- Opowiadanie: Spectrum - Misiojeż

Misiojeż

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Nazgul

Oceny

Misiojeż

Stara, wysłużona skoda terkotała po polnej drodze. Mężczyzna siedzący za kierownicą nucił jakąś rytmiczną melodię i od czasu do czasu, ni stąd ni zowąd uśmiechał się. Spoglądał na rozległe, zielone pola, przydrożne drzewa i stada krów, jakby spodziewając się, że te odwzajemnią uśmiech. Lub przynajmniej zaryczą.

– Głowa do góry, będzie fajnie – powiedział głosem faceta, czującego świeży powiew zbliżającego się wielkimi krokami urlopu.

– Wcale nie – odpowiedział Maciuś, w najmniejszym stopniu nie podzielając optymizmu ojca. – Zanudzę się tam na śmierć. Co ja będę robił w tej dziurze?

– Będziesz zbierał grzyby, pomagał ciotce, liczył gałęzie… cała masa atrakcji!

Mężczyzna nie doczekał się odpowiedzi. Jego siedmioletni syn wpatrywał się w oparcie przedniego siedzenia grobowym spojrzeniem, wzrokiem straceńca idącego na szafot. Ale on przecież był grzeczny… ostatnio nawet pomógł w sprzątaniu pokoju, nawet rozwiesił pranie! Czym więc zasłużył sobie na tę nikczemną dolę?

Samochód zatrzymał się przy mizernym domku o szarych ścianach. Maciuś dokładnie tak wyobrażał sobie miejsce przeznaczone do torturowania niegrzecznych dzieci.

– Wysiadamy! – zawołał radośnie ojciec.

Chłopak wyskoczył z auta, poczuł woń długich traw i bydlęcego łajna. Rozejrzał się dookoła, widział mieniące się kolorami żółci i zieleni pola, ciągnące się aż po horyzont. Pagórki piętrzyły się na sobie łagodnie podnosząc się i opadając, jak fale na morzu. Ponad nimi rozpościerało się nieskończenie błękitne niebo, na którym dryfowały samotne obłoki. Chłopca zdumiał nieokiełznany przez człowieka, zapierający dech w piersiach krajobraz. Na chwilę nawet zapomniał o terrorze, który rzekomo go czekał.

– No, chodź mały, przywitamy się z ciocią – powiedział ojciec, kierując się ku starym, wyblakłym drzwiom. Malec po chwili podążył za nim.

Nastąpiła dłużąca się w nieskończoność wymiana uścisków i serdeczności (Maciulka kochanie, jak ty wyrosłeś!), krótka rozmowa o życiu (Jak tam w pracy? Biznes dobrze się kręci? A matka wujcia jak się miewa? Naprawdę? Nadal hodujecie ogórki? Wezmę tylko dziesięć słoików, więcej nam nie trzeba, naprawdę). Po ogórkowej wymianie miejsce miała druga fala przytuleń, kilka ojcowskich przestróg (Jasne tato, nie będę maltretował kur), pożegnalne machanie i… nastała cisza. Czerwona skoda znikła za pagórkiem, teraz w zastawionym słodkościami pokoiku znajdowała się tylko ciocia, wujek i mały Maciuś.

– To co chcesz robić, marcheweczko? – zapytała kobieta uśmiechając się tak promieniście, że przypominała strasznego klauna z horroru "To".

– Nie wiem… – Maciuś wzruszył ramionami. Zaczynał naprawdę obawiać się, że ciocia może obnażyć długie kły i pożreć go na podwieczorek. – Ładne te pola. Chyba dzisiaj trochę się tu pokręcę… tak bez celu. Zapoznam się z okolicą.

– Dobrze, ale musisz iść z nami. Możesz się zgubić.

– Ciociuuuuuuuu… mam już prawie osiem lat!

Kobieta zarzuciła złocistymi lokami, spojrzała na puszystego mężczyznę podnoszącego właśnie wzrok znad gazety. Wujaszek poprawił okrągłe okulary.

– Przyjechał do krainy wolności, daj mu, Madzia, trochę tej krainy posmakować.

Na buzi chłopca wykwitł uśmiech, jego oczy roziskrzyły się.

– Tylko – powiedział poważnym głosem wujaszek, groźnie unosząc palec. – Masz nie oddalać się zbytnio od domku i musisz wrócić jak tylko zobaczysz czerwieniejące niebo. Zrozumiano?

– Tak! – krzyknął Maciuś nie kryjąc podekscytowania, po czym wybiegł z pomieszczenia, nie zwracając nawet uwagi na gderanie cioci.

Maciuś wydostał się na podwórko, przywitał grzecznie swoich nowych współlokatorów (Dzień dobry krówko! Dzień dobry świnko!), po czym wyszedł na polną drogę. Łapczywie wdychał świeże powietrze, przysłuchiwał się odgłosom tego nieznanego świata, zanurzał wzrok w głębi pagórkowych witraży. Hasał wśród kłosów, gonił pasikoniki, leżał na trawie wpatrując się w niebo. Czuł, że działa na niego ten niespotykany wiejski klimat, którego na próżno szukać było w zatłoczonych miastach. Myślał, że może nawet da radę wysiedzieć tu cały miesiąc.

Dni mijały bardzo beztrosko i całkiem szybko. Pewnego razu, kiedy już miał wyruszyć na kolejną wyprawę, wujaszek zatrzymał go na ganku.

– Słuchaj mały, wiem dokąd możesz pójść – powiedział mężczyzna opierając tłuste dłonie o kolana. – Widzisz ten las za pagórkiem?

– Tak.

– To udaj się tam. Przejdź przez strumyczek, wespnij się na sam szczyt górki. Tam zobaczysz samotne drzewo, a przy nim może uda ci się kogoś spotkać.

– Tam? Do lasu? – powiedział chłopiec zlęknionym głosem. – Tata mówił, że w lesie są klauni. I wilki i pająki i wampiry…

– Ten twój głupi stary… – wujaszek potrząsnął głową. – Posłuchaj. W lesie nie ma nic niebezpiecznego, byłem tam wiele razy. To taki… niezwykły las. Pieczę sprawuje nad nim pewna… osoba, która nie pozwoli, aby stała ci się krzywda.

– To… tego pana spotkam przy drzewie? – zapytał Maciuś głosem pełnym podekscytowania. – Kto to jest?

– To Przyjaciel. Nie martw się, na pewno go polubisz. O ile go tam spotkasz.

Chłopiec nie potrzebował lepszej zachęty. Pognał w podskokach do drzwi, słysząc znajome skrzypienie otworzył je i wybiegł na dwór.

Po kilku niespokojnych minutach, znalazł się na przy krawędzi lasu. Drzewa stały przed nim murem, zdawały się być nieustępliwe i groźne. Malec przełknął ślinę rozważając, czy nie powinien zawrócić. Dobrze wiedział, że wampiry nie żyją w lesie, tylko na cmentarzach. Mimo tego nadal czuł niepokój, zacienione kłębowisko gałęzi napawało go lękiem, strachem przed nieznanym. Jednak słysząc ciepłe słowa wujaszka w głowie, przeżegnał się i wkroczył do boru.

W lesie było trochę chłodno, acz całkiem przytulnie. Chłopiec słyszał niepokojące szmery i popiskiwania, do których powoli zaczynał się przyzwyczajać. Szedł ciągle pod górę, zdawało się, że idzie w dobrym kierunku. Po kilku minutach wędrówki przekroczył strumień. Przykucnął, aby napić się srebrzystej, zimnej wody, po czym udał się w dalszą podróż. Natrętne owady zmuszały chłopca do ciągłego machania rękoma, wyglądał jakby bronił się przed zjedzeniem znienawidzonej gruszki. Poza tym małym problemem, las wydawał mu się całkiem "fajny". Nie było w nim żadnych klaunów czy wampirów, a wycie wilków zastępował śpiew pstrokatych ptaków.

W końcu, dotarł na szczyt górki. Zobaczył pustą polanę i rosnące na jej środku, samotne drzewo. Zbliżył się do niego, rozejrzał dookoła.

– Przyjacielu! Gdzie jesteś? – zawołał. Odpowiedział mu jednak cichutki szmer lasu i melodyjny głos ptaków. – Przyjacieeelu!

Cisza. Maciuś oparł się o drzewo, podziwiał delikatną zieleń liści przerzedzoną słonecznym blaskiem. Zmrużył oczy, uśmiechnął się. Czekał.

– Dzień dobry – rozległ się głos zza jego pleców.

Maciuś zerwał się na równe nogi. Na chwilę znieruchomiał, jego oczy rozszerzyły się.

– Ddddzień dobry – wyjąkał.

Stało przed nim dziwaczne stworzenie. Przypominało brunatnego jeża o posturze niedźwiedzia, z którego pleców wyrastał las zwiotczałych, zielonych igiełek. Po dokładnym przyjrzeniu się, chłopiec stwierdził, że to nie kolce, a trawa. Stworzonko miało rudy, wiewiórczy ogon, sowie uszy oraz spokojne, żółte oczy.

– To pan jest przyjacielem? – wyjąkał Maciuś.

– Tak. Chyba tak. Różnie na mnie wołają. Nazywają mnie Bogiem Lasu, Dobrym Duchem, Przyjacielem…

Malec słuchał uważnie, jak podobna do misia postać mówi do niego ludzkim głosem. Zupełnie jak z bajek. Nadal nie mógł uwierzyć w to co widzi.

– W czym mogę pomóc? – zapytało stworzonko.

– Nie wiem… Tak sobie spacerowałem tylko. Jestem tu przejazdem.

– W takim razie nie przeszkadzam… myślałem, że mnie wołałeś.

– Tak, tak wołałem! – powiedział Maciuś, poczuł się jakoś głupio i niezręcznie. – No bo ogólnie to fajny ten pana las. Bardzo ładny. Ma pan też ładną trawę na plecach. Jestem Maciek, tak w ogóle.

– Dziękuję. Cieszę się, że las ci się podoba. Jak chcesz, mogę cię po nim oprowadzić.

– Oczywiście, że chcę! – wykrzyknął chłopiec.

– No to za mną – powiedział Bóg Lasu.

 Chłopiec zniknął w ciemnej gęstwinie, podążając za brunatnym stworzonkiem. Maciuś poznawał jakie drzewa lubią stać koło siebie, dowiadywał się o czym rozmawiają ptaki. Dzień jednak skończył się tak szybko, że chłopiec nawet tego nie zauważył. Kiedy zerknął na ciemne już niebo, zdał sobie sprawę, że może mieć kłopoty. Szybko pożegnał się z Przyjacielem, pognał w stronę domku. Zjadł pośpiesznie kolację, położył się do łóżka. Nie mógł zasnąć z podekscytowania, w głowie ciągle słyszał kojący szum drzew.

Nad rankiem pędem pożarł jajecznicę i wyruszył do lasu.

– Wiesz co… – powiedział chłopiec, kiedy dobrnął na szczyt górki. – Myślałem, jak mogę się do ciebie zwracać. Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem, pomyślałem, że jesteś najbardziej przypominasz mi misio-jeża. Czy mogę tak na ciebie mówić? Misiojeż?

– Pewnie – odpowiedział Bóg Lasu.

Kolejny dzień, jak i kolejny, i jeszcze następny minęły niezwykle szybko. Chłopiec spędzał czas w towarzystwie brunatnego stworzonka przyglądając się jego pracy, doglądał wraz z nim lasu. Leczył chorą korę, pomagał pod czujnym okiem Misiojeża budować gniazda, słuchał zażaleń rudych wiewiórek, próbował rozwiązywać ciągłe konflikty pomiędzy grzybami i drzewami. Po południu odpoczywał, kładąc się razem z brunatnym stworzonkiem przy samotnym drzewie. Był spokojny jak nigdy dotąd.

– Misiojeżu, czemu masz takie dziwnie żółte oczy? – zapytał pewnego razu.

– Ostatnio mam słabość do żonkili.

– Co to?

– To takie ładne kwiatki… – powiedział sennym głosem. – Rozejrzyj się dookoła i wskaż kwiatek, który najbardziej ci się podoba. Tylko proszę, żeby był w miarę blisko, nie chce mi się ruszać…

– No to może… ten niebieski! – odparł Maciuś wskazując na dumnie wyprostowany hiacynt.

– Dobra, też lubię hiacynty – odrzekł Misiojeż, po czym zbliżył się do upatrzonej rośliny. Kiedy dotknął niebieskiego płatka, jego oczy w jednej chwili przybrały barwę kwiatu.

– Łał! Ale super! – krzyknął zachwycony dzieciak.

– Umiem jeszcze wiele innych sztuczek. Pokazać ci kilka?

Bóg Lasu dobrze wiedział, że zadał pytanie retoryczne.

Kolejne dwa tygodnie minęły Maciusiowi na pomaganiu Misiojeżowi w lesie, na odpoczynku i krótkich, acz niesłychanych pokazach sztuczek.

– Ciociu, wujku! – powiedział któregoś razu podczas jedzenia kolacji.

– Słuchamy, kapusteczko.

– Dzisiaj znowu pomagałem Misiojeżowi! Jak odpoczywaliśmy na polanie, kichnął nasionami, z których po chwili wyrosło kilkanaście tych… no… hiacyntów!

– To wspaniale, buraczku.

Chłopiec skończył pałaszować jedzenie, jak zwykle pierwszy wstał od stołu, po czym położył się spać. Zmartwiona ciotka wbiła w wujaszka parę brązowych oczu.

– Czy naprawdę nie uważasz, że dzieje się coś złego? – zapytała. – Jakiś owłosiony stwór w lesie… No nie wiem, to raczej nie niedźwiedź, w tym lesie nie ma niedźwiedzi. A gdyby Maciunia jakiegoś zobaczył, pewnie nie jadłby z nami kolacji. W takim razie co za czort… Chyba nie myślisz, że to jakiś olbrzymi, owłosiony gwałciciel?!

Mężczyzna popatrzył na nią spode łba.

– Słyszałem, że gwałciciele są dużo groźniejsi niż niedźwiedzie. Nie martw się, to tylko jego zmyślony przyjaciel… ja też kiedyś miałem swojego. Zapomni o nim z wiekiem… nie ma powodu do obaw.

– No… w sumie jest taki szczęśliwy i dobrze wygląda – ciotka westchnęła. – Może masz rację…

Wujaszek rzeczywiście miał rację. Misiojeż był łagodny i przyjazny, jak hipis po wzięciu solidnego bucha. Starał się omijać mrówcze szlaki, wbijał wielgachne stopy w dywan liści niesłychanie lekko i bezgłośnie, z gracją, jakby unosił się nad nimi. Maciuś czuł się przy nim bezpieczny i spokojny. Wkrótce nawiązała się pomiędzy nimi piękna, przyjacielska więź. Obaj cieszyli się swoją obecnością, obaj lubili leżeć obok siebie i podziwiać piękny błękit nieba.

 

Pewnego dnia, Maciuś zastał Misiojeża w dziwnym nastroju. Był jakiś małomówny, coś go trapiło. Jego wzrok był smętny, przygaszony.

– Jakoś nie najlepiej wyglądasz… – powiedział chłopak szczerym, pełnym współczucia głosem. – Mogę ci jakoś pomóc?

– To nic… Naturalna kolej rzeczy. Mówicie na to ewolucja, czy tam postęp – odparł Bóg Lasu zdając sobie sprawę, że te słowa są dla malca kompletnie obce. – Chodź. Pokażę ci coś. Trzymaj się mocno.

Chłopak przytaknął, wskoczył Misiojeżowi na plecy, złapał go za szyję. Po chwili Bóg Lasu począł wdrapywać się na samotne drzewo. Malec nie mógł uwierzyć, czemu gałęzie po których stąpał nie uginają się pod jego ciężarem, ba, nawet nie drgają.

Niebawem dostali się na wierzchołek, Przyjaciel stanął na najwyżej położonej gałęzi drzewa, westchnął przeciągle. Maciuś nie mógł nacieszyć się tym, co widzi. Rozpościerała się przed nim cudowna mozaika wielobarwnej zieleni. Ujrzał szary domek, niesłychanie mały i nieznaczny na tle całego majestatu natury. Twarz chłopca owiewał chłodny wiaterek, podekscytowanie rozpalało mu piersi.

– Te wszystkie pagórki… doliny, rzeki, pola, lasy, puszcze, stawy… – powiedział Bóg Lasu grubym głosem, kojarzącym się Maciusiowi z głosem Świętego Mikołaja z reklam. – Ta cała kraina… należy do mnie.

– Jest taka piękna… władasz piękną krainą, Misiojeżu – odpowiedział malec, nie kryjąc zachwytu.

– Wiem, wiem… Ale teraz spójrz tam. O, o. Głowa trochę na lewo, tak właśnie tam. Powiedz mi mały, co widzisz?

– Widzę… – chłopiec próbował wytężyć wzrok. – Kominy… jakieś szare budynki. Dym… dużo dymu. Jakiś taki ciemny… wydaje się brudny. Nieładny.

– No właśnie – mruknął smętnie Misiojeż. – Tam panuje inny… zły Bóg. Bóg, którego sami stworzyliście.

– Kto to taki?

– Lepiej, żebyś nigdy go nie poznał. Zabiera moje ziemie… wypędza zwierzęta, zabija drzewa. Udręczona pod jego stopą gleba płacze, błaga o litość. Gdybyś choć raz usłyszał jej przepełniony bólem zew… Niestety, nie mogę nic zrobić. Staram się z nim walczyć, ale z każdym dniem staje się coraz silniejszy. I to wy mu pomagacie. Wy go stworzyliście i tak samo wy czynicie go silnym.

– Ja… przepraszam…

– Ty? – Misiojeż zapytał zdziwiony, uśmiechnął się. – Nie mały, ty niczemu nie jesteś winny. Ty stoisz po mojej stronie. Nigdy o mnie nie zapomnisz. Prawda, mały?

– Jasne, że tak! – krzyknął chłopak. – Jesteś moim najlepszejszym przyjacielem! Nie zapomnę, przecież wyjeżdżam w następnym tygodniu, ale na pewno cię odwiedzę, za rok czy dwa.

– Nie zobaczymy się przez bardzo długi czas – powiedział Bóg Lasu, zatopił wzrok w głębi nieba. – Ale kiedyś… za trzydzieści lat… spotkamy się ponownie. Mam tylko nadzieję, że będziesz pamiętał. Że o mnie nie zapomnisz.

– Jasne, Misiojeżu! Nigdy nie zapomnę!

Przyjaciel pogładził chłopaka po rozwianej czuprynie. Próbował się uśmiechnąć, ale jakoś nie potrafił. Z jego oka o kolorze hiacyntów pociekła łza. Srebrzysta kropla spadła cichutko na ziemię. Legenda głosi, że na tym małym skrawku polany, zwilżonym przez łzę Boga Lasu, nie wyrósł już nigdy żaden kwiat.

 

Kilka dni później, Maciuś musiał wracać do domu. Pożegnał się czule z Misiojeżem, wtulił się w jego ciepły brzuch i zapewnił, że nie zapomni o ich przyjaźni. Kiedy z oczu pociekły mu łzy, Bóg Lasu pocieszył go, pokazał mu sztuczkę i odprowadził niemalże pod same drzwi domku. Niebawem przyjechał ojciec. Pytał głównie o swoją pociechę, jak spędzała czas, czy nie nudziło jej się. Chłopak z radością sam mu wszystko opowiedział, opisał wędrówki po lesie, sztuczki Misiojeża, widok z czubka samotnego drzewa.

– Ten to ma wyobraźnie, moja krew – powiedział z dumą ojciec. Ciotka popatrzyła na niego niespokojnie. Niepokojącą ciszę przerwał głos wujaszka:

– Tak, chłopak ma świetne pomysły.

Po pożegnaniu z rodziną i uroczystym przekazaniu czterech kolejnych słoików z ogórkami, Maciuś usiadł na tylnym siedzeniu starej Skody. Pomachał wujaszkowi i cioci, odprowadził wzrokiem oddalający się, szary dom. Zwrócił wzrok w stronę lasu i zaniemówił. Na szczycie samotnego drzewa dostrzegł Misiojeża, wodzącego za autem spojrzeniem. Malec westchnął. Chciał znowu zobaczyć Przyjaciela, chciał wtulić się w jego przesiąknięte zapachem lasu futro. Myślał, że zobaczy go za rok lub dwa, jednak stało się tak, jak przepowiedział Bóg Lasu. Spotkali się ponownie, trzydzieści lat później.

 

***

 

Maciej siedział za kierownicą połyskującej chromem, nowiutkiej Skody. Słyszał cichą melodię radia, czuł chłodny powiew klimatyzacji. Obok niego siedział chudy, wysoki mężczyzna ubrany w ciemnoniebieski, pasiasty garnitur. Szyję postaci zdobił starannie dopasowany do białej koszuli, krwistoczerwony krawat. Twarz mężczyzny była nieludzko napięta, jego idealnie białe zęby szczerzyły się w nienaturalnie szerokim uśmiechu, na widok którego aż bolały kąciki ust. Był o wiele straszniejszy niż uśmiech cioci Magdy, ba, nawet grymas klauna z filmu "To" mu nie dorównywał. Był strasznym, sadystycznym uśmiechem bogatego człowieka, który zabił w sobie wszystkie wartości.

Samochód zatrzymał się przy starym, zaniedbanym, szarym domku. Z jego okien wyzierała ciemność, kwiczenie świń i muczenie krów rozlegające się niegdyś na jego tyłach umilkło na zawsze.

– Pięknie, pięknie – powiedział mężczyzna w granatowym garniturze, zacierając ręce. – Chodź za mną.

Maciej usłuchał. Szli prze barwne pola, minęli niewielki pagórek, znaleźli się na skraju lasu. W tym momencie Maciej przystanął. Wypuścił z siebie powietrze.

– Na co czekasz?! – wrzasnął tamten. – NO CHODŹ!

Po chwili zatopili się w cieniu wielkich drzew, powoli posuwali się naprzód. Maciej nie słyszał żadnych dźwięków, nie spotkał żadnego mieszkańca boru, nie udało mu się wyczuć choćby znikomego zapachu drzew. Jakby cały las nagle wymarł, zostawił po sobie tylko pustą, kamienną powłokę, pozbawiony życia kontur. Wysokiemu mężczyźnie w pewnym momencie pociekła z nosa strużka krwi. Zatrzymał się, wyciągnął z malutkiej kieszeni spodni garść banknotów, po czym przetarł nimi twarz.

– W porządku. Idziemy – rozkazał.

Po chwili wspięli się na szczyt górki. Oczom Macieja ukazała się zielona polana, a pośrodku niej wznosiło się to samo, co trzydzieści lat temu, samotne drzewo. Tym razem jemu pociekła krew z nosa. Dziwił się, nigdy nie przytrafiło mu się nic podobnego.

– Zdarza się każdemu. Chcesz trochę? – zapytał mężczyzna w garniturze, wyciągając ku niemu garść pomiętych banknotów.

– Tak. Dzięki.

Kiedy Maciej uporał się z krwawiącym nosem, wysoka postać oparła się o pień samotnego drzewa.

– Pięknie to widzę, czeka nas ŚWIETLANA PRZYSZŁOŚĆ MÓJ DROGI! – zagrzmiał władczym głosem. – Musimy mieć teren… tak… dużo terenu. Musimy wyciąć ten cały cholerny las, do gołej ziemi. A możemy zacząć… JUŻ TERAZ!

To powiedziawszy, odwrócił się. Z jego ręki wyrosła srebrna piła mechaniczna, błyszcząca w świetle zachodzącego słońca. Mężczyzna przymierzył się, po czym zamaszystym ruchem ściął drzewo. Jego twarz zmieniła się w upiorną maskę, z ust wydobył się szaleńczy śmiech. Wielkie drzewo z hukiem runęło na ziemię, staczając się w dół. Kruszyło wszystko co stało na jego drodze, jak wielka kula do kręgli.

– Tak… TAK! – krzyknęła na całe gardło wysoka postać. Mężczyzna w garniturze rozłożył ręce, jakby chciał objąć nimi cały świat. – Te doliny… pagórki… lasy. Wszystko będzie moje. MOJE! To znaczy, NASZE! Tam zbudujemy główną fabrykę, tam wzniesiemy lokale dla pracowników. Odpady wyrzucimy do rzeki. Tam parking, tam kolejny oddział, a tam MOJE, to znaczy NASZE biuro. Wiesz, ile na tym zarobimy?! CAŁE GÓRY, MORZA, OCEANY PIENIĘDZY! BĘDZIEMY CHOLERNIE, KUREWSKO BOGACI!!!

Maciej uśmiechnął się. Patrzył na mężczyznę ze strachem w oczach, a równocześnie z pewnego rodzaju uznaniem, szacunkiem. Wysoka postać rozczapierzyła dłonie, zastygła we władczej, wyniosłej pozie, jakby wykonana była z marmuru. W jej oczach płonął ogień. Maciej z przerażeniem stwierdził, że mężczyzna ma w sobie coś z demonicznych kreatur występujących na obrazach Breugel'a. Pomimo, iż zdawał się cieszyć razem z nim, coś go niepokoiło. Pamiętał to miejsce… Kiedyś, bardzo, bardzo dawno temu opierał się o to drzewo. Wiązały się z nim pewne radosne wspomnienia, widział w nich włochate, brunatne stworzenie… Przyjaciel? Czy tak się zwał gość z jego przeszłości? Maciej bardzo chciał sobie go przypomnieć, ale nie potrafił. Jego życie zmieniło się. Świat poszedł naprzód.

Po chwili rozkoszowania się swym tryumfem, mężczyzna w granatowym garniturze skinął na Macieja głową. Ten podążył za nim, znów znaleźli się w ciemnej gęstwinie drzew. Tym razem jednak, las nie był cichy, nieobecny jak przedtem. Stał się złowrogi, zadawało się, że ich wyganiał. Maciej słyszał szepty drzew, zobaczył rośliny wyginające w tańcu kolczaste łodygi, usłyszał dziki skowyt. Nie byli tu mile widziani.

Niebawem wydostali się z lasu, udali się do samochodu. Maciej siadł za kierownicą srebrzystej Skody, mężczyzna w garniturze usadowił się obok niego. Kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce, usłyszał cichy szum silnika.

Ruszyli.

Maciej spojrzał przelotnie na szary, opuszczony dom oraz na otaczające go pola, lecz szybko odwrócił wzrok. Już nic nie łączyło go z tym miejscem. Zapomniał o nim, tak samo jak zapomniał o swoim zmyślonym przyjacielu, którego spotkał tu trzydzieści lat temu. Teraz był już dorosły. Słuchał się innego Boga.

Skoda pędziła po wiejskich dróżkach, jechali już siedemdziesiątką. Mężczyzna w garniturze rozłożył się wygodnie na fotelu, zarzucił ręce za głowę.

– Już prawie skończyliśmy – powiedział. – Czeka cię jeszcze ostatnia próba.

– Co takiego? – zapytał Maciej, lekko zbity z tropu. Jego rozmówca jednak nie odpowiadał. Diaboliczny uśmiech nie znikał z jego twarzy.

Kierowca wypuścił powietrze z płuc, spojrzał na mijane z zawrotną prędkością drzewa. Wtem, jakiś ciemny kształt wyskoczył mu przed maskę. Rozległ się głuchy huk, nagłe uderzenie wstrząsnęło samochodem.

– AAAAAAA!!! – krzyknął Maciej, wduszając hamulec.

Skoda zatrzymała się, Maciej ledwo dysząc oparł głowę na kierownicy. Ostrożnie wychylił się za okno. Nie zdążył wyhamować na czas. Owłosiona postać leżała kilka metrów przed autem, między nim a samochodem rozciągał się długi pas krwi. Mężczyzna zaczął przyglądać się dziwnemu zwierzęciu, czuł, że skądś je zna. Zobaczył czerwoną od krwi trawę rosnącą na plecach stworzenia, zdarty do mięsa wiewiórczy ogon. Spostrzegł brunatną głowę zwierzęcia, na której dogasała para hiacyntowych oczu. Wtem znieruchomiał. Jego ręce zaczęły dygotać, nie mógł nabrać powietrza. Oczy Macieja rozszerzyły się, zgasł ostatni tlący się w nich płomień.

– Mi… Misiojeż? – zapytał łamiącym się głosem. Nie doczekał się jednak odpowiedzi. – Za… zabiłem… Misiojeża…

– Tak, właśnie tak, masz moje gratulacje! – wykrzyknął mężczyzna w garniturze. – Ale teraz, nie roztkliwiał się zbytnio. Czeka nas dużo pracy. A potem pieniądze, MORZE PIENIĘDZY! JEDŹMY!!!

Maciej nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. Wzbierająca w nim fala smutku z każdą sekundą stawała się coraz mniejsza. Jego oczy spowił chłód, wargi zacisnęły się. Twarz Macieja przybrała kamienny, całkowicie obojętny wyraz.

Poprawił kołnierz.

– Jedźmy – powiedział, po czym wcisnął pedał gazu.

Samochód minął leżące w kałuży krwi zwierzę, zniknął na pagórkiem. Pojechali.

"Naprzód".

 

Koniec

Komentarze

Tak na początek mam kilka uwag:  

 

Stara, wysłużona Skoda terkotała przez polną drogę. – raczej polną drogą

Skoda fajna – mam do niej sentyment :) 

powiedział mężczyzna głosem faceta – wywaliłabym mężczyznę, wiadomo o kogo chodzi, a tak jak jest brzmi nie za bardzo

w najdrobniejszym stopniu nie podzielając optymizmu ojca – w najmniejszym stopniu? 

Doliny, dolinki, górki i rozpadliny piętrzyły się na sobie łagodnie podnosząc się i opadając, jak fale na morzu. – górki i rozpadliny (zwłaszcza te ostatnie) łagodnie nie “falują”, do tego falowania tez nie pasuje piętrzenie się na sobie

daj mu(+,) Madzia(+,) trochę tej krainy posmakować – wołacz woła o przecinek, i w zasadzie poprawniej byłoby Madziu, ale jeśli mówi to wujcio, to można przełknąć 

przepełnione trwogą gderanie cioci – dlaczego przepełnione trwogą? to takie trochę za mocne moim zdaniem w stosunku do tego co już zostało powiedziane i opisane. 

 

 

Czytam dalej. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dziękuję za uwagi, gdy siądę przed klawiaturą wszystko poprawię : )

Breugel'a. ---> Breughla.

Pierwsza część trochę przesłodzona, druga natomiast nazbyt schematyczna. Płaska, jednowymiarowa… Zamysł, nienowy i prosty, można – i trzeba było – zrealizować w nieco krótszej formie, co dodałoby tekstowi dynamiki w kontrastach. Jednakowoż nie jest źle pomimo silnie agitacyjnego wydźwięku.

Co prawda zazwyczaj nie poprawiam tekstów, bo nie jestem w tym “specjalistą”, ale tym razem może kilka poprawek na początek:

Chłopca zdumiał nieokiełznany przez człowieka, zapierający dech w piersiach krajobraz.

Jakoś “nieokiełznany krajobraz” mi nie bardzo pasuje, choć w tym przypadku mogę się mylić.

– AAAAAAA!!! – krzyknął Maciej, wduszając hamulec.

Hmm… Jakoś dziwnie to się czyta. Wolałbym po prostu coś w stylu: “Maciej przelaźliwie krzyknął, wduszając hamulec”.

– Tylko – powiedział poważnym głosem wujaszek, groźnie unosząc palec. – Masz nie oddalać się zbytnio od domku i musisz wrócić jak tylko zobaczysz czerwieniejące niebo. Zrozumiano?

Z tego co mi wiadomo to w tym przypadku bez kropki po “palec” i “masz” zamiast “Masz”.

Mężczyzna przymierzył się, po czym zamaszystym ruchem ściął drzewo.

Piszesz, że to było duże drzewo. Jesteś pewny, że da się ściąć grube drzewo zamaszystym ruchem, używając w dodatku piły mechanicznej? Ja nie potrafię sobie tego wyobrazić ;)

 

Z tym piętrzeniem i falowaniem też coś mi nie pasowało – o tym wspomniała już śniąca.

 

No to pora przejść do treści. Trudno mi jednoznacznie ocenić Twoje opko. Z jednej strony jest napisane w dość specyficzny sposób i nie miałem ochoty przerwać lektury (co niestety często mi się tutaj zdarza). Z drugiej – kolejne wydarzenia wydają mi się zbyt przewidywalne (misiojeż smutny, już wiadomo o co może chodzić itd., w trakcie lektury nie miałem problemów z przewidywaniem kolejnych wydarzeń), a i ogólnie historia nie rzuca na kolana. Nie do końca wiem jak ją traktować – w pewnym momencie miałem wrażenie, że czytam coś w rodzaju bajki z morałem. Ale bajka to z pewnością nie jest, zwłaszcza biorąc pod uwagę zakończenie, które nie do końca mi pasuje do reszty.

Nie czytało się jednak tak źle, w jakiś sposób udało Ci się utrzymać mnie przed monitorem.

No, to teraz możesz już czekać na opinie bardziej doświadczonych użytkowników ;)

 

PS. Myślałem że komentarz dodany jakoś przed 14… widocznie coś poszło nie tak, więc wrzucam jeszcze raz.

Ja się podepnę pod Adamowy komentarz, bo napisał dokładnie to, co i ja napisałabym, gdybym zjawiła się przed nim. I też uważam, że nie jest źle, bo przeczytałam do końca, ale mogłoby być lepiej.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Zdaję sobie sprawę z tego, że fabuła nie powala… ale miałem już za sobą ¾ tekstu i postanowiłem dokończyć to, co rozpocząłem. Myślę nad wywaleniem akapitu z kamiennymi wilkami, bo w sumie nic do opowiadania nie wnosi.

Cieszę się, że czytacie do końca ; )

Myślę, że możesz śmiało usunąć ten akapit. Rzeczywiście nie wydaję się konieczny i dokładnie takie wrażenie miałem podczas czytania.

Dopiero teraz udało mi się doczytać do końca. Jeszcze jakieś dziwaczne konstrukcje mi się w oczy rzuciły, ale ich nie wynotowałam.

 

Ale ten fragment mnie zadziwił:

To powiedziawszy, odwrócił się. Z jego ręki wyrosła srebrna piła mechaniczna, błyszcząca w świetle zachodzącego słońca. Mężczyzna przymierzył się, po czym zamaszystym ruchem ściął drzewo. Jego twarz zmieniła się w upiorną maskę, z ust wydobył się szaleńczy śmiech. Wielkie drzewo z hukiem runęło na ziemię, staczając się w dół górki. Kruszyło wszystko co stało na jej drodze, jak wielka kula do kręgli.

Nie wiem (znaczy później zaczęłam się domyślać), kim jest ten człowiek, ale cała ta scena jest absurdalna i całym absurdem wyraźnie odstaje od reszty.

O ile część pierwsza jest taka bardzo dziecięca (chociaż też nie do końca wiarygodna*), jej bohater w sumie nie jest zły, to druga już jest jakaś taka naciągana i sztampowa (niestety, nie powiem nic nowego).

 

* Gdzie widzę niewiarygodność? Nie wyobrażam sobie wujostwa, które puszcza siedmiolatka na cały dzień samopas – dzieciak z miasta znalazł się nagle na wsi i wszędzie chodzi i bawi się sam? I jeszcze wujcio sam go zachęca do samotnych wycieczek do lasu? Opiekunowie ani trochę nie interesują się co robi? Nie kupuję tego. Jako dzieciak spędziłam niejedno lato na wsi, ale gdy mieliśmy po 7 lat, to zawsze jakiś dorosły, albo dużo starszy kuzyn miał nas maluchy na oku.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Jakiś pomysł był, ale chyba nie został należycie wykorzystany. Bajka wydaje mi się nieco naiwna, szczególnie w części opisującej wakacje chłopca. Bardzo irytowała mnie przesłodka cioteczka zwracająca się do Maćka zdrobniałymi nazwami warzyw. Wujostwo, kompletnie niefrasobliwi, na co zwróciła uwagę Śniąca, są nie do przyjęcia.

Postać, którą Maciej przywiózł do lasu wydaje mi się groteskowa i przerysowana. Zakończenie bardzo przewidywalne.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

Stara, wy­słu­żo­na Skoda ter­ko­ta­ła przez polną drogę.Stara, wy­słu­żo­na skoda ter­ko­ta­ła na polnej drodze.

Nazwy aut piszemy małą literą. Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.

 

ostat­nio nawet po­mógł w czysz­cze­niu po­ko­ju, nawet wy­wie­sił pra­nie! – Raczej: …ostat­nio nawet po­mógł w sprzątaniu po­ko­ju, nawet roz­wie­sił pra­nie!

 

Chło­pak wy­sko­czył z auta… – Wydaje mi się, że chłopiec tak negatywnie nastawiony do celu podróży, znalazłszy się na miejscu, wysiadałby z auta raczej z ociąganiem.

 

Do­li­ny, do­lin­ki, górki i roz­pa­dli­ny pię­trzy­ły się na sobie… – W jaki sposób doliny, dolinki i rozpadliny mogą się piętrzyć, szczególnie na sobie? ;-)

 

Malec po chwi­li po­dą­żył za nim. – O siedmioletnim chłopcu nie powiedziałabym, że to malec.

 

Jego sied­mio­let­ni syn […] Cio­ciu­uuuuuuu… mam już pra­wie dzie­sięć lat! – Ile lat ma Maciek?

 

za­nu­rzał wzrok w głębi pa­gór­ko­wych wi­tra­ży. – Wzrokiem drążył tunele w pagórkach??? ;-)

 

Dni mi­ja­ły bar­dzo le­ni­wie i cał­kiem szyb­ko. – Skoro bardzo leniwie, to chyba nie szybko.

Leniwie, to powoli, nie śpiesząc się.

Może: Dni mi­ja­ły bar­dzo beztrosko i cał­kiem szyb­ko.

 

Słu­chaj mały, wiem gdzie mo­żesz pójść… – Słu­chaj mały, wiem dokąd mo­żesz pójść

 

Tata mówił, że w lesie są klau­ni. I wilki i pa­ją­ki i wam­pi­ry… – Który ojciec mówi synkowi takie głupoty?

 

Po­gnał w pod­sko­kach do drzwi, sły­sząc zna­jo­me skrzy­pie­nie otwo­rzył je i wy­biegł na dwór. – Czy gdyby nic nie skrzypiało, Maciek nie otworzyłby drzwi?

 

Drze­wa stały przed nim murem… – Drzewa nie stoją, drzewa rosną.

 

za­cie­nio­ne kłę­bo­wi­sko pni i ga­łę­zi na­pa­wa­ło go lę­kiem… – W jaki sposób kłębią się pnie drzew?

 

Stało przed nim dzi­wacz­ne stwo­rzon­ko. Przy­po­mi­na­ło bru­nat­ne­go jeża o po­stu­rze niedź­wie­dzia… – Skoro istota miała posturę niedźwiedzia, trudno ja nazwać stworzonkiem, już raczej stworzeniem.

 

Ma­ciuś wraz z Przy­ja­cie­lem po­zna­wał jakie drze­wa lubią stać koło sie­bie… – Ma­ciuś, wraz z Przy­ja­cie­lem, po­zna­wał które drze­wa lubią rosnąć koło sie­bie

Rozumiem, że Maciek poznawał, ale czy Bóg Lasu też?

 

No to może… ten nie­bie­ski! – od­parł Ma­ciuś wska­zu­jąc na dum­nie wy­pro­sto­wa­ny hia­cynt. – Hiacynty nie rosną w lasach.

 

Mi­sio­jeż był ła­god­ny i przy­ja­zny, jak hipis po wzię­ciu so­lid­ne­go bucha. – Co robi to zdanie w bajce dla dzieci?

 

Obaj cie­szy­li się swoją obec­no­ścią, obaj lu­bi­li leżeć przy sobie… – Raczej: Obaj cie­szy­li się swoją obec­no­ścią, obaj lu­bi­li leżeć obok siebie

 

Ma­ciuś za­stał Mi­sio­je­ża w dziw­nym na­stro­ju. Był jakoś dziw­nie ma­ło­mów­ny… – Powtórzenie.

 

Jakoś nie­naj­le­piej wy­glą­dasz… – Jakoś nie­ naj­le­piej wy­glą­dasz

 

Ciot­ka po­pa­trzy­ła sie na niego nie­spo­koj­nym spoj­rze­niem.Ciot­ka po­pa­trzy­ła na niego nie­spo­koj­nie.

Czy można patrzeć, nie spoglądając? Zaimek zwrotny jest zbędny.

 

Ma­ciuś usiadł na tyl­nym sie­dze­niu sta­rej Skody. – Powtórzenie.

 

Szyję po­sta­ci zdo­bił sta­ran­nie do­pa­so­wa­ny do bia­łej ko­szu­li, krwi­ście-czer­wo­ny kra­wat. – Krawat nie zdobi szyi, on zdobi koszulę. Krawat był krwistoczerwony.

 

Obok niego sie­dział chudy, wy­so­ki męż­czy­zna ubra­ny w ciem­no­nie­bie­ski, pa­sia­sty gar­ni­tur. […] Za­trzy­mał się, wy­cią­gnął z ma­lut­kiej kie­sze­ni dżin­so­wych spodni garść bank­no­tów… – Czy współpasażer Macieja miał na sobie dwie pary spodni – te od garnituru i dżinsowe?

Czy z malutkiej kieszonki dżinsów można wyciągnąć garść banknotów?

 

a po­środ­ku niej wzno­si­ło się to samo sprzed trzy­dzie­stu lat, sa­mot­ne drze­wo. – Raczej: …a po­środ­ku niej wzno­si­ło się to samo, co trzydzieści lat temu, sa­mot­ne drze­wo.

 

Wiel­kie drze­wo z hu­kiem ru­nę­ło na zie­mię, sta­cza­jąc się w dół górki. – Masło maślane. Czy drzewo mogło stoczyć się w górę?

Inna sprawa, że drzewo nie mogło stoczyć się z górki, bo przeszkadzały w tym gałęzie.

 

Kru­szy­ło wszyst­ko co stało na jej dro­dze, jak wiel­ka kula do krę­gli.Kru­szy­ło wszyst­ko co stało na jego dro­dze, jak wiel­ka kula do krę­gli.

Piszesz o drzewie, drzewo jest rodzaju nijakiego.

 

Tam zbu­du­je­my głów­ną fa­bry­kę, tam za­mie­ści­my lo­ka­le dla pra­cow­ni­ków. – Zamieścić można anons w gazecie. Lokale/ domy można zbudować/ wznieść/ postawić.

 

Czy tak się zwał gość jego prze­szło­ści?Czy tak się zwał gość z jego prze­szło­ści?

 

Zwie­rzę le­ża­ło kilka me­trów przed autem, mię­dzy nią a sa­mo­cho­dem roz­cią­gał się długi pas krwi. – Zwierzę i auto są rodzaju nijakiego. Kim jest ta, która krwawiła?

 

Spo­strzegł bru­nat­ną głowę zwie­rzę­cia, na któ­rych do­ga­sa­ła para hia­cyn­to­wych oczu. – …na któ­rej do­ga­sa­ła para hia­cyn­to­wych oczu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pierwsza część byłaby całkiem niezłą bajka, choć zdecydowanie dla młodszych dzieci, gdyby nie budząca niejakie zdziwienie postawa wujostwa oraz wtrącenia, które prowokowałyby dość, hmm, kłopotliwe pytania (”jak hipis po buchu”:)).

Maciuś miał w końcu siedem lat czy dziesięć? Las Misiojeża z dziko rosnącymi i kwitnącymi w środku lata (skoro mamy kłosy zboża i pasikoniki) żonkilami i hiacyntami zamierzenie aż tak bajkowy?

Mimo niedoróbek tę część czytało się szybko i dość przyjemnie.

Natomiast przygody dorosłego Maciusia przerysowane, płaskie i łopatologiczne:(

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Hmmm, trudno nie zgodzić się z przedpiścami – faktycznie, przewidywalne, z posmakiem agitkowym, trochę oczywiste. Sielanka i smutek…

I wilki i pająki i wampiry…

Dostałeś już dużo komunikatów o błędach, ale o tym chyba nikt nie wspominał: przy podobnych wyliczankach oddzielamy składniki przecinkami. Czyli po wilkach i pająkach.

Edit: Jeszcze jedno. Widzę, że w końcu zdecydowałeś się na dziesięciolatka. Ale zachowania z serii “Dzień dobry, krówko” to raczej przedszkolak.

Babska logika rządzi!

Sporo się tego znalazło, wielkie dzięki! : )))

 

Drobiazg. Jeśli pomogłam, bardzo się cieszę. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A mi się bardzo podobało! 

 

Świetne, młodzieżowe opowiadanie o tym jak z wiekiem zmieniają się wzorce postępowania. Ideały z dzieciństwa (Misiojeż) odchodzą (umierają), zastępowane nowymi (niekoniecznie lepszymi) –  te symbolizuje człowiek w pasiastym garniturze. 

Podoba mi się kontrast pomiędzy pierszwszą (dzieciną) częścią, a drugą (dorosłą). Obrazuje to dobrze zmiany jakie zaszły w bohaterze.

 

Klikam bibliotekę!

 

Pozdrawiam! 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Dziękuję pięknie! :D

wyciągnął z malutkiej kieszeni spodni garść banknotów, po czym przetarł nimi twarz.

Wyobrażam sobie garść banknotów i jakoś mi się nie mieści do malutkiej kieszeni. Nie wystarczy po prostu kieszeń? Poza tym, ta garść pojawia się w takiej samej formie dwa razy, w bardzo małym odstępie. Można to zmienić.

 

Nie wiem, spodziewałam się trochę więcej. Sama postać misiojeża ciekawa, perspektywa dziecka znośna – fajna bajka i jako taka część pierwsza mogłaby się obronić. Druga jest zbyt oczywista. Zresztą, czytając część pierwszą, kiedy misiojeż powiedzał Maciusowi, że wróci – wiadomo było, że chłopak źle skończy. Po cichu miałam nadzieję na jakieś większe zaskoczenie. I nadal nie wiem – jak dla mnie opowiadanie bardzo nierówne, a pomysł możliwy do zmiany/rozwinięcia etc. 

Czytałam, czytałam, nie bardzo wiedząc do kogo tekst jest adresowany. Jeśli dla dzieci, część słów powinna zniknąć. Jeśli do dorosłych, to historia z dzieciństwa Maćka jest zdecydowanie przesłodzona, rozpaczliwie naiwna i… wybacz, ale miejscami po prostu głupia. Wyobrażasz sobie, że przywożą Ci dziecko pod opiekę, a Ty mówisz: A pałętaj się smyku do woli gdzie chcesz i z kim chcesz? Część dziejąca się trzydzieści lat później – przerysowana, patetyczna, agitatorska. Siedzi człowiek, czyta i zębami zgrzyta. Pomysł jakiś był, acz nie nowy, wykonanie jednak go dobiło.

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Największe zastrzeżenia można mieć do strony technicznej, tutaj faktycznie sporo jest do poprawy. Natomiast samo opowiadanie przeczytałem bez przykrości, lecz niczym szczególnym nie zapisze mi się w pamięci. 

Nowa Fantastyka