I tak będę robił to nadal. Dlaczego? Bo nie można tego z niczym porównać. Uczucie jakby naprawdę wyrosły ci skrzydła. Jeśli jest to w twojej krwi, po prostu nie możesz się tego pozbyć, chcesz więcej. Wkładasz hełm, wszystko cichnie i idzie w zapomnienie. Wiesz, co cię czeka, i nastaje chwila, w której robisz, co do ciebie należy. Twój umysł staje się całkowicie pusty, twój umysł ogarnia szaleństwo.
Eddie Kazama w wywiadzie dla SkyNews, „Łowcy Życia”, sezon 12.
*
Oasis szumiała tym specyficznym, nieprzerwanym szumem, który wytwarzają wielomilionowe, wiecznie czuwające miasta. Noc przelewała się przez jej szerokie, gładkie jak lustro wody ulice, raz po raz rozganiana jasnymi smugami pędzących transporterów.
Ernee podeszła do wysokiego, wąskiego okna. Nacisnęła niewielką wypukłość na futrynie i szyba zniknęła ze świstem. Kobieta poczuła na twarzy chłodny powiew wiatru, a w nozdrzach ostry zapach powietrza. Jak zawsze miała wrażenie, że w tej sztucznie skomponowanej mieszaninie gazów błąkają się kropelki octu. Wzięła kilka głębszych oddechów i nieprzyjemne uczucie szybko minęło.
Spojrzała w dół. Była trzecia w nocy, ale mimo to wszędzie dostrzegała ruch. Miasto nigdy nie zasypia. Miasto nigdy nie odpoczywa. Daleko na horyzoncie płonęły wysokie na trzysta pięter słupy generatorów atmosfery. Dzięki nim Oasis mogła spocząć pod otwartym niebem. Niewielka bańka powietrza pośród obcego morza czerwieni…
Zabrzęczał komunikator.
– Słucham? – powiedziała, nie odwracając się od okna.
– Witaj, ptaszku. – Dom wypełnił się miękkim, męskim głosem, który otulił ją niczym płaszcz. – Czekasz na transmisję?
– Tak. Tranzyt zaraz się zacznie. A wy? O której skaczecie?
– Prawdopodobnie o dziesiątej. Plus, minus.
– Denerwujesz się?
– Nie…
– A ja tak, Sander. Nie zmrużyłam oka przez całą noc.
– Ernee… – Mężczyzna zawahał się. – Rozmawialiśmy już o tym. To ostatni sezon i potem koniec. Obiecuję. Jeszcze tylko kilka skoków…
– Już to słyszałam – przerwała mu. – Wiele razy.
– Jak tam mały? – zmienił temat.
– Dobrze. Przed chwilą się obudził i kopie.
– Rozrabiaka. Nie może usiedzieć na miejscu. Jak tatuś.
Zaśmiała się.
– Zdecydowanie tak.
– Będziesz oglądać skoki?
– Zdecydowanie nie.
– Nigdy cię nie namówię, prawda?
Westchnęła.
– Dobrze wiesz, że nie. Po tranzycie wyłączam holo i nie mam zamiaru go odpalać, dopóki nie pojawisz się w drzwiach.
Odeszła od okna i usiadała na szerokiej puchowej kanapie. Przeciwległa ściana rozbłysła niebieskim blaskiem. Po chwili oczom kobiety ukazał się widok rozpalonej tarczy słonecznej przytłumiony przez potężne filtry teleskopów.
– Ernee…?
– Tak, Sander?
– Ja…
– Wiem, Sander. Wróć do nas cały i zdrowy.
Dom zamilkł.
Malutka czarna kropka wpłynęła na morze falującego ognia.
To pierwsze przejście Ziemi na tle Słońca, odkąd ludzie osiedlili się na Marsie. Następna taka okazja miała się nadarzyć dopiero za trzysta lat. Każdy, nieważne, czy urodził się w Oasis i nigdy nie był na Błękitnej Planecie, czy wyemigrował stamtąd w celach zarobkowych, ideologicznych lub z czystej ciekawości, chciał zobaczyć tranzyt. Gdyby to była Wenus albo Merkury, nikt by się nie zainteresował. Ale Ziemia to przecież kolebka ludzkości, Matka i początek wszystkiego…
Oczywiście pojawili się szarlatani, którzy w tym rzadkim zjawisku upatrywali znak zbliżającej się apokalipsy. Przeróżni prorocy i szurnięci mistrzowie nowo powstałych sekt nawoływali do nawrócenia, oczyszczenia duszy i porzucenia zdobyczy nowoczesnej techniki, która „brutalnie gwałci Nowy Świat”. Na szczęście tylko nieliczni mieszkańcy kolonii ulegali ich katastroficznym wizjom. Zdecydowana większość z zapartym tchem i uczuciem nostalgii oglądała transmisję w zaciszu swoich mieszkań.
Ernee odwróciła wzrok od ekranu. Nawet to piękne wydarzenie nie było w stanie powstrzymać fali złych przeczuć związanych z nadchodzącym dniem. Rozmowa z Sanderem nie uspokoiła jej ani trochę, a religijny cyrk wokół tranzytu podsycał strach.
Otuliła się kocem, zaczęła delikatnie gładzić brzuch i ponownie spojrzała na holo. Kropka docierała już do krawędzi tarczy i kobieta miała wrażenie, że planeta za chwilę spadnie w ciemność, jak kulka staczająca się po blacie stołu. Zamknęła oczy, nie chcąc widzieć ostatnich sekund transmisji. Wszystko będzie dobrze, pomyślała, a potem pozwoliła, by sen wytłumił wszelkie troski.
*
W dole formowało się potężne tornado. Czerwone tumany kurzu, pyłu i kamieni rozpoczynały szaleńczy taniec wokół pustego, nieregularnego oka, które wyzywająco łypało na Sandera. Według jajogłowych z CWE huragan miał osiągnąć siłę F4, a może nawet F5.
Mężczyznę przeszedł dreszcz. Na samą myśl, że za moment znajdzie się w samym środku tego wirującego piekła, miękły mu kolana. Stał jak urzeczony przy panelu i podziwiał piękne widowisko, które rozgrywało się kilka kilometrów niżej. Wywołał transmisję jednego z automatów krążących wokół punktu zero. Na ekranie pojawiła się brązowo-turkusowa ściana skłębionych mas powietrza, układająca się w charakterystyczną spiralę. Poniżej krążyły dziesiątki botów rejestrujących i zdalnie sterowanych czujników, które wyglądały jak szerszenie atakujące natręta.
Sięgnął do klawiatury i wystukał kombinację klawiszy. Przed jego twarzą przesunęła się sekwencja obrazów ukazująca żywioł z różnych perspektyw.
– Ciekawe… – mruknął i zatrzymał kadr. Chmury, które składały się z miliardów drobnych kryształków lodu, tworzyły fantazyjne wzory. Sander czytał w nich jak w instrukcji. Miał wrażenie, że czuje wiatr i pęd, słyszy ogłuszający ryk przypominający odgłos pędzącej lokomotywy. – Co z ciebie wyrośnie, dziecino? Widzę, że jesteś nieźle rozbrykana. Niełatwo będzie cię wyczuć…
Lampka na ścianie rozbłysła czerwienią i głośnik wypluł metalicznie brzmiące słowa:
– Trzysta sekund do zrzutu!
Chwilę potem drzwi za plecami jeźdźca rozsunęły się z cichym świstem i do pomieszczenia wszedł wysoki mężczyzna w firmowym, czerwono-czarnym stroju. Na prawym oku miał zainstalowany wizjer, który umożliwiał mu nieprzerwane śledzenie transmisji zawodów.
– Emmerson! – krzyknął i wycelował palcem w Sandera. – Pakuj swoje chude dupsko do chrabąszcza. Potrzebujesz specjalnego zaproszenia? A może mam cię tam wsadzić osobiście?
– Spokojnie, Friedrick. Ta dziecinka dopiero się rodzi, jeszcze nawet nie widać główki.
– Wiem, co pokazują boty. I nie zaczynaj mi tu gadki o intuicji. Tomaszewski lubił te brednie. Mnie to zupełnie nie podnieca.
On przynajmniej znał się na swojej robocie, myślał Sander, dopinając klamry kombinezonu.
Aleksander Tomaszewski kierował sekcją jeźdźców od samego początku. Był genialnym inżynierem. Zaprojektował i osobiście testował większość sprzętu, którego zawodnicy używają podczas zmagań. To dzięki niemu komercyjny dział gigantycznej korporacji, która zajmowała się ochroną kolonii przed warunkami atmosferycznymi, osiągał tak wysokie wyniki.
Alek umarł kilka miesięcy temu na raka płuc. Banalna śmierć jak na kogoś, kto odbył przynajmniej pięćdziesiąt „wkrętów”.
– Kazama to agresywny drań – ciągnął Friedrick. – Trzy ostatnie jazdy należały do ciebie, ale pamiętaj, że wystarczy jedno potknięcie i żegnasz się z zawodami. I z sekcją. Solargate zaczyna zdobywać przewagę na rynku. Udziałowcy się niepokoją. Nie możesz popełnić błędu, rozumiesz? I nie uciekaj z kadrów jak ostatnio. Chcę widzieć logo na wszystkich ujęciach.
Emmerson skrzywił się odruchowo. Znał tę gadkę na pamięć.
– Przy F5 i tak gówno będzie widać – powiedział i ruszył wolnym krokiem w kierunku śluzy, oznaczonej wielkimi, białymi cyframi „04”. – Nawet filtry i skanery botów się pogubią.
– Gówno to z ciebie zostanie, jak coś spieprzysz i… – Drzwi śluzy zatrzasnęły się i mężczyzna nie usłyszał dalszej części zdania. Niespecjalnie się tym przejął. Friedrick zawsze był wyjątkowym draniem, a odkąd przejął sekcję jeźdźców, srał dalej, niż widział.
Sander podszedł do chrabąszcza. Nie bardzo lubił to określenie, dlatego nazwał swojego ścigacza „KOS”. Ernee wychowała się na Ziemi i uwielbiała te małe czarne ptaszki, które zakładały gniazda w lasku rosnącym opodal wiejskiego domku jej rodziców.
Nie dało się jednak ukryć, że maszyna przypominała ogromnego, beczkowatego owada. Logo Citrowsky Weather Engineering na dziobie pojazdu jarzyło się fosforycznym blaskiem. Każde wolne miejsce na burtach zajmowały reklamy sponsorów. Szefowie korporacji inwestowali w ten dział masę pieniędzy i nie robili tego dla przyjemności czy własnej satysfakcji. Sekcja musiała na siebie zarabiać, ale przede wszystkim liczyło się zaufanie, jakim mieszkańcy Oasis darzyli firmę. Bo któż lepiej ochroni ich przed zmienną marsjańską aurą niż profesjonaliści, którzy nie boją się rzucać wyzwania burzy?
Emmerson nie pamiętał, kto wykonał pierwszy skok w tornado dla samego sportu, ale wiedział, jak się to wszystko zaczęło. Gdy kolonizacja Marsa przestała być tylko marzeniem, nie ulegało wątpliwości, że problemy, z którymi przyjdzie się zmierzyć, będą niebagatelne. I nie chodziło tylko o stworzenie warunków do życia, zapewnienie wody i pożywienia. Na Czerwonym Globie występują największe burze piaskowe w całym Układzie Słonecznym. Dodatkowo, gdy planeta zbliża się do Słońca, rozpoczyna się na jej powierzchni sezon gigantycznych pustynnych diabłów, które rozmiarami i niszczycielską siłą wielokrotnie przewyższają ziemskie tornada. Już w dwudziestym pierwszym wieku sondy obserwowały potwory o lejach sięgających wyżej niż Mount Everest. Było jasne, że żadna kolonia nie przetrwa spotkania z takim kolosem.
Sprawą szybko zainteresowały się międzynarodowe korporacje zajmujące się Inżynierią Pogody i Klimatu – nową dziedziną nauki, która wprowadzała nowoczesne techniki kształtowania ziemskiej aury. Na czele stawki stanęły CWE i Solargate, rozpoczynając technologiczny wyścig mający na celu ujarzmienie mniejszego kolegi Błękitnej Planety.
Wiele lat później, gdy Mars został pokonany, a rządzące nim siły ugłaskane, jakiś narwaniec przekształcił pewną wariacką[J1] myśl w czyn, i ludzie oszaleli. Wskoczyć w paszczę diabła i przetrwać…
Panele podłogowe rozsunęły się i za grubą szybą Sander zobaczył poszarpane brzegi Valles Marineris, przypominające krawędzie wyjątkowo paskudnej blizny. Dno kanionu wypełniało się tumanami pyłu, niewielkie wiry powstawały tu i ówdzie, ale szybko ginęły wchłaniane przez jedno, dominujące ognisko nawałnicy. „Dziecinka” powoli nabierała siły.
Słońce płonęło jasnym, purpurowym blaskiem. Na jego tle dojrzał, skrzące się niczym sople lodu, Matki, które za chwilę wyplują swoich zawodników. Reklamy migotały wszystkimi kolorami tęczy. Wśród sponsorów pozostałych jeźdźców były lokalne i ziemskie telewizje, firmy handlowe, multimilionerzy zapaleńcy. Nikt, kogo można by się obawiać. Sanderowi zagrażał jedynie Eddie Kazama wspierany przez Solargate.
Jeździec rzucił przelotne spojrzenie w stronę bieguna, mając nadzieję, że dostrzeże miasto przytulone do lodowych czap. Niestety tego dnia widoczność była fatalna. Pył powoli ogarniał cały horyzont. Gdyby nie specjalny system wiatraków i turbin, zaprojektowanych przez jego obecnego pracodawcę, kolonia pogrążyłaby się w ciemnościach na wiele tygodni.
– Sto pięćdziesiąt sekund do zrzutu!
Czas do pracy, pomyślał i wszedł do kapsuły. Nałożył hełm z charakterystycznym usztywniaczem na karku, co upodabniało go do kierowcy bolidu wyścigowego. W słuchawce usłyszał kilka metalicznych trzasków, a później szorstki głos przewodnika:
– „KOS 04”, tu baza, jak mnie słyszysz?
– Głośno i wyraźnie. Witaj, Olaf. Jak tam pogoda za oknem, kolego?
– Troszkę piździ. A na serio, to przygotuj się na jakieś trzysta na godzinę. Tak szacują kompy naszych „pogodynek”. Według mnie będzie więcej.
– Podaj pozostałe parametry.
– Ciśnienie przy powierzchni: sześćset i spada; temperatura: minus siedem. I niebo jest ponoć wściekle czerwone. Tak mówią… – W ostatnich słowach chłopaka dało się wyczuć wyraźną ironię.
Olaf Stroe nie mógł zobaczyć koloru nieba. W wieku dziesięciu lat zachorował na zapalenie opon mózgowych i w wyniku powikłań stracił wzrok. W jego przypadku implanty i wszczepy nie chciały się przyjąć i chłopak musiał pogodzić się ze swoim kalectwem. Ale talent, którym został obdarzony, wynagradzał mu brak zmysłu wzroku. Dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności trafił do CWE i został przewodnikiem. Podczas skoków do jego mózgu napływały setki informacji ze wszystkich czujników wpuszczanych do punktu zero. Zamknięty w kokonie przypominającym macicę na kilkadziesiąt minut stawał się tornadem, zapominając o swojej ułomności. Młody mężczyzna intuicyjnie wyczuwał subtelne zmiany, jakie zachodziły wewnątrz nawałnicy, i przewidywał zachowanie diabła, którego monitorował. Nawet najlepsze programy detekcyjne botów nie mogły równać się z jego umiejętnościami. Rady Stroe schowanego w bezpiecznej bazie zlokalizowanej tuż nad krawędzią kanionu były dla Sandera niczym pomocna dłoń wyciągana do dziecka zagubionego w mgle.
– Sprawdzałeś tarcze?
– Osobiście. Wszystko gra.
– No to trzymaj się, chłopie. I nie daj się wykręcić, bo sponsorzy się wściekną.
– Dam radę. Do usłyszenia na dole.
Przednia osłona pojazdu opadła z trzaskiem. Kable, które oplatały kapsułę, naprężyły się, a potem jeden po drugim zaczęły wypadać z gniazd, wyrzucając z siebie kłęby pary. Śluzę wypełnił syk uciekającego powietrza i wrzask automatu:
– Uwaga! Zrzut za 10… 9… 8… 7…
Sander zamknął oczy i uspokoił oddech. Jak zawsze przed skokiem zaczął myśleć o piersiach Ernee, krągłych i ciepłych, zwieńczonych niewielkimi, bladymi sutkami.
– …4… 3… 2…
– Amen – powiedział i zacisnął szczęki.
Przeciążenie odebrało mu oddech. Poczuł, jak krew odpływa z palców u nóg, a żołądek przytula się do serca. Nie znosił tego momentu, ale zawody miały swoje zasady. Po kilkunastu, niemiłosiernie wolno upływających sekundach chrabąszcz zaczął zwalniać i Sander zobaczył pozostałe kapsuły: dwanaście lśniących pojazdów sunących w dół niczym komety, prosto w centrum czerwonego piekła.
Kazama był wyraźnie na przedzie.
– Kurwa! – zaklął i odpalił silniki.
– Za wcześnie na sterowanie ręczne – doradził przewodnik.
– Dam radę.
– Znosi cię na lewo.
– Dam radę! – powtórzył z naciskiem Emmerson, choć na ekranie widział trajektorię lotu i czerwony napis: „Prawdopodobieństwo wypadnięcia”.
Kilka sekund później jego kapsuła zatonęła w brunatnym wirze. Aktywował tarczę i niemal w tym samym momencie pojazd oberwał wielkim głazem niesionym przez wiatr.
– Jezu! Zaraz wypadniesz.
Jeździec nie zamierzał tego komentować. Wyłączył tylne silniki i pozwolił, aby wichura niosła go swobodnie po obrzeżach leja. Kiedy wydawało się, że potwór zaraz go wypluje, odpalił boczne dysze i wcisnął się w głąb tornada. Wszędobylskie boty rejestrujące pognały za nim jak manty za rekinem. Dbały, aby trzysta milionów widzów siedzących w swoich domach na Ziemi lub w bezpiecznej Oasis nie przeoczyło żadnego fragmentu zmagań „Łowców Życia”.
Kiedyś jakiś dziennikarz zapytał Sandera, dlaczego zawodnicy tak siebie nazywają. Chłopak zastanawiał się chwilę, po czym powiedział:
– Od momentu, w którym znajdziesz się w leju, liczy się tylko jedno: przeżyć. Główną zasadą zawodów jest utrzymać się wewnątrz tornada i nie dać się wypchnąć przez innych, ale tak naprawdę każdy sra w ten swój szpanerski kombinezon ze strachu, bo nie wie, czy przeżyje następne sekundy.
– To dlaczego to robicie? – drążył pismak.
– Dla pieniędzy.
Sander zbył wtedy dziennikarza głupim banałem, ale doskonale widział, że nie naraża życia dla forsy. Ujeżdżanie huraganu, jak każdy sport ekstremalny, potrafiło uzależnić bardziej niż narkotyki, wirtuale czy seks bez zabezpieczeń w dzielnicy dziwek. Wiedział o tym doskonale, bo przechodził w swoim życiu przez różne etapy. I nie był z tego powodu ani trochę dumny. Ale skoki to zupełnie coś innego…
– Uważaj!! – wrzasnął nagle Olaf.
Jeździec dosłownie w ostatniej chwili dostrzegł kapsułę Kazamy pędzącą wprost na niego. Wykonał niezdarny piruet i puścił przeciwnika dołem.
– Skurwiel wypchnął już trzech.
– Mało brakowało. Jak tam sytuacja?
– Emericha wywaliło poza lej już na samym początku. Jack dostał kamieniem i spadł. Chyba przeżył, bo Skylex wysłał boty medyczne, Ulle zrezygnował, nawaliły mu boczne silniki. Generalnie, co chwilę ktoś odpada.
– Czyli razem ze mną zostało siedmiu. Ile do końca?
– Trudno powiedzieć.
– Olaf…?
– Wskazania czujników są sprzeczne. – W głosie przewodnika dało się wyczuć wyraźne wahanie. A to oznaczało kłopoty. Olaf rzadko się wahał. – Tu się dzieje coś dziwnego, Sander.
– Wiem. Widziałem przed skokiem, jak dziwacznie układają się chmury.
– Czujniki informują, że za kilka minut tornado zgaśnie, ale mam też nieodparte wrażenie, że równocześnie rośnie w siłę.
– Ciekawe…
Tarcza na dziobie chrabąszcza rozbłysła błękitem i Sander poczuł potężne uderzenie. Przez chwilę nie wiedział, co się dzieje. Wpadł w korkociąg. Masy brunatnego powietrza ciskały nim we wszystkie strony. Trzymał kurczowo drążki, próbując utrzymać się na trajektorii wyświetlającej się na ekranie. Kiedy wydawało mu się, że ustabilizował lot, coś walnęło w niego, tym razem z tyłu.
– To Wachowicz – oznajmił Olaf.
– Zawzięte bydlę – skwitował Emmerson i włączył przednie silniki na pełną moc.
Wachowicz nie przewidział takiej reakcji i nie zdążył zrobić uniku. W efekcie dwa chrabąszcze zderzyły się, rozsypując dokoła pęki niebieskich błyskawic. Kapsuła Sandera odbiła w kierunku centrum tornada. Wachowicza rzuciło bezwładnie w dół, wprost na ogromny głaz niesiony prze wiatr. Osłona pojazdu Polaka nie odpaliła.
Sandera znosiło do środka burzy, ale widział wszystko na skanerach. Górna pokrywa chrabąszcza Wachowicza rozpadła się jak rozbita skorupka jajka. Niewielka postać została natychmiast wyssana na zewnątrz. Emmerson patrzył z przerażeniem, jak człowiek koziołkuje w powietrzu, kręcąc się coraz szybciej i szybciej wokół własnej osi. A potem gubi kończyny niczym owad rozdzierany palcami niewidzialnego olbrzyma.
Sander odwrócił wzrok od ekranu. Przez chwilę słyszał tylko własny oddech.
Właśnie dlatego zawody były tak popularne. Niemal przy każdym skoku zdarzał się wypadek. Im bardziej efektowny, tym większa oglądalność. Zawodnicy wiedzieli o tym. Mimo to rzucali się w sam środek burzy, by przez kilkanaście minut poczuć się jak herosi walczący z żywiołami.
Wiatr zaczął słabnąć.
– Dwieście na godzinę – głos przewodnika przywrócił umysł jeźdźca do rzeczywistości. – Jeszcze minuta.
– Rozniosło go, Olaf – wymamrotał Sander. – Rozniosło…
– Maszyny zawodzą. Skup się chłopie, bo skończysz jak ten biedak. Chyba tworzy się zorza.
Mężczyzna natychmiast oprzytomniał. Miedzy tumanami pyłu dostrzegł mocne błyski i migoczące tęczowe światła.
– Zorza? Tego jeszcze brakowało.
Nikt do końca nie potrafił wytłumaczyć, jak powstają „dusze diabłów”. W marsjańskich tornadach dochodziło do potwornie silnych wyładowań elektromagnetycznych. Zjawisko niekiedy przyjmowało formę pojawiających się w losowych miejscach, emanujących blaskiem oparów. Zawodnicy bali się ich jak ognia. Chrabąszcz to kilka ton skomplikowanej elektroniki, która przy konfrontacji z zorzą zaczynała wariować.
Emmerson patrzył jak urzeczony na taniec coraz bardziej wyraźnych fioletowo-turkusowych błysków. Wśród Jeźdźców krążyły legendy na temat tego, co dzieje się z człowiekiem, gdy w nie wpadnie. Niektórzy porównywali to doznanie do mistycznego przeżycia, oświecenia. W Oasis powstała nawet sekta, która uważała, że tornada to bogowie Czerwonej Planety, buntujący się przeciwko ingerencji człowieka w siły natury. Sander nie był przesadnie religijny i nigdy nie dawał wiary tym nowomodnym bzdurom. Musiał jednak przyznać, że zorza miała w sobie coś magicznego, co przyciągało jak magnes.
Mimowolnie popuszczał drążki, silniki leciutko zmniejszały siłę. Chrabąszcz z każdym okrążeniem zbliżał się do pięknego fantomu o kilka metrów.
– Sto dwadzieścia na godzinę – relacjonował Stroe. – Suka umiera, Sander.
Jeszcze trochę. Był tuż-tuż. Tak bardzo chciał zobaczyć…
I nagle nastała cisza.
Wiatr ucichł i powietrze zastygło na moment jak gęsta pomidorowa zupa. Chwilę później pył zaczął opadać i Emmerson[J2] zobaczył trzy poobijane kapsuły. Oprócz niego utrzymali się jeszcze Eddie Kazama, Wald Grodger i Steff Jermikov. Nie mógł dostrzec twarzy konkurentów, ale był pewien, że malowało się na nich zdumienie. Spojrzał w górę i aż jęknął. Niebo przypominało zawartość ogromnego miksera, do którego wrzucono przypadkowe składniki. Brunatne, pomarańczowe i czerwone tumany wirowały, zderzały się, formowały garby i fale niczym morska powierzchnia targana sztormem. Jednak nigdzie nie było widać schodzącego leja.
– Stożek ciszy…
– Spieprzaj stamtąd, Sander! – nakazał Olaf.
– Co?
– Uciekaj, jak najdalej! Już! Mamy rodzinkę!
Emmerson bez dalszych pytań ścisnął spusty i jego kapsuła ruszyła z maksymalną prędkością. Na panelu zobaczył obraz tego, co działo się z tyłu; trzy potężne wiry niemal równocześnie powędrowały ku ziemi, połykając Kazamę i Jermikova. Grodger, który zdążył zwiać w ostatniej chwili, gnał tuż obok Sandera. Kilkanaście sekund później niebieska kapsuła należąca do Jermikova wyprysła z najmniejszego leja jak pestka wystrzelona z procy. Jeździec jakimś cudem zdołał uwolnić się z potwornego uścisku trójki diabelnych braci.
Kazama został gdzieś w środku.
– No to wszystko jasne – powiedział Sander, który przed momentem wyhamował lot i przyglądał się tańcowi żywiołów z bezpiecznej odległości. – Nie sądziłem, że zobaczę coś takiego w tym sezonie. Jak widać, nasi fachowcy nie wszystko potrafią przewidzieć.
– Zawsze powtarzałem, że nie można ufać suchym danym z kompów – skomentował Olaf. – Sponsorzy będą szaleć. Nie ma pozwolenia na loty przy więcej niż jednym diable.
Na wizjerze hełmu Sandera pojawił się komunikat nakazujący powrót do Matki. Mężczyzna udał, że go nie widzi.
– No dalej. Na co czekasz? – Lustrował wzrokiem obraz z przednich obiektywów, mając nadzieję, że dostrzeże fioletowy chrabąszcz Kazamy. – Wyrywaj stamtąd, chłopie…
W słuchawce usłyszał gwizdnięcie Olafa.
– No nieźle. Prędkość trzysta i rośnie.
– Taa… – podsumował Emmerson, patrząc na trzy rozpędzające się potwory. – Chciałbym zobaczyć miny naukowców, którzy w początkach kolonizacji uważali, że diabły nie mogą osiągnąć prędkości większych niż sto kilometrów na godzinę.
– Łagodne sezony to przeszłość – wtrącił Grodger przysłuchujący się rozmowie konkurentów. – Mój brat zginął, gdy kilka lat temu tornado uderzyło w Oasis. A obiecywali, że „będzie trochę wiało”…
Kazama nadal tkwił gdzieś w środku wirującego piekła. Ciekawe, czy jeszcze żyje, pomyślał Sander.
– Solargate wysyła transporter po Eddiego. Chłopak chyba ma jakieś kłopoty – oznajmił Olaf. – Czas się zwijać, Sander, nic tu po nas.
– Załogowy?
– Automat.
– Nie da rady. Nie przy tym Armagedonie.
– Nie chcą ryzykować. Friedrick postąpiłby tak samo.
– Wiem. Lepiej stracić durnego bota, niż narażać ratowników i cenny sprzęt. Tylko że bot nic tu nie wskóra. Szlag by ich…
Mimo nawoływań Matek trzy kapsuły pozostawały na swoich pozycjach. Jeźdźcy obserwowali przypominającą cygaro maszynę, pędzącą w sam środek nawałnicy. Chwytaki, którymi bot miał przyssać się do chrabąszcza Kazamy i wyrwać go z tornada, ciągnęły się za nim jak macki za kałamarnicą.
Automat kilkakrotnie próbował wedrzeć się do środka burzy, ale silne wiatry brzeżne skutecznie blokowały mu drogę.
– Nie tak łatwo dostać się do tornada – skomentował milczący dotąd Jermikov. – A jeszcze trudniej wydostać się na zewnątrz.
– Powinien wchodzić pod kątem, a ten pcha się centralnie, jak ta durna krowa. Ciekawe, kto go kontroluje? – Sander nie ukrywał złości, choć wiedział, że nadają teraz na częstotliwościach dostępnych dla wszystkich ekip.
– Pewnie znowu żółtodzioby prosto ze szkółki – stwierdził Grodger.
W pewnym momencie wielki jak dom głaz wyłonił się ze skłębionej czerwieni i uderzył prosto w bota. Tarcza wokół maszyny rozbłysła jasną zielenią. Automat ratowniczy zatańczył wokół własnej osi jak dziecięcy bączek i runął bezwładnie w dół. Kilka sekund później u podnóża diabłów zapłonął pomarańczowy ognik.
– No i to by było na tyle, jeśli chodzi o akcję ratunkową – podsumował Jermikov i parsknął z pogardą.
I wtedy odezwał się Kazama:
– Sander, pomóż mi. Sterowanie padło.
Głos jeźdźca drżał. Emmerson dobrze znał konkurenta i wiedział, że mężczyzna nie należy do tchórzy. Ale w tych kilku rozdygotanych słowach wyczuł z trudem maskowany strach.
– W którym leju jesteś?
– W największym. Tu jest jak na poligonie. Osłona ledwo zipie.
– Co myślisz, Grodger?
Walt wypuścił z sykiem powietrze z płuc.
– Wchodzę w to.
– Przykro mi, panowie, ale ja odpadam – powiedział Jermikov. – Widziałem, co tam się dzieje, i nie mam zamiaru nastawiać skóry dla Solara.
Pomarańczowa maszyna Rosjanina wykonała zgrabny piruet i pomknęła w górę.
– Jesteś ze mną, Olaf?
– Zawsze, chłopie. Tylko pamiętaj, że to ty ryzykujesz. Ja chowam tyłek w bezpiecznej bazie i nie będę mógł nic zrobić, jeśli sprawy potoczą się źle. Jeśli mam być szczery, to powiem, że nie widzę opcji, aby ktoś wyszedł żywy z tego piekła. Czujniki zdychają jeden za drugim. Już teraz jestem niemal ślepy.
– Ani, kurwa, się waż, Sander – odezwał się z zastrzeżonego kanału Friedrick. – Słyszysz? Jeśli to zrobisz, wylecisz na zbity pysk. Pomyśl o swojej karierze, chłopcze…
Emmerson uderzył pięścią w konsolę radia i głos szefa umilkł. Chwilę później usłyszał w słuchawce, jak Grodger klnie siarczyście po niemiecku, a potem recytuje stare przysłowie:
– „Ludzie są jak liście, które wiatr jesienny strąca i po ziemi pozmiata, a wiosna przynosi nowe”.
Po tych słowach jeździec wydał z siebie kowbojski ryk i ruszył z pełną prędkością w kierunku tańczących potworów.
Sander został sam pod czerwonym, złowrogim niebem. Serce tłukło się w jego piersi jak oszalałe, czuł zimny pot na plecach, a w głowie zamęt.
– Cholera! – zaklął nagle i wbrew głosowi rozsądku z całej siły pchnął drążki.
Pędząc na złamanie karku za chrabąszczem Grodgera, cieszył się w duchu, że Ernee i tym razem nie dała się namówić na oglądanie transmisji. Wszystkie serwisy informacyjne na pewno relacjonowały rzadkie zjawisko, jakim było pojawienie się aż trzech braci. Ze wszystkich stron sunęły już boty rejestrujące niczym sępy wabione smrodem padliny.
Z bliska diabły wyglądały jeszcze bardziej przerażająco. Mordercze leje wirowały wokół wspólnego środka. To przenikały się, tworząc jedną gigantyczną burzę, to wystrzeliwały na boki, jak wściekłe psy próbujące zerwać się z łańcucha.
Mimo szaleńczego pędu Sander nie zdołał dogonić Grodgera. Zobaczył, jak Niemiec zmienia kąt natarcia i wchodzi gładko między warstwy brzeżne największego wiru.
– Kazama jest gdzieś blisko podstawy – oznajmił Olaf. – Odpalaj skanery, jak tylko znajdziesz się w leju.
– Matko Święta, ale mam pietra. Jeśli wyjdę z tego żywy, nigdy więcej nie wsiądę do chrabąszcza.
Stroe zaśmiał się i coś odpowiedział, ale Sander już tego nie słyszał. Słowa przewodnika ginęły w coraz głośniejszym szumie wiatru i huku adrenaliny, która przelewała się przez jego żyły. Umysł Emmersona wyłączył się na bodźce zewnętrzne, kontrolę nad ciałem przejmowały wytrenowane w dziesiątkach skoków i symulacji odruchy. Puścić lekko drążki, boczne dysze pod kątem trzydziestu stopni, odbicie w prawo i pełna moc…
Ocknął się, gdy był już wewnątrz tornada. Wyłączył tylne silniki i pozwolił porwać się wichurze. Tarcza uaktywniała się co kilka sekund. Chrabąszcz raz za razem obrywał głazem albo błyskawicą.
– Faktycznie jak na wojnie – stwierdził Sander. – Widzisz gdzieś Grodgera, Olaf?
Odpowiedziała mu cisza.
– Olaf?
– Jestem…
– Uff… Już się bałem, że przerwało połączenie.
– N-nie… – głos przewodnika drżał lekko. – Zatkało mnie, bo nie wiem, jak mam interpretować to, co właśnie przesyłają mi czujniki?
– A mianowicie?
– W tym leju są tysiące zórz… A raczej jedna, wielka, składająca się z mniejszych. Sam nie wiem, jak ci to wytłumaczyć.
– Ja nic nie widzę. Mamy teraz większe problemy na głowie. Znajdź mi Walda. Chcę wyciągnąć stąd Eddiego i wyrywać prosto do Oasis.
– Wald jest jakieś trzysta metrów pod tobą. Namierzył Kazamę.
Sander włączył skanery i zobaczył dwa świetliste punkty zbliżające się do siebie. Bez zastanowienia zanurkował w dół i po kilku chwilach dogonił Niemca.
– Śpieszy ci się na cmentarz, Wald? – rzucił do mikrofonu. – I co teraz? Masz jakiś plan?
– Musimy ściągnąć go magnesami i wyholować poza lej.
– Żeby użyć magnesów, trzeba będzie wyłączyć tarcze.
– No – potwierdził beznamiętnie Niemiec, jakby proponował niedzielny spacerek po parku.
– To szaleństwo. Dlaczego nie spróbujemy go po prostu wypchnąć?
– On ma rację, Sander – wtrącił Olaf. – Jesteście jakieś trzy kilometry w głębi wiru. Eddie musiałby dysponować pełną mocą silników, żeby pokonać taką odległość. Poza tym każde uderzenie grozi rozbiciem jego kapsuły. Moim skromnym zdaniem masz dwa wyjścia: odpalaj magnesy i módl się, aby kamulce schodziły wam z drogi, albo spieprzaj stamtąd i zostaw to botom Solara.
Sander przełknął ślinę.
– Cudnie.
– Widzę go! Idę z prawej! – krzyknął Wald i pomknął w kierunku kapsuły Japończyka, która wyłoniła się z tumanów pyłu.
– Eddie? Słyszysz mnie? – rzucił Emmerson.
– Słyszę – głos Kazamy dobiegał jakby z wnętrza metalowego wiadra, w którym przesypuje się żwir.
– Za chwilę cię stąd wyciągniemy. Na mój sygnał będziesz musiał…
– …wyłączyć tarcze?
– Tak.
– Zwariowaliście. Prosiłem o pomoc, a nie o radę, jak najszybciej przenieść się na tamten świat. Nie zrobię tego.
– Dobrze wiesz, że nie ma innego wyjścia – wtrącił Grodger.
Nastąpiła krótka chwila ciszy. Emmerson był pewien, że Kazama kalkuluje szanse manewru proponowanego przez ratowników. Wiedział, że się zgodzi. Nikt inny nie przybędzie mu z pomocą.
– Dobra… Jestem gotów.
– Świetnie – oznajmił Emmerson. – Bo ja ani trochę…
Kilka uderzeń serca później Sander zrównał lot z kapsułą Eddiego. Pechowy Jeździec mógł sterować tylko silnikami na prawej burcie, ale rozsądnie nie marnował paliwa. Wirował swobodnie, czekając na ratunek. Odpalał dysze tylko wtedy, gdy musiał uskoczyć przed wyjątkowo dużą przeszkodą.
Emmerson spojrzał na odczyty wskaźników. Tornado było naprawdę potężne – prawie pięć kilometrów przy podstawie. Mimo to pełne okrążenie zabierało im niewiele ponad minutę.
– Przygotuj się, Eddie – powiedział, widząc Grodgera wchodzącego na pozycję po drugiej stronie. – Trzy… Dwa… Jeden… Teraz! Gaś tarczę.
Pękate balony osłon trzech kapsuł pękły równocześnie, a potem nastąpił jasny rozbłysk. Strugi światła wystrzeliły z burt ścigaczy Sandera i Walda, pomknęły w kierunku maszyny Solargate i pochwyciły ją w półprzeźroczystą, iskrzącą sieć.
– Musicie się streszczać, chłopaki – ponaglił Olaf. – Robi się naprawdę nieciekawie.
– A po co? – zażartował Sander, próbując rozluźnić napiętą atmosferę. – Taka fajna impreza.
– Zostaję do rana – podchwycił Niemiec.
– Widzę, że humory wam dopisują – odparował Kazama, który nie był już w stanie ukrywać zdenerwowania. – Panienki już dawno przeniosły się do innej knajpy i robi się nudno…
I wtedy przewodnik zaczął coś krzyczeć, ale Sander nie zrozumiał ani jednego słowa. Po tonie głosu kolegi wywnioskował jedynie, że nie było to nic zabawnego. Zobaczył oślepiający błysk i zacisnął powieki. Gdy je otworzył, po metalowych elementach wnętrza kapsuły pląsały setki kolorowych iskier. W jednej chwili dotarło do niego, co się stało: wpadli w zorzę.
– Jasna cholera – zasyczał, przyglądając się, jak monitory przed jego twarzą gasną jeden za drugim.
Zaryzykował spojrzenie w bok. Ujrzał jedynie tańczące światła i coś w rodzaju gęstej mgły.
– Olaf…? Wald…? Słyszycie mnie? Eddie…?
Nikt się nie odezwał. Ze słuchawki dobiegały tylko trzaski i szumy. Nie wiedział nawet, czy magnes, który łączył go z Kazamą, nadal generuje wiązkę sieci.
Nagle poczuł potężne uderzenie i świat wokół niego zawirował i zatańczył. Sander usłyszał brzęk pękającego szkła i odruchowo wdusił przycisk z napisem „Oxy”. Dwa niewielkie zbiorniki z tlenem natychmiast wskoczyły w wypusty kombinezonu na jego plecach. Szyba hełmu zmatowiała, okna podglądu przygasły i wyłączyły się.
Gdy wizja wróciła, przez roztrzaskaną szybę pokrywy zobaczył kawał potężnej skały. Zbłąkany głaz wpadł na kurs kolizyjny i zabrał ze sobą Sandera, tak jak ciężarówka, która napotyka na swojej drodze komara.
Spróbował odpalić silniki, ale dysze wydały z siebie tylko głuche pierdnięcie. Ekrany nadal nie działały.
– Świetnie – podsumował swoją sytuację.
Lot na licu skały trwał kilkadziesiąt sekund. Robiło się coraz jaśniej i jeździec zaczął podejrzewać, że zbliża się do brzegu leja. Byłaby to dobra informacja, gdyby napęd zechciał zadziałać. Mężczyzna modlił się w duchu, aby pokrywa chrabąszcza wytrzymała. Przed oczami miał żywe wspomnienie tego, co stało się z Wachowiczem.
Ze słuchawki hełmu nadal nie wydobywało się nic poza szumem. Cholernie brakowało mu głosu Olafa. Wiedział, że przewodnik nie był w stanie przyjść mu z pomocą, ale sama świadomość jego obecności po drugiej stronie dodawała otuchy.
Nagle znalazł się poza wirem. Przez moment widział otoczone różową mgłą słońce, a później pędzącą mu na spotkanie czerwoną ziemię. Głaz rozpadł się na kilka kawałków, uwalniając ścigacz ze swego uścisku, i runął w dół. Emmerson pociągnął wajchę katapulty. Nastąpił ogłuszający huk ładunków, strzaskana klapa otworzyła się i znikła, porwana pędem powietrza. Fotel wraz z Sanderem wystrzelił do góry i wpadł w szalony korkociąg. Przeciążenie spadło na klatkę piersiową mężczyzny jak żelazne kowadło. Jeździec poczuł na twarzy ciepłą ciecz i zanim zorientował się, że krwawi z nosa, stracił przytomność.
Drgnął lekko. Nie miał pojęcia, jak długo był nieprzytomny. Dzwoniło mu w uszach, a w prawym biodrze odczuwał silny ból. Wziął głęboki oddech, wyplątał się z fotela i szczątków spadochronu, i zaczął niemrawo gramolić się z ziemi. Wstał, ale zaraz potem upadł.
– „KOS 04”… Słyszysz mnie? – Stroe w końcu przebił się przez zakłócenia.
Sander nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Ukląkł, podpierając się rękami, odczekał kilka sekund i dźwignął obolałe ciało do góry. To, co zobaczył, gdy rozejrzał się dokoła, wypełniło go mieszaniną fascynacji, strachu i podziwu.
Tornada chwilowo przestały się do siebie zbliżać. Krążyły po okręgu o średnicy kilkuset metrów, w którego centrum znajdował się Emmerson. Były otoczone świetlistą mgłą, identyczną do tej, w którą jeźdźcy wpadli w największym wirze. To były zorze, setki zórz, które przepływały z jednego leja do drugiego, jak oddechy przechodzące z ust do ust, jak dusze przechodzące z ciała do ciała.
– Sander… tu baza, odezwij się. Mamy cię na lokalizatorze. Jesteś cholernym farciarzem, bracie. Już po ciebie lecą. Friedrick zgodził się wysłać ekipę. Słyszysz? Zaraz tam będą.
– Piękne…
– Sander, powiedz, co się dzieje? Boty, które zostały na zewnątrz, zupełnie ogłupiały. Co widzisz?
– Piękne… – powtórzył hipnotycznie Emmerson. Miał wrażenie, że znalazł się w jakimś zwariowanym śnie. Słońce przygasło, dźwięki spadły o kilka oktaw tak, że szum wiatru przypominał teraz kuszący, syreni śpiew.
A potem nagle wiry przyśpieszyły, zaczęły zmniejszać dzielący je dystans i zbliżać się do jeźdźca. Do małej, zagubionej postaci pośród czerwieni przypominającej zaschniętą krew.
– Emmerson, powiedz mi, co widzisz?! – naciskał przewodnik.
– Pójdziesz do niej, Olaf? – mężczyzna zignorował pytanie kolegi.
– Słucham? Do kogo, bracie?
– Pójdziesz do Ernee? Nie chcę, żeby to był jakiś gryzipiórek z korporacji. Powiedz jej… Powiedz…
– Sam jej powiesz, Sander. Gadaj tylko, co się dzieje? Jak mam ci pomóc?
– Nie możesz. Nie tym razem. One… one nadchodzą, idą po mnie… chcę to zobaczyć… chcę…
Olafowi wydawało się, że Emmerson coś jeszcze mówi, ale potworny ryk wichru zagłuszał słowa jeźdźca. A potem nastąpił krótki trzask i wszystko ucichło.
Stroe długo milczał. W końcu wyszedł z kokonu i usiadł ciężko na zimnej, metalowej podłodze. Za każdym razem, gdy skoki dobiegały końca, a on tracił połączenie, czuł się potwornie zagubiony i niewyobrażalnie mały.
– Pomyślnych wiatrów po drugiej stronie, kolego – powiedział po chwili, doskonale wiedząc, że jeździec go nie usłyszy.
*
Ciszę wypełniającą mieszkanie Ernee przerwało pukanie do drzwi. Kobieta uniosła twarz znad czytnika i zmarszczyła czoło. Sander powinien lada chwila wrócić, ale on by nie pukał. Wszedłby energicznym krokiem, uścisnął ją mocno, a potem przez dwie godziny opowiadał o chrabąszczach, tornadach, przeciążeniach i zorzach. Ona słuchałaby, udając zainteresowanie, a w środku umierałaby ze szczęścia, że znowu udało mu się przeżyć to cholerne wariactwo.
Pukanie powtórzyło się. Odłożyła urządzenie, wstała z fotela, podeszła do drzwi i otworzyła je, nie zaglądając w wizjer. Na korytarzu stał młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna. Miał ładne, szare oczy i lekko rozczochrane włosy. Przy jego nodze siedział sporych rozmiarów wilczur i przyglądał się jej, śmiesznie przekrzywiając łeb.
– W czym… W czym mogę pomóc? – zapytała niepewnie. – Sander jeszcze nie wrócił.
– Wiem – rzucił krótko.
Ernee spojrzała na rękę chłopaka, w której trzymał smycz, a później na jego twarz. Gałki oczne nieznajomego były zupełnie nieruchome, a szeroko rozszerzone źrenice patrzyły gdzieś w przestrzeń nad lewym uchem kobiety.
– Boże… Ty jesteś Olaf.
Nie zdążył odpowiedzieć. Wilczur zaskamlał cicho i w tej samej chwili Ernee Emmerson zachwiała się lekko. Olaf zrobił krok do przodu i zaskakująco precyzyjnym ruchem złapał jej ramię.
– Spokojnie. Oddychaj głęboko. Wszystko będzie dobrze.
Pół godziny później przewodnik siedział na kanapie w salonie i głaskał wilczura, który położył łeb na jego kolanach. Ernee stała przy oknie i patrzyła na miasto. Była dziwnie spokojna. Stało się to, czego zawsze się obawiała, i strach odszedł zastąpiony przez chwilową obojętność.
Powoli zapadał zmierzch, zatapiając Oasis w malinowej poświacie.
– Dlaczego akurat żywe stworzenie? – zapytała, chcąc odwlec rozmowę na temat Sandera. Wiedziała, że jej mąż nie żyje. Wiedziała, że zabrało go tornado. Nie chciała znać szczegółów. – Nie proponowali ci mechów? Są łatwiejsze w utrzymaniu. I mądrzejsze.
– Oferowali – odpowiedział. – W tym mieście żyje sześćset milionów ludzi, ale ciężko o dobrego przyjaciela. Poza tym Jankes nie jest zwykłym psem. Ma kilka wszczepów, które wpływają na jego inteligencję. Dzięki nim rozumie więcej słów, łatwiej go szkolić i…
– Kiedy będę mogła zabrać ciało? – przerwała mu.
Stroe wziął głęboki wdech.
– Nie będziesz mogła, Ernee. Nie znaleźli ciała. Tak czasem bywa, gdy ktoś ginie w wirze…
Nawet nie drgnęła. Nie odwróciła się.
– Posłuchaj – kontynuował Olaf zaniepokojony pozornym spokojem kobiety. – Sander brał udział w akcji ratowniczej. Pojawiły się trzy tornada, których nie byliśmy w stanie przewidzieć. Potężne tornada. Dwóm zawodnikom udało się wyrwać, Sander miał po prostu pecha. Możesz być pewna, że firma zapewni tobie i twojemu dziecku wszystko, czego będziecie potrzebować. Friedrick mi to obiecał. Słyszysz mnie?
Ernee słyszała, ale sens słów Olafa ginął w szumie, który wdzierał się do mieszkania i do myśli kobiety. Nic nie miało już znaczenia, prócz uspokajających wibracji płynących z zewnątrz. Na horyzoncie płonęły generatory, transportery gnały Bóg wie dokąd, a krople octu krążyły w powietrzu. Miasto nie zasypia, miasto nigdy nie odpoczywa…
Przeczytałem z pewnym zainteresowaniem. Niestety, w akceptacji fabuły przeszkadzała mi moja wiedza o atmosferze Marsa i o jej gęstości. Atmosfera jest tak rzadka, że takie “tajfuny”, jakie autor opisuje, to bajka. Ale literacko tekst niezły, autor potrafi kreować świat pozaziemski. Pozdrawiam.
Nie tajfuny, ale tornada. Pozdr.
Ładnie napisane, ale obawiam się, że pierwsza scena mocno sugeruje zakończenie. Miałam nadzieję, że nie, ale jednak tak.
Głupi sport, ale faktycznie musi dawać adrenalinowego kopa.
To pierwsze przejście Ziemi na tle Słońca, odkąd ludzie osiedlili się na Marsie. Następna taka okazja miała się nadarzyć dopiero za trzysta lat.
Nie znam się na tym, ale naprawdę tak rzadko, a nie co roku?
Przeciążenie odebrało mu oddech. Poczuł, jak krew odpływa z palców u nóg,
A przy przeciążeniu nie powinna właśnie popłynąć w nogi?
Kiedyś jakiś dziennikarz zapytał Sandera, dlaczego zawodnicy tak siebie nazywają.
Tak, to znaczy jak? To zdanie wybiło mnie z rytmu.
Babska logika rządzi!
Przepraszam autora za błędną opinię. Po weryfikacji okazało się, że na Marsie, z powodu ogromnych różnic temperatur pomiędzy dniem a marsjańską nocą (około stu stopni Kel), powstają tornada podobnie jak na Ziemi na obszarach pustynnych. W związku z tym opowiadanie zyskuje na wiarygodności. Pozdrawiam.
Opowiadanie się czyta naprawdę przyjemnie, kolonia na Marsie została ciekawie opisana, do tego mamy intrygujący sport, którego nie da się powtórzyć na Ziemi. Naprawdę fajnie!
Prywatnie głosowałbym na bibliotekę, chociaż muszę przyznać, że tekst pozostawił mi nieco niedosytu z powodu przewidywalności.
Tymczasowy lakoński król
Wiem dlaczego poprzednie komentarze są takie letnie – bo użytkownicy czytają za dużo SF. Dla mnie to opowiadanie jest super. Nie zmęczyło mnie science, nie uśpiła fiction. Wszystko wyważone, a do tego wątek “ludzki” taki, jak lubię. Opisy bardzo, bardzo dynamiczne, kiedy trzeba, a kiedy nie trzeba – klimatyczne. Mam tu wszystko, co potrzebuję, żeby zachwycić się tekstem.
Jedno mi tylko zgrzytnęło – Tomaszewski zmarł na raka płuc – no weź to i zmień. Taka zaawansowana technologia, a oni sobie ze skorupiakiem płuc nie radzą?
Ja cię nominuję do piórka.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Już kiedyś czytałem to opowiadanie na innym portalu. A przynajmniej przeglądałem. Generalnie zgadzam się z opinią bemik. Chociaż
użytkownicy czytają za dużo SF
to teza kontrowersyjna ;-) I niebezpieczna! Ktoś następny dojdzie do wniosku, że (na ten przykład) czytanie fantastyki szkodzi, i w efekcie będziemy mieć mało merytoryczny wątek na 500 postów :>
naprawdę tak rzadko, a nie co roku?
Nie co roku. Tematy naprowadzające: zaćmienie Słońca (czy występuje co miesiąc?), przejście Wenus przed tarczą Słońca.
Choć autor trochę jednak przecenił wyjątkowość zjawiska. O czym można się przekonać, wpisując w Google: “earth transit mars”.
Total recognition is cliché; total surprise is alienating.
Tematy naprowadzające: zaćmienie Słońca (czy występuje co miesiąc?),
No nie, bo Księżyc krąży po płaszczyźnie nieco nachylonej w stosunku do płaszczyzny ekliptyki. Płaszczyzna Marsa też się tak bardzo różni?
Babska logika rządzi!
Tylko, że tu nie chodzi o zaćmienie Słońca na Marsie, tylko tranzyt innej planety (Ziemi) na tle tarczy Słonecznej, a co do 300 lat… Według symulacji, następne przejście Ziemi na tle Słońca, które będzie widoczne z Marsa (defakto może faktycznie wtedy już ktoś będzie mógł to oglądać:)) ma być coś około 2100 roku. Ale przyznam, że celowo wydłużyłem w opowiadaniu okres tranzytu, bo chciałem podkreślić jak ważne to było wydarzenie. Ludzie mają schiza siedząc w Angli, tęskniąc za ojczyzną, a co dopiero w takiej sytuacji…
Jerohu, w żadnym przypadku nie chodziło mi o wykazanie, że czytanie SF szkodzi. Raczej o ukazanie tego, że tacy czytelnicy mają bardzo wysokie oczekiwania wobec tego gatunku. A mnie – czytającą od przypadku do przypadku – łatwiej zachwycić. Na dodatek jest tu bardzo pięknie wpleciony wątek ludzki, a dla mnie to OGROMNY plus.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Skojarzylo mi sie w pierwszej chwili z opowiadaniem "Lotniarz" Kolodziejczaka. Twój pomysł jest rownie oryginalny. Bardzo dynamiczne, sprawnie napisane. Jedynie wątek miłosny mi sie pasował, ale nie wpłynął na odbiór całości. Jedno z lepszych czytanych przeze mnie ostatnio opowiadań.
Pojęcie opowiadania, albo powieści science fiction bardzo się zdewaluowało. Powstało wiele tekstów, które kpią sobie z praw fizyki i astronomii, a przestrzeń kosmiczną traktują jak parking przed supermarketem. W ten sposób młodym czytelnikom robi się przysłowiową wodę z mózgu. Taka literatura science fiction jet rzeczywiście, moim zdaniem, szkodliwa. Ale, dobre jest podobno to, co się dobrze sprzedaje. Pozdrawiam.
Ten tekst nie miał być hard Science-Fiction, ktoś go kiedyś określił jako “rozrywkowe SF“, dlatego nie ma tu multum opisów technicznych, co nie znaczy, że jest wyssane z palca, przed napisaniem długo wertowałem informację o Marsie, aby sprawdzić czy w ogóle mogą powstać warunki opisane w tekście, a co do samego sportu… nie wiem czy byłby możliwy, ale też nie znalazłem przesłanek wykluczających.
belhaj – Bingo. Nie ukrywam, że pewne inspiracje “Lotniarzem” były.
:)
bemik, OK :-)
Na dodatek jest tu bardzo pięknie wpleciony wątek ludzki, a dla mnie to OGROMNY plus
Dla mnie też.
Finklo, sprawdziłaś już, prawda?
@Przemek Hytroś
Zaćmienie Słońca na Marsie – to by dopiero była heca.
Osoby, którym po przeczytaniu opowiadania zechce się zweryfikować szczegóły, nieuchronnie posądzą Cię, Autorze, o dokonanie niekompletnego researchu. Nieścisłość jest moim zdaniem na tyle drobna, że ledwie zasługuje na uwagę, ale doprawdy nie uważam, żeby podobne igranie sobie z faktami było tutaj potrzebne.
Zaznaczam, że opowiadanie zdecydowanie przypadło mi do gustu.
Total recognition is cliché; total surprise is alienating.
Finklo, sprawdziłaś już, prawda?
Nie, nie sprawdziłam. Nawet nie wiem, gdzie szukać. Wytłumaczenie, dlaczego zaćmienia Słońca i Księżyca nie zdarzają się co miesiąc znalazłam kiedyś w jednej książce o Księżycu. Ale o Marsie nic nie mam. :-( Tak na chłopski rozum wydawało mi się, że skoro wszystkie planety powstały ze wspólnego dysku, to chyba powinny chodzić w jednej płaszczyźnie. Ale najwidoczniej różne zderzenia coś zamieszały…
Babska logika rządzi!
Ten dysk nie był przecież doskonale płaski. W takim przypadku również Księżyc krążyłby w jednej płaszczyźnie z resztą ciał Układu (pewnie jako punkt materialny ;-). Chyba że byłby elementem obcym, przybyszem spoza [w tle słychać niepokojącą muzyczkę].
;-)
Nachylenie orbity Marsa względem ekliptyki znajdziesz w każdej powszechnej encyklopedii. Podaje się je zwykle jako trzeci (z sześciu) element orbity, po wielkiej półosi i mimośrodzie.
Albo zajrzyj tutaj:
http://nssdc.gsfc.nasa.gov/planetary/factsheet/index.html (wiersz: orbital inclination).
Total recognition is cliché; total surprise is alienating.
Ach, więc to się nazywa inklinacja! Zapamiętam. :-) Bardzo ciekawa tabelka. Dzięki. :-)
Spotkałam się z hipotezą, że Księżyc to kawałek Ziemi, który został oderwany w wyniku jakiejś kosmicznej katastrofy dawno temu i od tego czasu ciągle się oddala.
Babska logika rządzi!
Gdyby orbity Ziemi i tego czegoś trochę mniejszego, co w nią walnęło, leżały idealnie w jednej płaszczyźnie, to protoksiężycowy gruz skupiłby się w tej płaszczyźnie właśnie.
Total recognition is cliché; total surprise is alienating.
Całe szczęście, że wyjaśnienia zaciemniają komentarze, a nie tekst.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Poczytałem ponownie i zdania nie zmieniłem, co oznacza, że lodowaty ze mnie drań: dobrze mu tak. Dziecko w drodze, a jak był pieprznięty, tak pozostał. Tyle o (byłym) bohaterze. Co do natomiast tekstu jako tekstu, widzę go w Bibliotece.
bemik, bo koleżanka Finkla wodzi mnie na pokuszenie ;-) Chcąc nie chcąc, odeszliśmy od komentowania samego tekstu i zabrnęliśmy z Finklą w abstrakcję. I to mimo że starałem się być powściągliwy…
Total recognition is cliché; total surprise is alienating.
Oj, przepraszamy. Ale to chyba nie był całkowity offtop, prawda? Po prostu tekst nasunął pytania…
Babska logika rządzi!
Przemku mam jeszcze jedno spostrzeżenie. Eddie Kazama kojarzy sie z Travisem Pastrana. Ale to napewno celowy zabieg. Obaj lubią ekstremalne sporty :)
Finklo, Jerohu, mnie nie chodzi o to, że offtop, ino o to, że ja nie kumam.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Belhaj
nie wiem czy Pastrana, ale na pewno blisko
tekst ze wstępu Kazamy to inspiracja po obejrzeniu filmu dokumentalnego “ na krawędzi” czy jakoś tak,nie pamietam nazwiska bohatera ale on był/jest motocyklistą właśnie i brał udział w wyścigach po jakiejś wyspie w miasteczku, i napażał po 300/h na zakrętach, opad paszczęki generalnie, no i potem do głowy przeszedł pomysł…
Wygoglowalem film i muszę go obejrzeć. Sam nie jestem fanem ekstremalnych sportów ale oglądanie to co innego. Potwierdza sie również z jak wielu różnych źródeł można czerpać inspirację.
Dokładnie sie nazywa “jazda na krawędzi” jest cały w sieci do zobaczenia. Generalnie tez nie jestem famnem motocykli ale film jest swietnie zrealizowany.
Dawno nie czytałem takiego fajnego kawałka porządnej SF. Brawo. Zapytać chciałbym jeno to, w jaki sposób bańka zdatnej do oddychania atmosfery utrzymywała się nad Oasis. Nie próbuję się czepiać, nie znam się po prostu na tych wszystkich różnicach ciśnień, gęstości, dyfuzji gazów i całej reszcie. Jeśli mam się przyczepić, to tylko taka pierdółka: "Wszędobylskie boty rejestrujące pognały za nim jak manty za rekinem." Manta to ponad dwutonowe rybsko, większe od niemal wszystkich rekinów. Nie pasuje mi to porównanie, do kapsuły i rejestrujących botów. I to właściwie na tyle. Jeśli nie widzę bardziej istotnych powodów do czepialstwa, to znaczy, że tekst jest naprawdę dobry :-) Pozdrawiam!
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!
No to poprosimy o jeszcze jeden głos do piórka, żeby tekst uzyskał nominację!
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Bardzo mi się podobało – porządnie napisane, dynamiczne i nieoklepane, z wiarygodnym, choć – tu zgodzę się z Adamem – pie… niezbyt rozsądnym bohaterem. Tak z ciekawości – jakieś związki genezy tekstu ze śmiercią guru wingsuitingu (pomóż, o Wielki Google!) Deana Pottera? Jako rozrywkowe SF sprawdza się świetnie.
No a skoro bemik tak ładnie prosi, to fundnę nawet dwa za jeden:)
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
AlexFagus – Nie , Nie słyszałem Deanie Potterze.
Wachowicza rzuciło bezwładnie w dół, wprost na ogromny głaz niesiony prze wiatr. – literówka
[J1], [J2] – nie rozumiem tego
Stroe – po co to podkreślenie?
Przeczytałam z dużą przyjemnością. Napisane w sposób, który nie pozwolił mi się oderwać od tekstu. Do tego miałam cały czas przed oczyma odmalowywane sceny, jakbym oglądała film.
Szkoda tylko, że początek jednak zdradza zakończenie. W sumie, gdyby nie ta rozmowa, to cały czas miałabym nadzieję, że uda mu się wyjść cało. I byłoby grzmotnięcie. A tak, to tylko czekałam na to JAK zginie.
Generalnie – kawał dobrej literatury. Do biblioteki sio! (chyba kogoś tu cytuję, ale nie pamiętam kogo – wybaczcie).
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Popraw te “szeroko rozszerzone źrenice”, bo to zgrzyta.Pozdr.
Tekst niesamowicie trzyma w napięciu, a pomysł na sport marsjański bardzo oryginalny i przykuwający (i jakie pole do popisu dla świetnych metafor!). Od strony technicznej – widziałam parę powtórzeń, ale byłam zmuszona czytać na raty, to nie wypisałam. Zawiodło mnie trochę zakończenie, takie oczywiste, a jednocześnie trochę bezsensowne – Sander wydawał mi się zbyt silną osobowością, by tak sobie pójść na spotkanie ze śmiercią dla ładnego widoku.
Ale i tak jestem bardzo zadowolona z lektury :)
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Niezrozumiała dla mnie decyzja Sandera.
Poza tym opowiadanie bardzo porządne, czyta się znakomicie, choć wyczyny, w których uczestniczy bohater, jakkolwiek wielce oryginalne, nie wzbudziły mojego entuzjazmu, ale sporty zagrażające zdrowiu i życiu, choćby najbardziej widowiskowe, nigdy nie cieszyły się moim uznaniem.
Mam nadzieję, Przemku, że to nie jest Twoje ostatnie słowo. ;-)
Wzięła kilka głębszych oddechów i nieprzyjemne uczucie szybko minęło. – Oddech, to wdech i wydech. Można głęboko oddychać, można głęboko nabrać powietrza, głęboko odetchnąć, ale nie można brać głębokich oddechów.
Na ekranie pojawiła się brązowo-turkusowa ściana skłębionych mas powietrza, układająca się w charakterystyczną spiralę. – …układających się w charakterystyczną spiralę.
Rozumiem, że w spiralę układały się masy, nie ściana.
Przed jego twarzą przesunęła się sekwencja obrazów ukazująca żywioł z różnych perspektyw. – Przed jego twarzą przesunęła się sekwencja obrazów, ukazujących żywioł z różnych perspektyw.
Czy różne perspektywy żywiołu ukazywała sekwencja, czy obrazy?
Uwaga! Zrzut za 10… 9… 8… 7… – Uwaga! Zrzut za dziesięć… dziewięć… osiem… siedem…
Liczebniki zapisujemy słownie.
No i to by było na tyle, jeśli chodzi o akcję ratunkową… – Zwrot został stworzony przez satyryka, Jana Tadeusza Stanisławskiego, profesora mniemanologii stosowanej, który każdy swój wykład kończył właśnie tymi słowami.
Zwrot przyjął się, ale jest ze wszech miar niepoprawny.
Wziął głęboki oddech, wyplątał się z fotela i szczątków spadochronu… – Wziął głęboki wdech…
Były otoczone świetlistą mgłą, identyczną do tej, w którą jeźdźcy wpadli w największym wirze. – Były otoczone świetlistą mgłą, identyczną z tą…
Do małej, zagubionej postaci pośród czerwieni przypominającej zaschniętą krew. – Zaschnięta krew nie jest czerwona.
W tym mieście żyje sześćset milionów ludzi, ale ciężko o dobrego przyjaciela. – W tym mieście żyje sześćset milionów ludzi, ale trudno o dobrego przyjaciela.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Kurczę, jakby mi ktoś streścił to opowiadanie uznałabym, że nudy straszne i do tego zakończenie przewidywalne. Ale czyta się naprawdę dobrze. Barwny i wciągający język, chociaż główny bohater trochę wkurzający ;) I ten chwyt z ciężarną kobietą dość tani. Mimo to moim zdaniem opowiadanie jest naprawdę dobre.
The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)
Świetny tekst!
Niemal jak hollywoodzkie kino – pełne akcji, napięcia, szalonych bohaterów i wzruszeń. Jedyna wada: gubiłem się w tych nazwiskach pozostałych zawodników, niby detal, ale momentami naprawdę frustrował. Ale opowiadanie bardzo, bardzo udane!
Pozdrawiam!
"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49
Udany tekst. Pozdrawiam.
Nie biegam, bo nie lubię
Ech, te ostatnie razy… Świetny tekst. Dla mnie decyzja bohatera nie była zaskakująca, od początku opowieści widać było, co jest dla niego najważniejsze, Autor dobrze wszystko uzasadnił.
Podobało mi się.
Sanders zachowuje się nierozsądnie? Jasne, ale czy on jeden? Himalaiści, którzy mają górę przed sobą i muszą na nią wleźć, muszą po prostu, nawet jeśli dzieci czekają, kierowcy formuły 1, reporterzy wojenni i mnóstwo innych. Adrenalina ważniejsza niż rozsądek, potrzeba adrenaliny tak silna, że aż egoistyczna. Uzależnienie, i tyle. Prawdziwe, wiarygodne, chociaż wkurzające. Tak jak to, że nawet w epoce podboju kosmosu zapewne pojawiać się będą sekty religijne.
Wciągający tekst. Przewidywalny, jasne, ale w sumie co z tego? Ja myślałam, że jednak ta przewidywalność zostanie złamana happy endem, który nie nastąpił, więc właściwie zostałam zaskoczona. ;)
No właśnie. Brak zaskoczenia dał efekt zaskoczenia. Może banalne ale… Byłem związany przez jakiś czas ze środowiskiem wspinaczkowym. Mnóstwo wypadków dokoła, mnóstwo śmierci… A przecież nikt z tych ludzi nie chciał umierać. Każdy do końca liczył że jego to nie dotyczy, że jego to nie dotknie… A przewidywalne zakończenie i tak porażało i zaskakiwało…
co nie znaczy, że jakiś twist w opowiadaniu nie byłby wskazany, ale w tym tekście akurat go zabrakło
Dobry tekst. Miejscami trochę zbyt chaotyczny, ale trzyma w napięciu, pokazuje moc i majestat natury (co prawda marsjańskiej ; P). Również i mnie przypomniało się przy okazji opowiadanie Kołodziejczaka ; P
A – powiedziałbym, że tytuł jest taki sobie. Ma za mało mocy w porównaniu do tych tornad.
I po co to było?
Podpisuję się pod komentarzem Ochy. Bardzo dobry tekst.
Sorry, taki mamy klimat.
Nadal wściekle przeszkadza mi “adrenalinofilia” Sandersa i głupawa nieostrożność jego partnerki – decydować się na dziecko z facetem, który nigdy nie wycofa się, mimo że na pewno kiedyś zginie? liczyć na opiekę ze strony firmy, za gwarancje mając słowną obietnicę? – ale przeważyły widoczne na pierwszy rzut oka walory tekstu, eleganckie i plastyczne opisy, wysokie prawdopodobieństwo motywacji Sandersa podczas akcji ratunkowej. Nominację do piórka popieram.
Adamie, kobiety decydują się na dziecko nawet z partnerem idiotą, więc taki, który jest tylko adrenalinoholikiem to pikuś, mały pikuś
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Jak dla kogo, pozwolę sobie zauważyć. Widziałem, nadal widzę skutki takich podjętych ze ślepej miłości decyzji – a maszyn czasu jak nie było, tak nie ma…
Podobno kobieta ma nadzieję, że on się zmieni po ślubie (a on się nie zmienia).
Mężczyzna ma nadzieję, że ona się nie zmieni po ślubie (a ona się zmienia).
Babska logika rządzi!
:-) Pierwsze jest dowodem na naszą stałość. Drugie – na waszą niestałość, znaną już starożytnym Sumerom. :-)
Tak, tak, wiadomo – on był stały. Tylko one się zmieniały. ;-)
Dobra, może zaprzestaniemy offtopu?
Babska logika rządzi!
Dobrze, może nas to wkurzać, ale nie zmienia to faktu, że istnieją osoby uzależnione od adrenaliny jak i takie, które gotowe są na związek (i dzieci) nawet jeśli obiektywnie rzecz ujmując – rozsądek wrzeszczy.
Więc nie można – według mnie – zarzucać temu tekstowi i jego bohaterom niewiarygodności.
Jeśli o mnie chodzi, zarzucam lekkomyślność, nieodpowiedzialność. Wiem, że to dość częste postawy, ale nie zmienia to ich oceny.
Ok, ale to chyba nie może być zarzut w stosunku do opowiadania. :)
Ale jest to element, rzutujący na ocenę czytelniczą. Koniec końców nie tekstu, ale samych postaci. Mają u mnie minusy i nic tego nie zmieni. A tekst jako całość “wyszedł na plus”.
Ostatnio troszkę nadrabiam zaległości i zabrałem się za kilka tekstów piórkowych.
Kolejny raz się nie zawiodłem (w końcu co piórko, to piórko…). Bardzo dobrze i szybko się czytało, a mnie przyciągnąć wartką akcją nie jest łatwo – preferuję inny typ opowiadań, mniej akcji, więcej zdarzeń i odkrywania świata/przedstawiania pomysłu. A tutaj proszę, tekst sam leciał, nawet nie wiem kiedy. Miejscami czułem się jak podczas oglądania kolejnego filmu, miałem wrażenie że tekst zaczyna toczyć się właśnie jak jakiś typowy produkt dużych ekranów, a jednak pomysł i wykonanie robi wrażenie. Spodobało się też sporo niezłych porównań, według mnie trafionych i obrazujących to, co się dzieje.
Tylko zawiodło mnie niestety zakończenie. Jak napisałeś, “Brak zaskoczenia dał efekt zaskoczenia“. No właśnie, ale w moim przypadku jakoś to zaskoczenie zbyt pozytywne nie było, choć bohatera nie udało mi się szczególnie polubić. Miałem nadzieję, że coś tam ciekawego się jeszcze wydarzy, do końca nie wiedziałem czy coś jeszcze czytelnikowi zaserwujesz. W sumie w pewnym stopniu może to być plusem…
Nie przepadam za Sci-Fi. A po tym tekście nie przepadam za tym, że nie przepadam za Sci-Fi, bo tak na dobrą sprawę nie ma tutaj niczego, co by mi nie podeszło. Pomysł na motyw przewodni świetny, realizacja bardzo dobra (zwłaszcza przygotowanie merytoryczne), oś fabularna może i schematyczna, ale bardzo dobrze dopracowana, realistyczna. Najbardziej podobało mi się jednak, jak grubą krechą rozdzieliłeś sportową zawiść od koleżeńskiej, czy po prostu ludzkiej, solidarności. Heroiczne akcenty, wzruszające, choć nie przesłodzone nadmiarem patosu, też bardzo mi się podobały.
Peace!
"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/
Fajne, podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Fascynujące, chociaż przewidywalne zakończenie. Czytałem nie troszcząc się o wiarygodność, dla samej przyjemności z czytania. Polecam.