­ką, kłam­li­wą gnidę. Nie skrzyw­dzi pan już ni­ko­go swo­imi łgar­stwa­mi, pro­fe­so­rze Pre­to­rius!

Są­dzi­łem, że wró­ci­my w ni­cość, wtedy, w tam­tym la­bo­ra­to­rium. Tak trze­ba, szep­ta­ła mi de­spe­ra­cja, je­ste­ście pa­skudz­twem, skazą. A skoro nie po­tra­fi­li­śmy się po­łą­czyć ponad śmier­cią, to nie po­win­no nas być, do­po­wia­da­łem sobie w duchu. Tak wtedy są­dzi­łem.

 

Wiłem się mimo woli, schwy­ta­ny w pu­łap­kę przez zbó­jec­ki duet sy­pią­ce­go iskra­mi kabla i odłu­pa­ne­go ka­wał­ka ścia­ny. Wokół mnie sza­la­ło znisz­cze­nie, po­że­ra­ją­ce warsz­tat w prze­klę­tej wieży, grze­bią­ce wszel­kie do­wo­dy do­ko­na­nej zbrod­ni. Spo­czy­waj w po­ko­ju, moja nie­do­szła na­rze­czo­no. W tańcu elek­trycz­nych uką­szeń, mio­ta­ją­cych mymi szka­rad­ny­mi człon­ka­mi, zro­zu­mia­łem, jak strasz­li­wie się my­li­łem. To nie ona, rów­nie plu­ga­wa jak ja, miała za­brać tę­sk­no­tę i dać roz­kosz, nie ona miała wy­pa­lić me­lan­cho­lię ogniem unie­sień; nie ona była moim uko­je­niem, snem oży­wio­nym, sza­leń­stwem  bli­sko­ści. Nie jej pi­sa­na rola wiecz­nej ko­chan­ki, sensu mo­je­go po­zszy­wa­ne­go dra­twą ist­nie­nia. Inny dotyk miał mnie uwo­dzić i koić za­ra­zem, innej po­ca­łun­ki wtrą­cać mnie w ot­chłań nie­skoń­czo­ne­go szczę­ścia. Uczo­ny łgał strasz­li­wie, li tylko by pro­wa­dzić swoje ba­da­nia, teraz widzę to wy­raź­nie. To nie na widok bla­dej masz­ka­ry miały prze­bie­gać mnie dresz­cze pod­nie­ce­nia, nie jej mia­łem wy­glą­dać w nie­cier­pli­wym, go­rącz­ko­wym ocze­ki­wa­niu. To wszyst­ko mogła mi dać do­pie­ro inna ko­chan­ka, czy­sta w swej żądzy, rów­nie nie­po­skro­mio­na jak ja. Tak, tylko ktoś taki mógł za­spo­ko­ić mój głód, mie­lo­ny dotąd w żar­nach sa­mot­no­ści.

 

Po­wsta­łem z ruin, trzy­ma­jąc się tej jed­nej myśli. Raz prze­bu­dzo­ne pra­gnie­nie drą­ży­ło moją po­śmier­tel­ną duszę. Roz­go­rącz­ko­wa­ny, w furii, ża­ło­wa­łem, że po­zwo­li­łem dok­to­ro­wi ujść z ży­ciem – trze­ba mi go było jak pro­fe­so­ra… Ode­gna­łem tę myśl. Wie­dzia­łem, że nie mam wiele czasu: albo ją szyb­ko od­naj­dę, albo wkrót­ce uschnę, jak płyt­ka rzeka w trak­cie suszy.

 

Nie szu­ka­łem długo. Doj­rza­łem ją nad sta­wem, po zmro­ku. Pa­mię­tam, że – drżąc z obawy przed po­now­nym od­rzu­ce­niem, któ­re­go chyba nie mógł­bym żadną miarą prze­trwać – za­trzy­ma­łem się przed nią, przy sa­mot­nej wierz­bie na brze­gu. Ko­rze­nie drze­wa to­nę­ły w nur­cie, a ja sta­łem, wspie­ra­jąc się na ich mil­czą­cych ra­mio­nach. Pa­trzy­łem i cze­ka­łem. W duchu bła­ga­łem, na głos – ję­cza­łem nie­zro­zu­mia­le. Nie ucie­kła, nie od­wró­ci­ła się ode mnie jak ta w wieży, jakby wie­dzia­ła. Zbli­ży­ła się, ob­ję­ła całą sobą, roz­pa­li­ła we mnie nie­opi­sa­ny żar. Bro­dzi­łem, tuląc w ra­mio­nach jej pło­mień, chcia­łem łkać z ulgi – lecz nie mo­głem. Nim świat za­wi­ro­wał, nim ciem­ność mnie ogar­nę­ła, zo­ba­czy­łem swoje od­bi­cie w wo­dzie. Prze­mie­ni­ła moją szka­rad­ność w cud, moją nie­zgrab­ność w moc. Przez nią, dla niej, w niej – je­stem pięk­ny. Pięk­ny!

 

Od­na­leź­li­śmy się tej nocy, za­pa­mię­ta­li­śmy się w sobie. Tylko to jest istot­ne. Moja praw­dzi­wa ob­lu­bie­ni­ca, dzika, nie­po­skro­mio­na. Nie oba­wia się mnie, nie ucie­ka przede mną, nie prze­ra­ża jej moja plu­ga­wa forma. Gdy je­ste­śmy razem, prze­wier­ca mnie na wskroś, do­ty­kiem oczysz­cza ze spar­szy­wie­nia, przy­wra­ca życie, nie żą­da­jąc ni­cze­go w za­mian – cze­góż chcieć wię­cej?

 

Czy grze­chem jest, że wszyst­ko inne stało się mało ważne? Czy w ogóle mogę po­peł­nić grzech – ja, zro­dzo­ny z bluź­nier­stwa?

 

Wkrót­ce za­po­mnia­łem o zbie­głym Wik­to­rze. Niech­że do­ży­wa swych dni, niech od­czu­wa swój mały, mię­sny strach przed śmier­cią. A kiedy zdech­nie, niech gnije, niech toczą go ro­ba­ki – nie dbam już o to. Mam moją Lamię, sza­leń­czą ko­chan­kę nie zna­ją­cą li­to­ści. Nim mnie do­sią­dzie, dro­czy się ze mną. Jej de­li­kat­ny dotyk spły­wa po mojej skó­rze, muska wil­go­cią szka­rad­ne usta, pie­ści zim­nym tchnie­niem grube szwy. Sztyw­nie­ję, wy­cią­gam po nią ręce – lecz każe mi cze­kać, wy­sta­wia na próbę. Chcę ją mieć, teraz, zaraz, za­chłan­ne pod­nie­ce­nie od­bie­ra mi roz­są­dek, a ona – czeka. Osza­ła­mia mnie za­pa­chem, nie­moż­li­wym do po­my­le­nia z ja­ką­kol­wiek inną wonią, de­li­kat­ny­mi piesz­czo­ta­mi wpra­wia w drże­nie moje nie­zgrab­ne ciel­sko, ten pa­skud­ny kor­pus, który już nigdy nie miał za­znać za­spo­ko­je­nia. I gdy je­stem bli­ski sza­leń­stwa, na mo­ment przed­tem, nim ro­ze­rwę we fru­stra­cji wła­sną pierś, wprost do le­d­wie bi­ją­ce­go serca, i zmiaż­dżę w dłoni wszyst­kich per­fid­nych bogów mi­ło­ści, wła­śnie wtedy wbija się we mnie gwał­tow­nie, bez par­do­nu, dziko, do dna… Przy niej staję się inny, prze­mie­nia moje pa­skudz­two we wspa­nia­łość, daje mi moc, pew­ność. Bie­rze mnie takim, jaki je­stem – a jak­bym był jej je­dy­nym, naj­uko­chań­szym. Któ­re­mu śmier­tel­ni­ko­wi dane jest po­siąść taki ży­wioł? Jakiż czło­wiek mógł­by mieć taką ko­chan­kę? Jakiż nędz­nik może rów­nać się ze mną?

 

Idę za nią i przed nią, kryję się w mroku nocy i cie­niach dnia. Cze­kam, aż bę­dzie go­to­wa, by mnie przy­jąć, zbli­żyć się do mnie. Szu­kam ustron­nych, do­god­nych miejsc: ro­man­tycz­nych po­wier­ni­ków na­szych scha­dzek, gdzie nie­po­wo­ła­ne oko nie ujrzy tej nie­po­ję­tej dla ludzi na­mięt­no­ści… Wiecz­na, nie­po­ha­mo­wa­na, bez­względ­na. Naj­pierw roz­dzie­ra moje ciało obiet­ni­cą roz­ko­szy, smaga okrut­ną piesz­czo­tą, na­peł­nia ży­cio­daj­ną żądzą, a potem po­rzu­ca, znika – na dni, ty­go­dnie, bywa, że i mie­sią­ce. Gdy mnie nie do­ty­ka, gdy nie obej­mu­je mnie swoją na­mięt­no­ścią, gdy nie na­peł­nia uszu krzy­kiem, po­pa­dam w le­targ. Świat staje się szarą plamą ocze­ki­wa­nia. W pół­śnie, tro­pię ją ni­czym dzi­kie zwie­rzę, bez re­flek­sji, bez świa­do­mej myśli, byle tylko do­paść, po­chwy­cić – i wtedy wiem, że mi się nie oprze. Dla niej je­stem wy­jąt­ko­wy taki, jaki je­stem.

 

Byłem ślepy. Jakże różna jest od tej pierw­szej, nie­uda­nej, tchórz­li­wej! Jaką ma w sobie bez­wstyd­ną mą­drość: sku­pia się na tym, co ważne, sięga wprost do pier­wot­nych in­stynk­tów. Nie kło­po­cze się mo­ral­no­ścią, do­brem, złem, od­cie­nia­mi sza­ro­ści. Nie mar­nu­je czasu na trwo­gę i wąt­pli­wo­ści. Kiedy ma ocho­tę na czu­łość – jest tak de­li­kat­na, że trud­no to wy­ra­zić sło­wa­mi, kiedy za­pra­gnie ude­rzyć – godzi od razu z całej siły, nie­mal­że zwala mnie z nóg. Po­ca­łu­nek? Dla­cze­go mia­ła­by ogra­ni­czać się do jed­ne­go, kiedy może zło­żyć ich wiele? Nie­ujarz­mio­na i czy­sta w swej pier­wot­nej dzi­ko­ści, przy­wra­ca mi dumę, wiarę w moją wła­sną po­tę­gę… Gdy mnie obej­mu­je, je­stem wspa­nia­ły, pięk­ny, nie­po­ko­na­ny – a stru­chla­ły z prze­ra­że­nia świat może kwi­lić o li­tość!

 

Nigdy ci nie po­dzię­ko­wa­łem, dok­to­rze. Nie chcia­łem być je­dy­nym dzie­łem two­je­go ne­kro­man­tycz­ne­go ge­niu­szu, bła­ga­łem cię o to­wa­rzysz­kę taką jak ja, o na­rze­czo­ną… Nie­po­trzeb­nie. Ta praw­dzi­wa, je­dy­na, była ze mną za­wsze, od sa­me­go po­cząt­ku. Ze­swa­ta­łeś nas, nawet o tym nie wie­dząc. To tego ośle­pie­nia zmy­słów szu­ka­łem, do­zna­nia, które nie ma sobie rów­nych, bez któ­re­go nie spo­sób żyć, a nie po­spiesz­nie fa­stry­go­wa­ne­go er­sat­zu.

 

Cze­kam w ukry­ciu, cier­pli­wie, na wła­ści­wy mo­ment. Znów dy­go­cę, czu­jąc jak się zbli­ża. Za każ­dym razem coraz in­ten­syw­niej, moc­niej, za każ­dym razem żyję bar­dziej, praw­dzi­wiej. Przez te kilka krót­kich chwil, nim oszo­ło­mi mnie swoim po­ca­łun­kiem, za­wsze od­cho­dzę od zmy­słów. Czy nie roz­my­śli się, zo­sta­wia­jąc mnie roz­pa­lo­ne­go, nie­za­spo­koj­ne­go, na pa­stwę wła­snej żądzy?

 

Je­steś. Mkniesz przez nie­bo­skłon, na po­wi­ta­nie hu­cząc grzmo­tem i roz­świe­tla­jąc chmu­ry. Elek­trycz­nym łu­kiem wpa­dasz w moje roz­po­star­te ra­mio­na, moja uko­cha­na, moja cudna na­wał­ni­co…

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Pu­en­ta in­te­re­su­ją­ca, ale wszyst­ko przed nią jakby nieco prze­ga­da­ne.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

A tu mam mie­sza­ne uczu­cia. Nie co do ja­ko­ści opo­wia­da­nia, ale co do na­rze­czo­nej. Bo naj­pierw my­śla­łam, że Pan Ce­ro­wa­ny gwał­ci i za­bi­ja, a potem to za­koń­cze­nie…

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Tekst w hoł­dzie in­ne­mu z ju­ro­rów? Czyż­by iskrzy­ło? Szcze­gól­nie ujęła mnie “.“;)

Też mam mie­sza­ne uczu­cia, choć z nieco in­nych po­wo­dów – ca­łość po­do­ba mi się mniej niż po­szcze­gól­ne zda­nia. Chyba kwe­stia na­tło­ku.

”Kto się myli w win­dzie, myli się na wielu po­zio­mach (SPCh)

Zda­rza się cza­sem, że mo­no­lo­gu­ją­cy usi­łu­je po­wie­dzieć wię­cej, niż ma do po­wie­dze­nia i, być może nie­chcą­cy, nieco gma­twa sy­tu­ację.

Oba­wiam się, że nie wszyst­ko zro­zu­mia­łam. :-(

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Mam mie­sza­ne uczu­cia. Na pewno do­brze na­pi­sa­ne, ale na­wał­ni­ca nie ko­ja­rzy mi się z ero­ty­zmem. Tro­chę strasz­li­we, na pewno ła­mią­ce sche­ma­ty. Parę razy mnie od­rzu­ci­ło, by potem znów utoż­sa­mić się z tym, co czuje bo­ha­ter: tę­sk­no­tą, wście­kło­ścią, nie­speł­nie­niem…

Niech Wszech­świat Wam bło­go­sła­wi...

Rze­czy­wi­ście, tro­chę prze­ga­da­ne. Ale zda­nia bar­dzo ładne. :)

Spodo­bał mi się kli­mat (uwiel­biam Fran­ken­ste­iny i sza­lo­nych na­ukow­ców), ale tekst jed­nak tro­chę znu­żył.

„Czę­sto sły­szy­my, że ma­te­ma­ty­ka spro­wa­dza się głów­nie do «do­wo­dze­nia twier­dzeń». Czy praca pi­sa­rza spro­wa­dza się głów­nie do «pi­sa­nia zdań»?” Gian-Car­lo Rota

Ten tekst po­do­bał mi się naj­bar­dziej ze wszyst­kich two­rów Ligi Ano­ni­mo­wych Ju­ry­stów. Jeśli je­dzie się Fran­ken­ste­inem, to pewne prze­ga­da­nie i sty­li­stycz­ne roz­pa­sa­nie jest jak naj­bar­dziej na miej­scu. Zwłasz­cza, gdy wszyst­ko na­pi­sa­ne jest tak ład­nie, emo­cjo­nal­nie i bez zbęd­nej, słow­nej waty nie­po­trzeb­nych wy­peł­nia­czy. Oraz sama ero­ty­ka – burza grzmo­cą­ca po­two­ra Fran­ken­ste­ina – po­mysł od­je­cha­ny, nawet we­dług moich, dosyć ela­stycz­nych norm. Brawo.

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Prze­czy­ta­łem z umiar­ko­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem. Tekst mnie tro­chę znu­dził, choć nie od­ma­wiam au­to­ro­wi pew­ne­go li­te­rac­kie­go po­lo­tu. Po­zdra­wiam.

Jak dla mnie ten tekst strze­la iskra­mi nie­sa­mo­wi­te­go kli­ma­tu. I nie prze­szka­dza­ło mi wcale, że szyb­ko roz­szy­fro­wa­łam toż­sa­mość dzi­kiej ko­chan­ki :)  Brawo. 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Hmmm… mam mie­sza­ne uczu­cia? ;)

 

Ab­so­lut­nie się zga­dzam, że to ni­by-prze­ga­da­nie i pewna gór­no­lot­niść pa­su­ją do kli­ma­tu ory­gi­nal­ne­go Fran­ken­ste­ina. Cho­ciaż gdyby już cał­ko­wi­cie wejść w styl Mary Shel­ley to przy­dał­by się ad­re­sat tego mo­no­lo­gu (a nie tylko ostat­nie­go aka­pi­tu)? Za­koń­cze­nie jest cie­ka­we.

 

Ca­łość po­zo­sta­wia pe­wien nie­do­syt, ale mimo to opo­wia­da­nie uwa­żam za udane.

The only excu­se for ma­king a use­less thing is that one ad­mi­res it in­ten­se­ly. All art is quite use­less. (Oscar Wilde)

Prze­czy­ta­łem:0)

em­pa­tia

Opo­wia­da­nie ma swój rytm, cały czas mia­łem wra­że­nie, jakby nar­ra­tor za czymś pę­dził. Nie brak tutaj eks­pre­sji, mo­men­ta­mi nawet było jej zbyt wiele jak na mój gust. 

Pod­no­si­my ma­secz­ki… ;-)

 

Alex – świet­ne wy­czu­cie zmył­ki ;-)

Fin­kla – od razu tam psy­chicz­ność, żeby burzę z pio­ru­na­mi ści­gać… ;-)

 

Śnią­ca, Ocha, Emtri, Ma­rian­na, jeroh, Re­gu­la­to­rzy, Sy­do­nia, Mi­ra­bell, thar­go­ne – dzię­ku­ję za wy­so­ką ocenę tek­stu ;-) Mi­ra­bell – tak, bra­ku­je ad­re­sa­ta, żeby za­mknąć sty­li­za­cję.

 

Bemik – o to cho­dzi­ło, żeby na­pro­wa­dzić czy­tel­ni­ka na po­dej­rze­nie, że Fran­kie robi coś… nie­do­bre­go… A on tylko te bły­ska­wi­ce :-)

 

Domek – o to cho­dzi­ło, o go­nie­nie tego kró­licz­ka na nie­bie i tego uczu­cia za­spo­ko­je­nia przy oka­zji, go­ni­twę za bodź­cem – dzię­ki ;-)

 

Ka­ra­ma­la – ooo, udało mi się ;-)

 

Ry­szar­dzie, Szy­Dzio, Em­pa­tio – dzię­ki za ko­men­ta­rze i wi­zy­tę ;-)

 

Tak, sty­li­za­cja na Mary Shel­ley z tym roz­bu­cha­nym prze­ga­da­niem. Tak, prze­ga­da­nie to miała być rów­nież zmył­ka na Cie­nia – sku­tecz­na, jak się oka­za­ło, przy­naj­mniej dla ponad po­ło­wy zga­du­ją­cych au­to­ra ;-)

 

In­spi­ra­cją był film, “Na­rze­czo­na Fran­ken­ste­ina” z 1935 roku – de facto, co się dzie­je tuż po fi­na­le. I topos Fran­ken­ste­ina oży­wio­ne­go przez pio­ru­ny :-)

 

 

 

 

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Aaaa, prze­ga­da­nie za­mie­rzo­ne… Cóż, ta ksią­żecz­ka cią­gle jesz­cze czeka w ko­lej­ce.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Fifi, jak chcesz, to Ci po­ży­czę.

 

A tekst, no cóż, kle­pie­my. I to nie tylko za mi­łość do Burzy.

Za­wsze wie­dzia­łem, że mam coś z Fran­ken­ste­ina, choć do tej pory wy­cho­dzi­ło mi, że to jed­nak uroda.

 

Peace!

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Dzię­ki, Cie­niu, to bar­dzo miło z Two­jej stro­ny, ale chyba mam to gdzieś w domu (cho­ciaż nie mogę usta­lić, na któ­rej półce). A jeśli nie, to to chyba taka kla­sy­ka, że można le­gal­nie ścią­gnąć na czyt­nik.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Jak już wiesz, Rybko po­do­ba­ło mi się. Ja je­stem usa­tys­fak­cjo­no­wa­na. No bo czy nie jest to za­iste ory­gi­nal­ny po­mysł na mi­łość do burzy? Opisy ładne i przy­jem­nie się czyta i Psy­cho jawi się nie tylko na ka­wa­la­rza. Po­tra­fi na­pi­sać coś na po­wa­ża­nie. Choć ta burza na ko­niec może mieć swój spe­cjal­ny ukry­ty dow­cip. ;D

"Myślę, że jak czło­wiek ma w sobie tyle nie­sa­mo­wi­tych po­my­słów, to musi zo­stać pi­sa­rzem, nie ma rady. Albo do czub­ków." - Jo­na­than Car­roll

Rów­nież mi się po­do­ba­ło, mam sła­bość do li­te­ra­tu­ry XIX w., więc cenię sobie na­wią­za­nia. Ile tu emo­cji i ani jed­ne­go cycka ;) Bar­dzo ład­nie!

Cie­niu – dzię­ku­ję za pac­nię­cie ;-)

 

Fin­klo – tak, to już jest ksiąz­ka w do­me­nie pu­blicz­nej. Warto, kla­syk.

 

Mor­gia­no: “Choć ta burza na ko­niec może mieć swój spe­cjal­ny ukry­ty dow­cip. ;D” – Cień na­zwał to to wwi­bra­to­rem-po­go­dyn­ką… ;-D

 

Rooms – dzię­ki – a tak, chcia­łem po­ka­zać, jak ro­zu­miem ero­tyk: jako emo­cję, na krra­wę­dzi uczuć zwią­za­nych ze zmy­sła­mi i sek­su­al­nym po­żą­da­niem, ale jed­nak wciąż po tej stro­nie, która nie po­trze­bu­je na­go­ści by prze­ka­zać, co chce prze­ka­zać… :-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Ale żeby tak z pio­ru­na­mi??? Gej, jak nic! A ja tak lu­bi­ła Fran­kie­go, od cza­sów Van Hel­sin­ga. I co? I zbu­rzy­łeś mi obraz…

Emel­ka­li, Ty mnie przy­pra­wiasz o ból głowy. :-) Jesz­cze jedna spe­cja­li­za­cja? Nie za wiele masz ta­len­tów? :-) (AdamKB)

Od razu gej… Burza to ona, to wy wszyst­kie, suma wszyst­kich burz, esen­cja ko­bie­to­nów ;-D

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Ko­bie­ton – sy­no­nim PMS-u? :)

E, nie, po pro­stu taki mocno star­szy  doj­rzal­szy la­chon ;-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Do­łą­czam się do grona za­sko­czo­nych za­koń­cze­niem. Nie­zły tekst.

 

na­dzie­ja  wy­da­wa­ła -> po­dwój­na spa­cja (szczyt cze­pial­stwa, co nie :P)

była bli­żej mnie, niż ja­kie­kol­wiek -> bez prze­cin­ka

Serce tłu­kło mi się w pier­si, ni­czym ptak w klat­ce -> jw

zro­zu­mia­łem jak strasz­li­wie się my­li­łem -> zro­zu­mia­łem, jak strasz­li­wie się my­li­łem

 

Dzię­ki, Zyg­fry­dzie, za wi­zy­tę i po­praw­ki. Na­nio­sę je, gdy będę miał chwi­lę z kom­pu­te­rem. 

 

Ja­kie­go ro­dza­ju za­sko­cze­nie cię do­pa­dło: in plys, in minus czy też po pro­stu za­sko­cze­nie w sta­nie czy­stym? 

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Opcja numer 3 z de­li­kat­nym prze­chy­łem w stro­nę 1.

Wal­nij kie­li­cha, żeby po­pra­wić prze­chył ;-) Dzie­ki, Zyg­fry­dzie! ;-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Prze­czy­ta­łem na szor­ta­lu. Fajny po­mysł oraz cie­ka­wa pu­en­ta, acz­kol­wiek też mia­łem pe­wien nie­do­syt i naj­le­piej ubio­rę go chyba w słowa Fin­kli – tro­chę prze­ga­da­ne. Na szor­ta­lu jest chyba krót­sza wer­sja, praw­da? To ko­rzyst­ne roz­wią­za­nie.

Swoją drogą ory­gi­nał Współ­cze­sne­go Pro­me­te­usza to było do­pie­ro prze­ga­da­ne dzie­ło ^ ^. Au­tor­ka miała super po­mysł, ale mo­men­ta­mi wle­kło się jak po­pru­te szwy po pod­ło­dze ;-). U Cie­bie jest le­piej.

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

Dzię­ki za wi­zy­tę, Nevaz :-) Tak, zde­cy­do­wa­nie krót­sza wer­sja jest lep­sza :-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Nowa Fantastyka