
1
New Berry Town było niewielkim miasteczkiem położonym we wschodniej części okręgu Straw. Z pozoru cicha i spokojna mieścina, jakich wiele w całym kraju. To właśnie w takich miejscach osiedlają się znudzone miejskim życiem osoby przeżywające dodatkowo kryzys wieku średniego. To właśnie spotkało mojego ojca.
Rodzice, chcąc zaoszczędzić jak najwięcej pieniędzy, postanowili zasiedlić pustostan. Opuszczona chata stała na skraju lasu. Z jednej strony otaczały ją potężne sosny, a z drugiej zachwaszczone pole, na którego samym środku stał ogromny głaz. Ojciec, wskazując palcem ten ugór, wmawiał nam – mi i matce – że w przyszłym roku nie będziemy już musieli kupować warzyw. Wszystko wyhodujemy sami.
Dom położony był na uboczu, przez co od najbliższego sąsiada dzieliły nas dwa kilometry w linii prostej. Sąsiadami okazała się miła rodzina Diho. Szybko zaprzyjaźniłem się z ich synem – Markusem.
W zasadzie mógłbym powiedzieć, że Markus Diho był pierwszą osobą, którą poznałem zaraz po przeprowadzce. Mieszkał najbliżej, więc było to całkiem naturalne. Ponadto brak szkoły znacznie ograniczył moje kontakty z innymi dziećmi. Czas spędzałem głównie z nim.
2
Już przed przeprowadzką wiedzieliśmy, że co roku dwudziestego ósmego czerwca odbywa się tam zbiór truskawek. Wszyscy mieszkańcy zbierali się na polach – swoich, sąsiadów, lub po prostu tych, które znajdowały się najbliżej – aby móc uczestniczyć w Wielkim Zbiorze. Było to ogromne, kulturowe wydarzenie, ale dopiero będąc na miejscu, czuło się moc tego dnia.
Wprowadziliśmy się dwudziestego drugiego czerwca. W ciągu tych sześciu dni, zwiedzając miasteczko, czy też włócząc się po nim bez celu, dane mi było przyglądać się przygotowaniom. Rynek przyozdobiono wieńcami, kolorowymi kwiatami, a między latarniami porozciągano liny, na których zawisły małe czerwone lampiony. Podobnie sytuacja wyglądała w całym mieście. Ponadto mieszkańcy wystawiali na ganki domów najróżniejsze kukły. Małe, duże, pokraczne, eleganckie, ale wszystkie miały jedną cechę wspólną – głowy. Wielkie, pozbawione oczu, ust, nosa oraz uszu. Czerwone, dojrzałe truskawki z zielonymi włosami.
To właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem o Truskawkowym Władcy. Według Markusa był on patronem hodowców truskawek. Dowiedziałem się również, iż w noc następującą po zbiorach księżyc przybiera różową barwę i tym samym staje się okiem Truskawkowego Władcy. Dzięki temu może on obserwować swoje dzieci – jak nazywali te owoce – i nagradzać oraz karać hodowców. Ci, którzy dobrze traktują swój zbiór, nagradzani są większą obfitością plonów w następnym roku, a ci drudzy… No cóż, Markus nie dokończył opowieści i nie potrafiłem nakłonić go, aby zmienił zdanie. Wtedy jeszcze nie rozumiałem powodów, czemu to robi.
3
Poznałem wielu mieszkańców New Berry Town. Wszyscy, bez wyjątku, byli przesadnie mili. Czy to burmistrz, który osobiście odwiedził moich rodziców kilka dni po przeprowadzce. Czy też sklepikarz, który nierzadko częstował mnie i Markusa łakociami. Dotyczyło to nawet przypadkowych mieszkańców, których spotkaliśmy po raz pierwszy. Chętnie zapraszali nas na popołudniową herbatę lub proponowali kawałek ciasta truskawkowego. Dodatkowo wszyscy sprawiali wrażenie szczęśliwych oraz pozbawionych wszelkich zmartwień.
Patrząc z obecnej perspektywy było to wręcz niemożliwe, lecz wówczas tego nie dostrzegałem. A jeśli nawet, czy coś by to zmieniło? Czy trzynastolatek mógł zapobiec takiej tragedii?
4
W dniu poprzedzającym Wielki Zbiór rodzice zmuszeni byli wyjechać do Apple City, w okręgu Pine. Powodem było wyjaśnienie pewnych spraw związanych ze sprzedażą starego mieszkania. Nie bardzo mnie to interesowało, więc nalegałem, aby zostać. Po długich godzinach spędzonych na przekonywaniu, w końcu wyrazili zgodę. Miałem spędzić trzy dni w domostwie państwa Diho.
Rodzice wyjechali dwudziestego siódmego czerwca, zaraz po obiedzie. Resztę dnia spędziłem na wspólnych zabawach z Markusem, a po kolacji położyłem się na materacu leżącym obok jego łóżka.
Minęło kilka godzin, nim udało mi się usnąć. Przez cały czas Markus opowiadał, jak wspaniały jest Wielki Zbiór oraz późniejsza zabawa na rynku. Dosyć często powtarzał również, że jest mu przykro, iż moi rodzice nie będą mogli tego uświadczyć. Kiedy tylko starałem się przekonać go, że z całą pewnością wezmą udział w Wielkim Zbiorze za rok, robił dziwną minę, po czym szybko zmieniał temat. A że każdy był interesujący, słuchałem wszystkiego wielce zaciekawiony oraz nieco poddenerwowany. Obecnie ciężko jest mi powiedzieć, czy było to spowodowane jakimś podświadomym odczuwaniem zagrożenia, czy też degustacją ciast truskawkowych, która miała odbyć się następnego dnia, a której wyczekiwałem najbardziej.
5
Z samego rana rozpoczęło się zbieranie truskawek. Wraz z rodziną Diho udaliśmy się na największe polu w miasteczku. Należało do księdza, który powitał zbieraczy uroczystym znakiem krzyża i krótką modlitwą. Następnie każdy z nas otrzymał wiklinowy koszyk, po czym zostawał przydzielony do danego rejonu pola.
Ja i Markus zbieraliśmy wspólnie, rozmawiając jednocześnie o czekających na zabawie atrakcjach. Zapowiadał się niezapomniany wieczór i rzeczywiście taki był.
Wielki Zbiór zakończył się o szesnastej dwadzieścia, kiedy to na polu należącym do rodziny Umerów zerwano ostatnią truskawkę. Wówczas tamtejsi zbieracze udali się na rynek, aby dołączyć do świętujących tam ludzi i uzupełnić statystki. Tego lata pobito kolejny rekord w ilości zebranych owoców. W tym momencie zabawa rozkręciła się na dobre.
Na scenie ustawionej pośrodku rynku grały miejscowe kapele. Po parkiecie rozłożonym przed nią tańczyły młode pary. Starsi mieszkańcy woleli przechodzić się bocznymi uliczkami i oglądać, co takiego kupcy wystawili na straganach. Pozostali siedzieli w specjalnie przygotowanych strefach, w których można było się pożywić i napić.
Ja oraz Markus, jak większość dzieciaków, biegaliśmy od jednego miejsca do drugiego. Najczęściej jednak szukaliśmy stanowisk, na których organizowano różnego rodzaju gry i konkursy. A tych było dużo. Próbowaliśmy ugryźć jabłko zawieszone na sznurku, bez użycia rąk. Biegać w workach. Rzucać truskawką do oddalonego partnera, który musiał ją złapać w taki sposób, aby nic się jej nie stało. A nawet złowić w małą siateczkę zwinną, złotą rybkę, którą zwycięzca mógł zatrzymać.
Nie wygrałem żadnego z konkursów, ale i tak bawiłem się świetnie. Zwłaszcza podczas degustacji ciast. Dziesiątki rodzajów. Z dżemem truskawkowym, z kremem truskawkowym, z miażdżonymi truskawkami, z kawałkami truskawek i tak dalej. Mógłbym wymieniać cały dzień, a i tak pewnie nie starczyło by mi czasu. Skosztowałem tylko niektórych z nich, a każde smakowało lepiej od poprzedniego. Podniebienie szalało z rokoszy i trudno było mu się dziwić. Poznałem chyba cały zakres słodkości tego owocu. Od słodyczy z lekką domieszką kwaśności, aż do słodyczy, która potrafiła zemdlić.
Było cudownie.
6
Wraz z Markusem opuściliśmy zabawę, gdy zegar na ratuszu wybijał dwudziestą drugą. Z państwem Diho mieliśmy się spotkać przy końcu jednej z odnóg rynku. Było już stosunkowo ciemno, ale niewielkie lampiony zalewały deptak czerwonym światłem. Nadal natrafiało się na spacerujących ludzi.
Popatrzyłem w górę i to, co zobaczyłem, wstrząsnęło mną. Księżyc przybrał różową barwę. Poczułem się nieswojo, a po ciele przeszedł mi zimny dreszcz. Dotąd historię Markusa dotyczącą Oka Truskawkowego Władcy traktowałem jako zwykłą bajkę dla turystów, a tymczasem ono wznosiło się wysoko na nieboskłonie.
Nie wiem, jak długo trwałem w bezruchu, ale z odrętwienia wyrwał mnie dopiero głos towarzysza. Pytał, czy nic mi nie jest. Wskazałem palcem w niebo. Markus spojrzał wprost na różowego olbrzyma. Wzruszył ramionami. Wyglądało to tak, jakby to zadziwiające zjawisko nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Jakby było całkowicie naturalne. Później skierował wzrok na mnie. Wyglądał na nieco zdziwionego i zmartwionego. Początkowo nie zrozumiałem, lecz gdy znów popatrzyłem na księżyc, wyglądał zupełnie zwyczajnie. Nie miałem pojęcia, co się właśnie wydarzyło.
Ruszyliśmy dalej. Markus nie zapytał mnie, co takiego zobaczyłem na niebie, a ja nie miałem zamiaru mu tego opowiadać. Wówczas pomyślałem, że mogła to być moja wyobraźnia. W końcu była już późna godzina, a ponadto napchałem się różnymi ciastami. Nigdy nie wiadomo, co ludzie do nich dodają, aby uzyskać lepszy smak. Postanowiłem zapomnieć o tym zdarzeniu.
Niestety.
Gdy minęliśmy zakos, dostrzegłem siedzących na ławce państwa Diho. Pomachali do nas. Markus przyśpieszył kroku, a po chwili zaczął biec. Już miałem wziąć z niego przykład, gdy zza jednego z budynków nagle wyskoczył dziwaczny młodzieniec ubrany w stare łachy. Z dziur w spodniach oraz koszuli wystawała słoma, ale najgorsza była jego twarz, a w zasadzie to, co ją zakrywało. Straszliwa maska, przywodząca na myśl zgniłą truskawkę. Zatrzymał się na samym środku deptaka.
Przez chwilę pomyślałem, że to kolejna kukła, którą ktoś po prostu tam ustawił, ale wtedy dotarło do mnie, że kukły się nie poruszają. Zwolniłem kroku.
Markus nie zwracał uwagi na tajemniczą postać. Cały czas biegł w kierunku rodziców. Serce zamarło mi ze strachu, gdy młody Diho przebiegł kilka centymetrów od dziwacznego osobnika. Ten ani drgnął. Głośno odetchnąłem z ulgą. To musiało być kolejne przywidzenie wywołane zbyt dużą ilością spożytego cukru, albo kto wie czego jeszcze. Inni przechodnie przecież też nic nie robili sobie z jego obecności. Nawet nie zaszczycili go spojrzenia, choćby przez krótką chwilę.
Zacząłem biec, aby dogonić Markusa. Gdy zbliżyłem się do młodzieńca w masce, ten jakby specjalnie zrobił krok w moją stronę i szturchnął ramieniem. Zachwiałem się, lecz zdołałem utrzymać równowagę. Stanąłem w miejscu, po czym zerknąłem na maskę. Miała otwór, przez który widać było usta. Poruszały się. Chciały mi coś przekazać, ale nie byłem w stanie tego zrozumieć. Spanikowany odwróciłem głowę w drugą stronę. Markus ściskał się z rodzicami. Szybko wróciłem wzrokiem w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała zamaskowana postać, a teraz przechadzała się tam jakaś młoda para. Rozejrzałem się. Nigdzie nie było po nim śladu. Zniknął tak nagle, jak się pojawił. Mino to zdołał mi napędzić niezłego stracha.
7
Jazda autem na obrzeża New Berry Town nie trwała długo, więc dość szybko znalazłem się, jak mylnie sądziłem, w bezpiecznym miejscu. Wreszcie tego wieczoru poczułem spokój.
Gdy leżałem na materacu, postanowiłem zapytać Markusa, czy widział kiedykolwiek człowieka z maską w kształcie truskawki. Chłopak trochę zwlekał z odpowiedzią, ale wtedy jakoś nie uznałem tego za nic niepokojącego. W końcu pokręcił przecząco głową. Nieco mnie to rozczarowało. W zamian natomiast opowiedział mi historię o tym, jak jeszcze piętnaście lat temu, w przeddzień Wielkiego Zbioru dzieci przebierały się za Truskawkowego Władce. Nazywano je Truskawkowymi Dziećmi, tudzież Dziećmi Truskawek. Zakładały stare ubrania, wypychały je słomą i ukrywały twarz za maską. Później chodziły od domu do domu, zbierając łakocie.
Wszystko zakończyło się latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku. Wówczas na pewnym polu znaleziono bestialsko zamordowanego dziesięciolatka. Stan jego ciała świadczył o niesłychanym okrucieństwie i brutalności sprawcy. O zbrodnię posądzono jednego z radnych, który otwarcie sprzeciwiał się pogańskiemu kultowi. Mówiono, że chciał zakopać zwłoki na polu, a winą obarczyć sektę Towarzystwo Wyznawców Woli Truskawkowego Władcy, ale został spłoszony przez dzieciaki. To właśnie one zeznawały przeciwko niemu w sądzie. Jednym z nich był podobno syn obecnego burmistrza. Kilka dni po aresztowaniu, radny w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął z celi. Nigdy już o nim nie słyszano, natomiast w miejscu, gdzie znaleziono martwego chłopca, po dziś dzień spoczywa wielki głaz.
Historia był makabryczna, ale w pewnym sensie uspokoiła mnie jeszcze bardziej. Być może ktoś znalazł maskę należącą niegdyś do starszego brata lub rodzica i ruszył na miasto, czyniąc zadość dawnej tradycji. Nie wyjaśniało to jednak, dlaczego Markus go nie zauważył, lecz wtedy mocno próbowałem odepchnąć do siebie ten fakt.
Krótko potem usnąłem.
8
Około północy obudziło mnie stukanie. Na poły śpiący nie potrafiłem zlokalizować źródła hałasu, który z każdą chwilą się nasilał. Dopiero po pewnym czasie mózg zaczął funkcjonować nieco sprawniej. Odgłos dochodził od strony okna. Początkowo pomyślałem więc o gałęzi drzewa rosnącego nieopodal domu. Przeciągnąłem się leniwie i ziewnąłem. Dopiero wtedy byłem gotów zerknąć w stronę okna.
W jednej chwili poderwałem się na równe nogi. Kilkakrotnie zawołałem Markusa, ale ten nie odpowiadał. Nie miałem najmniejszej ochoty spuszczać okna z widoku, bo przecież wtedy dzieją się najgorsze rzeczy, ale nie miałem wyboru. Spojrzałem na łóżko. Nikogo w nim nie było, a kołdra leżała na ziemi. Zdrętwiałem. Chciałem krzyknąć, ale strach mocno zacisnął krtań, przez co z moich ust wydobył się zaledwie cichy pisk. Poczułem, jak piżama nasiąka potem i w tym monecie przypomniałem sobie o stukaniu w szybę. Obróciłem się na pięcie i ujrzałem to, czego się obawiałem. Okno było otwarte, a straszliwa truskawkowa twarz, która jeszcze przed chwilę wpatrywała się we mnie, zniknęła. Już miałem zerwać się do biegu, gdy poczułem silne uderzenie w tył głowy.
Straciłem przytomność.
9
Gdy się ocknąłem, piżama lepiła się od potu i brudu. Nie miałem pojęcia, jak długo leżałem nieprzytomny ani co takiego zdarzyło się w tym czasie. Podniosłem się z ziemi, aby móc lepiej ocenić okolicę. Stałem pośrodku ogromnego pola. Zewsząd otaczały mnie niewysokie grządki truskawek o obfitych owocach. Wiatr kołysał łodygami, przez co rośliny sprawiały wrażenia ożywionych.
Nigdzie nie mogłem dostrzec Markusa oraz jego rodziców. Najwidoczniej musieli zabrać go gdzieś indziej. Spojrzałem w niebo i poczułem déjà vu. Pośród ciemności świeciło oko Truskawkowego Władcy. Jego niecodzienna, różowa poświata ponownie napełniła mnie grozą. Nie mogłem jednak zwlekać. Markus mógł potrzebować pomocy. Wziąłem głęboki oddech, po czym ruszyłem lekkim truchtem, nie bacząc na wilgotną ziemię przyklejającą się do bosych stóp.
10
Biegnąc po wilgotnej ziemi, nie zastanawiałem się, dokąd prowadzą mnie nogi. Wiedziałem, że w tę czerwcową noc, w noc następującą po Wielkim Zbiorze, dzieje się coś dziwnego. Nie wiem, dlaczego porzucono mnie na tym polu, ale z całą pewnością miało to jakiś sens. Biegłem więc na oślep, wierząc, że ktoś czuwa, abym dotarł do celu. Być może sam Truskawkowy Władcy o to zadbał.
Moją głowę zakrzątały zatem tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, czy Markusowi i jego rodzinie nic się nie stało? I po drugie, czy to wszystko się skończy, zanim wrócą moi rodzice? I czy będą wtedy bezpieczni?
11
Pole truskawek zdawało się nie mieć końca. W każdym kierunku rozciągało się aż po horyzont. Dziwna, różowa mgiełka już od paru minut utrzymywała się wokoło. Pośród niej dostrzegłem kilkanaście rozmazanych, niewysokich sylwetek. Poznałem je bez problemu, w końcu jedną z nich już widziałem. Truskawkowe Dzieci. Zapewne obserwowały mnie od samego początku.
Po kilkunastu minutach dotarłem do wielkiego głazu. Stanąłem jak wryty. Wyglądał dokładnie tak samo, jak ten na polu moich rodziców. Nie było mowy o pomyłce. Wielokrotnie bawiłem się przy nim i zdążyłem poznać go dosyć dobrze. Nie miałem pojęcia, jak zdołali go tu przenieść, bo z całą pewnością pole było inne.
Położyłem dłoń na głazie. Jego powierzchnia była twarda i zimna, ale miałem wrażenie, że w środku aż płonie. Emanował jakąś tajemniczą energią, która w pewien sposób musiała mi się udzielić. Nieoczekiwanie nabrałem nowych sił, oddech mi się wyrównał, a kolka, która dokuczała mi od pewnego czasu, nagle ustała.
Różowa mgiełka nieco się rozrzedziła, lecz mimo to nie mogłem dostrzec żadnego z Dzieci Truskawek. Nie martwiłem się, dokąd mam biec, lecz zazwyczaj skręcałem tak, aby trzymać się od nich z daleka. Teraz znów byłem zmuszony wędrować na oślep.
Gdy z nowymi siłami zbierałem się do dalszej wędrówki, usłyszałem cichy dźwięki, przypominający szuranie. Miałem wrażenie, że dochodzi zza głazu i nie pomyliłem się. Po krótkiej chwili coś zza niego wypełzło.
Przyglądałem się z wielką uwagą. Minęło jednak trochę czasu, nim bez najmniejszych wątpliwości mogłem stwierdzić, że kiedyś był to człowiek. Młody chłopak. Pełzał na brzuchu, zostawiając za sobą krwawy ślad. Sądząc po licznych ranach kłutych oraz powykręcanych w nienaturalny sposób kończynach, ktoś musiał sobie na nim nieźle poużywać. Zrobiłem krok naprzód i wtedy trup podniósł nieco głowę, odsłaniając tym samym twarz. Zionące ponurą czernią dziury znajdowały się w miejscach oczu, a w rozdziawionych ustach brakowało języka. Postąpiłem kolejny krok, a nieboszczyk powoli i z wielkim wysiłkiem podniósł pokraczną rękę. Drżała. Wydawało się, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie. Nie musiał jednak nic mówić, doskonale widziałem, co takiego chce mi przekazać.
Ruszyłem w kierunku, w którym wyciągał się kościsty palec wskazujący.
12
Już dawna straciłem rachubę czasu, więc ciężko jest mi powiedzieć, o której dotarłem do miejsca spotkań sekty. Wyglądało identycznie jak kościół w New Berry Town, z tą tylko różnicą, że na wieży brakowało krzyża.
Nie miałem najmniejszej ochoty zastanawiać się, skąd wzięła się taka budowla na środku pola, więc od razu podszedłem do drzwi. Potężne stalowe wrota z całą pewnością były ciężkie, ale dzięki dobremu wyważeniu nie miałem żadnych problemów z ich otwarciem.
Fala jasnego światła tak gwałtownie wdarła się pośród mrok nocy, że aż byłem zmuszony zamknąć oczy. Dopiero po chwili mogłem otworzyć je ponownie i przyjrzeć się wnętrzu. Przede mną rozciągał się korytarz, wzdłuż którego poustawiano rzędy ławek. Wszystkie miejsca były zajęte. Znajdowały się tam zarówno dzieci, młodzież oraz dorośli. Każda z obecnych osób miała założoną maskę w kształcie truskawki. Wszyscy wpatrywali się we mnie i szeptali między sobą.
Ruszyłem w stronę ołtarza. Nikt nie próbował mnie powstrzymać. Zatrzymałem się dopiero kilka metrów przed nim. Pięciu kapłanów ubranych w purpurowe szaty siedziało za masywy stołem. Dwoje z nich zdjęło maski. Jednym okazał się burmistrz, a drugim ksiądz.
Tożsamość kapłanów może lekko mnie zdziwiła, ale nie wstrząsnęła. Ludzie na stanowiskach zawsze dążą do władzy, więc kierowanie sektą nie było aż tak zaskakujące. Zaskakujące było jednak to, co wydarzyło się później.
Burmistrz wraz z pozostałymi uczestnikami zgromadzenia miło mnie przywitał. Pogratulował wybrania tak wspaniałej mieściny, jaką niewątpliwie – w jego uznaniu – było New Berry Town na swój nowy dom. Starał się mnie zapewnić, jak on i reszta mieszkańców cieszą się, że do ich wspólnoty dołączy kolejna osoba.
Chciał mówić dalej, ale wtedy postanowiłem mu przerwać. Chyba nie myśleli, że mógłbym dołączyć do kogoś, kto porwał mojego przyjaciela. Nawet nie wiedziałem, czy on nadal żyje. Wtedy na sali usłyszałem ciche śmiechy. Odwróciłem się w stronę tłumu i zauważyłem, że w jednym z pierwszych rzędów powstają trzy osoby. Niemalże od razu poznałem ich ubrania, lecz nawet, kiedy zdjęli maski nie umiałem w to uwierzyć. Rodzina Diho również należała do sekty.
Spojrzałem na Markusa, a ten tylko się uśmiechnął, jakby chciał powiedzieć, że to normalne. Przecież każdy do niej należy. To wielopokoleniowa tradycja.
Zszokowany odwróciłem się z powrotem w stronę kapłanów. Ksiądz zapytał mnie, czy chcę dołączyć do wspólnoty. Wtedy mnie zatkało. Nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć. Od zawsze powtarzano mi, że sekty są złe, ale Markus wyglądał na całkiem zadowolonego. Przez głowę przewinęły mi się dziesiątki pytań. Nie wiem, jak długo zastanawiałem się nad odpowiedzią, ale kiedy myślałem już, że nie zdołam nic z siebie wydusić, do głowy przyszło mi najważniejsze z pytań. Co z moimi rodzicami? Niezwłocznie je zadałem.
Twarz burmistrza przybrała inny wyraz. Wesołość, udawana lub nie, przeobraziła się w grymas złości wymieszany z zakłopotaniem. Od razu poczułem, że coś nie tak, lecz postanowiłem powtórzyć pytanie. Nie miałem wyboru.
Burmistrz wykonał dłonią tajemniczy gest. Na zadany sygnał jedna z osób zasiadających w pierwszym rzędzie po lewej wstała i podeszła do kurtyny zakrywającej część tamtejszej ściany. Zamaskowana postać pociągnęła za zwisający sznur. Kurtyna zaczęła się przesuwać, odsłaniając ukryte za nią pomieszczenie.
13
Zesztywniałem. Przemierzając mroczne pole truskawek, unikając jednocześnie Truskawkowych Dzieci, mogłem spodziewać się dosłownie wszystkiego. Głaz, który wyglądał tak samo, jak ten na polu rodziców, nieco mnie zaskoczył. Wypełzający spod niego trup był już natomiast rzeczą oczywistą. Budynek przypominający tutejszy kościół był pewnego rodzaju niespodzianką, lecz nie taką, jak to, co ujrzałem w odsłoniętej, małej celi.
Za solidnie wyglądającymi kratami znajdowało się siedmioro ludzi. Bez trudno rozpoznałem wśród nich mamę oraz tatę. Siedzieli na podłodze, opierając się plecami o ścianę. Po ich wyglądzie oraz widocznych ranach mogłem przypuszczać, że zostali skatowani. Ponadto wszyscy mieli skrępowane ręce oraz nogi, a oczy zasłonięte czarnymi opaskami.
Łzy same napłynęły mi do oczu. Teraz już naprawdę nie wiedziałem, co mam zrobić. W połowie zszokowany, a w połowie przerażony spojrzałem na kapłanów zasiadających na ołtarzu, chcą usłyszeć jakiekolwiek wyjaśnianie. Ksiądz najwidoczniej zrozumiał, bo niemalże natychmiast zaczął omawiać całą sytuację spokojnym i beztroskim głosem.
Okazało się, że gdy tylko rodzice opuścili centrum New Berry Town i wjechali na drogę prowadzącą do sąsiedniego okręgu, zostali zatrzymani. Grupa mieszkańców z założonymi maskami, pod przywództwem jednego z kapłanów zablokowała drogę. Jak mi wyjaśniono, opuszczanie miasta na czas Wielkiego Zbioru było równoznaczne z sprzeciwianiem się woli Truskawkowego Władcy. Moi rodzice nie mieli o tym pojęcia, dlatego próbowano im to wytłumaczyć. Złożono nawet ofertę przystąpienia do wspólnoty, lecz oni ją odrzucili. Następstwem tego było uprowadzenie oraz uwięzienie ich w tym budynku.
Na koniec opowieści, ksiądz zapytał mnie, czy zostanę jednym z nich. Nie zastanawiałem się ani minuty. Stanowczo odmówiłem i w tym samym momencie poczułem, jak czyjeś dłonie mocno zaciskają się na moich ramionach. Napastnik silnym pchnięciem zmusił mnie, abym uklęknął.
Przez łzawiące oczy ujrzałem kobietę, która przyniosła kosz wypełniony po brzegi truskawkami. Położyła go przed ołtarzem. Znajdowały się w nim największe truskawki, jakie kiedykolwiek widziałem. Ich czerwień była tak żywa, że aż zdawała się płonąć. Kapłani zeszli z ołtarza i podeszli do kosza. Złapali się za ręce i utworzyli wokół niego krąg. Jeden z tych, którzy nie zdjęli maski, zaczął przemawiać. Mówił w obcym języku, z bardzo dziwnym akcentem. Nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa, ale każde brzmiał plugawo i złowrogo.
Truskawki w koszu zaczęły się topić i zlewać ze sobą, tworząc jednolitą masę. Rosła oraz formowała się w dziwaczne wzory, aby pod koniec procesu przybrać kształt dwunożnej istoty. Rysy potwora powoli stawały się coraz wyraźniejsze. Masywne cielsko wyglądało, jakby składało się z tysięcy przeplatających się ze sobą małych, ciemnozielonych łodyżek. Głowa natomiast składa się z mnóstwa owoców truskawek, które pulsowały, poruszały się i zamieniały ze sobą miejscami.
Kapłani rozeszli się na bok. Burmistrz i ksiądz z powrotem założyli maski. Ten pierwszy zdążył jeszcze posłać w moją stronę szyderczy uśmiech.
Dopiero co przywołany Truskawkowy Władca wyglądał na zdezorientowanego, lecz po chwili ruszył chwiejnym krokiem w stronę celi. Szedł powoli, lecz z każdym krokiem jego chód stawał się pewniejszy.
Krzyknąłem kilkakrotnie. Więźniowie w ogóle nie zareagowali. Najprawdopodobniej oprócz wzroku pozbawiono ich również zmysłu słuchu. Gdy potwór podszedł do krat, te nie otworzyły się. Nie musiały. Łodygi zaczęły przemieszczać się podobnie jak truskawki, tworząc wolne przestrzenie, w które bez problemu mieściły się pręty. Truskawkowy Władca przeszedł przez nie niczym duch i rozpoczął żer.
Wrzeszczałem jak opętany, nie mogąc oderwać wzroku od rzezi rozgrywającej się w celi. Monstrum dosłownie rozerwało wszystkich na strzępy. Wierciłem się, wyrywałem i starłem uwolnić, lecz przytrzymujący mnie mężczyzna był zbyt silny. Nie mogłem nic zrobić. Byłem bezradny. Przestraszony.
Po kilku minutach Truskawkowy Władca wrócił zza krat. Tak jak myślałem, pierwsze, co zrobił, to skierował się w moją stronę. Straciłem wszelką nadzieję. Nadal co prawda wydawałem z siebie rozpaczliwe wrzaski, nawoływałem o pomoc oraz prosiłem o litość. Nic to nie dało. Żadnego odzewu. Gdy stwór zbliżył się do mnie, poczułem, jak popuszczam. Ciepły mocz pociekł mi po udach.
Ostatkiem sił zdołałem odwrócić głowę w stronę, gdzie znajdowała się rodzina Diho. Miałem nadzieję ujrzeć zrozpaczoną twarz Markusa. Pragnąłem wierzyć, że naprawdę się zaprzyjaźniliśmy i moja śmierć będzie dla niego ogromnym cierpieniem. Nie chciałem umierać z myślą, że te dni spędzone z nim były zwykłą grą.
Nadal tam stali, ale ich twarze skrywały się już za maskami. Smutek ogarnął moje serce i niemalże całkowicie zastąpił strach. Kątem oka dostrzegłem, jak Truskawkowy Władca rozdziawia usta, a przynajmniej coś, co mogło nimi być, i ukazuje białe, ostre kły. Szykując się na śmierć, ostatni raz spojrzałem na Markusa i nie mogłem uwierzyć moim oczom. Na szyi dostrzegłem kilka lśniącą w blasku lamp strużek. On płakał. Naprawdę było mu przykro. Wtedy mogłem śmiało nazwać go moim przyjacielem. Uśmiechnąłem się do niego.
Tamtej nocy umarłem.
Mnie nie wystraszyło, ale to nie taka łatwa sprawa. Za to tekst chyba nieźle wpisuje się w wymagania konkursu.
Gorzej z wykonaniem – pierwsza literówka już w pierwszym akapicie, dalej też nie jest jakoś szalenie dobrze.
To właśnie w takich miejscach osiedlają się znudzone miejskim życiem osoby przeżywający dodatkowo kryzys wieku średniego.
Wspomniana literówka.
Patrząc z obecnej perspektywy było to wręcz niemożliwe,
W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu.
Babska logika rządzi!
Kim89, jeśli tylko napisanie tego tekstu sprawiło ci tzw. Frajdę.
Serdecznie doradzam, mieć, w ekhm, nazwijmy to “w de” wszystkie literówki, nawet te z pierwszej linii… ;)
Co wcale nie odnosi się do oceny Twojego tekstu. Nie czytałem jeszcze ;)
Nie biegam, bo nie lubię
Przeczytałam i nawet troszkę się bałam. Jednak dla mnie zbyt rozciągnięte to opowiadanie – szczególnie przydługi jest wstęp.
Co do literówek Finkla ma rację: niektóre rozśmieszają, a niektóre wybijają z czytania. Nie chciało mi się wypisywać wszystkich, bo zajęłoby to zbyt dużo czasu. Przejrzyj jeszcze raz, skupiając się właśnie na poprawności zapisu.
Nie ciachałem umierać z myślą, że te dni spędzone z nim były
jak czyjeś dłonie mocno zaciskają cię na moich ramionach
Zdecydowanie za dużo tego, takie potykanie się i zastanawianie, co miało być, nie wpływa dobrze na odbiór tekstu.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Dyżur, coś napisać wypadałoby…
Hm.
A, już wiem.
Przestraszyłem się i ucieszyłem jednocześnie. Źródłem strachu nie był jednakże Truskawkowy Władca. Reszta niech pozostanie milczeniem.
Wpis obserwacyjny.
Widać, że Autor starał się stworzyć nastrój grozy i poniekąd ten zabieg się powiódł, ale cały efekt zniszczyło wykonanie. Nie mogłam się bać, gdy co rusz chciało mi się śmiać. Dwa przykłady, bo nie sposób przytoczyć wszystkie zdania, wymagające poprawy:
Próbowaliśmy ugryźć jabłko zawieszone na sznurku bez użycia rąk.
Sądząc po licznych ranach kutych oraz powykręcanych w nienaturalny sposób kończynach, ktoś musiał sobie na nim nieźle poużywać.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Faktycznie, niektóre literówki dają przeciwny efekt od zamierzonego. Klasyczny horror – miasteczko z kultem. Zastanawiające, że historię opowiada trup (jak i komu?) – ach, ten pierwszoosobowy narrator.:)
To właśnie w takich miejscach osiedlają się znudzone miejskim życiem osoby przeżywający dodatkowo kryzys wieku średniego.
przeżywające
Rodzice, chcą zaoszczędzić jak najwięcej pieniędzy, postanowili zasiedlić pustostan.
chcąc
Dom położony był na uboczu,
przez cood najbliższego sąsiada dzieliły nas dwa kilometry w linii prostej.
Straciłem wszelką nadzieje.
nadzieję
Melduję, że przeczytałam.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Znów klasyka – niewielka, sekciarska społeczność z własnym duchem. Pomysł nie najgorszy, ale zepsuty wykonaniem.
Dużo literówek, które niszczą, poza tym nie najgorzej budowaną, grozę.
Co mi poza tym nie gra, to błędy logiczne. Jak na przykład ten – z jednej strony piszesz, że jest miasteczko (z polami?), ale najbliższy sąsiad mieszka dwa kilometry od domu bohatera.
Opowiadanie zyskałoby na dialogach. Mowa zależna nie jest najlepszym rozwiązaniem. Nie czyta się tego jak opowiadania, tylko streszczenie.
Dreszczyku nie poczułam, ale to chyba bardziej przez wykonanie.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Historia trochę jak z opowieści krypty – to znaczy w swojej konwencjonalności całkiem fajna. Rzeczywiście jednak pewna nieporadność wykonania psuje efekt. Za dużo dowiadujemy się z narracji, która – tak na marginesie jest niezbyt konsekwetna: bohater niby jest dzieciakiem, a mówi jak dorosły. Być może jednak narrator trzecioosobowy byłby lepszym rozwiązaniem. Nastrój grozy jest – ale taki pulpowy. Truskawy odegrały stosowną rolę, znaczy są przedmiotem kultu : P
I po co to było?
Mnie niestety nie urzekło. Sztampa od początku do końca, jedynym oryginalnym elementem są truskawki. Tylko że one, kurczę, za cholerę nie wywołają u mnie nastroju grozy. Jeśli przedstawiłbyś opowieść o Truskawkowym Władcy jako parodię horroru, pastisz, to myślę że połączenie grozy z truskawkami mogłoby przejść. W obecnej formie wszystko jest już zbyt ograne, by mnie przekonało. :(
"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."
najbliższego sąsiada dzieliły nas dwa kilometry w linii prostej. Sąsiadami okazała – może jakoś zastąpić słowo “sąsiad”? Propozycje: kum, tubylec, blisko zamieszkały || najbliższej mieszkających ludzi dzieliły nas dwa…
że co roku -[+] dwudziestego ósmego czerwca -[+] odbywa
tam zbiór truskawek. Wszyscy mieszkańcy zbierali się na polach – powtórzenie; mieszkańcy gromadzili się
Zasadniczo to truskawki na koniec czerwca mają się ku końcowi. Takie Wielkie Zbieranie powinno być raczej w połowie lub na początku miesiąca.
zwiedzając miasteczko,[-] czy też włócząc – bez przecinka na zasadzie: to czy tamto, przecinek przed “czy” stawiamy w pytaniach
Czy to burmistrz, który osobiście odwiedził moich rodziców kilka dni po przeprowadzce.[!] Czy też sklepikarz, który nierzadko częstował mnie i Markusa łakociami. – te zdania nie powinny być podzielone kropką
trzy dni w domostwie państwa Diho – 13-latek po 5 dniach trafia do obcych ludzi… no… średnio to widzę
mogli tego uświadczyć – raczej doświadczyć, bo uświadczyć oznacza napotkanie czegoś, kogoś
odczuwaniem zagrożenia,[-] czy też degustacją – zbędny przecinek
Nie bardzo kupuję tak dokładnie zapisywane daty. Narracja prowadzona jest scenkowo; ani ziębi, ani grzeje. Grozy w opowiadaniu nie znalazłem. Jest trochę błędów, a choć całkiem sprawnie napisane, to z pewnością styl nie wyróżnia się zupełnie niczym i nie jest dla mnie atrakcyjny.