
Początkowo planowałem usunąć, lecz ostatecznie wrzucam ponownie, coby się nie zmarnowało.
Początkowo planowałem usunąć, lecz ostatecznie wrzucam ponownie, coby się nie zmarnowało.
Kolejny zwykły dzień w kolejno zwykłej szkole. Wszyscy uczniowie siedzieli na swoich krzesłach w nietypowo niewiarygodnym skupieniu. Skupieniu, którego obiektem był nie temat lekcji, zaś każdy pojedynczy ruch powolnie przesuwającej się wskazówki zegara. Wystarczyła tylko jedna konkretna sekunda, aby tłum tych niewinnych aniołków zmienił się, na dźwięk dzwonka, w stado rozszalałych bizonów tratujących siebie nawzajem w drodze do wyjścia z klasy. Oczywiście jednak, jak to bywa w każdej zwyczajnej szkole, zawsze znajdzie się w klasie pewien jegomość, który w diametralny sposób różni się od większości rówieśników. I tymże właśnie osobnikiem był Erazm – młodzieniec, mający w swoim zwyczaju wychodzić z klasy dopiero wtedy, kiedy tylko sala wyludni się z tej całej nieposkromionej watahy ludzkich wilków. I tak też było teraz.
Introwertyczny młodziak z pedantyczną dokładnością i stoickim spokojem układał właśnie swoje zeszyty do plecaka, gdy nagle dobiegł go znany głos o stanowczym tonie:
– Erazm – zwrócił się do niego szkolny dyrektor. – Do mojego gabinetu. Raz, raz.
Młodzieniec zmierzył dyrektora nieco zdziwionym spojrzeniem, jednakże szybko przytaknął na jego słowa, kierując się posłusznie na przysłowiowy „dywanik”.
– Młody człowieku – odezwał się ponownie dyrektor, już na miejscu. – Czy wiesz dlaczego cię tu zwołałem?
Erazm podrapał się po głowie, poprawił nerwowo swoje okrągłe okulary, po czym odpowiedział:
– Nic mi nie przychodzi do głowy, proszę pana.
– To niedobrze – stwierdził ze zmartwieniem dyrektor. – Bardzo niedobrze.
Młodzieniec, spoglądając na niepoważnie poważną twarz swojego rozmówcy, ulegał coraz to bardziej nasilającym się tikom nerwowym, aż nagle na twarzy dyrektora lekko, acz zauważalnie, zadrżał kącik ust.
– Ha! Mam cię! – wypalił z przerażającym wybuchem śmiechu dyrektor. – Kto jest najlepszym dyrektorem, brachu? No kto? Ha! Oj, luzik. Już nie musisz tak na mnie patrzeć. Przecież to tylko żarty.
– Do rzeczy, dyrektorze – odparł na to, wyraźnie zażenowany byciem ofiarą wkrętu, Erazm.
Zwariowany dyrektor, ochłonąwszy już nieco z zachwytu nad udanym żartem, ceremonialnie odchrząknął i nieco normalniejszym już tonem zaczął wygłaszać swą właściwą przemowę:
– Jak dobrze wiesz, końcowe egzaminy tuż tuż. Sprawdziłem twoje testy próbne i nie jestem zaskoczony. Ale nie jestem też zawiedziony. Równe sto procent. Gratuluję równie po stokroć!
– Dziękuję – odrzekł nieśmiało Erazm.
– Ale do rzeczy – ciągnął dalej dyrektor. – Jak pewnie się domyślasz, to nie jest jedyny powód, dla którego cię tutaj wezwałem. Wezwałem cię tutaj, żeby powiedzieć ci o jeszcze jednym, dodatkowym egzaminie.
– Jak to „jeszcze jednym”?
– A tak to, Erazm. Egzamin wyjątkowy dla osób wyjątkowych.
Dyrektor poważnie zmarszczył grubowłose brwi, silnie splótł ze sobą obie dłonie, by następnie, złączywszy patetycznie oba kciuki, odrzec stanowczo:
– Chcę żebyś przechytrzył smoka!
W powietrzu nastała głucha cisza. Młodzieniec tępym wzrokiem obserwował wypisaną na twarzy dyrektora dumną powagę.
– Proszę pana. Z całym szacunkiem, ale nic się nie stało.
– Że co?! – syknął zdezorientowany dyrektor.
– Ten cały stres, odpowiedzialność, obowiązki… To całkiem naturalna reakcja, można by powiedzieć.
Tym razem to dyrektor zastygł na chwilę i zmierzył Erazma równie tępym wzrokiem.
– Geniusz, a taki niedomyślny – odrzekł pukając się teatralnie w głowę. – Spróbujmy inaczej. Symbolem czego według ciebie może być smok?
– Pomijając, że to mityczne monstrum, myślę że może kojarzyć się przede wszystkim z wielką siłą lub też z posiadaniem wiedzy wykraczającej poza ludzkie rozumowanie – odpowiedział w zamyśleniu Erazm.
– Doskonale! – dyrektor klasnął z zachwytu w dłonie. – A na czym opiera swoje nauczanie każda szkoła?
– Na wiedzy.
– A dzięki czemu zbudowano takową szkołę?
– Dzięki determinacji. Uporowi. Sile?
– Doskonale! – klasnął ponownie dyrektor. – Uprzedzę jednak twoje niedowierzania. Zgadza się, symbolem szkoły jest właśnie smok. Jednakże to nie do końca tylko symbol. Wyobraź sobie, że smoki istnieją. Że wybrane jednostki ludzkie, po latach usilnych starań, zdołały te stworzenia oswoić. Że zdołano się z nimi porozumieć, a ze wspólnego porozumienia posiąść od nich smoczą wiedzę. Że ukryto je następnie w specjalnych piwnicach każdej szkoły na całym świecie. Mało tego. Że ukryto takiego smoka również i w naszej szkole!
Erazm rozluźnił swe zdziwione brwi i znów poprawił okulary. Przez chwilę siedział tak w hipnotycznym bezruchu, jakby po prostu utonął w dogłębnej analizie wypowiedzianych przez dyrektora słów.
– Dobrze – wycedził w końcu. – Przyjmijmy na chwilę, tak czysto hipotetycznie, że w szkolnej piwnicy znajduje się smok. Cóż to ma więc wspólnego ze mną?
– Chcę żebyś przechytrzył smoka! – odparł, podobnież jak wcześniej, pełen fascynacji dyrektor.
– Tak, to już wiem. Tylko po co? Jak to?
– A tak to! Jak dobrze wiesz, praktycznie każdy typowy smok ma swój własny skarbiec. Zrobisz smoka w konia i skarb jest twój.
– Ale dlaczego akurat ja? – spytał w końcu młodzieniec.
– Jak już mówiłem – odrzekł dumnie dyrektor. – Stuprocentowy wynik. Geniusz. Wierzę, iż z pomocą swojej iście smoczej wiedzy, będziesz w stanie tegoż smoka zrobić w bambuko!
– Powiedzmy, że rozumiem – stwierdził Erazm, przerywając dumne okrzyki dyrektora. – Smocza wiedza. Cóż jednak ze smoczą siłą?
– Ha! Widzę, że w końcu zacząłeś jarzyć! A już się martwiłem, że z tobą to jest coś nie tak.
Dyrektor z dźwiękiem startującej torpedy zeskoczył z krzesła, po czym, w równie nadpobudliwym stylu przypominającym skaczącą małpę, momentalnie znalazł się obok drzwi. Za sprawą stanowczego ruchu klamki drzwi stanęły otworem, ukazując przed rozmówcami sylwetkę innego ucznia. Erazm skierował swoje spojrzenie na ów jegomościa, rozpoznając w nim znajomego ucznia z innej klasy.
– Erazmie – wtrącił dyrektor. – Przedstawiam ci Erwina. Naszą brakującą Smoczą Siłę.
Erwin był uczniem o wyjątkowo rozbudowanej, jak na swój wiek, muskulaturze przypominającej żelazną zbroję. Mimo posiadania pokaźnych i zarazem ciężkawych mięśni, Erwin paradoksalnie potrafił poruszać się z niesamowitą giętkością i zręcznością. Można więc powiedzieć, że był to fizyczny typ herosa, a nawet półboga na miarę mitycznego Herkulesa. Istotny w jego postawie pozostawał jednak jeszcze jeden szkopuł. Mianowicie, bohaterski z zewnątrz Erwin był, przysłowiowo mówiąc, głupi jak but.
– Erwin – odrzekł w zamyśleniu Erazm.
– Co jest kujonku? – dopowiedział tłustym głosem Erwin.
Dyrektor, jak zwykle zafascynowany, klasnął w dłonie i dumnym głosem oświadczył:
– No, panowie! Sprawa wygląda jak wygląda. Jeden z was na pewno wyjdzie z tej próby zwycięsko. Któż to będzie? Pojęcia nie mam bladego. Jednakże życzę wam obu powodzenia!
– To się rozumie profesorku! – zawtórował mu równie nadpobudliwy Erwin.
– To będzie katastrofa – podsumował Erazm.
Nazajutrz Erazm wraz z Erwinem znajdowali się już przed starodawnymi wrotami do tajemniczej piwnicy szkolnej. Sceptyczny Erazm był przekonany, że cała ta historia jest tylko pretekstem do kolejnego głupiego żartu szalonego dyrektora, chociaż na szkolnym korytarzu zdarzało mu się słyszeć przeróżne legendy o tym dziwnym miejscu. Erwin zaś, co było do przewidzenia, nie myślał za wiele. Marzył jedynie o tym, aby zademonstrować smoczemu rywalowi swoje wypasione bicepsy.
Nie pozostało im więc nic innego, jak tylko przekonać się co tak naprawdę jest po drugiej stronie. Erazm sięgnął po otrzymany wcześniej klucz do piwnicznych drzwi, umieścił go starannie w szerokim zamku i przekręcił. Wrota z przeraźliwym jękiem nawiedzonej kozy uchyliły się, odsłaniając przed śmiałkami wyczekiwane wnętrze.
W środku zaś oczom ich ukazał się widok zabrudzonego tunelu, znikającego na dalszym planie w głąb owianej ciemnością otchłani. Gdy tylko wrota piwnicy zamknęły się z hukiem, w powietrzu zapadła bezszelestna cisza w towarzystwie paranoicznego echa, które z maniakalnym uporem powtarzało każdy najmniejszy szmer wydawany przez ostrożnie poruszających się młodzieńców. Młodociani herosi zmierzali więc konsekwentnie dalej, schodami przerażającego tunelu, aż w końcu dotarli na płaski grunt. Erwin sięgnął nagle do kieszeni swoich kulturystycznych spodenek, skąd ku wyraźnym zaskoczeniu Erazma wyciągnął pochodnię.
– Cóż ty najlepszego wyczyniasz?! – spytał zatroskany okularnik.
– Wyciągam pochodnię – odburknął mu na to bezproblemowy mięśniak.
– Po kiego grzyba wziąłeś ze sobą pochodnię?!
– Ciemno tu jak… w nocy.
– Nie o to mi chodzi! Nie mogłeś wziąć ze sobą na przykład latarki?
– Latarki? – spytał szczerze zaskoczony Erwin. – Przecież jesteśmy w jaskini.
– A co to ma… Ach tam! Zapomnij – odparł zrezygnowany Erazm.
– Oj, robisz problem.
Wzruszywszy ramionami na żelazną logikę kolegi, Erazm spojrzał w stronę nowo oświetlonego pomieszczenia. Faktycznie, jak wspomniał Erwin, miejsce to zdawało się być jakąś zapomnianą już dawno jaskinią. Wszędzie dookoła wystawały różne kamieniste garby, z większych szczelin wyrastały nieznanego pochodzenia grzyby, zaś po kątach wyżłobionych ścian chowały się starannie zlepione pajęczyny.
W pewnym momencie do uszu Erazma dobiegł jakiś dziwny, niepokojący szum. Normalnie mógłby to uznać za naturalne przesłyszenie, jednak z uwagi na to, że nawet bezmózgi mięśniak był świadomy tegoż dźwięku, Erazm postanowił zbadać dane zjawisko bliżej. Wytężając więc uważnie swój genialny słuch, cierpliwie kierował się w stronę źródła tajemniczego szumu. Dźwięk stawał się coraz to wyraźniejszy i wyraźniejszy, aż w końcu Erazm zatrzymał się, by z radością zakomunikować:
– Eureka!
– Brawo Sherlocku! – odparł z tępym spojrzeniem Erwin. – Znalazłeś zwykłą ścianę.
Erazm popatrzył ze zdumieniem, najpierw na zwyczajną ścianę, potem na Erwina, potem znów na ścianę i zdał sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu musi przyznać rację osobnikowi z zerowym poziomem inteligencji.
– Niemożliwe – wycedził z siebie zrezygnowany.
– Tyś jeszcze głupi, życia nie znasz – odparł z pobłażaniem Erwin. – Ale spokojny twój przemądrzały łeb. Znam ci ja rozwiązanie do takich cudów na patyku.
– Daj spokój. Jakie to niby rozwiązanie?
– Z buta!
I jak nie grzmotnął niczym błyskawica w tę zatwardziałą ścianę, aż ta się absurdalnie w mig rozsypała na kawałki. Erwin podciągnął swoje już podciągnięte spodenki i dumnie obwieścił:
– I pamiętaj kujonku! W życiu liczą się tylko trzy rzeczy: siła, masa, rzeźba!
Erazm, zupełnie nie wiedząc jak skomentować to, co się przed chwilą wydarzyło na jego oczach, po prostu przeszedł przez nowo powstałe „przejście”. Po drugiej zaś stronie, młodzi śmiałkowie natrafili na coś jeszcze bardziej nieoczekiwanego. Otóż stały przed nimi zwyczajne plastikowe drzwi z napisem „Uwaga! Smok”. W dodatku wcześniejszy dziwny dźwięk dochodził właśnie z tych absurdalnych drzwi.
– Ty – odezwał się zakłopotany Erwin. – Myślisz, że to tutaj?
– Po prostu wejdźmy – odpowiedział Erazm, spodziewając się za tymi drzwiami już zupełnie wszystkiego.
Spokojnym więc ruchem otworzył nietypowe drzwi i obydwoje weszli do środka. Tym razem znaleźli się w ciemnym, chociaż już całkiem normalnym korytarzu, na końcu którego widać było niewielki promyk jasnego światła. Nie zastanawiając się już dłużej co ich tam spotka, po prostu szli dalej przed siebie, aż promyk stawał się jaśniejszy, a dźwięk wyraźniejszy.
W końcu dotarli na miejsce ostatecznej wędrówki, gdzie ujrzeli coś co wyrzuciło im gałki z orbit. Stał tam bowiem najżywszy i najprawdziwszy w swojej prawdziwości – prawdziwy, żywy smok! Nie był to jednak smok zwyczajny. Tenże smok odziany był w zapiętą pod szyję koszulę w kratkę, niebieskie dżinsy i stylowe adidasy. Siedział sobie tak zwyczajnie przy swoim komputerze, co rusz popijając kolejny łyk czarnej kawy.
– Aha! – odezwał się do nowo przybyłych. – Wiedziałem, że przyjdziecie. Rozgośćcie się, robaczki.
– A ty to co za jeden? – odezwał się zdumiony Erwin.
– A jak myślisz? – odrzekł ironicznym tonem smok.
– Masz jakiś problem?
– Wybacz – wtrącił się Erazm, szybko uspakajając swojego atletycznego towarzysza. – On chciał tylko powiedzieć, że inaczej sobie ciebie wyobrażaliśmy.
Smok wzruszył swoje łuskowate ramiona i wyraźnie zmarszczył czerwonawe brwi.
– Czego się spodziewaliście? Przeogromnej jaskini rodem z baśniowych powieści? Stać mnie było tylko na tamtą atrapę. Co mam jeszcze zrobić? Latać? Zionąć ogniem?
– No, właściwie to tak – odparł Erazm.
– Ha! Głupcy – roześmiał się rubasznie dziwaczny smok. – Takie rzeczy to opowiada się jedynie małym dzieciom na dobranoc.
W głowie Erazma pojawiły się pewne wątpliwości. Poprosił nowo poznanego smoka o chwilę przerwy, po czym szybko odciągnął Erwina na bok.
– Mam wrażenie, że to on robi nas specjalnie w konia.
– Czyli to nie jest smok? – spytał już doszczętnie zdezorientowany Erwin.
– Nie, to jest smok. Posłuchaj mnie uważnie – odrzekł Erazm, jak tylko najprościej mógł. – Jesteś smokiem, Erwin.
– Ja jestem smokiem?
– Tak, ty jesteś smokiem. Najsilniejszym smokiem na ziemi.
– Najsilniejszym?
– Dokładnie.
– Ha! Ja smokiem. Najsilniejszym.
– Hej! Co wy tam robicie? – wtrącił się nerwowo smok.
– Posłuchaj, gościu – odrzekł nabuzowany już nieco Erwin. – Nie wiem co ty tam ćpasz na osiedlu ze swoimi ziomkami, ale chyba nie masz pojęcia do kogo fikasz. To ja tu jestem smokiem.
– Że co? – odparł zdziwiony. – Przecież to ja jestem prawdziwym smokiem!
– A nie, bo ja! – wtrącił Erazm.
– Ty też? – zdziwił się Erwin.
– Ja też. Ale to ty jesteś tym najsilniejszym, rzecz jasna…
– Ha! Słyszałeś kujonka! To ja jestem najsilniejszym smokiem!
– Nie jesteś żadnym smokiem! – wykrzyknął paranoicznym tonem smok.
– A właśnie, że jestem! – powtarzał co rusz z przekonaniem Erwin.
Odziany w ludzkie ubranie smok w końcu nie wytrzymał i warknął swoim smoczym wybuchem złości. Niczym zawodnik amerykańskiego wrestlingu, rozerwał swoją koszulkę na drobne strzępy, odkrywając łuskowaty korpus. Począł się wić i syczeć w niewiarygodnym szale i złości, aż zaczął rosnąć i rosnąć, wzrastając aż pod sam kamienny sufit. Gdy sufit mu nie starczył, roztrzaskał go na pył swoim nowo odrośniętym ogonem i wzleciał przez powstałe przejście, unosząc się nad błękitnym niebem. Zostawiając młodych śmiałków na dole, sam zniknął gdzieś za linią horyzontu, co rusz wypluwając w smoczym gniewie kolejne wystrzały ognistego podmuchu.
– Ty – wydusił z siebie Erwin po dłuższej chwili milczenia. – To chyba jednak był smok.
– Możliwe.
Erazm, zauważywszy coś w drugim kącie pomieszczenia, podszedł tam i po chwili zawołał do siebie Erwina.
– Zobacz – odrzekł, wskazując na błyszczącą, złotą skrzynię. – Oto i nasz skarb.
Obydwaj chwycili za złote zawiasy pokaźnej skrzyni, z trudem podnosząc jej ociężałe wieko, aż oczom ich ukazał się wyjątkowy, niepowtarzalny, unikatowy…
– Przepis?
– Przepis na spaghetti… – odrzekł Erazm. – Swojski przepis na spaghetti z mięsem mielonym.
A morał z tej historii jest prosty i oklepany.
Chcesz być jak smok – jedz węglowodany.
Oj, kiedyś już to czytałam. Wprowadziłeś tak wielkie zmiany, żeby uzasadnić ponowne wstawienie?
Babska logika rządzi!
Reanimacja?
Skoro przywróciłeś opowiadanie do życia, czemu nie postarałeś się by było porządnie napisane?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Ja również czytałem. Ale nie będę komentował – ponowne wstawienie tego samego tekstu nie zobowiązuje mnie do ponownego komentowania.
---> regulatorzy. Autor chyba bierze nas za sklerotyków w ostatnim stadium.
Ja uważam, że to brak zdecydowania czego się chce. Najpierw przyszła myśl o usunięciu (dlaczego?), a później, że jednak szkoda usuwać. I to samo z wszystkimi kolejnymi tekstami.
Co, niestety, nie wpływa pozytywnie na ponowny odbiór.
Ja też nie zamierzam powtórnie komentować.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Adamie, ponieważ pamiętamy, co Autor do tej pory zamieścił, usunął i ponownie zamieścił, udowadniamy, że skleroza jeszcze się nas nie ima. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
:-) Ależ oczywiście, skądże, jakże, my i ta, no, jak jej tam, tej, której nie mamy – nie może to być, my i ona, absolutnie! :-)
;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Przeczytałam z obowiązku, niestety, nie zachwyciło mnie. Jeśli to miał być żart lub pastisz, to wyszedł mało śmieszny. Masa potknięć językowych w tak krótkim tekście.
Kolejny zwykły dzień w kolejno zwykłej szkole. – zdanie brzydkie, a rozpoczynające, jest strzałem w stopę
nietypowo niewiarygodnym skupieniu. Skupieniu, którego obiektem był nie temat lekcji, zaś każdy pojedynczy ruch powolnie przesuwającej się wskazówki zegara. – zaraz… to u uczniów jest całkowicie normalne, że pilnie pilnują pilnowacza czasu – zegara
– Erazm – zwrócił się do niego szkolny dyrektor. – Erazmie
kierując się posłusznie na przysłowiowy „dywanik”.
– Młody człowieku – odezwał się ponownie dyrektor, już na miejscu. – brakuje mi momentu przejścia, choćby zdania po “dywanik” (może Erazma przemyślenia? w końcu był zaskoczony)
niepoważnie poważną – to Ci zdecydowanie nie wyszło, bo to brzmi dobrze, ale ma fatalne znaczenie, natomiast brzmi dobrze i ma w dopuszczalne znaczenie jest “niepoważnie ważny – i w domyśle – był ktośtam, mimo że był tylko dzieckiem, więc było to niepoważne”
– Do rzeczy, dyrektorze – odparł na to, wyraźnie zażenowany byciem ofiarą wkrętu, Erazm. -no nie., do dyrektora?
Odpuściłem sobie łapankę, poprawki, bo jest tego za dużo, w każdym niemal akapicie coś znajduję. Bardzo sobie cenię styl, który chcesz wprowadzić i piszesz w miarę gładko (poza kilkoma dziurami, jak ta wymieniona w cytatach, że czegoś brak), natomiast merytorycznie Ci nie wychodzą te zdania. Za dużo porażek ponosisz w tych zmaganiach.
Rada? Nie zniechęcaj się i pisz jeszcze więcej w ten sposób. Dojdziesz do lepszego, wyeliminujesz błędy. I czytaj tych, którzy w ten sposób piszą/pisali. Nabokov na pierwszym miejscu, niedościgniony mistrz słowa. Fajnie też się bawi Boris Vian (on absurd taki opisuje), zachęcam do spojrzenia na jego warstwę techniczną (choćby w Pianie zdarzeń/złudzeń albo pod tym nowym tytułem Dziewczyna z lilią).
No, nie porwało mnie :(
Przynoszę radość :)