Terenowy Oddział Centralnej Agencji ds. Paranormalnych.
Poranek.
– Ostatnia próba. To od niej zależy, czy staniesz się agentką.
Serce waliło mi jak młotem, miałam wrażenie, że zaraz wyskoczy, potoczy się po podłodze i gdzieś wybuchnie.
– Kto? – Spodziewałam się najgorszego, przecież ostateczne zadania są najtrudniejsze.
– Wolf Ambroży – odpowiedziała spokojnie moja protektorka.
Aż mi w ustach zaschło. Cholera, jeszcze żadna go nie załatwiła? Byłam zaskoczona, ponieważ wysłali już jedną z najlepszych. Takie słuchy przynajmniej chodziły. Najwyraźniej poległa. Ktoś chyba za mną nie przepada.
Uniosłam wymownie brew, otaksowałam moją nauczycielkę. Stała nonszalancko oparta o framugę garderoby. Jedna ręka na chudym biodrze, drugą zaś przeczesywała bujne pukle. Pomimo podeszłego wieku – na oko miała dwadzieścia cztery może dwadzieścia sześć lat – nadal trzymała się zaskakująco dobrze, nawet siwizny w kasztanowych włosach nie było jeszcze widać. Trochę jej zazdrościłam, ale dożycie takiego wieku to już naprawdę sukces w naszym fachu. Nieraz przypominała mi o podłym losie swojej opiekunki. Straszna historia. Ciarki do tej pory mnie przechodzą, jak sobie to przypomnę. Czasem śnię o tym po nocach. Wtedy staję się tą biedną agentką i płonę żywcem w piecu Piernikowej Chatki. Owszem, wiem, później Jaśka i Małgośka jędzę tak samo potraktowały, ale strach pozostaje.
– Honorata, skup się jak do ciebie mówię! Znowu jesteś nieobecna!
Po pomieszczeniu głucho poniósł się cichy plask. Ponownie oberwałam w potylicę. Po tym stałam już w pełni skoncentrowana, uważnie słuchając starej Natalii jednocześnie pocierając bolące miejsce.
– Słuchaj, znajdziesz jakiś sposób na niego. Coś wykombinujesz. – Natalia puściła do mnie oczko. – A teraz zmykaj. Idź się wyszykować. Z Arturem już rozmawiałam.
– Ostatnia meta to Wielki Las? Chata nad brzegiem ruczaju? – dopytywałam dla potwierdzenia.
– Dokładnie. Podejrzewam, że ponownie się kogoś spodziewa. Pamiętaj, jak ty nie dasz rady, to wyślą jakiegoś faceta, a to już grozi wielkim skandalem.
Natalia skierowała się do wyjścia. Lecz nagle odwróciła się i czule spojrzała na mnie.
– Honorata, nie zawiedź. – Pogroziła mi palcem. – Przede wszystkim samej siebie. Rozumiesz?
Wydawało mi się, że łza zalśniła jej w oku. Kiwnęłam lekko głową na znak zrozumienia, również wzruszona, widząc, że wierzy we mnie. Choć po chwili zastanawiałam się jednak czy to nie był mój wymysł, bo teoretycznie wiem, jak nie cierpi ponosić porażek. Większość wyszkolonych przez nią dziewcząt stawała się agentkami. Jasno dała mi to do zrozumienia przed dwoma laty, kiedy zaczynałam nauki pod jej okiem, ręką i zwłaszcza nogą. Niektóre siniaki jeszcze nie zeszły.
Magazyn odzieżowy.
Chwilę później.
Artur był niezwykle zalatany. Rzucił mi jakiś fatałaszek, koszyczek, wielki kapelusz i wytarte trzewiki.
– Zakładaj szybciutko, kochaniutka.
Podejrzliwie przypatrzyłam się szarej szmacie. Wyglądała strasznie, nie zamierzałam jej tknąć nawet patykiem.
– Zapomnij. Nie założę tego gówna. Nie rób ze mnie starej baby! Ostatnio żeś jedną naszą przebrał za babcię i co? Ślad po niej zaginął! Chcę coś młodzieżowego! Rozumiesz?! – Zaakcentowałam mocnym przytupnięciem.
– Chcę i chcę! Co to jest?! Koncert życzeń? W takim razie sama czegoś poszukaj. – Machnął w stronę kąta z szafami.
Podążyłam wzrokiem za jego dłonią, a moim oczom ukazał się istny raj na ziemi.
– O cholerka, jest ich chyba z dziesięć rzędów! – krzyknęłam i zaczęłam klaskać z nieopisanej radości.
– Pff – Artur pokręcił głową z dezaprobatą.
Podbiegłam do nich, nie dowierzając swojemu szczęściu, ale czar prysł od razu. Smród był tak straszny, że cofnęło mnie o kilka kroków.
Podeszłam z zasłoniętym nosem do najbliższego mebla, chwyciłam kilka rzeczy na chybił trafił i zwiałam gdzie pieprz rośnie. To, co zdążyłam wziąć rozłożyłam na blacie ciągnącym się wzdłuż parapetu.
– Masz już coś lepszego? – zadrwił Artur.
Nie wiadomo skąd się znowu przy mnie znalazł, prawie podskoczyłam, tak mnie zaskoczył, chuderlak jeden.
– Chyba żartujesz, prawda?!
– Sorry, taki mamy klimat. – Rozłożył ręce w geście bezradności. – Ale to wina cięć budżetowych – kontynuował.
Spojrzałam na ciuchy, wybrałam te najczystsze. Wciągnęłam żółtą bluzkę, zapinaną z przodu za pomocą delikatnych haftek, oraz obcisłą spódnicę. Wsunęłam buty, które wcześniej rzucił mi chłopak. Na koniec zostawiłam płaszcz. Był, wyjątkowo, w bardzo dobrym stanie.
– Widzisz. Da radę wyglądać jak małolata. – Pokazałam język ponownie pojawiającemu się chłopakowi. Były z nim jeszcze dwie nowicjuszki.
– Jak małolata?! A widziałaś ostatnio swoje cycki? Przecież tego da się użyć jako broni – zadrwiła ta wyższa.
Już się zamachnęłam, aby ją strzelić po tych bladych policzkach. Może, zazdrosna gówniara nabrałaby trochę kolorów. Spojrzałam na nią tak, aż się siksa przygarbiła. Po czym wzięłam płaszcz z blatu. Cholera, był za mały, bladolica miała rację. Nie mogłam się dopiąć. Wtem Artur chwycił za kapuzę moje nakrycie. Wyciął pośpiesznie rękawy, powyrywał guziki. Zostawił tylko sznurki przy ogromnym kapturze, a niepotrzebne dziury pośpiesznie pozaszywał.
– Trzymaj. Zrobiłem ci pelerynę. A teraz chodź ze mną. – Machnął na mnie. – Doposażymy jeszcze koszyczek. Twoja Stara jasno dała mi do zrozumienia, że mam o ciebie zadbać – dodał po chwili zamyślenia.
Wyobraziłam sobie ich rozmowę, a raczej monolog mojej mentorki i chłopaka tylko potakującego. Ha! Pewnie zasadziła mu niezłego kopniaka, a była dzisiaj w drewniakach. Uśmiechnęłam się pod nosem i grzecznie pomaszerowałam za nim.
W pomieszczeniach było czuć wilgoć, panował półmrok i do tego totalny bałagan. Gdzie nie spojrzeć jakieś rupiecie. Stary wóz samotnie stał pod oknem. W drugim kącie ustawione były miotły, widły oraz połamane wiadra. Na półkach ciągnących się wzdłuż ściany, mieściło się mnóstwo zakurzonych przedmiotów. Dostępu do nich broniła gęsto spleciona sieć pajęczyn. Jednak gorsi byli jej strażnicy.
– Dawaj koszyk – pisnął Artur. – Masz tu flakonik terpentyny, słoik z dżemem i dużą butelkę soku z malin.
– Ale, po co to mi? – Przyjrzałam się z ciekawością Arturowi. – Już wiem! Pewnie ta terpentynyna jest wybuchowa, sok trucizną, a dżem to jakiś rodzaj kleju, co? Uradowana, układałam brudne rzeczy w koszyku.
Po dłuższej chwili ciszy spojrzałam na chłopaka.
– A tobie, co? Cholera, to pająk, prawda?! Mam go we włosach?! – Zaczęłam gwałtownie się otrzepywać, w obawie, że włochaty osobnik zaraz mnie dziabnie. Cholery jedne, po ugryzieniu padłabym trupem.
– Masz, jeszcze to. – Wepchnął mi w ręce parę lnianych chusteczek, wybijając mnie tym z dziwnego tańca. – Weź się ogarnij dziewczyno. Dżem jest dżemem, sok zwykłym napojem, a terpentyna to lek. Przecież miałem o ciebie zadbać, tak? To dbam. Wychodząc, weź chleb i kilka ciastek ze stołówki, to będziesz mieć prowiant na drogę. I nie zachowuj się jak wariatka. Cóż to za pomysł z truciznami?
Odszedł, marudząc coś pod nosem, zostawiając mnie w piwnicy.
Wielki Las.
Popołudnie.
Cholera, nie dam rady! On mnie zabije, albo jeszcze coś gorszego. Żadna nie wróciła. Ja też nie wrócę! Dobra, nie panikuj. Uspokój się i weź się w garść! Dasz radę. Bo jak nie Wolf, to Stara cię zabije. Skubana, tak mnie wyćwiczyła kopniakami, że czuję większy strach przed czubkiem jej buta.
Wzięłam kilka głębszych wdechów, upominając się w duchu.
Idziesz nad wodospad, do kolegów. Idź sobie tak dalej, a potem zabłądź. Znajdź, niby przypadkowo, chatkę i zapytaj o drogę – rozmyślałam stojąc na rozdrożu.
Dziarskim krokiem ruszyłam przed siebie, trochę już uspokojona, oczywiście w przeciwnym kierunku niż woda. I jak nie wyrżnę o kamień, jak nie padnę na ziemię! Leżałam plackiem, ledwo powstrzymując zbierające się łzy, z powodu przeszywającego bólu w stopie.
– Cholera, skręciłam kostkę. No żeż ku…
Nie skończyłam, bo pobliskie krzaki poruszyły się. Najpierw pojawił się mokry nos, następnie ogromne, żółte i piękne ślepia. Zza zarośli wyszedł potężny, szary wilk.
– Dokąd idziesz Czerwony Kapturku? – warknął ludzkim głosem.
Gapiłam się na wielkiego drapieżnika jak durna, a przecież powinnam się bać. Zwierz podszedł bliżej i obwąchał bolącą stopę.
– Ja.. ja idę do… do, no tam – wybełkotałam i pokazałam w stronę wzgórza.
– Nie dasz rady iść z taką opuchlizną. Wsiadaj, zabiorę cię do siebie, opatrzymy twoją nogę, a później odwiozę cię do domu.
Zatkało mnie. Ale jak jechać z nim? A moje zadanie? Cholera, jednak nie dam rady dotrzeć do starej chaty o własnych siłach.
Wilk czekał cierpliwie, widząc jak prowadzę wewnętrzny monolog. Podjęłam szybką decyzję. Cholernie mu nie ufałam, ale większego wyboru nie miałam.
– Nie dam rady wstać. Pomożesz mi? – spytałam, krzywiąc się przy tym. Kiedy usiadłam, zarzuciłam mu ręce na kudłaty kark, aby dźwignąć się na zdrowej nodze. Powoli wgramoliłam się na aksamitnie miękki grzbiet. Skórzana spódnica zbyt ograniczała mi ruchy. Musiałam ją mocno podciągnąć. Trudno się siedziało, ale jakoś dałam radę, ponieważ mój tyłek z łatwością dopasował się do szerokości wilczych łopatek. Byłam tak skupiona na utrzymywaniu równowagi i koszyka, że nie zauważyłam, iż właśnie podążamy do chaty na skraju ruczaju. W momencie kiedy zeszliśmy z gościńca na ścieżkę prowadzącą do domu, sparaliżował mnie strach. Wilk lekko pchnął pyskiem szerokie drzwi, wszedł do środka i przystanął przy łóżku, tak abym swobodnie mogła się na nie zsunąć.
– Zaraz wracam – warknął i zniknął w drugiej izbie.
Zdezorientowana zaczęłam rozglądać się po przytulnym pokoju. Pomimo, iż był środek dnia, w pomieszczeniu paliło się wiele aromatycznych świec. Gra świateł i cieni nadała bardzo ciepły klimat, dosłownie też. Zaczęłam się pocić w pelerynie. Odsłoniłam ramiona, zarzucając okrycie tylko na plecy. Zauważyłam przy tym, że kilka haftek na bluzce popękało, ale fortunnie ostały się te, które ledwo zakrywały biust. Poprawiłam spódnicę. Siedziałam zdezorientowana, ponieważ zza ściany dobiegały mnie podejrzane trzaski, skowyt, by w końcu słychać było kroki.
– Kim jesteś? – wyjąkałam, bo do sypialni wszedł ogromny mężczyzna.
– Ja? Nie poznajesz mnie? – zaśmiał się głębokim głosem. – Ja, moja droga, jestem tym wilkiem, który cię tu przyniósł. – Uśmiechnął się zawadiacko.
– Jesteś, no tym… wilkołakiem?!
– Prawie – parsknął. – Jestem zmiennokształtnym. Ale nie obawiaj się mnie. Nie jestem takim potworem za jakiegoś mnie uważasz. Taki się urodziłem.
Gapiłam się na niego przerażona kiedy podchodził do mnie.
– Jakie masz wielkie oczy – kontynuował, patrząc z góry.
– Aby cię lepiej widzieć – szybko odpowiedziałam. Adrenalina we mnie szalała, mocno przyspieszając oddech.
– Ale masz wielkie… uszy.
Popatrzył na mój biust, kiedy zachłannie łapałam powietrze.
– Bo mi aż dech zaparło, jak na ciebie patrzę – szepnęłam.
– Ale po co ci koszyczek? – Wzrokiem błądził już poniżej mojego pępka.
– A żeby ci nim przywalić.
Siedząc na krawędzi łóżka, rąbnęłam Ambrożego z całych sił. Rzeczy poszły w rozsypkę. Pękająca butelka z sokiem zalała wszystko, dżem został na nagim torsie Wolfa. Pokruszone ciastka były wszędzie. Mężczyzna rzucił się na mnie, chwycił za ramiona i zwalił na kleistą podłogę. Kątem oka pod łóżkiem wypatrzyłam śmierdzący medykament. Po chwili turlania, kiedy to ja znalazłam się na górze, z wielkim hukiem wyleciały drzwi wejściowe do chaty.
Na progu stał przystojny, brodaty myśliwy. Wyglądałby jak młody bóg, gdyby nie ta strzelba. Mierzył już w nas, ale zaskoczony widokiem, zawahał się.
Przez moją głowę przeleciały tysiące myśli. Widziałam terpentynę, ale nie wiedziałam, jak ją dosięgnąć. Nagle sobie coś przypomniałam. Głupia bladolica stanęła mi przed oczami. Podsunęłam się, przycisnęłam biust do twarzy zmiennokształtnego. Moje obfite piersi skutecznie uniemożliwiły mu oddychanie. Zanim zdążył mnie zrzucić, chwyciłam lek i wylałam mu prosto na głowę. Cuchnąca ciecz popłynęła po jego twarzy i szyi. Mężczyzna od razu znieruchomiał.
– Brawo mała! Nieźle go załatwiłaś – zaśmiał się nieznajomy. –Najpiękniejsza śmierć w życiu! – Po pomieszczeniu głucho rozeszło się klaskanie. – Wy, capiary, macie metody!
Zaskoczona odwróciłam się w stronę myśliwego. Cholera, zapomniałam o nim. Ale miał rację, wyglądało to jakbym zadusiła Wolfa cyckami.
– Spóźniłeś się. Byłam pierwsza – odpowiedziałam, nadal leżąc na mężczyźnie.
Wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Poczułam łaskotanie pod brodą. Jak się nie zerwałam! Jak z powrotem nie wyrżnęłam o podłogę! Po pierwsze primo boląca kostka, po drugie primo zaplątana z Ambrożym w pelerynie.
– Po trzecie primo pająk! – krzyczałam jak wariatka. Najwyraźniej jakiegoś przemyciłam, a terpentyna musiała go wkurzyć. Cholera, to ja mogłam teraz leżeć trupem.
Tak donośnego śmiechu dawno nie słyszałam. Drugi agent złapał mnie za ramiona, lekko uniósł, aż w końcu stanęłam na zdrowej nodze.
– Wiesz, że primo to jest po pierwsze, prawda? – chichotał, rozdeptując pająka.
Złapał mnie pod łokieć i wyprowadził kuśtykającą na zewnątrz. Przed domem stał zaparkowany wóz, załadowany po brzegi słomą.
– A to co? – zapytałam zaskoczona.
– Susz. Najpierw miałem zamiar podłożyć ogień, a potem wykurzonego dziada odstrzelić. Jednak rumor dobiegający ze środka był dziwny, więc postanowiłem to sprawdzić, ale takiego widowiska nie spodziewałem się.
Chłopak cały czas się śmiał.
– Co cię tak bawi?! Właśnie prawie zginęłam! – szlochałam, próbując przy tym go kopnąć.
Główna siedziba CAP-u.
Miesiąc później.
– Wiwat, wiwat! Niech żyje! – rozbrzmiewały głosy w auli. Stałam dumnie, wypinając sławetną pierś, przyjmując nominację z rąk przewodniczącej Agencji.
– Honorata! Brawo mała! Moja szkoła! – krzyczała moja opiekunka.
Za nią szła, przygarbiona, chuda dziewczyna. W pierwszej chwili jej nie poznałam.
– Ale ja mam do ciebie szczęście – prychnęłam do bladolicej. – Nati, kochana, daj jej taką edukację, jaką mi zafundowałaś. Paskuda ma potencjał.
Przypomniało mi się, jak chcąc nie chcąc, podsunęła mi pomysł wyjścia z impasu.
Następnie Natalia wyjaśniła mi, co się stało z zaginionymi dziewczynami. Było ich więcej. W tym parę naszych agentek, reszta to nastolatki z pobliskich wiosek. Większość porwanych dziewcząt była teraz w ciąży. Choć niektóre w zeszłym tygodniu już urodziły. Agencja postanowiła odchować noworodki, robiąc z nich Elitę. W końcu cechowali się większą odpornością na ból, żywotnością no i zmiennokształtnością. Dzieci pozostawiono z matkami, a ja miałam brać czynny udział w ich szkoleniu.
Ciekawe co im powiedzą, jak zapytają gdzie jest ich ojciec?